Maleńkie Zło - Janusz Niżyński - ebook

Maleńkie Zło ebook

Janusz Niżyński

0,0

Opis

„Maleńkie Zło” to powieść o człowieku stojącym nad egzystencjalnym klifem, który podczas utraty świadomości doznaje objawień z odległych czasów i przełomowych epok. Doznaje nieśmiertelnej miłości do kobiety, towarzyszy historycznym postaciom. Tytułowe Maleńkie Zło stało się częścią jego osobowości i wiernym, acz przekornym towarzyszem życia. Swymi komentarzami i krytyką wpływa na bieżące decyzje i rozmyślania bohatera. (Ze wstępu do powieści).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Janusz Niżyński

Maleńkie Zło

RedaktorRena Gawęcka

© Janusz Niżyński, 2024

„Maleńkie Zło” to powieść o człowieku stojącym nad egzystencjalnym klifem, który podczas utraty świadomości doznaje objawień z odległych czasów i przełomowych epok. Doznaje nieśmiertelnej miłości do kobiety, towarzyszy historycznym postaciom. Tytułowe Maleńkie Zło stało się częścią jego osobowości i wiernym, acz przekornym towarzyszem życia. Swymi komentarzami i krytyką wpływa na bieżące decyzje i rozmyślania bohatera. (Ze wstępu do powieści).

ISBN 978-83-8369-847-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Słowo od autora

Drodzy Czytelnicy,

„Maleńkie Zło” to książka różniąca się stylem i narracją od tych, do których Was przyzwyczaiłem. O czym jest? Najoględniej o człowieku stojącym nad egzystencjalnym klifem, który podczas utraty świadomości doznaje objawień z odległych czasów i przełomowych epok. Doznaje nieśmiertelnej miłości do kobiety, towarzyszy historycznym postaciom. Tytułowe Maleńkie Zło stało się częścią jego osobowości i wiernym, acz przekornym towarzyszem życia. Przez całą fabułę powieści, uczestnicząc z bohaterem w odkrywaniu sekretów zamierzchłej przeszłości, Maleńkie Zło knuje i podejmuje rozliczne uczynki, aby wpływać na jego decyzje i interpretować fakty według swej własnej retoryki odmiennej od retoryki bohatera. Jest ono tym samym uosobioną częścią mrocznych zakamarków duszy mojego bohatera. Czy jednak zawsze było i pozostanie personifikacją takiego zła i tylko samego zła? Zaskakującą, jak sądzę, odpowiedź poznasz, Czytelniku, w finałowych rozdziałach powieści.

„Maleńkie Zło” to książka o tematyce historycznej z elementami fantastyki, nierzadko mającymi wyraziste zakorzenienie na gruncie nauki. To powieść dla miłośników starożytnych kultur i poszukiwaczy sensu życia. To książka, którą szczególnie mogę więc polecić ludziom dociekliwym, niewątpiącym w możliwość istnienia życia po życiu, ale również czytelnikom lubiącym historię.

Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku! Ufam, że lektura książki dostarczy Ci wielu tematów do rozmyślań, a także będzie inspiracją dla Twoich własnych refleksji i nawet filozoficznych spekulacji. Moje teorie i liczne sentencje poznasz podczas obcowania z tą powieścią, ale odnajdziesz je także na witrynie janusz.nizynski.pl (http://janusz.nizynski.pl/malenkie-zlo-cytaty/), gdzie zebrałem kilkadziesiąt cytatów ze wszystkich rozdziałów tej książki i opatrzyłem je różnorodnymi grafikami. Gdybyś po ich przeczytaniu zechciał(a) podzielić się ze mną swymi refleksjami, to nic prostszego — możesz to zrobić na moim facebookowym fanpage’u (https://www.facebook.com/Janusz1228). Byłoby mi bardzo miło, gdybyś i Ty (jeśli nie uczyniłeś(-łaś) tego do tej pory) dołączył(a) tam do licznej już rzeszy drogich memu sercu Czytelniczek i Czytelników.

Zapraszam Cię także do sklepiku z moim książkami, który również znajdziesz pod adresem nizynski.pl. Możesz w nim nabyć każdą moją publikację w wersji papierowej i elektronicznej. Na życzenie wpisuję indywidualną dedykację. Zakupione książki sklepik wysyła do Twego ulubionego automatu paczkowego (lub pocztą).

A teraz, droga Czytelniczko, drogi Czytelniku, nie pozostało mi nic innego, jak serdecznie zaprosić Cię do lektury.

Wspaniałych przeżyć i czytelniczych wrażeń!

Janusz Niżyński

Część I — Na ostatnim wirażu

— 1 —

Miała przyjść zaraz po południu, co oznacza, że została mi jeszcze prawie godzina. Umyłem zęby, wziąłem orzeźwiający, chłodny prysznic, obficie pokryłem dezodorantem wszystkie zakamarki ciała mogące wydzielać nieprzyjemny zapach, a potem — z poczuciem jakiejś nieuprawnionej satysfakcji, jakbym co najmniej uporał się z naprawą odwiecznie cieknącej w toalecie spłuczki — rozsiadłem się na swym ulubionym łazienkowym krzesełku w kolorze popielatej platyny. Siedziałem i na długą chwilę pogrążyłem się w twórczym bezruchu, zastanawiając się: co dalej?

Minęła minuta, dwie, kolejne… Niestety! Nic, kompletnie nic konstruktywnego nie zaświtało w skołatanej głowie. Umyłem więc po raz drugi zęby i również po raz drugi tego dnia starannie ogoliłem swą kostropatą facjatę. Praktykowałem te czynności niestrudzenie i świadomie, z myślą, że pobyt w toalecie to najlepszy sposób na zabijanie czasu.

Zanim przeszedłem do pokoju, by założyć świeżą koszulę, krytycznie spojrzałem na swe odbicie w łazienkowym lustrze. Nogi — o których moja nieodżałowanej świętej pamięci małżonka Natalia mawiała: „szczuplutkie i zgrabne, mimo dolegliwości z kolanami” — na szczęście wciąż ruchliwe i „na chodzie”, co dla udowodnienia sobie potwierdziłem energicznym przysiadem. Oczywiście na brzuchu nie było już „kaloryfera”, który dumnie wystawiałem na szpan przed kumplami i dziewczętami w odległej młodości, ale i bez przesady — nie ma tragedii. A to, że pojawił się drobny wzgórek, akurat mej męskiej sylwetce nie ujmuje niczego. Mało tego — wciąż był przecież niepozorny i niepokaźny (może i nawet powinienem był użyć określenia — sympatyczny), więc wbrew utyskiwaniom najbliższej rodziny nadal nie dawał powodów do zmartwień.

Zgiąłem łokcie, oceniłem kształt bicepsów. Eee…! Naprawdę w porządeczku! Napiąłem mięśnie klatki piersiowej, wciągnąłem bebechy i również zadowolony z efektów delikatnie poklepałem się po bandziochu. Ten też niczego sobie! Nie mam się czego wstydzić. I w końcu, po pozytywnej inspekcji, radośnie podśpiewując fragment arii Toreadora z opery „Carmen”, podszedłem do szafy z zamiarem dobrania stroju najlepiej pasującego do nadchodzącej wizyty.

Dopóki żyła moja ukochana żona Natalia, menedżerka i zawodowo w pracy, i w domu — nie miałem z tym żadnego kłopotu. Zawsze i na każdą okazję wyręczała mnie z podobnych tortur. Szliśmy do teatru — garnitur odświeżony, odprasowany czekał na wieszaku. Praca w ogrodzie — ogrodniczki i łaciata flanela dyskretnie ułożone na półeczce. I codziennie rano czekał na mnie świeży „zestawik”: spodnie, wyprasowana koszula, wyprasowane skarpetki. (Tak! Moja żona Natalia nawet prasowała skarpetki). A teraz? Niestety! Z tym wszystkim trzeba radzić sobie samemu… „Rozum przychodzi wraz z wiekiem” — mawiała za popularną satyryczką — „ale do niektórych czasem przychodzi sam wiek”. Miała rację? No, miała…

Prawdziwa Miłość to nie tylko uczucie. To nie tylko historia rozmazanych szminek i pogniecionych pościeli. Prawdziwa Miłość to podróż przez życie z pokrewną duszą, która odkrywa przed nami cały swój wszechświat, a my w zamian odkrywamy dla niej nasz. Taka była właśnie nasza miłość: moja i Natalii. Kiedy idzie się przez życie z dobrą osobą, każda droga jest właściwa. I szliśmy. I codziennie odkrywaliśmy dla siebie nasze światy, aż pewnego strasznego dnia wspólna droga skończyła się i oba światy runęły.

Słomiany wdowiec, mawiają — kuzyn chochoła; wdowiec z krwi i kości — chocholi brat. Długo nie mogłem pogodzić się z niesprawiedliwością losu, który zabrał mi Natalię i tym samym uczynił ze mnie chochoła osamotnionego na poletku życia. A zdawać by się mogło, że kto, jak kto, ale Natalia to ostatnia na świecie osoba, która da się pokonać bezdusznemu losowi. Zawsze przecież była niezłomną wojowniczką niezdolną do drżenia ze strachu przed walką z życiem. Wszystkie zmartwienia i bolączki dnia codziennego wydawały się spływać po niej jak woda po kaczce. Miłośniczka dobrych książek, prawa, silna psychicznie, odpowiedzialna kobieta, zawsze w dobrym nastroju, której egzystencjalne zmartwienia wydawały się praktycznie nie istnieć — oto, jaką była. Nigdy nie uznawała niczego, co było narzucane jej na siłę. Miała swoje niewzruszone postanowienia i zasady. Gdy więc na świecie szalała epidemia covidu, gdy ludzie szczepili się, nosili maseczki, unikali zgromadzeń — ona te środki miała za nic. Nade wszystko ceniła sobie niezależność i wolność. Bezwarunkową. Gdyby jednak wiedziała, jak wysoką przyjdzie jej za to zapłacić cenę, może postąpiłaby inaczej…? Dopiero wówczas, gdy odwozili ją do szpitala, pierwszy i ostatni raz w życiu ujrzałem w jej oczach łzy. Czy już wtedy przeczuwała, czy wiedziała, że nie wróci? Może… Do szpitala z objawami wysokiej gorączki trafiła w niecałe pół roku po wybuchu epidemii. Stamtąd po niespełna tygodniu — na cmentarz. Był człowiek, nie ma go… Byłem ja — szczęśliwy towarzysz jej życia — i nie ma mnie — szczęśliwego człowieka. Zostałem „chocholim bratem”. Paskudnie postąpiłeś, Panie Boże! I wobec Natalii, i wobec mnie. Okradłeś mnie. Upokorzyłeś Natalię. Zniszczyłeś nas. Nigdy ci tego nie wybaczę!

Po krótkim rozmyślaniu nad bezdusznymi wyrokami absolutu powróciłem do spraw doczesnych. Czas wizyty zbliżał się, a ja wciąż byłem nieogarnięty. Miałem trzy opcje do wyboru: włożyć eleganckie spodnie, dżinsy lub najzwyklejsze dresy. Wybór padł na te pierwsze, ponieważ w tym momencie jako jedyne prezentowały się w miarę schludnie i wciąż nosiły oznaki wyprasowania ich kiedyś przez Natalię… Teraz musiałem jeszcze dobrać koszulę. Kilka szybkich przymiarek i zdecydowałem się na polo. Przede wszystkim dlatego, że zwykła flanela miała za dużo guzików — pospieszne rozpinanie mogłoby przyprawić o niepożądany nadmiar nerwów.

Spojrzałem na zegarek: zostało jeszcze trochę czasu. Postanowiłem więc strzelić sobie na szybko symbolicznego kielonka „Chopina” — tak profilaktycznie, na poprawę nastroju, znaczy się — dla kurażu. Jednak — na szczęście lub nieszczęście — przypomniałem sobie, że zaraz przyjdzie czas zaaplikowania pigułki. A że tej akurat nie wolno przyjmować po alkoholu, to butelka z wizerunkiem srebrnego maestra o orlim nosie niemrawo odbyła powrotną podróż do barku.

Połykanie tabletek nie jest dla mężczyzny najprzyjemniejszym zajęciem, lecz co poradzić? Jako racjonalny senior od dawna się z tym pogodziłem, bo przecież… „przedstawienie trwać musi”.

Gdy wreszcie wszystko było już gotowe, usiadłem na wygodnej skórzanej kanapie w salonie, otworzyłem laptop, włączyłem na YouTubie moje ulubione nagranie Poloneza-Fantazji Chopina w wykonaniu Karoliny Nadolskiej[1] (uwielbiam zjawiskowe interpretacje Nadolskiej, na przykład te wszystkie perełki z kolekcji „Polskie Tańce”) i słuchając muzyki, czekałem. Dom wprawdzie nie był wysprzątany na tip-top, jakim zawsze bywał za czasów Natalki, jednak pomimo to uznałem, że zaprowadzony „porządeczek” w pełni odpowiada standardom ludzi takich jak ja — racjonalnych pragmatyków. „Czysto ma być tam, gdzie coś jest na widoku, a nie tam, gdzie goście prawie nigdy oczu nie zapuszczają” — ta złota zasada gospodarza-samotnika każdego dnia pozwalała mi zaoszczędzić sporo nudnego wysiłku na sprzątanie niemałego w końcu domu.

Długo oczekiwany dzwonek domofonu sprawił, że serce natychmiast podskoczyło do gardła, a wraz z nim z fotela na równe nogi całe moje ciało.

Trzasnąłem pokrywą laptopa, podbiegłem do wiatrołapu i dyskretnie spojrzałem przez szklane przepierzenie na furtkę… Tak! To ona. Już przyszła! Ale ja, chytry lis, by nie zdradzać podniecenia, jak zawsze w takich sytuacjach przed naciśnięciem klawisza domofonu odczekuję kilka bolesnych, rzec by nawet można traumatycznych, sekund. Dopiero po ich upływie czynię powinność gospodarza i chwytam za klamkę.

Jasne, że uczyniłem tak również i teraz… Chwilkę wcześniej jeszcze tylko z lekka ulizałem dłonią sympatyczną półłysinkę na głowie i poklepałem się po policzkach, by sprawdzić, czy aby na pewno dzisiejsze dwukrotne golenie nie poszło na marne.

I oto jest — ona! Oto na progu stoi Magdalena — piękna kobieta w lekkim płaszczyku, na którym jak małe minibrylanty połyskują kropelki wiosennego deszczu.

— Jak pan widzi, panie Janku, przyszłam do pana punktualnie, zgodnie z umową. Na dworze pada i jest zimno. A przecież mamy połowę maja…

Pomogłem zmokniętej „zamówionej” pani zdjąć płaszcz.

— No to nastawię czajnik i zaraz szybko naparzę gorącej herbatki imbirowej z opuncją.

— Herbatka z opuncją? Dobry pomysł, ale, panie Janeczku, później! Nie zaprosił mnie pan przecież tutaj na herbatkę. Ale gdy skończymy, obiecuję, będziemy mogli przez kilka minutek posiedzieć w kuchni i, jak to mówią, połączyć przyjemne z pożytecznym — powiedziała i uśmiechnęła się do mnie szczerym, szerokim uśmiechem.

Wprowadziłem swoją panią do salonu i usadowiliśmy się obok siebie na tej samej kanapie, na której jeszcze przed chwilą słuchając Chopina Nadolskiej, odprawiałem sekretne misterium oczekiwania. Delikatny aromat kobiecych perfum w ostatnich latach, po odejściu żony, nieczęsto unosił się w tych ścianach. Zapewne dlatego tak przyjemnie łaskotał mnie teraz po nozdrzach.

— O tableteczce pan nie zapomniał, panie Janeczku? — Piękna kobieta uważnie spojrzała mi w oczy, próbując dostrzec w nich coś jeszcze poza odpowiedzią na proste pytanie. — Ta tableteczka, wie pan przecież dobrze, naprawdę bardzo pomaga…

— Ma się rozumieć. Wziąłem. Tuż przed pani przyjściem. Tak jak ustaliliśmy.

— To bardzo dobrze, panie Janeczku. Bardzo dobrze. Te tabletki, jak pewno panu wiadomo, mają wielogodzinne działanie.

Kobieta spojrzała mimowolnie na zegarek, uniosła się z kanapy i z uśmiechem prawie rozkazała:

— Cóż… Czas to pieniądz… Niech pan już wstanie, panie Janeczku, rozepnie szelki i zdejmie koszulę. Będzie nam wtedy wygodniej.

Rozumie się, że jednym ruchem dłoni rozpiąłem szelki i zaraz po chwili szybkimi wygibasami ramion nerwowo przeciągnąłem koszulę przez głowę.

Gdy stanęliśmy naprzeciwko siebie, z niepokojem czekałem na jej pierwszy dotyk. A kiedy do tego wreszcie doszło, przez całe moje ciało, jak wyładowania elektryczne, przebiegła niezwykła fala dreszczy. Z trudem panowałem nad oddechem. Widząc to, pani Magdalena z wyrozumiałością i życzliwością uśmiechnęła się:

— Proszę oddychać swobodnie, panie Janku, proszę się odprężyć…

I wziąłem głęboki oddech, tak głęboki, jak kiedyś w młodości, gdy pierwszy raz podrywałem i prosiłem dziewczynę do tańca na potańcówce. Takich „dokonań” w moim życiu potem bywało mnóstwo. Mnóstwo też było kobiet, które po dyskotece sprawiały, że moje serce biło z podniecenia, dokładnie tak, jak teraz. Ale moja młodość, uświadomiłem sobie z rozrzewnieniem, moja młodość już dawno przeminęła.I teraz mnie, samotnemu emerytowi, który niedawno przeszedł zabieg chemioterapii, zostało już tylko jedno: cieszyć się dotykiem stetoskopu przykładanego kobiecą dłonią i obecnością obok siebie pięknej istoty — lekarki z rejonowej przychodni w rodzimych Starych Babicach, doktor Dawgialskiej wizytującej pacjenta…

[1] Karolina Nadolska — polska pianistka urodzona w 1985 r. Laureatka licznych konkursów pianistycznych. Propagatorka twórczości Chopina na całym świecie (przyp. aut.).

— 2 —

I w końcu to, co nieuchronnie miało nastąpić, o czym przestrzegali mnie wszyscy, stało się — tego dnia poczułem się naprawdę niedobrze. W następnych — jeszcze gorzej.

Przy kolejnej wizycie moja piękna pani lekarka ze Starych Babic zwięźle i krótko zakomunikowała:

— Panie Janku… Muszę to panu powiedzieć jasno i bez owijania w bawełnę: trzeba pana natychmiast przewieźć do szpitala.

Co gorsza, odniosłem wrażenie, że gdy rozkładała ręce w geście bezradności i wzdychała z ubolewaniem, to wypowiadała te słowa z zawodową powagą i odpowiedzialnością. No cóż? Jak powiada potoczne porzekadło: „dobre już było”. Krótko mówiąc: koniec żartów. Teraz pozostało mi przedsięwziąć typowe w takich sytuacjach smutne egzystencjalne konkrety.

Oczywiście, piękna pani doktor nie omieszkała przy okazji mnie zrugać:

— W dużej mierze sam sobie jest pan winien! Jak to w ogóle możliwe, aby przez długie lata tak się zaniedbać i bagatelizować objawy choroby? — Zmierzyła mnie karcącym spojrzeniem, jak matka krnąbrnego dorastającego syna.

Sorry, koteczku!,odpowiedziałem doktorce w myślach. Ale jak mogłem inaczej? Przecież każdego dnia miewało się tyle problemów do ogarnięcia, że czasem nie wiadomo nawet było, w co ręce włożyć. C’est la vie![1]Moja wrodzona odpowiedzialność za powierzane zadania wychodziła mi teraz bokiem: doigrałem się.

Następnego dnia przewieziono mnie do kliniki. Leżałem na szpitalnym łóżku, prawie nie mogłem ruszyć ręką ani nogą, więc jedyne, co mi zostało, to gorączkowe rozmyślanie o nadchodzących dniach. Może nawet ledwie godzinach, minutach? Kto wie…?

Po obiedzie przyszło mnie odwiedzić kilkoro kuzynów.

— I po co mu było się tak poświęcać i eksploatować?! Jest wrakiem człowieka — usłyszałem niezadowolony szept jednej z osób, którą kiedyś uznawałem za bliską. — Rak, udar, covid… Wszystko naraz!

Udawałem, że śpię i nic nie słyszę (co mi nawet nieźle wychodziło). Tymczasem głosy nie ustawały. Wytężyłem słuch.

— Tylko kto to teraz wszystko za niego będzie ciągnąć?! — Irytowali się. — Też wybrał sobie porę…

Wierzcie lub nie, ale naprawdę w tym momencie chciało mi się na cały głos zaśmiać! Właśnie: zaśmiać się. Nie korzyć się przed nimi, nie kulić ze wstydu, lecz roześmiać do rozpuku. Jednak pomimo najszczerszych chęci, nie byłem w stanie. Na szczęście wkrótce poszli sobie, a właściwie ulotnili się jak nieświeże powietrze po otwarciu okna.

— Chwała Bogu! — odetchnąłem z ulgą.

Do niedawna wierzyłem, że moje nie najlepsze mniemanie o nich to taka nabyta zwyczajowa, być może nawet formułowana na wyrost podejrzliwość wobec każdego, z kim miałem do czynienia. Tymczasem prawda jest, jaka jest — brutalna. Czyż szczytem bezwstydu z ich strony nie było dyskutowanie o mnie nad moim łóżkiem? Czy nie byłoby bardziej taktownie, gdyby podnieśli ten temat gdzieś na korytarzu, a nie tutaj?! Byłem jednak zbyt słaby na kontynuowanie tego pełnego goryczy rozmyślania i wkrótce naprawdę zasnąłem.

Jednak gdy do sali weszła pielęgniarka, już nie spałem. Myślałem o czymś. A ponieważ nie pamiętam o czym, musiało to być chyba coś niekoniecznie dobrego, miłego. Poprosiłem panią pielęgniarkę, by pomogła mi dokuśtykać do okna, gdyż od nienawistnie szarych ścian dostawałem w głowie kręćka, a przecież promienie słoneczne słodko łaskotały po oczach. Jednak gdy tylko dobrnąłem do parapetu, słońce jak na złość skryło się za ołowianymi chmurami. Pod nieboskłonem zbierało się na burzę. Kuźwa! Zawsze już tak ze mną jest: gdy czegoś potrzebuję, wszystko dzieje się na opak, pomyślałem zirytowany.

— Czy jest jeszcze coś, w czym mogę panu pomóc? — spytała grzecznie kobieta.

Zastanowiłem się chwilę.

— Jest pani dla mnie taka miła… — zacząłem, ale zawiesiłem głos, nie bardzo wiedząc, o co mógłbym jeszcze poprosić.

W odpowiedzi usłyszałem niewyszukane i, co tu dużo mówić, dość tuzinkowe stwierdzenie:

— To moja praca, proszę pana.

I na tym nasza rozmowa się zakończyła. Pielęgniarka ponownie pomogła mi przemieścić się do łóżka, po czym bezszelestnie opuściła salę i udała się zapewne do innych chorych, ponieważ w klinice, w której przebywałem, nie brakowało czekających na jej doraźną pomoc i… towarzystwo.

Zostawiony sam ze sobą, ze swoimi problemami, zamyśliłem się. Ciekawe, jak ten mój pobyt tutaj, na planecie Ziemia, zostanie zapamiętany. Czy więcej poczyniłem dobrych uczynków, czy jednak więcej było tych złych? Bogiem a prawdą, wygląda na to, że nie kradłem, nie zabijałem, nie gwałciłem, nie złamałem nikomu życia. Czasami, owszem, konfabulowałem, ale raczej rzadko i nie z premedytacją, w każdym razie zawsze, jeśli już mi się zdarzyło, to było to tak zwane „kłamstewko w dobrej sprawie”. A może, mimo wszystko, jednak takim blagowaniem sromotnie kogoś zawiodłem i skrzywdziłem?

Co rusz nachodziły mnie podobne myśli, mieszały się w głowie i robiły w niej niemały mętlik. Nagle, na przykład, przypomniałem sobie, gdy jako mały chłopiec znalazłem na ulicy żałośnie miauczącego bezdomnego kotka ze złamaną łapką. Niewiele myśląc, przyniosłem go do domu, za co dostałem od rodziców… burę. Potem przed oczami mignął mi znienacka obraz, jak kilka miesięcy temu w podmiejskim autobusie z grzeczności i dobrego wychowania próbowałem ustąpić miejsca jakiejś starszej pani. Jednak ta, zamiast okazać wdzięczność, obrzuciła mnie nieżyczliwym spojrzeniem i obrażona burknęła: „Jestem, szanowny, jeszcze wystarczająco młoda i jeszcze cię przeżyję”.

Ta kobieta prawdopodobnie miała rację: przeżyje mnie, bo wszystko wskazuje na to, że jeszcze dziś, a najdalej jutro opuszczę ten bezduszny, niewdzięczny świat.

Nie, nie jestem z tych, którzy lękają się śmierci. Śmierć to moment, krótka chwila, wydarzenie niewiele się różniące od nostalgii zamykania długo czytanej przez kogoś książki. Znacznie bardziej boję się męki towarzyszącej śmierci i długotrwałego cierpienia. Oczekiwanie na definitywny koniec maltretuje ciało i duszę. Z drugiej strony takie egzystencjalne „karencjo” daje umysłowi niezwyczajną okazję sięgania do najdalszych zakamarków pamięci i wyciągania z nich dawno zapomnianych, a przecież najniezwyklejszych perełek, jak choćby ta: „A może samemu rozbić okno i zanurzyć się w inny świat, w którym mieszkają poeci i słońca światłem rysują miłość…?”. Hmm… Kiedyż pisałem te słowa?, zastanowiłem się. Dziesięć lat temu? Dwadzieścia? A może to wcale nie ja jestem ich autorem? Może tylko mimowolnie zapadły mi w pamięć po lekturze czyichś rozważań?

„Samemu rozbij okno…” — ciekawa myśl. Szkoda oczywiście, że w naszym kraju eutanazja jest zabroniona — rozbijasz okno i po wszystkim. Po chwili jesteś już w innym wymiarze. Niewiele doznajesz bólu, nie pokutujesz, a i bliskich nie skazujesz na cierpienia. Oszczędzasz udręk także tym wszystkim, dla których nie byłeś obojętnym, którzy ze łzami w oczach i bólem w sercu długo kontemplowaliby twe ostatnie dni. Czy naprawdę tego potrzebują? Czy naprawdę nie potrafiliby bez tego bólu żyć dalej? Nie szkoda ich czasu? Życie powinno toczyć się do przodu, nie wstecz. Przecież tak, jak nie chcę być dla nikogo ciężarem, pustym ciałem, które nic nie może ze sobą zrobić, tak i nie chciałbym, by ktokolwiek po mnie płakał. Teraz gdy widzę (a raczej — słyszę) otaczających mnie ludzi, mierzenie się z tego typu stwierdzeniami przychodzi mi o wiele łatwiej.

Ciekawe, jak wygląda życie w innych wymiarach? Nagle zmieniłem tematykę rozmyślań. A w ogóle są jakieś inne wymiary, inne światy, przestrzenie? Czy jednak poza tym naszym prozaicznym ziemskim, powszechnie znanym nie ma kompletnie żadnego innego? No przecież są!, przypomniałem sobie. Naukowcy z NASA[2] odkryli taki i przedstawili dowody na istnienie wszechświata równoległego. Była to jedna z naukowych sensacji roku 2020. Według teorii tych współczesnych amerykańskich koryfeuszy wiedzy powstał w tym samym czasie co nasze poczciwe Uniwersum i jest jego bezpośrednim lustrem! Hmm… Ciekawe, ale ja mam inną, choć dość zbliżoną do ich wizji koncepcję Uniwersum. Żyjemy w nadwszechświecie, który jest absolutną nicością, którego w ogóle nie ma. Ale ta nicość została w jakiś sposób spolaryzowana i podzieliła się na dwa przeciwstawne światobieguny: „dodatni” i „ujemny”. Każdy z tych przeciwnych światów realnie istnieje, ale jeden w połączeniu z drugim tworzy doskonałe wszechświatowe NIC: absolutną nicość, bezwzględne zero, pustkę… Ciekawe, jak dałoby się dowieść mojego stwierdzenia? To i podobne pytania dręczyły mnie nieustannie, zaprzątały umysł, wykańczały bez reszty i w końcu, skarciwszy się za swoją ludzką niemoc, za swą intelektualną mieliznę, ponownie zasnąłem.

Nie wiem, jak długo spałem. Za to zaraz po obudzeniu z ulgą stwierdziłem, że było mi znacznie lepiej. Czucie w rękach i dłoniach w dużej mierze powróciło, a i myśli już nie dręczyły tak bardzo ciężkimi egzystencjalnymi dylematami.

Korzystając z dobrodziejstw chwili, podjąłem się czynu, który jeszcze dziś rano wydawał się niewykonalny — sięgnąłem po telefon leżący obok mnie na stoliku.

Udało się. Na szczęście wciąż był jeszcze nierozładowany. Wybrałem więc numer do mego prawnika i nacisnąłem zieloną słuchaweczkę.

Nie byłem ubogim człowiekiem. Od zawsze miałem, jak to się ongiś mawiało, „głowę na karku”, zawsze lubiłem też wyzwania i nie narzekałem na nawał obowiązków ani pracy. Odmawiałem sobie licznych przyjemności, bo wiedziałem doskonale, jaki rodzaj żebraczej emerytury czekałby mnie, gdybym liczył tylko na Zakład Ubezpieczeń Społecznych. W związku z tym, dzięki przezorności życiowej, udało mi się odłożyć na „stare lata” całkiem niemałą sumkę. Postanowiłem zamówić wizytę prawnika, aby skonsultować z nim swoje decyzje i dokonać stosownych zapisów.

— Mam trochę oszczędności — zacząłem rozmowę bez zbędnego wstępu — więc chciałbym sporządzić testament. Co prawda nie mam przekonania, czy będzie to miało jakikolwiek sens. Sprawa jest bowiem taka, że mam co przekazać, ale nie mam specjalnie komu… Żonę pochowałem dwa lata temu, a dzieci nie mieliśmy. Liczę więc, że rozsądnie mi doradzisz, jaki mógłbym zrobić z uciułanych pieniędzy najwłaściwszy użytek.

— Możesz na mnie polegać — zapewnił prawnik. — Mam w tego typu kwestiach niemałe doświadczenie. Będziesz zadowolony.

[1]C’est la vie! — (z fr.) Takie jest życie!

[2] NASA — agencja rządu USA odpowiedzialna za narodowy program lotów kosmicznych (przyp. aut.).

— 3 —

I nadszedł czas, gdy nie mogłem już wstać z łóżka nawet z pomocą pielęgniarki. Utraciłem wszystkie włosy, wychudłem, do cna zmizerniałem i czułem się, delikatnie mówiąc, podle. Jednak mój umysł wciąż pracował na standardowych obrotach. W międzyczasie dowiedziałem się, że prawnik wzorowo wywiązał się z powierzonego zadania. Wszystkie moje oszczędności w wysokości dziewięciuset tysięcy złotych przekazał na Fundusz Ochrony Przyrody. Dlaczego akurat taki? Ponieważ przyrodę zawsze kochałem bardziej niż ludzi.

Niesamowite, z jaką złością rzucili się na mnie wszyscy moi kuzyni. Istna szopka! Z oświadczeniami i żalami nie próbowali nawet udawać, że się krępują.

— Wreszcie miałbym fundusze na rozwinięcie działalności politycznej! — utyskiwał z wyraźnym zawodem w głosie Piotrek, chrześniak Natalii.

— A ja kupiłabym kampera! — wykrztusiła z irytacją Marta, moja bratanica.

Najpierw w milczeniu dzielnie znosiłem ich wszystkie ataki, aż w końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać i odezwałem się:

— Rachujecie moje pieniądze?! Rościcie sobie do nich prawa? Dzielicie skórę na niedźwiedziu? Przepraszam, ale z jakiej racji?

— Oj, drogi Januszku, wyluzuj! — Próbowała uspokoić mnie Marta. — Po co te moralizowania? Przecież i tak wkrótce odejdziesz na drugi świat. Po co ci tam pieniądze? Tam nie ma sklepów.

— Byłem wam coś winien? Czy może mam wobec was jakieś zobowiązania? — Dalej już tylko szeptałem. — Nie byłem i nie mam wobec was żadnych powinności. Nie są to także ani kradzione, ani brudne pieniądze. Nie wygrałem ich ani na loterii, ani w kasynie. Zarobiłem je, przez całe życie ciężko pracowałem, przelewając pot i krew. Płaciłem regularnie podatki. Odmawiałem sobie wielu przyjemności, aby mieć takie środki i zrobić z nich kiedyś taki użytek, jaki zechcę. A wy teraz uważacie, że powinienem je wam przekazać?! Moi szanowni… — I po raz kolejny żałowałem, że nie ma przy mnie mojej świętej pamięci Natalii. Już ona całe to żenujące towarzystwo w jednej chwili i bez certolenia się wywaliłaby na zbity pysk. Skoro jednak mogłem liczyć tylko na siebie, to gdy już nie wytrzymałem, ostatkiem woli wykrzyknąłem: — Spierdalać stąd! No już! Wynocha! Doktorze… — I gdy resztką sił przycisnąłem guzik wzywający doktora, głos urwał mi się w pół zdania.

— No już dobrze, dobrze… — Próbowali mnie uspokoić. — To zdradź nam chociaż, na co byś je wydał, gdyby przyszło ci jeszcze długo żyć? — zapytał kuzyn Mateusz.

— I lepiej mógł je wydać niż my — dokończył inny kuzyn, Piotrek.

Dziwne, ale nagle poczułem, że bierze mnie na pusty śmiech. I zapewne wybuchłbym nawet rubasznym, gromkim rechotem, gdybym był w pełni sił albo gdybym w ogóle był w stanie.

— Lepiej? A dla kogo? — ostatecznie spytałem cicho i zmierzyłem ich karcącym spojrzeniem. Spodziewałem się, że odwrócą głowy i opuszczą wzrok. Nie pomyliłem się. Zresztą żadne z nich nie miało już nic więcej do powiedzenia.

Jaka szkoda, że tak późno przejrzałem na oczy! Kochałem ich i zawsze życzyłem im tylko wszystkiego najlepszego. Niczego im nie odmawiałem. Posiedzieć przez weekend z dzieckiem? Proszę bardzo! Pomóc przy pieleniu grządek na działce? Na litość boską! To było takie niewdzięczne, ale znajdowałem czas i robiłem to bezinteresownie, tyle, ile byłem w stanie i bez złorzeczenia.

Z niesfornym bratankiem była osobna historia. Był jednym z tych rozpuszczonych przez rodziców dzieciaków, które zawsze uważały, że należy im się wszystko. Ale, gdy był jeszcze dzieckiem, bawiłem się z nim, uczyłem wierszyków. Czytałem mu nawet bajki (w tym i te, które sam napisałem). Myślę, że poświęciłem dla niego sto razy więcej swego czasu niż dla wszystkich pozostałych kuzynów. Daj Bóg, żeby mu się w życiu powiodło i wyszedł na ludzi. Ale powątpiewam w to coraz bardziej, gdy obserwuję, jak niefrasobliwie trwoni każdy zarobiony grosz i jak nieroztropnie postępuje w życiu.

— Na co wydałbym moje pieniądze, gdybym nie zachorował? — Oderwałem się wreszcie od toku bieżących myśli i powtórzyłem pytanie, które wcześniej zadał mi któryś z otaczających mnie natrętów. I po krótkim namyśle odpowiedziałem: — Zafundowałbym sobie laseroterapię, czyli taką specjalną korektę wzroku, dzięki której nie musiałbym nosić okularów. I to wszystko. Bo chodzenie w okularach zawsze mnie męczyło. Co rusz musiałem je czyścić i polerować… No dobrze. Może zamieniłbym też protezę dentystyczną na implanty, choć do dziś nie jestem przekonany, czy miałbym wystarczająco energii i cierpliwości, a przede wszystkim czasu na przeprowadzenie tej męczącej, wielomiesięcznej kuracji. Cóż, a gdybym miał dużo więcej pieniędzy, zasponsorowałbym edukację bratanicy, aby mogła wybrać sobie najdroższy uniwersytet i wyrosła na mądrą kobietę. Nie jestem skąpy, chociaż wiem, że tym stwierdzeniem was nie przekonam, bo i tak wszyscy od dawna macie o mnie zupełnie inne mniemanie. Tym bardziej jestem święcie przekonany, że gdybym rozdał te pieniądze, to znaczy, podarował je wam, to wy, moi drodzy, roztrwonilibyście je natychmiast, może nawet i jednego wieczoru, topiąc je w wątpliwej wartości przedsięwzięciach i banalnych używkach. Taka jest wasza filozofia: łatwo przyszło, łatwo poszło. Oczywiście to tylko moje domysły, ale… — urwałem i zamilkłem. Brakło mi już sił na dalszą przemowę.

Chyba poirytowałem towarzystwo perorą, ponieważ w jej trakcie na ich twarzach zaczęły pojawiać się różne grymasy, kolory i odcienie. Najpierw zbledli, potem zaczerwienili się, następnie poszarzali, a na końcu znowu pokraśnieli jak zagotowane buraki. A ja cieszyłem się, bo oto wreszcie z ich niecnych facjat udało mi się ściągnąć pozakładane maski.

Kiedy wezwany przeze mnie doktor w końcu dotarł, natychmiast kazał wszystkim opuścić salę. Stało się to w ostatnim momencie, ponieważ byłem już tak bardzo wyczerpany swoimi „gośćmi”, że chwilę potem, gdy mnie od nich uwolniono, straciłem przytomność.

Gdy ocknąłem się, ponownie wzięło mnie na rozmyślanie i na ocenianie postaw moich pazernych kuzynów. Nie rozumiałem, skąd w nich tyle roszczeń i bezdusznego materializmu. Przecież wszyscy wychowywaliśmy się w tej samej, wprawdzie dość szerokiej, ale jednak wspólnej, wielopokoleniowej rodzinie, w której wyznawaliśmy podobne wartości, podobne kierowały nami priorytety, normy, zasady.

I wtedy przypomniała mi się jedna z tych złotych rad, których nauczyła mnie moja świętej pamięci żona Natalia: „Jeśli nadal nic z tego nie rozumiesz, zacznij myśleć o czymś innym”. Słusznie, Natalko! Nie zdążę już zrozumieć ich w moim nieodwołalnie zmierzającym do końca życiu. Szkoda też i trudu na robienie czegoś połowicznie. Bo nawet w połowie ja ich już nie zrozumiem…

Porzuciłem więc rozmyślania o kuzynach i zacząłem użalać się nad samym sobą. Dlaczego życie zawsze było dla mnie takie trudne?Pewno dlatego, że za dużo było z mojej strony dobroci.Dobroć deprawuje obdarowywanych…

Najchętniej, gdybym wierzył w istnienie aniołów stróżów, przywołałbym takiego teraz do siebie i zacząłbym go prosić, aby i on obdarował mnie łaską dobroci i przyspieszył moje wiekuiste odejście z tego świata, abym już nigdy więcej nie był skazany na uczestnictwo w tak przykrych dla mnie spotkaniach. Nie zasłużyłem chyba na to, aby wszyscy krewni i znajomi, zamiast się nade mną litować, szydzili ze mnie i gromadzili się wokół jak sępy krążące nad zdobyczą. Nie, nie musisz mi współczuć, Aniele Stróżu, ani dodawać otuchy… Po prostu spraw tylko, aby zostawiono mnie już w spokoju. Przynajmniej przez te najbliższe kilka dni lub godzin, które wciąż jeszcze mi pozostały. Tak, nie wiedzieć czemu, mimowolnie skierowałem słowa do Anioła Stróża…

I nagle stała się rzecz najdziwniejsza z najdziwniejszych! Oto, ku mojemu olbrzymiemu zaskoczeniu, w swej własnej boskiej Osobie zjawił się przede mną… Nie! Nie Anioł Stróż się zjawił, yyy… Sam Ojciec Niebieski! Rozpoznałem go dzięki tęczowej poświacie nad siwą, strapioną, uważną głową starca. Na tę chwilę mój umysł wciąż jeszcze pracował na wzmożonych obrotach, dlatego obecność Przybysza z Nieba stwierdziłem z pełnym przekonaniem. Wprawdzie nigdy nie wierzyłem w Boga, jednak na wszelki wypadek dla swych sceptycznych przekonań zawsze pozostawiałem sobie nieznacznie otwartą furtkę. Dopuszczałem na przykład rozumowanie w stylu: „Panie Boże, jeśli mimo wszystko Ty istniejesz i kiedyś mi się ukażesz, to wiedz, że będę wtedy bardzo, bardzo sympatycznie zaskoczony i przeproszę cię za moją odwieczną ignorancję i brak wiary”. Czy więc oto nastała chwila, by właśnie teraz złożyć przeprosiny…?

— 4 —

Ojciec Niebieski przysiadł na skraju mego łóżka i w milczeniu długo mi się przyglądał. Ja też czyniłem podobnie. A gdy tak na Niego patrzyłem, zacząłem się zastanawiać, czy chciałem tego, czy nie, czy aby to na pewno Pan Bóg? Może to jedynie wytwór mych halucynacji, może zwyczajne przywidzenie, jakie zdarza się ludziom, gdy ich głowę trawi wysoka gorączka? Tyle tylko, że od wielu miesięcy, a nawet lat, nie czułem się tak zdrowo i wybornie jak w tym momencie: nic mnie nie bolało, nic nie łamało w kościach, policzki zdrowo zarumienione, czoło chłodne, ostrość wzroku jak u osiemnastolatka… To chyba dzieje się naprawdę!, szepnąłem w myślach. Odwiedził mnie Najwyższy! Zaraz jednak odezwało się mojealterego: Spokojnie, Januszu…A może to tylko jeden z jego niezliczonych posłańców? Szczerze mówiąc, w tym transcendentalnym momencie rozstrzyganie tego dylematu nie było moim priorytetem. Po co więc to robiłem? Za czorta nie wiem! Zawstydzony przymrużyłem więc nieco oczy, choć nadal z uwagą starałem się patrzeć na postać i poświatę Przybysza.

Po kilku napiętych chwilach Ojciec Niebieski pierwszy przemówił i odezwał się takimi oto niewyszukanymi słowami:

— Czego ode mnie oczekujesz, synu?

Byłem oszołomiony, ale ku mojemu zdziwieniu odpowiedziałem bez najmniejszego zawahania:

— Moja dusza chciałaby do bram Raju…

— Do Raju, chciałoby się… — Pan Bóg się zasępił, pokiwał wolno głową i zawiesił głos, jakby zwątpił w moją poczytalność. — A pamiętasz, jak złorzeczyłeś na mnie, zarzucając mi kradzież i upokorzenie, jak zażegnywałeś się, że nigdy mi nie wybaczysz wyzwolenia Natalii od ziemskich marności? A teraz upominasz się o Raj?

— Panie Boże, ale ja… Ja nigdy nie wierzyłem, że ty istniejesz. To złorzeczenie było zwykłym płaczem i użalaniem się nieszczęśliwego człowieka nad samym sobą. Ja…

— No, już dobrze! — przerwał mi Najjaśniejszy, czym ukrócił moje dalsze katusze. — Nie przyszedłem teraz cię osądzać. Będzie jeszcze na to pora. Czyli marzy ci się Raj?

— Tak, chcę do Raju — brnąłem i odważnie wypowiedziałem swą wolę. — Uwolnij, proszę, moje śmiertelne ciało od marności tego świata. Bo ja jestem… Ja jestem tym pochrzanionym światem już bardzo znużony. Bardzo…

Jasna twarz Ojca Niebieskiego przez długą chwilę nie reagowała, jednak potem przemówiła tak, jakby wszystko było już rozstrzygnięte i dawno postanowione:

— Do Raju, powiadasz… — powtórzył. — No to znajdź go sobie.

— Ale jak? — Byłem zdumiony. — Gdzie? W jaki sposób? Gdzie go mogę znaleźć?

— Gdzie? Wszędzie! — odpowiedział Ojciec Niebieski jakoś szorstko, sucho, ale też z ezoteryczną zadumą. — Rób, co uważasz za stosowne, a będziesz szczęśliwy.

Teraz oddałabym wszystko za to, aby mnie uszczypnięto lub nawet walnięto obuchem po otumanionej głowie, bo nie dowierzałem ani własnym oczom, ani uszom. Nikt mnie jednak nawet nie dotknął. Zamiast tego do pomieszczenia, w którym przebywaliśmy dotąd tylko we dwoje, cicho otworzyły się drzwi i wszedł ktoś jeszcze. Ktoś trzeci.

Górną część nosa i oczu owego „kogoś” pokrywały eleganckie, stylowe, przeciwsłoneczne okulary. Wyglądał jak pewien cyniczny prezesik, który w nagrodę za lata pracy dla reżimowej telewizji wysłany został przez politycznych zleceniodawców do zagranicznej placówki.

Tym trzecim, tym owym „kimś” było Wielkie Zło — w każdym razie tak zostało mi przedstawione, lecz nie na głos, a jakoś tak… Hmm… Jakby to ująć? Na poziomie podświadomości czy czegoś w tym rodzaju.

— Nie sądzę, że to dobry pomysł, aby pozwolić mu — wskazał na mnie lekkim skinieniem głowy — odejść z tego świata, a i jeszcze prosto do Raju… — Od progu komentował. Tym samym przynajmniej miałem jasność, że Wielkie Zło zajmowało klarowne stanowisko co do mojej skromnej osoby i, żeby nie było tu żadnych dwuznaczności, bezkompromisowo je artykułowało.

— A czemu? — Ojciec Niebieski, jak zrozumiałem, nie podzielał jego arbitralnej sugestii.

Przez moment nie słyszałem, jak rozwijała się ich dyskusja. Utraciłem bowiem świadomość i zapadłem w niespodziewaną śpiączkę. Najprawdopodobniej moje ciało i dusza przebywały między życiem a śmiercią. Wkrótce zresztą poczułem, że wkraczam na pierwszy poziom tajemnicy przeistoczenia. Czytałem kiedyś o tym na różnych popularnonaukowych forach i u różnych poczytnych publicystów. Czułem zatem, jak biegnę przez nieskończenie długi i ponury tunel, goniąc daleko migające przede mną światło, ale za każdym razem, gdy już zdawało się, że je dosięgam, chwytam, topię się w nim, ono zwinnie się wymykało. Potem miałem wrażenie, że oto osiągam kolejny poziom „tajemnicy” i przez sen, ciemność i mrok wędruję wśród galaktycznych mgławic i z zachwytem obserwuję ich oślepiający blask. Były o rzut kamieniem! I… Dziwne! Moje oczy w najmniejszym stopniu nie cierpiały od nieskończonych jasności, a wprost przeciwnie — ich światło uzdrawiało je jak balsam, a i w całym ciele czułem poprawę. Potem przedzierałem się przez labirynty stuleci, a wszystkie epoki ludzkości, jak na przewijanej rolce filmu, omijały mnie z szaloną prędkością.

Przez cały ten czas, gdy polowałem na Wesoły Ognik (tak nazwałem tę sterującą mną świetlistość dochodzącą z innego obszaru), zdawałem sobie sprawę, że wciąż nie przestaję słyszeć odgłosów sporu toczonego między Ojcem Niebieskim a Wielkim Złem, sporu, który jak górskie echo wciąż dudnił mi pogłosem w uszach.

— Jestem przeciw! — Wielkie Zło próbowało przekonać Ojca Niebieskiego. — Jeśli nie wiesz dlaczego, to weź, kolego, i otwórz sobie „Księgę Losu i Czasu”. Z niej jasno wynika, że los człowieka nie jest zdeterminowany. On był nieplanowanym dzieckiem w rodzinie, nie chcieli go, on im się po prostu przydarzył. Miała być aborcja, choć ostatecznie do niej nie doszło. Dlatego wszystko w jego życiu było popieprzone i pokomplikowane.

— A jednak to ja ofiarowałem mu najcenniejszą rzecz, jaką miał: życie! — nie ustępował obrońca Życia i Śmierci, Stwórca.

— Co z tego? Oceń sobie teraz sam: co to u niego było za życie? — Wielkie Zło sprzeciwiało się i kontynuowało prezentację argumentów i faktów. — I jeszcze teraz ta nieuleczalna choroba, która jest skutkiem jego wieloletnich zaniedbań!

Ojciec Niebieski nie mógł znaleźć odpowiedzi na najnowszą przesłankę.

— No, słucham, słucham… Odpowiedz mi, Stwórco! — Książę ciemności naciskał dalej Ojca Niebieskiego. — Dlaczego uderzasz nieszczęściami w tych, których rzekomo tak bardzo kochasz?!

— Testuję ich — odparł spokojnie i z przekonaniem ten, który jednak najprawdopodobniej rzeczywiście jest ponad nami wszystkimi i wszystkim. — I wierzę, że ty mi w tym pomożesz! Nie mylę się?

Teraz z kolei Wielkie Zło pogrążyło się w ewidentnej konsternacji.

— Nawet trochę mi szkoda tego biednego cierpiętnika — stwierdził najwyższy demon z Pandemonium. — Nie chcę już więcej torturować tej biedaczyny… Pozwólmy, by ratownicy medyczni wstrzyknęli mu wybawienie od dalszych ziemskich cierpień.

— Bluźnisz! — Bóg się rozzłościł. — Nie dostrzegam w tobie nawet kropli współczucia. Nie pozwolę na eutanazję, jakby to był jakiś pies, a nie ludzka istota stworzona na mój obraz i moje podobieństwo, słowem: człowiek, który ma czystą duszę i wolną wolę.

— Czyli okazuje się, że według ciebie psy są bezduszne? Bądź mają brudną duszę? Nieładnie, kolego, nieładnie… A czyż to nie psy są przewodnikami dla niewidomych, przyjaciółmi dla dzieci, ratownikami górskimi, wodnymi, w zawalonych konstrukcjach kierującymi się nie tylko instynktem i odruchem?

— Chodziło mi o to, że tylko ludzie dziedziczą moje Królestwo. — Bóg zmarszczył brwi. — Nie przeinaczaj moich intencji.

— Jednak dobrze wiemy, że nie wszyscy ludzie odziedziczą „twoje Królestwo” — zaśmiało się Wielkie Zło z wyraźną złośliwością. — Wszyscy, którzy upadają za życia w klątwie wielkiego grzechu, są przecież twego Królestwa niegodni. Z reguły, i tu się zwykle zgadzamy, od razu zabieram ich do siebie.

— To oczywiste. — Bóg ponownie zmarszczył brwi. — Na tym między innymi polega twoja praca: dostajesz za to wynagrodzenie w postaci ludzkich dusz. Jednak niektórzy mają szansę się poprawić i przejść do Edenu. Czyż nie bywa tak, przyjacielu?

— U tych, którzy trafili do czyśćca, owszem. Jednak z piekła, wiesz dobrze, nie ma powrotu. To bilet w jedną stronę. Nie zabierzesz do siebie tego, który trafia, bo musi trafić do mnie, prawda?

— Zgoda — westchnął Stwórca. — No to, przypomnij mi, co mamy w tej Księdze Przeznaczeń? Jest jakieś dobre wyjście z zaistniałej sytuacji?

Wielkie Zło w końcu raczyło zdjąć swe ogromniaste okulary przeciwsłoneczne i rzekło:

— Podobnie jak konstytucje wielu ziemskich państw i krajów Księga Przeznaczeń jest zbiorem naszych zasad, norm i praw, którym podlegają ludzie, a wśród nich możni ich świata, na przykład namaszczeni przez nas przywódcy. — Wielkie Zło uśmiechnęło się i mrugnęło do Boga. — A skoro namaszczeni przez nas co rusz wprowadzają zmiany do ustaw, dlaczego i my nie moglibyśmy podmienić historii jakiegoś biedaczyny? Krótko mówiąc, po prostu, wyjaśnij, czego dokładnie ten typek od ciebie chce i dlaczego tak chce, jak chce. Może mnie wtedy przekonasz…

Od Wielkiego Zła, ubranego w stylowe dżinsy i modną bluzę, czuć było woń drogich perfum i nęcących nozdrza balsamów do ciała. Modna fryzura, klucze z breloczkiem „Aston Martin”, ogólny urok… Konkludując: trudno uwierzyć, że to indywiduum to nie człowiek, a Szatan, który zstąpił na Ziemię, przybierając formę rasowego playboya. Tymczasem ja, pogrążony w głębokiej śpiączce, musiałem z lękiem wysłuchiwać, czy chciałem, czy nie, jak takie indywiduum wpływa na mój los i zamierza zadecydować o moim wiekuistym przeznaczeniu.

— Cóż… Nasz klient za życia, podkreślam: za życia, będąc przy zdrowych zmysłach i trzeźwej pamięci, chce znaleźć Raj… — Rozpoczął przemowę Bóg. — Oczywiście my wiemy, gdzie jest Raj, ale klient nie! Postanowiłem go więc wystawić na próbę, a nawet zmylić i jednocześnie doświadczyć. Chciałbym bowiem, żeby samodzielnie podjął się odnalezienia Raju. Nawet przekazałem mu już swoją wolę osobiście. Nie otrzyma ode mnie więcej żadnych podpowiedzi i wskazówek. Niech szuka wytrwale, choć wątpię, czy kiedykolwiek go odnajdzie. Jednak niech się nie zraża, niech próbuje. Czemu nie miałby?

— Według Księgi Losów urodził się już częściowo martwy, ponieważ planowano przerwanie ciąży ze względu na szereg obiektywnie ważnych okoliczności, typu: rozczarowanie ciążą, trudności finansowe… Według Księgi za dwa dni skończy ziemski żywot. I dlatego niewątpliwie ważne jest, abyśmy wcześniej określili, w jaki sposób ma umrzeć: albo umrze powoli, gdy będzie leżał w tym łóżku, albo… zgodnie z twą wolą.

— A moja wola jest taka: niech wstanie i odejdzie! Niech szuka swego własnego Raju: najodpowiedniejszego, najbardziej idealnego przyszłego miejsca dla jego duszy.

— Ale przecież wiesz, że nasz klient nie może tak po prostu wrócić do tego świata jako człowiek! Aby to zrobić, musisz zmienić go w inny byt, na przykład w jakieś zwierzę.

W tym momencie ze strachu aż mną wstrząsnęło. Urządzenia elektroniczne na oddziale zaczęły niemal dymić, czym dały ostateczny dowód, że podpięty pod ich elektrody pacjent dogorywa lub doznaje skrajnych psychofizycznych bodźców i emocji.

— No cóż… — Stwórca zgodził się. — Niech zostanie… Szakalem. Padlinożernym szakalem.

Szakalem?! Ożeż…!, westchnąłem w myślach. Bóg, w przeciwieństwie do Wielkiego Zła, jest mi życzliwy, może nawet mnie kocha. Szkoda tylko, że kocha tak… po swojemu!

— Lecz nie takim prostym, banalnym szakalem — kontynuował Ojciec Niebieski — ale jedynie czymś w rodzaju szakala. Okażę mu miłosierdzie i zostawię w nim człowieczy umysł, serce, jego myśli, pragnienia, ambicje i aspiracje. A nawet ludzką kondycję i wątłe ciało na przykład współczesnego trzydziestolatka. To będzie padlinożerny szakal w ludzkiej postaci, a właściwie… Wróć! Na odwrót… — Pan Bóg chrząknął dla wzmocnienia dalszego efektu. — Wszyscy, których spotka na swej drodze, ujrzą przed sobą istotę podobną do nich samych, jakby wywodziła się z ich plemion. W gruncie rzeczy: podobnego do nich, wprawdzie obcego, ale jednak współplemieńca. Chociaż w rzeczywistości ten człowiek będzie miał wewnętrzne poczucie, że jest nim tylko na pozór. I niech się strzeże zwierciadeł i luster: on sam i wszyscy inni będą mogli ujrzeć w nim jego prawdziwy wygląd. Chociaż czy taki ujrzą, zależeć będzie tylko od niego. Sam poczuje się bardziej włóczęgą niźli ustatkowanym człowiekiem. Zgarbi się nieco, zmniejszy się i takim powykrzywianym postrzegać go będą ludzie. I nabierze też specyficznych nawyków: w tym także zwierzęcych. Do szakalej ciekawości dołączy ludzki niepokój, a jednocześnie umiejętność odkrywania tajemnic. Tych cech tak bardzo mu brakowało w obecnym, kończącym się życiu, w którym nierzadko bywał nazbyt niecierpliwym. A to była jedna z jego podstawowych wad, choć nie najistotniejsza. I nosić też będzie nowe imię: Szmygl. Aha! Dam mu też dar porozumiewania się w każdym języku tych, których napotykać będzie na swej drodze…

— Ale odtąd będzie przecież pozostawiony samemu sobie. Od teraz ani ty, ani ja nie będziemy mogli bezpośrednio ingerować w jego życie. Jak można na to przystać?

— Ty akurat z pewnością sobie z tym poradzisz. — Bóg spojrzał na diabła wymownie.

— Chyba rzeczywiście się zrozumieliśmy — odpowiedziało Wielkie Zło i ku mojemu przerażeniu w pomieszczeniu kliniki, w którym dotąd przebywaliśmy we trójkę, nagle pojawiła się kolejna postać.

Od stóp do głów cała była kudłata, potargana i w ogóle prezentowała się jakoś… obrzydliwie. Jednocześnie na swój sposób wyglądała dość interesująco: ni to jakiś dziwaczny szczur, ni kulejąca wiewiórka, świnka morska, chomik, ni to jakiś inny szkaradny gryzoń. Ogólnie jednak na jej widok wzdrygnąłem się i gdzieś głęboko w trzewiach zrobiło mi się zimno.

— Gargamel, czyli Maleńkie Zło… Mówiłem ci kiedyś o nim — odezwało się z dumą Wielkie Zło, gdy przedstawiało Bogu szkaradę.

— Gargamel? Czy dlatego, że często ma być złośliwy i uporczywie tropić grzeczne Smerfy? — Bóg, który do tej pory ugodowo milczał, ironicznie parsknął.

— Nie ma to żadnego związku. Gargamel, po prostu. Jest nieduży i może wszędzie towarzyszyć Szmyglowi, siedząc mu na prawym ramieniu. Jego zadanie będzie diabelne, ale bardzo proste, możemy więc być pewni, że bez trudu sobie poradzi. A polegać ma na tym, iż w każdy możliwy sposób Maleńkie Zło będzie mieszać szyki Szmyglowi, krzyżować mu plany, sprawiać, że często nasza biedaczyna podejmować będzie nietrafione decyzje. Nigdy mu nie pozwoli bez reszty się zrelaksować i przy każdej okazji będzie mu przypominać prawdę o jego szakalej naturze, znaczy się o tym, kim on, Szmygl, tak naprawdę jest. Krótko mówiąc: jego zadaniem będzie nieustanne ingerowanie w osobowość Szmygla… Aha! I jakby co pozbycie się mojego Maleńkiego Zła nie będzie dla niego wcale proste. A raczej będzie całkowicie niemożliwe… I jak ci się podoba moja tak skrzętnie sklecona machinacja? Moim zdaniem jest idealnie dopasowana do zadania.

Najwyższy patrząc na Wielkie Zło, powoli przytaknął głową. A więc klamka zapadła. Mój los został przypieczętowany. Gestem Najwyższego moi decydenci zgodnie podsumowali swój długi spór, który już dalej szczęśliwie przerodził się w prosty dialog.

Jeśli powiedziałbym teraz, że natychmiast zawładnął mną paniczny strach, prawdopodobnie nie uwierzylibyście, ponieważ, jak sądzę, nigdy nie siedzieliście w szakalej skórze. Jak ja teraz.

Tak… I oto stałem się wędrownym szakalem o imieniu Szmygl. Na początku myślałem, że nie podołam, że bardzo szybko umrę, ale jak widać, żyję i mam się całkiem dobrze. Tryskam energią, bo moja choroba zniknęła bez śladu! Jednak miałem pełną świadomość, że moja wyprawa dopiero się zaczyna. A na jej drodze spotkać mnie może wiele nieprzyjemnych i ciężkich do przeżycia sytuacji. Podczas wyprawy będę miał tylko jeden cel do zrealizowania: odnaleźć Raj…

Ostatni swój wiraż z dotychczasowego ludzkiego życia pokonałem. Pora na nowe wyzwanie. Nową podróż…

W drogę!

Część II — Helenika

— 5 —

Nigdy dotąd nie zastanawiałem się, czym jest dla mnie Raj. Podjąłem się jego poszukiwania, a przecież nawet nie miałem pojęcia, jak on wygląda?! Czym tak naprawdę jest lub nawet czym może, czym mógłby być! Hmm… Dziwne…, zacząłem rozmyślać. Oczywiście, wiem, czym według Biblii był Raj, nazywany w niej Edenem. To był wspaniały ogród, w którym Stwórca zapewnił schronienie pierwszym ludziom: Adamowi i Ewie, czyniąc dla nich ze swej Arkadii krainę wiecznego szczęścia, dostatku i bezpieczeństwa. Nie musieli pracować, żywili się tym, co dawała natura.Czy równie podobnym rajem do biblijnego Edenu miałby być ten, którego szukam?, zastanawiałem się, gdy nieustannie zmierzałem w nieznanym kierunku przez jakiś szeroki, bezkresny step. Niekoniecznie. Mnie wystarczyłoby znaleźć dla siebie krainę, w której zawsze czułbym się dobrze i bezpiecznie, gdzie zawsze byłaby przy mnie kochająca, wierna mi, mądra kobieta, którą i ja odważyłbym się pokochać miłością dozgonną…, rozmyślałem, podążając, gdzie oczy poniosą, nie wiedząc nawet, co może mnie zaskoczyć za każdym mijanym zakrętem, wzniesieniem…

Nawiasem mówiąc, niezbyt lekko mi było się przemieszczać i trochę niewygodnie, ponieważ przez cały czas na moim prawym ramieniu siedziała Jego Wysokość — Maleńkie Zło, którego za nic w świecie nie wolno było upuścić, poprawić usadowienia dla swej wygody, a już tym bardziej — zepchnąć.

— Hej, koleś! Nie mógłbyś iść samemu, obok mnie? — zwróciłem się do swego mimowolnego towarzysza, gdy już po kilku kilometrach nie wytrzymywałem uciążliwości marszu. — Nie jesteś piórkiem, a ja teraz przecież nie jestem mężczyzną, a niepozornym szakalem!

— Nie przesadzaj! Nie jestem takie ciężkie! — odburknęło Maleńkie Zło. Najwidoczniej preferowało przypisywanie sobie rodzaju nijakiego. — A w ogóle, bądź cicho! Przecież nie niesiesz kłody drewna na opał.

Nie odpowiedziałem. Wzruszyłem jedynie z rezygnacją ramionami i kontynuowałem forsowny marsz. Gdyby Pan Bóg zamienił mnie nie w padlinożernego szakala, a w bieszczadzkiego wilka albo przynajmniej w kota, od razu zjadłbym tego szkaradnego Gargamela i nawet nie mrugnąłbym okiem ani nie mlasnął, pomyślałem i od razu uśmiechnąłem się do swych niesfornych wizji.

A tymczasem, po kolejnych minutach forsownej marszruty, nagle zza niewielkiego pagórka wyłoniła się przed nami niewielka, niczym niewyróżniająca się osada. Miejscowość jak miejscowość, pomyślałem, nic nadzwyczajnego. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że nie mam żadnego pojęcia skąd i, co najważniejsze, dokąd idę. Wiem i pamiętam tylko, w jakim celu: w poszukiwaniu Raju.

Na szczęście miałem ze sobą niewielki plecaczek, a w nim mapę mocno już przez kogoś wyeksploatowaną. Przypomniawszy sobie o tym cennym przedmiocie, zatrzymałem się na chwilę i wyciągnąłem z tobołka złożony karton. Rozłożyłem mapę i zacząłem ją pobieżnie analizować, gdy jednocześnie ponownie powoli ruszyłem przed siebie.

Nic mi to jednak nie dało. Po pierwsze: byłem bez okularów (a mam sporą wadę wzroku, minus trzy dioptrie), po drugie: mapa opatrzona była napisami i notatkami w języku, którego nie znałem i w żaden sposób nie kojarzyłem. Wprawdzie lepiej lub gorzej władam kilkoma nowożytnymi językami, to znaczy, potrafię w nich czytać i rozumieć tyle, ile bywa potrzebne w codziennym życiu, ale w tym przypadku takie umiejętności okazały się dalece niewystarczające. Mimo to wciąż szedłem przed siebie w tym samym tempie i nieustannie tkwiłem wzrokiem w mapie, kontynuując jej dalsze badania. Czyniłem to do momentu, gdy szkaradztwo siedzące dotąd cicho na mym ramieniu, zniecierpliwione brakiem rezultatów, głośno wyraziło swe niezadowolenie.

— Czy nie łatwiej byłoby ci się zatrzymać i na spokojnie przestudiować kartę? — doradziło.

Rozum podpowiadał, że drań ma rację, ale nie chciałem przyznać się do porażki. Byłem zły, że tę banalną myśl wyartykułował wcześniej, nim sam do niej doszedłem.

Mimo zdenerwowania na przeklętego gryzonia, który, jak się okazuje, też umiał na szczęście mówić, z ciekawości zapytałem:

— Dlaczego mi pomagasz?

— Skoro mnie nosisz, to będę ci pomagał… Czasem.

Łał! To szkaradztwo dopowiedziało ostatnie słowo, nie wiedzieć czemu, po dość długim zawahaniu, ale dopowiedziało. A przecież wcale nie musiało.

Usiadłem na ziemi i zacząłem studiować mapę. Szkaradny cudak czynił to razem ze mną. Patrzcie sobie, państwo! Nigdy nie sądziłem, że dostanie mi się taki usłużny towarzysz podróży! Z jakiegoś powodu wyobraziłem sobie otaczającą nas publiczność, więc bezpośrednio zwróciłem się z takim teatralnym zdziwieniem właśnie do nich.

Mapa, w pewnym sensie, była podobna w założeniach do dokumentacji technicznej. Dla mnie — z wykształcenia inżyniera — nie była więc jedynie kolorowym obrazkiem. Jednak niezliczone symbole, którymi była upstrzona, wprawiały mnie w duże zakłopotanie.

Gdy przemęczyłem się już nad znakami nieznanego pisma, doszedłem do wniosku, że nie jest to sanskryt i na pewno nie są to arabskie zawijasy ani także chińskie znaki czy koreański hangul i temu podobne. Najprawdopodobniej napisy sporządzono starożytną greką. A może nie? Jednak porównując je ze współczesną greką, której alfabet, jak większość Europejczyków w mniejszym lub większym stopniu, mam opatrzony, można by znaleźć różne analogie, a nawet dałoby się je… zinterpretować i odczytać. O! Na przykład tutaj: tu wyraźnie widnieje słowo „Atlantyda”! A jeśli to nie to słowo, to sorry! Naprawdę już nic nie rozumiem…

Atlantyda, Atlantyda…,zastanawiałem się i dalej analizowałem. Co to może być? Ocean Atlantycki? Ale nie widziałem żadnego zarysu oceanu na mapie… Hmm… Atlantis? Jeśli tak, to wszyscy wymarli dawno temu… Atlantyda? Cóż, z tego samego pieca chleb…

Mapa ewidentnie sporządzona była odręcznie. Oczywiście, w starożytnych czasach nie było innych możliwości! Był na niej nakreślony zarys jakiegoś terytorium, a linie i kształty niby miały ze sobą coś wspólnego, lecz tak niejednoznacznie zachodziły na siebie, że próbując to choćby z grubsza zrozumieć, czułem się kompletne zdezorientowany.

Mapa była naprawdę bardzo stara. Jak dostała się w moje ręce? Nie wiem. Ponieważ między tym stanem, gdy leżałem, umierając w klinice (po śmierci klinicznej?), a tym, jak obudziłem się tutaj, na polanie jako szakal z Maleńkim Złem na ramieniu, była przerwa czasowa, której długość i treść skrupulatnie wymazano z mej pamięci. Pamiętam uwagi, zalecenia lekarza, pamiętam pielęgniarkę, pamiętam nawet wizytę kuzynów i przyjaciół. Ba! Nawet pamiętam spór między dwoma postaciami, tymi samymi, dzięki którym wyzdrowiałem, ale i za sprawą których zostałem zamieniony w to, kim jestem teraz — wędrownego padlinożernego szakala z paskudztwem na ramieniu. Brrr…

I w tym momencie olśniła mnie myśl: jeśli rzeczywiście trzymam w rękach mapę Starożytnej Atlantydy, to może już w niej przebywam?

— Hmm… To mało prawdopodobne. — Maleńkie Zło, jakby czytając w mych myślach, zakwestionowało moje przypuszczenia, mimo że nikt go nie pytał o zdanie.

— Ty… Ty cholerna sowo…! Przemądrzała… Czy kim tam jesteś! — krzyknąłem sfrustrowany. — Musisz mnie natychmiast zniechęcać?

Maleńkie Zło prychnęło z niesmakiem i na chwilę zamilkło.

W tym samym czasie szybko zrozumiałem, że powątpiewanie Maleńkiego Zła miało pewne logiczne uzasadnienie. Mianowicie: tu, gdzie staliśmy, znikąd nie dochodziły zapachy dziewiczej przyrody, jaka zapewne panowałaby na Atlantydzie. Wiatr przynosił za to dobrze mi znane zanieczyszczone spalinami powietrze, jakże przecież typowe dla współczesnych czasów. Jednak nie potrafiłem sobie przypomnieć (jak i wielu innych rzeczy w mym nowym życiu), czy był to smród spalin z rur wydechowych samochodów, czy dym emitowany przez kominy fabryk. Zrezygnowany westchnąłem i ruszyłem dalej, przed siebie. Rzecz jasna — nie sam, a z Maleńkim Złem na ramieniu.

Po kilkunastu minutach forsownego marszu nagle poczułem zapach dużego (no, lub małego, zależy, jak kto woli i jak na to spojrzeć) zbiornika wody. Przyspieszyłem więc kroku i ruszyłem w jego kierunku.

Pod wieczór stałem już na brzegu, zdawało się, bezdennego akwenu o idealnie okrągłym kształcie. Matka natura, a raczej Ojciec Niebieski stworzył go takim nie bez powodu. W moim przekonaniu mógł to być rodzaj portalu do innego rejonu świata. I rzeczywiście — z czasem to przypuszczenie dokładnie się potwierdziło.

— Uła, uła, uła! — To była moja pierwsza reakcja, jaka wymknęła mi się z gardła, gdy ujrzałem to jezioro.

Wbiegłem na lekko podmokły brzeg, aby ugasić pragnienie. Wprawdzie bałem się, czy nie podtruję się taką nieprzegotowaną cieczą, ale, o dziwo, nie dość, że się nie otrułem, to jeszcze odniosłem wrażenie, iż nigdy w życiu nie piłem tak smacznej krynicznej wody, jeśli, oczywiście, można w ten sposób mówić o wodzie z jeziora.

Jednak gdy podczas picia pochylałem się nad taflą i ujrzałem swoje dziwne odbicie, natychmiast poczułem się nieswojo. Byłem boso. Na głowie miałem coś w rodzaju sombrero, a moje spodnie podwinięte były do kolan. Byłem też specyficznie uzbrojony: w lunetę, siatkę na motyle, nóż i jakieś… straszydło.

— To ten cholerny Gargamel! — szepnąłem do siebie mimo woli.

Brzegi zbiornika porośnięte były srebrzystymi chaszczami i jakąś złocistą trzciną. Chaszcze okazały się bagienną jagodą o ciemnożółtym kolorze, a „jakaś trzcina” — skrzyżowaniem zwyczajnej trzciny i kłosów pszenicy. Jeśli potrząsnęło się nią, zaczynał usypywać się z niej złoty proszek. No, ludzie, ludzie! Kurczę! To było prawdziwe złoto w proszku! Jak to możliwe i dlaczego? Nie mam najmniejszego pojęcia!

— Długo tutaj będziemy tak siedzieć? — Maleńkie Zło z jakiegoś powodu się nadęło.

— A co? Czyżby było tu coś, co ciebie szczególnie drażni? A może gdzieś się spieszysz? — skarciłem natręta.

— Ktoś tu rzekomo wyruszył w podróż w poszukiwaniu Raju… Najwyraźniej już go odnalazł. Hmm… Taa… Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Wyjść na łono natury i świetnie się bawić.

To było tak, jakby wylano na mnie kubeł lodowatej wody. To szkaradztwo wylało… Po raz kolejny!

Tymczasem dzień pomału dobiegał końca. Robiło się chłodno i ponuro. Jeszcze bardziej poczułem się więc nieswojo. Spod ciemniejących chmur napierała i gęstniała siwa mgła, która przyciskała mnie do ziemi, a ja, osamotniony poszukiwacz Raju, wciąż nie wiedziałem, gdzie się mam teraz podziać. Dokąd mam dalej iść?

Skuliłem się z zimna. Postrzępione szmaty, które służyły mi za odzież, w żaden sposób nie ogrzewały mnie i nie dawały minimum termicznego komfortu. Najchętniej wskoczyłbym teraz pod ciepły kocyk w sąsiedztwie rozgrzanego kominka i powygrzewał się przy nim jak domowy kocur. Czy dotąd zdarzało mi się być aż takim domatorem? No, jakby to powiedzieć… Właściwie — nie. A w zasadzie to zdecydowanie nie. Wieczorami zazwyczaj dusiłem się w domu i zawsze ciągnęło mnie do spacerów po nieodległym parku, podczas których mógłbym tulić się do pni drzew, a nawet wspinać się na nie, by na koniec, wyposażony w ciepły śpiwór, zdrzemnąć się ździebko na jakiejś urokliwej ławeczce. Jednak od teraz… Od teraz jestem tylko małym, nieszczęsnym wędrownym szakalem, odciętym od całego świata, przebywającym nie wiadomo gdzie, nie wiadomo z kim, ubrany w coś, co nieznane, jedzący coś, co nieznane…

Jak się pewno domyślacie, w końcu zjadłem te kuszące orientalne jagody i popijałem je wodą z bezdennego zbiornika. No i dopiero teraz, nie mam się czemu dziwić, na całego rozbolał mnie żołądek. Muszę coś na to poradzić… Ocknąłem się i pogrzebałem po kieszeniach. W jednej z nich znalazłem małą szkatułkę, której od razu nadałem nazwę „Maleńka radość”. Zawierała kruche ciasteczko, kapsułkę z kawą i jeżynkę, taką prawdziwą, świeżą, z łodyżką i listkiem…

Po małym „co nieco” postanowiłem odświeżyć się w jeziorze.

— Idzie noc — rzuciło ni to z kpiną, ni z żalem paskudztwo. Gdyby było bardziej złośliwe, prawdopodobnie postukałoby jeszcze teraz palcem po skroni.

— No tak! Zapomniałem cię zapytać o pozwolenie! — fuknąłem na niego. — Jaki szakal nie popłynie, gdy ma przed sobą kryniczną wodę?

— Taki jak ty. — Maleńkie Zło rzuciło się za mną, aby mnie powstrzymać, ale było już za późno: dałem nura. — Bez względu na to, co z ciebie za szakal, to przecież pomimo wszystkiego jesteś, duraku, człowiekiem, który nigdy nie umiał dobrze pływać…! — wołało, gdy zanurzało się razem ze mną.

I znowu szkaradztwo miało rację — ledwie wszedłem do wody, a od razu poszedłem na dno jak kamień, poruszając przy tym rękoma bezradnie i nieporadnie, a Maleńkie Zło — ze mną. Toniemy razem… Metr za metrem, coraz głębiej…

Z początku widziałem cicho płynące obok mnie ławice ryb. Wszystkie bez wyjątku pozostawały wobec mnie obojętne i niewzruszone. Nie zwracały na mnie absolutnie żadnej uwagi, podczas gdy powoli poruszały płetwami i wibrowały skrzelami. Potem, wraz z dalszym zagłębianiem się w wodnej czeluści, robiło się coraz ciemniej. Nie od razu, stopniowo. Zdążyłem więc jeszcze dostrzec orki, płetwale błękitne, kaszaloty, rekiny (dziwne, że te ostatnie nie próbowały nawet mnie pogryźć…), widziałem też takie ciekawe stworzenia jak: ogórki morskie, syfonofory, pogonofory, krewetki, homary, wodorosty, mątwy, ośmiornice, kalmary, jeżowce, koniki morskie i różne bliżej mi nieznane tajemnicze nautilusy.

Opadanie moje spowolniła rafa koralowa, która nie była częścią dna, a po prostu gdzieś jakby nad nim się unosiła. Miałem wrażenie, że zbiornik, w którym tonę, w ogóle nie miał dna. Rozglądasz się — a wokół sama ciemność, cisza i spokój jak w trumnie. Na szczęście wkrótce tu i tam zaczęły pojawiać się pierwsze nieokreślone przebłyski. Okazało się, że powstawały za sprawą nieznanych mi wodnych stworzeń. W moją stronę płynęły jakieś dziwne, straszne, świetliste ryby. Połkną mnie zaraz — i tyle, i po wszystkim… Na szczęście spokojnie przepłynęły obok, nawet nie zwróciły na mnie uwagi.

Jednak elektryczne flądry i węgorze ze starożytnego świata były ledwie zapowiedzią spektaklu, którego widzem stałem się od teraz. Moje opadanie na dno nie miało końca. Woda już dawno zalała mi nos, oczy, uszy; otumaniła, uśmierzyła zimno przenikające na wskroś całego ciała, a zatem zgodnie z tym, co od początku stwierdziłem, powoli, ale systematycznie tonąłem. Miałem wrażenie, jakbym przebywał w jakiejś nicości, jakbym był jakąś kometą, która w zwolnionym tempie mknie przez nieskończoną otwartą przestrzeń i mija na swej kosmicznej drodze kolejne planety… Teraz, przed moimi oczyma, jeden żywy obraz został zastąpiony innym. I wszystko to, co ujrzałem do tej pory, było wprawdzie jak piękne, mistyczne kwiaty, jednak… Jednak wszystko to było co najwyżej pięknymi kwiatami. A to, co ujrzałem po chwili, to już nie kwiaty, to był jakiś prawdziwy raj, którego nie da się opisać. Jednak mimo wszystko spróbuję to zrobić.

Oto otoczyło mnie całe stado olśniewająco pięknych rusałek — kuszących zarówno swymi hipnotyzującymi ruchami, jak i uwodzicielsko-apetycznymi ciałami. Patrzyłem na nie oniemiały, a one pląsały przede mną w namiętnie uwodzącym tańcu. Były tak blisko… Wystarczyłoby wyciągnąć rękę, a dłoń głaskałaby po słodkich twarzyczkach, biodrach, biustach… Cóż z tego, skoro nie mogłem? Nie byłem w stanie! Moje ręce i nogi — skute jakąś niemocą — czyniły ze mnie kogoś na podobieństwo bezwolnego manekina, szmacianej lalki, której przywiązano kamień do szmatek i wrzucono do stawu. Jestem gdzieś głęboko pod wodą, nie czuję ani zimna, ani ciepła, nie doświadczam żadnych ani negatywnych, ani pozytywnych emocji i tylko wciąż chłonę i chłonę oczyma roztaczany przede mną spektakl.

W pewnym momencie takiej bezwolnej oniemiałości uwodzicielskie stworzenia wciągnęły mnie do mrocznej podwodnej jaskini, gdzie leżały stosy ludzkich kości i czaszek. Jedna z rusałek (z jędrnymi, nagimi piersiami) wyciągnęła do mnie dłoń, w której trzymała jabłko, inna, na moich oczach, to raz zlizywała wilgoć z ponacinanej do obrania pomarańczy, to połykała kęs za kęsem banana i ukradkiem obserwowała moją reakcję.

— Chcesz? — zapytała z wymownym, z lekka uwodzicielskim spojrzeniem. W tym czasie reszta stada syren cicho do nas podpłynęła i otoczyła kręgiem. — Będziesz miał wszystko… Mmm… Wszystko, czego tylko chcesz… Po prostu spróbuj, spróbuj przynajmniej ugryźć… Poczujesz, jakie pyszne… No, chodź, skosztuj przynajmniej kawałeczek…

Pokręciłem głową. Rozum wciąż jeszcze u mnie funkcjonował, nie odmawiał współpracy. Bez trudu więc mogłem korzystać z jego usług i wyobraźni. A ta podpowiadała mi wewnętrznym spójnym głosem: „Uważaj! Te wszystkie kości i czaszki to zapewne pamiątki po takich jak ty, którzy tu kiedyś przybyli i którzy dali się zwieść urokom podstępnych syren”.

No i jeszcze to Maleńkie Zło… Jednak stała się rzecz dziwna: po raz pierwszy jego obecność obok nie przyprawiała mnie o rozterki, a wręcz przeciwnie — dodawała mi otuchy. To dzięki niemu powracałem, przynajmniej w namiastce, do pozorów rzeczywistości. No i najważniejsze — nie czułem się tutaj, w tej całej niezwykłej scenerii, zupełnie sam! Mam sprzymierzeńca. Nie poddam się tym syrenom…

A te ostatnie, jakby słysząc moje myśli, jakby przewidując mój opór, nagle zaczęły wpadać w furię i zamieniać się w diabły:

— Mogłeś mieć wszystko! Mogłeś od razu trafić do Raju, miejsca, o którym bredzisz za dnia i śnisz nocami. Skoro stawiasz się nam i odrzucasz nasze dary, oto twoja zapłata!

I złowieszcze bestie bezlitośnie i szaleńczo zaczęły uderzać mnie po twarzy, torsie i plecach. Były rozwścieczone. W końcu wyrzuciły mnie z jaskini z powrotem w ciemną, nieprzyjazną otchłań topieli…

Znów, choć teraz to już z zawrotną prędkością, jak kamień spadałem w czarną głębię!