Maleparta - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Maleparta ebook

Józef Ignacy Kraszewski

5,0

Opis

„Maleparta” to kolejne bardzo wartościowe dzieło w twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego. Opowiada historię głównego bohatera, mecenasa w lubelskim Trybunale Koronnym, który robi niebywałą karierę dzięki podejrzanym i niemoralnym praktykom. Kraszewski mistrzowsko łączy lokalne legendy z faktami historycznymi dotyczącymi kombinacji prawniczych i funkcjonowania trybunału za czasów saskich. Powstaje bardzo krytyczny obraz przedrozbiorowego wymiaru sprawiedliwości, ukazujący korupcję i brak uczciwości. Przenieś się w czasie i odkryj mroczne tajemnice Maleparty – warto.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 538

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

Maleparta

 

POWIEŚĆ HISTORYCZNA

z XVIII. Wieku

 

MALEPARTA – DO CZARTA. 

Przysłowie polskie

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1874. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-493-0 

 

 

 

Mało dziś ludzi pozostało coby pamiętali świetne czasy tego Poleskiego kąta, między Rafałówką, Dąbrowicą, Horodzcem, Stepaniem, gdzie zamożne rodziny Platerów, Olizarów, Urbanowskich, Worcellów, Krasickich – miały swe rezydencje. W jednej z nich u pp. Urbanowskich przebywał naówczas autor powieści, jako spowinowacony z tym domem. Anielska prawdziwie istota, pani domu, w zimie r. 1843 była chorą, potrzebowała rozrywki – książki nowe zostały wyczerpane, a choć ogromna i przepyszna biblioteka mogła dostarczyć tysiącami dawnych, wybór dla towarzystwa był trudny. Dla rozrywki chorej i jej otoczenia przedsięwziął autor pisać Malepartę, i co napisał we dnie to czytał zwykle wieczorem. Miłe to, dobre, spokojne były czasy i pełne najmilszych nadziei przyszłości. Dziś ten Horodec ruiną w rękach obcych, zbiory rozpierzchłe – pamięć ledwie żywa... a młody ów skrybent, co plądrował po bibliotece korzystając z niej chciwie, jest starym, połamanym wygnańcem na śmieciskach obcych... Sunt lachrimae rerum! Maleparta nam przypomniał stare dzieje – lepsze czasy. – Od roku 1843 do 1874 upłynęło lat trzydzieści i jeden – podanie niegdyś słyszane w Lublinie, w czasie pobytu w szkołach tutejszych, służyło za podstawę opowiadania.

 Drezno 1874. Kwiecień.

J. I. Kraszewski.

TOM I.

ROZDZIAŁ I.

 Znacie zapewne Lublin? Któżby go nie znał dzisiaj, i komuż mile na myśl nie przychodzą wdzięczne jego okolice, stare kościoły, malownicze dwie stare bramy, czysty Kapucyński kościołek, smętna fara, ponury Dominikański, niesmacznie odnowione Jezuickie mury i zamek? Znacie go jakim dziś jest, spokojnym, czystym, odświeżającym się, jak podtatusiały staruszek co nową kładzie perukę i wygala siwą brodę, żeby się wydać młodszym; znacie go z nowemi jego gmachami, z pięknem krakowskiem przedmieściem, z czystemi placami, ogrodami, brukami i szosą. – Ale nie stary to Lublin trybunalski, nie stary to ów gród rokoszowy i jarmarkowy, sławny swemi piwnicami na Winiarach, norymberskiemi sklepami, błotem ulic, wrzawą żołdaków, palestrą z piórem za uchem i szerpetyną u pasa; nie stare to miasto, co się chlubiło kilkudziesiąt kościołami i wskazywało fundacje Leszka Czarnego, co się chlubiło zamkiem w którym Długosz ćwiczył Kazimierzowe dzieci, stołem na którym podpisano Unją, szczerbami w murach, jednemi po ruskich kniaziach, drugiemi po Mindowsie, jeszcze innemi po rokoszanach Zygmuntowskich.

 Dzisiejszy Lublin, to jakem wam mówił, staruszek do niepoznania wygolony, wymuskany, wybielony i ani w nim znać jego burzliwej przeszłości. Cofnijmy się ku niej nieco; nie dalej jak ku przeszłemu wiekowi.

 Stańmy przeciw głównej budowie, przeciw gmachowi trybunalskiemu, to jest ratuszowi i spojrzyjmy do koła. Co za zgiełk, wrzawa, hałas i plątanina! Z Krakowskiego przedmieścia, z Grodzkiej ulicy, z Dominikańskiej ciągną na sądy karoce, kolasy, taradajki, konni i pieszaki. Deputaci, mecenasy, palestra, pisarkowie, klienci, arbitrowie, ciekawi, przekupnie, żydzi, mieszczanie, mieszczki, pachołcy trybunalscy i miejscy, kozactwo i rajtary panów sędziów, służba i dworzanie i Bóg wie jeszcze kto.

 Godzina sądów; już JW. marszałek jaśnie oświeconego trybunału ruszył w poszóstnej karocy, z kwatery swej na Krakowskiem, podle kościółka świętego Ducha, ichmość deputaci, każdy spojrzawszy na zegarek dosiedli ten konia, ten kolasy, ten skromniejszej taradajki. Bo i między ichmość deputatami są ubodzy, są poczciwi, są skromni co nie widzą potrzeby substancji swej na dogodzenie próżności marnować. Każdy z p. deputatów, dworno; czy płatni czy tylko przyjaźni, towarzyszą mu panowie szlachta powietnicy, jedni konno, drudzy czepiając się kolasy, inni przemykając się pieszo ścieszkami pod kamienicami.

 Słychać powitania i rozmowy, przekleństwa i śmiechy. Wśród ulicy szaraczkowa szlachta, co do izby dostąpić nie mogła, wstrzymuje tryumfalny pochód deputatów, cisnąc się z prośbami, do uszu i do stóp jaśnie wielmożnych. Służba rozpycha, woźnice krzyczą, szlachta głos podnosi – i karoca rusza dalej.

 Największy ścisk u fórty trybunalskiej, u podnóża wschodów wiodących na górę: tu przecisnąć się nie można, młoda palestra zajmuje forpoczty, służba, dworscy! pacholiki wchodzą i schodzą; przekupnie z koszykami na plecach, obwołując swój towar wrzeszczą; powozy zajeżdżają – pachołcy rozpychają tłum. Cała przednia ściana kilko-piętrowego gmachu, oklejona do wysokości pierwszego piętra zapisanemi i zadrukowanemi ogłoszeniami, zawieszona namiotami handlarzy, zastawiona straganami przekupek. Za hałasem gawiedzi nie słychać dzwonów co biją u fary i Dominikanów na wotywę; niekiedy tylko z tego szumu wypłynie na wierzch wrzask jaki, przekleństwo, ogromny śmiech, stukot lub głos dzwonu. I znowu szumi, tętni, gwarzy, wre w tym tłumie, jak w kotle czarownic na sabbacie.

 Trudno rozeznać postacie, taki ścisk, tak pełen placyk Bożego ludu, tylko po łbach poznać można z góry patrząc, z czego się składa ta ruchawa masa.

 Nad nią wystają rogatywki karmazynowe i białe ichmość pp. deputatów, bobrowe czapki jezuitów, piórami strojne kołpaki wykwintnisiów i czarne aksamitne kapuzy i błyszczące szyszaki nielicznej siły zbrojnej. Niżej pomięszane lisie bramy żydowskich czapek i kapelusze ich czarne, czółka pań mieszczek, żółte stroiki żydowic, szaraczkowe, papuzie, białe, czerwone nakrycia łbów szlacheckich i gołe głowy z rozwianemi od wiatru włosami. Niekiedy po nad tę dziwaczną mozajkę wzniesie się ręka z papierem, ręka z szablą, z laską, z workiem i znowu utonie: niekiedy parskną łby końskie strojne w pióra i złocone trzęsidła, zamachnie bat stangreta, zaświecą gałki mosiężne u karety.

 Na wschodach jak na placu, ciżba i zgiełk, ledwie środkiem zostało ciasne przejście na górę, co się rozszerza uszanowaniem dla ichmość deputatów, powolnie, wspaniale, dumnie dążących na sądy i znowu zwęża i zalewa. Ciągną tym przesmykiem po wyżłobionych wschodach sławni mecenasi, adwokaci, plenipotenci, aktorowie spraw, palestranci z tekami pod pachą.

 Swawolna młodzież rozpiera się na balustradach i poręczach chichocząc, żartując, drwinki strojąc z mniej zacnych przechodzących, a zwłaszcza z poczciwych domatorów, co z pliką papierów i pokorną miną radziby się od nich czegoś dowiedzieć, w czem zainformować. – Na przejście tylko JW. prezesa i zacniejszych sędziów, ucicha palestra; ale zaledwie za czerwoną szubą zamknęły się drzwi górne, jużci znowu hałas rozpoczyna się w najlepsze.

 Jedni rozprawiają o wczorajszych przygodach na Winiarach i Grodzkiej lub żydowskiem mieście, jak się tam powaśnili i pokiereszowali; drudzy z panów mecenasów podkpiwają, inni z mieszczan szydzą, tamci o paniach mieszczkach i kupcowych łaskawych na palestrę z uśmiechem wspominają. A wśród rozmowy to zakłady, to wyzwania, to umowy się zawiązują.

 Niechno lisia kapuza żyda ukaże się tylko we drzwiach, jużci na niewiernego wszyscy jak psy na kota, i szczęśliwy jeźli bez guzów pójdzie z kwitkiem, niedowiedziawszy się nawet czego żądał.

 Niżej palestry rozstawionej po wschodach, gwarzącej w sieniach, i na placu nawet pod samemi wielkiemi drzwiami, siedzą przekupki i przekupnie. Stary, niegdyś kuchmistrz Jmks. biskupa, przedaje pampuszki ciepłe i pierożki z serem; tłusta obok niego siedząca w czarnem wytartem czółku, wyszczekana baba na zydlu zawieszonym fartuchem, wystawiła bułeczki, pierniki, makagigi, jabłka i inne łakocie. Pani Kasprowej cała ta hałastra nie straszna, licha zjedzą żeby się czego zarumieniła i na co bądź nie odpowiedziała. Dalej za stolikiem zamkniętym na kłódkę, blady, wylękły, rzucający obłąkanemi oczyma nieustanny kozubales płacący, siedzi stary Abraham, lwowski wekslarz; a tak mu strach swego położenia, tak mu nie dobrze, ciasno, tak niebezpieczno, że pomimo kilkonastoletniego przywyknienia, jeszcze dziś jakby pierwszy raz siadł u wrót trybunału. Na jego twarzy czytasz wyryty na wieki, dręczący go niepokój. Nie śmie się odwrócić, boi się obejrzeć, ściska w garści worek, dusi stół nogami i truchleje, a siedzi.

 Pod okapem wschodów w wytartym kontuszu, niegdy granatowym, i dawniej bramowanym szychową plecionką, siwy, wywiędły, z białemi prawie oczyma, które pływają w zaczerwienionych powiekach, ściśnionemi usty, brudno-siwym wąsem, wygoloną czupryną, w czarnych wykrzywionych butach, siedzi nad maleńkim stoliczkiem, czerwonego niegdyś sukna obrywkiem osłonionym, eks-mecenas Prozorowicz, dziś zajmujący się pod wschodami trybunalskiemi przepisywaniem potrzebnych na prędce skryptur, pisaniem próśb dla szlachty i t. p.

 Dawniej był to wzięty prawnik, ale żona zbyt piękna, nadto młoda, potem trunek zgubili go na konsyderacji i fortunce. Sierota na starość, straciwszy fertyczną małżonkę, która w Warszawie in hospicio umarła zjedzona chorobą, bez sposobu do życia, wyżebrał sobie kątek pod wschodami i póki mu jeszcze oczy służą, pisze. A co napisze to przepije, i wytrzeźwiony pisze znowu, i napisawszy znowu pije. Palestranci go nie wiem czemu szanują; on ich po staremu przywykłszy trochę z góry traktuje. Czasem kiedy nie ma co pisać, a stanie pod wschodami i patrzy na przechodzących, to mu się nie jeden nawet z deputatów skłoni a nie jeden z bundziucznych czerwononosych mecenasów i patronów nizko choć niechętnie czapkuje. A Prozorowicz cicho pod nosem mruczy:

 – O! o! patrzcie no go! Sajetowy kontusz, delja na nim rysiami podbita, a jak aplikował u mnie niedawno, to mu imość stare szarawary moje na Nowy Rok dawała i w nogi za to całował!

 Na drugiego znowu:

 – I to wyszło na ludzi. Panie Jezu Chryste. A miało to głowę jak ceber wielką, a jak ceber wywrócony próżną. I patronuje to teraz. I dmie się! A kiedym replikę mu raz dał przygotować, to djabeł wie co pomatał, pokręcił, żem w nią kazał jemu samemu świecę potem oprawiać!

 P. Prozorowicz mruczał tak, póki go kto do stoliczka jego nie odwołał, tam jeźli szlachcic chciał dyktować i mięszać się w układ prośby, albo poprawiać starego wygę, gorzej jeszcze nałajał.

 – Cóżto wasze myślicie, żeście lada jakiego złapali skrybenta i możecie znać lepiej odemnie jura consuetudines et formalitates! Nie słyszeliście o Prozorowiczu? hę?

 Szlachcic się zacietrzewił, a Prozorowicz nuż na niego.

 – Wiele tu jest mecenasów, prokuratorów, patronów, wszystko to aplikowało przy mnie! Nie uczcież mnie wasze rozumu, albo nie, to piszcie sobie sami!

 Niedaleko od Prozorowicza stali zawsze kilku czerwononosych, lada jako odzianych, ale pod wyszarzaną suknią ukrywających starannie swoje ubóstwo, patronów niższego rzędu, onych to patronów, co wysługiwali się renomowanym mecenasom, nosili stołki za ichmość deputatami, ścierali połami błoto ze wschodów przed jaśnie wielmoż. marszałkiem, aby gdzie po drodze schwytać za ogón choć maleńką jaką sprawę. Byli to patronowie bez spraw et per consequens bez chleba. Ale niech no się im sprawa w ręce dostała! Wówczas z maleńkiej, malenieczkiej, nic nie znaczącej, rosła w olbrzymie proporcje, przybierała rozmiary nie widziane, przestraszające; rozpadała się na kategorje, rozciągała na mnogie lata, i klient nieszczęśliwy, uplatany, końca jej nie doczekał.

 Ci ichmość patronowie czatowali tu na przesmyku na przechodzącą szlachtę ubogą, skąpą, bojaźliwą, co nie chciała lub nie umiała dobić się do wysokich progów sławnych i wziętych mecenasów lubelskich; a schwytawszy pastwę potrzebną, już się więcej nie ukazywali pod wschodami; miejsce ich było na górze. Nie jednego potem w rok, we dwa widziano ciągnącego za sobą długą delją amarantową, lub ogromną niedźwiednią karmazynem pokrytą! Natomiast biedny szlachciura co się w jego dostał łapy, wyciągał rękę po jałmużnę we drzwiach i opowiadał schrypłym głosem cierpliwym słuchaczom cały swój nieszczęśliwy proceder, co go osadził na bruku i z torbami wyprawił.

 W ciemnem zagłębieniu framugi, kilku obrosłych, barczystych, posępnych twarzy, błyszczących oczu, stało ludzi. Mówili cicho, a źrenice ich blask jakiś złowrogi rzucające, zwracały się niespokojnie, to na wschody, to na drzwi, jakby kogoś wyglądali, jakby czekali na kogoś. Odzienie ich było barwą ubóstwa, co gorzej nierządu i rozpusty; całe w plamy, w dziury, w nieforemne łaty. Na jednym kubrak, opończa na drugim, giermak stary na innym.

 Na przodzie jakby wódz tej garstki ludzi, z bezwstydnem wejrzeniem, ręką na szabli długiej i prawie prostej o żelaznej rękojeści, o pochwach czarnych skórzannych, z głową w górę zadartą, olbrzymim wąsem czarnym, zakręconym na obie strony twarzy, stał wysoki mężczyzna, w płaszczu cudzoziemskiego kroju na ramionach. Z jego twarzy zuchwalstwo i wzgarda ludzi, odwaga bezrozumna i bezwstyd patrzały. Na licu jeszcze nie starem, ślady były wydeptane namiętnościami, niepokojem, całem życiem burzliwem i nierządnem. Oczy krwią zabiegłe, pod oczyma sińce nabrzękłe, policzki blade i jakby nalane, usta sine, a warga ich wierzchnia nadęta, skrzywiona.

 Był to wódz tej hałastry bez imienia, bez czci i wiary, hałastry co się zaprzedawała niepoczciwym, potrzebującym fałszywego świadectwa, fałszywej przysięgi, lub po prostu szabli do najazdu, siły do zemsty. Ci ludzie najmowali się za świadki, lub opłaceni za burdę, napadali z szablą na tych których im wskazywano. Garstka ich skryta w ciemnościach jakby się światła lękała, składała się z wywłoków z turmy, szui różnego pochodzenia i stanu. W niej byli i szlachta niegodna szlachty imienia, i mieszczanie i żydzi nawet. Przechrzta stał na jej czele. Gdzie tylko ludzkie namiętności zawołają o pomoc, wyciągając rękę nie próżną, znajdzie się podłość, co wezwaniu, podaniem brudnej swej ręki odpowie. Garstka ta pomnażała się i coraz zmieniała, naczelnik od dawna był jeden. On nią kierował tajemnie, on nią przewodził, chociaż sam nigdy nie występował w roli wodza widocznie. Egzystencja tej bandy mało komu wiadomą była, jakby z ziemi wyrastali ci ludzie i niepotrzebni jakby w ziemię się kryli, dziś inni, jutro inni. Domyślano się tego ohydnego związku, ale go namacać, wyszpiegować go i wskazać sprawiedliwości nie można było. Ci co znali go lepiej, bali się zaczepiać. Wezwani na świadków w sprawie, nagle się ukazywali gdy ich było potrzeba i położywszy rękę na świętej księdze, wyjąknąwszy wyrazy przysięgi, nie pokazywali się więcej. W dwóch, trzech sprawach jednej kadencji, czarny wódz posyłając swych podwładnych, coraz inszych ukazywał na przemiany, tak że nie widziano nigdy z kolei jednego z nich świadkiem w dwóch kategorjach.

 Prozorowicz siedząc za swoim stoliczkiem i dmuchając w czerwone przemrożone, długie, brudne i atramentem powalane palce, raz i drugi rzucił okiem na tych ludzi; pokiwał głową, skrzywił usta i szepnął jednemu z patronów bez spraw co to stali niedaleko niego:

 – Niechybnie dziś sądzić się musi jakaś sprawa szkaradna – jakieś mysterium iniquitatis wynijdzie na wierzch: patrz waćpan tych ludzi! to to mosanie jak wrony na słotę, nie jawią się chyba przed jakiemś djabelstwem. Są to cygańskie świadki!

 Patron pokiwał głową i wnet zwyczajem swoim i towarzyszów, zwrócił oczy na drzwi, zkąd czatował przybycia upragnionej sprawy, i marzonego od lat dwóch klienta.

 Ale miasto niego ukazało się wcale co innego. Ruch wielki na placyku przed gmachem ratuszowym, ruch u drzwi, ruch na wschodach, palestra się szykuje i ściska, zostawując szeroką drogę między sobą, ciżba rozstępuje, czapki zmiatują z głów, rozmowy ustają, hałas i wrzawa ucicha.

 Marszałek trybunału przyjechał. Ciągnęła go karoca sześcią koni karych zaprzężona, cała malowana i złocona. Koło niego hajduki, kozaki, pachołkowie, pazie, dworzanie, przyjaciele, krewniaki, wojsko nadworne, czereda darmozjadów, słudzy. Zaledwie poważna landara przestawszy się na pasach kołysać, stanęła u drzwi, już oczyścili mu do przejścia zaklapaną błotem ścieszkę, już rozepchnęli lud. – Jaśnie wielmożny, pan z panów, możnej i sławnej rodziny potomek, jeden z senatorów Rzptej, ukazał się z powozu, podtrzymywany pod ręce przez dwóch barczystych hajduków. Na głowie jego chwiała się ogromna sobola czapka, z wierzchem aksamitnym: z pod niej ukazywała się twarz pięknych, szlachetnych, arystokratycznych rysów, ale blada i rozlana, ze zbyt pełnemi policzkami. Oczy jej, coby mogły jaśnieć blaskiem życia i zapałem szlachetnym, okryte były jakby mgłą, osłonione w pół przeźroczystym jakimeś płynem. Usta nabrzmiały, czoło się porysowało przedwcześnie, a silne ciało w miękkiem próżnowaniu i spoczynku gnuśnem, okryło się niezwyczajną na wiek otyłością. Jasno-bląd wąsik wymuskany na wierzchniej wieszający się wardze dodawał niemęzkiej twarzy, nieco charakteru. Trzydzieści i kilka lat tylko miał marszałek, a już tak był ciężki, tak stary i zużyty; tyle przeżył rozkoszy!

 I nie dziw, pan wielkich włości, a sierota, w najbliższych coby go odwodzić od rozpusty mogli i wskazać mu surowy cel życia, znalazł podżegaczów do swawoli. Matka cudzoziemka, (bo Polka inaczej by przywiązanie swoje okazała dziecięciu) woziła go po obcych krajach, miękko wychowała i nauczyła szukać w życiu tylko rozkoszy, tylko nasycenia, a potem spoczynku. Dorosłszy, stawszy się panem swej woli, ciągnął dalej poczęte życie gnuśne. Wziętością krewnych otrzymał senatorskie krzesło, prawie dziedziczne w jego rodzie, bo rzadko z niego wychodzące, krewni wysadzili go teraz na pochlebiające dumie gnuśnika urzędowanie, z którego korzystać myśleli dla swych osobistych spraw, wiedząc jak łatwo przewodzić temu, co sobą rządzić nie umie, a choćby potrafił, nie chce. Marszałek był tylko twarzą, za którą dopełniały się ekscesa familji możnej; nie wiedział on że pod błyszczącą obsłoną którą go okryto, było błoto; że na chwilę wyniesiono go aby wszystek brud z siebie na niego zrzucić. Tymczasem ucztował w Lublinie, spijał starego węgrzyna, śmiał się do woli z pociesznej szlachty co go za kolana ściskała, i prawił francuzkie, już wówczas w modzie komplementa, pięknym paniom, co na trybunał, jak na bal zjeżdżały, wabiąc do swych domów nieostrożną bogatą młodzież. Dwór marszałka był liczny i okazały; uczty wystawne, stół otwarty, muzyka wyborna, worek dla przyjaciół i pochlebców otwarty, wszyscy też pod niebiosa go wynosili, a nikt mu nie rzekł, wśród nieustającej uczty, strasznych, ale potrzebnych trzech słow Baltazarowych. Kręciło się i szumiało w tej głowie i szał po szale zajmował miejsce, niedając chwili na wytrzeźwienie, na rozmysł i spojrzenie w przyszłość.

 Kilku z panów deputatów przybyli zaraz po marszałku. Pierwszy prawie w trop za nim. Był to wysoki, pięknego oblicza, rycerskiej postawy mężczyzna, ale także znać było po nim, że nie anachorety życie prowadził. Przeszłość namiętna pokazywała się na twarzy znużonej, przeszłość co go jednak nie uczyniła bezmyślnym i bezsilnym jak marszałka. Światłość i dowcip malowały się w oczach deputata; ciało jego nie rozlało się w tej tłustości obrzydłej, którą dźwigał na sobie pierwszy. Więcej mówiący, widzący więcej od niego, nie dał się jeszcze zawojować jak tamten namiętnościom i nie stękał pod ich ciężarem skurczony. Na twarzy deputata dwa jaskrawe rumieńce świadczyły o dobrem śniadaniu, pokręcał zamaszystego wąsa i pomrukując coś pod nosem, rezolutnie przebiegał wschody. Kilku przyjaciół szli za nim, on się do nich odwracał to z konceptem, to z cichem jakiem zwierzeniem. W pierwszej izbie powitał mecenasów uśmiechem, różnej wagi ukłonami i wszedł na salę.

 Trzeci, wcale innej miny, zjawił się w tej chwili na wschodach sędzia: średniego wieku, poważnej postaci, surowej twarzy, w stroju obcisłym, ciemnej barwy, bez błyskotek żadnych, opięty, sztywny, z usty zaciśnionemi, podstrzyżonym wąsem, podgolonym włosem, w prostej białej wilczurze na ramionach, z karabelą nie wykwintną na rzemiennym pasku; postępował po wschodach nie patrząc, zdawał się zamyślony. Niżej może niż przed kim innym pochyliły się głowy, dalej rozstąpiła się palestra, bojaźliwym tylko, ukradkowym wzrokiem go zmierzono.

 Sławny to był z swej nieugiętej surowości i zamiłowania prawdy człowiek. Usta jego nigdy się najlżejszym niezmazały fałszem, ręka na niesprawiedliwym nie podpisała nigdy wyroku. Każdą sprawę przychodzącą na stół, sumiennie, bacznie, z największą rozpatrywał ścisłością; najmniejszej okoliczności lekce nie ważył i często niecierpliwił towarzyszów swych skrupulatnością nieugiętą. Na żadnych ucztach nie bywał, znajomości unikał, przyjaciół miał mało lub żadnych, żył sam z sobą, ucząc się nieustannie, by jak powiadał, godnym się stać piastowania wielkiego urzędu sędziego, tego przedstawiciela Boskiej sprawiedliwości na ziemi. Niczem go ująć nie było podobna, bo pochlebstwa nienawidził, a czapkowaniem gardził, datku mrąc z głodu by był nie wziął. Nikt częściej od niego nie rozpisywał się na dekretach, i nie stawał przeciw zdaniu wszystkich.

 Poczciwy a uciśniony, jakiegokolwiek stanu człowiek, pewien był że w nim znajdzie obrońcę. I nie dość, że za nim stawał za stołem jako sędzia, ale często bardzo z własnej kieszeni opłacał patrona i wiódł sprawę, często nie wahał się, gdy szło o prawdę, rzucić sędziom swym współtowarzyszom piekącą wymówkę przedajności lub lekkości w oczy. Bano się go też niewymownie, ale mimowolnie szanowano. Jest jakiś poczciwy instynkt nawet w zepsutym człowieku, co mu każe szanować cnotę, choć jej pojąć nie umie, naśladować nie chce.

 Nieprzystępny postrachom, jak pochlebstwu, sędzia nie zaląkł się nigdy dobytej szabli, pogróżek i rozbestwionego tłumu wichrzycieli. Raz napadnięty, odpowiedział zajadłym, rozdzierając kontusz na piersi:

 – Weźcie mi życie jeźli chcecie, w waszej ono mocy, ale nie w waszej zrobić mnie niepoczciwym i krzywoprzysięzcą. Choćbym życie postradał, prawdy się nie zaprę.

 I tłum rozstąpił się, zamilkł, szable pochowały, wrzawa zgasła.

 Sędzia, wedle zwyczaju wszystkich deputatów, nie miał dworu licznego i przyjaciół płatnych z ubogiej szlachty, co się za innemi, służąc na ich barwie, włóczyła dla reprezentacji. – Do czego mi to? mawiał – przyjaciół płatnych nie potrzebuję, a sługa mi jeden wystarczy!

 Do porady miał rozsądnego i znanego z swej uczciwości i biegłości prawnika. Na współtowarzyszów swych patrzał z litością na jednych, z pogardą na drugich. Dopóki nie poznał którego, usiłował każdego nawrócić, próbował przekonać o świętości i wielkości obowiązków sędziego; a gdy nic dokonać nie mógł, ani strasznym sądem Boskim, który często przypominał, ani wzbudzonem uczuciem piękności prawdy i wdziękiem cnoty: – usuwał się dopiero w swą milczącą pogardę.

 Jak zapowietrzony, żył on w mieście ludnem, ożywionem, gdzie wszystko wrzało i kipiało przez kilka niedziel w roku, sam jeden, bez towarzystwa, bez przyjaciół, bez stosunków. Ledwie wiedziano, że mieszka u ojców Kapucynów, zkąd codzień niemały kawał drogi pieszo na sądy przybywał.

 Na widok jego, nie raz jakby zawstydzeni uciekli hałasujący, uśmierzyli się zajadle nastający, surowszą postać przywdziali rozpustni. Taka jest, powtarzamy, siła cnoty nawet na tych co jej się zaparli. Kto wie, może sam widok tego człowieka, może rozważanie jego uczynków, nie jednego poprawiło, nie jednego od złego wstrzymało? A jak zgorszenie niewinnego, choćby mimowolne, policzy sędzia nasz kiedyś na karb złemu, tak mimowolna zasługa nie zostanie zapewne dobremu zapomnianą.

 Mecenasi w większej części już byli uprzedzili przybycie deputatów, i w antikamerze sądowej zajmowali się przeglądaniem papierów, konferowaniem między sobą, układaniem potrzebnych aktów, poprawianiem głosów, naradami ze stroną. Tu łatwo cokolwiek wprawniejsze oko rozeznać mogło, po spokojnych obliczach, patronów od aktorów. Prawnicy z niczem niezachwianą odwagą, widzieli zbliżający się moment przywołania sprawy, aktorowie choć usilnie go pragnący, niespokojni byli i żywo się troskali mającym zapaść wyrokiem. Nie jeden z nich ciągnął w kąt swego obrońcę i tam mu po setny raz kładł w ucho ważne wedle siebie argumenta na swą stronę.

 Już godzina sądów nadchodziła i miano przywołać sprawy, gdy na wschodach ukazała się spiesznym dążąca na górę krokiem, nowa postać, co zwróciła na się oczy wszystkich. Był to mężczyzna lat około trzydziestu kilku, wysokiego wzrostu, barczysty, okryty wyszarzaną delją amarantową podbitą niedźwiadkami zrudziałemi, na nim kontusz granatowy wytarty, z pół żupanikiem żółtym atłasowym wyblakłym, przepasany pasem starym. Karabella maleńka, jelce u niej obłamane, i znać dawno z pochew nie wyjmowana, bo się do skóry przykleiła. Na grubym karku pofałdowanym, głowa pochylona na piersi, czoło wypukłe żółtą skórą pokryte, pomarszczone, wyłysiałe; nos ostry, spiczasty, cienki; usta wklęsłe i wązkie, marszczki pod oczyma, do koła ust, na policzkach, na skroniach. Znać wielką jakąś myślą zajęty, bo nie patrzy na nic, na nikogo, ludzi potrąca, tłum rozbija i żwawo idzie. Znać droga mu wiadoma, bo się ni razu wstępując na wschody nie zawahał, nie obejrzał. Za granatowym kontuszem plik papierów zapisanych, laska w ręku.

 Na widok jego palestra szeptać poczęła, i wskazywać palcami, a wejrzenia nań rzucane miały coś w sobie bojaźliwego i wzgardliwego razem.

 On przeszedł wschody krokiem szybkim i pewnym i zniknął we drzwiach wiodących na sądową salę.

 Gdy przebiegał sień, rzucił wzrokiem raz tylko w prawo, w ciemne zagłębienie gdzie stali cygańscy świadkowie, spotkał się wejrzeniem z wodzem tej szui i poszedł niezastanawiając się dalej. Jakkolwiek rzut ten oka był szybki, przelotny i prawie przypadkowy, wszyscy go postrzegli, pierwszy Prozorowicz, kiwnął głową jakby do siebie mówił:

 – Rozumiem.

 Właśnie przy stoliku eks-mecenasa, a teraz publicznego skribenta, stało kilku młodzieży z palestry; on wskazał im ręką na przechodzącego i mrugnął białemi oczyma:

 – Dziś pono jego sprawa przypada!

 – Dziś podobno!

 – Ciekawe rozwiązanie!

 – Jaka sprawa? – spytał jeden z najmłodszych.

 – Nie widziałeś wiel. pan kto przechodził? spytał po cichu Prozorowicz, ścierając pył z czerwonego sukna, którem stolik jego był okryty.

 – Widziałem, ale nie wiem nic o sprawie.

 – Ba! chyba wać żartujesz!

 Wszyscy obejrzeli się na młodzika.

 Był to może dwudziesto-letni chłopak, gołowąs jeszcze i pierwszoletni podobno aplikant, niedawno ze szkół wypuszczony.

 – Może być że nic nie wie – ozwał się któryś z towarzyszy – bo nowicjusz jeszcze.

 – Ale już przecie, rzekł Prozorowicz, musiał słyszeć o tym człowieku?

 – Ot może i nie – przerwał drugi.

 – Dalipan że go nie znam, mówił młody palestrant, widziałem przechodzącego kilkakroć na sądy, ale tyle tu tych panów i butniejszych daleko przesuwa się pod oczyma, żem się o niego nie pytał. – Prozorowicz ruszył ramionami i pogładził czuprynę.

 – No, to się waszmość pewnie dowiesz co to za jeden.

 I na tem przerwała się rozmowa, bo na wschodach właśnie wszczął się hałas.

 Powadziło się dwóch palestrantów z jakąś szlachtą i już mieli się do szabel; hamowało tylko zapał przypomnienie, że to było pod bokiem JO. trybunału, gdzie burda in flagranti delicto, srodze mogła być skarana. Palestranci wyzywali na Winiary na rozprawę krzyżową sztuką, szlachta dążąca na górę, domagała się odroczenia na wieczór. Jakoś przecie porozumiały się strony i ucichło.

 Ale tuż z drugiego boku hałas nowy. Abraham lwowski, z zaiskrzonemi oczyma, zapienionemi usty, rozczochraną brodą i włosem, wrzeszczał na kogoś o dopłatę dwóch tynfów niedodanych przy zmianie pieniędzy. Próżniacy zawrócili się ku nowemu hałasowi i skupili do koła stolika wekslarza, któren tem głośniej krzyczał, im więcej miał świadków.

 Ręką jedną trzymał za połę obżałowanego, drugą wysoko podniósłszy, jakby wzywał nią ratunku; z otwartych ust potokiem lały się krzyki, przekleństwa, piski, żale, narzekania. Zatrzymany wysłuchawszy wszystkiego i kilkakroć napróżno usiłując wydrzeć się z rąk żyda, dobył nareszcie ze skórzanego worka dwóch tynfów, położył je na stole przed Abrahamem, a gdy żyd łapczywie je garnął, wyciął mu ogromny policzek i zniknął w tłumie. – Żyd jedną ręką za pieniądze, drugą za twarz się schwycił i zaskowytał przeraźliwie; a ciżba do koło stojąca, głośnym śmiechem applaudowała nieznajomemu.

 Zaledwie to ucichło, i kilka pojedyńczych tylko głosów ryhotało jeszcze serdecznie z przygody nienawistnego niewiernego – inny hałas zajął uwagę wszystkich.

 Stary ślepy Tatarzyn litewski, z kobzą nielitościwie piszczącą na plecach i piosenką schrzypłym głosem nuconą na ustach, dał się słyszeć z muzyką i śpiewem wzywającemi wymownie litości... Opiewał on nie wiem jaką przygodę, nie wiem jaką dziką nutą, i już próżniacza gawiedź zaczęła się do koła niego gromadzić, aby pieśni słuchać, gdy z drugiej strony Serb z gęślą, z trzeciej Cygan smagławy z drómlą odezwali się. Trzej zapaśnicy spojrzeli po sobie chwilę i każdy co najgłośniej jęli się sprzeciwiać a walczyć kto kogo zagłuszy i pokona.

 Tłum podzielił się na trzy części, zatoczył w trzy koła i przed wrotami trybunalskiemi troista zadzwoniła muzyka, zlana w jeden hałas piekielny, z którego kolejno wyskakiwały to głosy kobzy tatarskiej, to gęśli Serba, to cygańskiej drómli.

 Ostatnia, wesoły jakiś tańczyk wygrywająca, najwięcej podobno zwabiła ku sobie, bo i Cygan młody co grał na niej, sprytnemi żarcikami, podskoki, pokorno-filuterną miną, wabił mimowolnie; a wykrzykniki jego w przestankach muzyki ubawiały gawiedź. Pieśń zaś Tatarzyna była ponura i dzika jak dźwięk kozy, śpiew Serba żałosny i płaczliwy. Starzy tylko którym ciężko na sercu i chce się zawsze powzdychać – słuchali dwóch siwych śpiewaków. Tym co byli z Litwy stary Tatarzyn, przypominał ojczyznę i lepsze może czasy.

 Tymczasem Cygan pstrykał na drómli, potańcowywał, łamane pokazywał sztuki i czarnemi rzucając oczyma do koła, zdawał się razem przypochlebiać się swym słuchaczom i drwić z nich. Na szczęście Tatarzyna i Serba, ktoś się w tłumie ozwał:

 – A pomacajcie się po kieszeniach, czy w nich tam także cygańskie ręce nie tańcują!

 Na te słowa każdy się schwycił za mieszek i jak wymiótł, pouciekali.

ROZDZIAŁ II.

 Przed stoliczkiem Prozorowicza stał szpakowaty już szlachcic, w lichym kubraku, podpasany rzemiennym okrawcem, na którym wisiała karabela pordzewiała. Pilnował on cmokając i mrucząc przepisywania proźby, eks-mecenas z widocznem nieukontentowaniem kopjował po raz trzeci, z coraz odmiennym tytułem, napróżno usiłując cokolwiek w niej poprawić. Szlachcic słowa wyrzucić ani dodać nie pozwalał.

 – Pisz wać jak stoi na mojej cedule.

 – Ale kiedy nie wyśmienicie na niej stoi.

 – Nie turbuj się waść o to; sam pisałem.

 – Toż to i bieda że waszmość sam pisałeś.

 Szlachcic głową pokiwał.

 – Wiem ja co robię.

 Prozorowicz sobie potrząsał głową i szepnął:

 – O tem wątpię, a potem dodał:

 – Jak sobie pościelesz tak się wyspisz... Nikomu gwałtem dobrze uczynić nie można.

 Kończyło się wreście przepisywanie, szlachcic swoją kopję za nadrę pochował, dobył skórzanego dość płaskiego mieszka, w którym kołatały się dwa bite talary i coś drobnej monety, i rzucił na stół kilka tynfów. Prozorowicz w milczeniu schował je pod sukno przed sobą, potem otarł pióro o szpakowatą czuprynę, zatknął ogromny kałamarz i podparłszy się łokciami, zamyślił. Chwilka tak w dumaniu minęła, ale trudno było eks-mecenasowi pozostać długo milczącym i niezatrudnionym. Otaczający jak tylko widzieli, że Prozorowicz nie ma co robić, cisnęli się do niego na gawędkę. Stary i lubił mówić i miał co powiedzieć. Niegdyś w daleko lepszym bycie, znał mnóstwo osób, dotykał się wielu spraw, domacał się wielu prawd zakrytych dla innych. Teraz wywiedziony w gawędę, mimowolnie powzdychiwając wywodził z piersi, co w nich było żalu, wspomnień. Nie pytając kto go słuchał, komu opowiadał, prawił jak po nici wyciągając co mu na pamięć przyszło. To też lubiono gawędki Prozorowicza i zawsze znalazł się taki, co chętnie zapłacił garniec miodu, byle przy nim posłuchać relacji eks-mecenasa o dawniejszych czasach trybunalskich, kiedy on jeszcze był jednym z najwziętszych prawników w Lublinie, żył pańsko i za pan brat z najznakomitszemi. Prozorowicz, zwłaszcza kiedy go rozmarzył trunek i pamięć się rozigrała, opowiadał swoje dzieje i cudze dzieje, (a kogo nie znał i o kim coś nie wiedział!) jak zwykła opowiadać nasza szlachta, z największemi szczegółami i drobnostkowością najdobitniejszą, powtarzając każdą rozmowę ad verbum, opisując miejsca, osoby, ruchy, miny, stroje z inwentarską skrupulatnością, Chcecieli się przekonać, że tak opowiada nasza szlachta, wyzwijcie którego pod dobry humor, na opis jakiego zdarzenia własnego, lub cudzego, jeźli go byli świadkami – zobaczycie z jaką to szczegółowością malować wam będzie najmniejszą rzecz: domy, ludzi, konie, stroje, miny. – Często unudzi nawet swem nieskończonem obrazowaniem. Tak właśnie opisywać zwykł Prozorowicz, kiedy był w dobrym humorze i rozpalił się własnem opowiadaniem. Raz puściwszy się tym bitym gościńcem, mało już potem zważał czy go słuchają, i prawił więcej, myślę, dla swojej własnej satysfakcji, niż dla pożytku i przyjemności słuchaczów, o których wcale zdawał się zapominać.

 Ledwie miał czas otrzeć pióro i zatknąć kałamarz eks-mecenas, gdy młody palestrant, co to był ciekawy dowiedzieć się o przechodzącym wschody ostatnim z przybyłych na sądy, zbliżył się ku niemu z ukłonem.

 – Za pozwoleniem, rzekł, jeźlim wam nie natrętny.

 – Potrzebujecie czego? – spytał Prozorowicz, wlepiając w niego białe swoje oczy.

 – Nie – chciałem tylko popytać was trochę, ale to teraz pono nie pora, po sądach może zechcecie ze mną zejść za Grodzką bramę do gospody pod murzynami na przekąskę i kubek miodu, tam bym mógł się rozmówić swobodniej.

 – Hę? po sądach? – spytał Prozorowicz oblizując się. – Dobrze, ale pod murzynami, wiem, kiepski miód, ja wam pokażę lepszy i bliżej, niedochodząc na Żydowszczyznę.

 – A zatem verbum nobile? – rzekł młody palestrant.

 – Debet esse stabile – dodał uśmiechając się Prozorowicz.

 Kiwnęli sobie głowami.

 – Ale powiedzcie no, o co to mnie pytać macie – rzekł z cicha, pochylając się przez stół eks-mecenas – zbiorę tymczasem myśli i poszperam po starej głowie.

 – Widzieliście tego, co to ostatni wchodził na wschody?

 – W granatowym kontuszu i wytartych niedźwiadkach?

 – Tego samego! Wszyscy go tu znają a ja o nim nic nie wiem. Dowiedziałem się jego nazwiska, powinien by mi być krewny. Chciałbym się o nim dowiedzieć; a przytem toć to za katy, uważam ciekawa figura!

 – A jakże nie! – śmiejąc się odpowiedział Prozorowicz – to najciekawszy człowiek pod nasze czasy w Lublinie! Ale o nim gadać wiele, bardzo wiele! stanie na dwa dni, i dwa garnce miodu. A lepiej waść trafić jak do mnie nie mogłeś, bo go znam jak swoją kieszeń i wiem jego procedencją, jak nikt dokładniej. Oj to człowiek! to człowiek! umiał sobie na świecie dać rady! Już co umiał to umiał. Sprytne licho i szczęści mu się gdyby komu dobremu. Ja co go pamiętam łatano, odarto, goło, dziurawo, ot doczekałem się sam nędzy na stare lata, a jemu jak idzie tak idzie, z płatka mosanie. Pod szczęśliwą się gwiazdą urodził, ale jeśli są niepoczciwe astra, to pod najniepoczciwszą! – Jeden to, powiem waści, z tych łotrów, jacy się nie często rodzą!

 – Prawda, że zowie się Jan Paprocki?

 – Jan Aleksander Paprocki – dodał mecenas.

 – A ma za sobą?

 – Mrozickę, rodzącą się z Gelbsternównej, baronównej inflantskiej, której...

 – O tem potem – rzekł młody. A ma on tu krewnych jakich?

 – Żadnych, krom żoninych, ale tych już się pozbył i oto właśnie, dzisiejsza sprawa z niemi. – O niej waszmości rozpowiem obszerniej, wolniejszą chwilą: zobaczycie, jest czego posłuchać! A wiecie – dodał stary uśmiechając się – jak go przezwali tu w Lublinie?

 – Nie wiem – potrząsając głową rzekł palestrant.

 Pozorowicz uśmiechnął się złośliwie.

 – Ledwie kto zna, co to za jeden Paprocki, ale lada żyd, lada ulicznik powie wam kto to, co go nazywają Maleparta!

 – Maleparta! – dodał palestrant uśmiechając się.

 – Tak, Maleparta, bo wszystko co ma, czem pobogaciał, nie poczciwej to pracy owoc, ale male-parta, zły nabytek. A zły nabytek, nie idzie w pożytek – dorzucił Prozorowicz – male-parta, do czarta. W tem nazwisku, straszna przepowiednia dla niego! A co waść powiesz, taka twarda dusza, że się śmieje ze wszystkiego i jakby sobie drwił z przyszłości!

 To mówiąc odwrócili się. Na wschodach stał właśnie nad niemi, tylko co wspomniony Maleparta, szukając kogoś czarnemi iskrzącemi oczkami. Wkrótce napotkał wejrzenie wodza cygańskich świadków – na skinienie jego, kilku ludzi wyszli z framugi i skierowali się wschodami na górę. Przed niemi rozstąpił się wzgardliwie tłum, jakby się każdy lękał dotknąć ich sukni nawet, otrzeć się o niepoczciwych.

 – To on – podnosząc głowę, rzekł Prozorowicz.

 Palestrant ciekawie i szybko spojrzał, ale już nic nie zobaczył, bo Maleparta zniknął ze wschodów.

 Wielki hałas na górze, zwiastował zamknięcie sessji sądowej, zaturkotały powozy oczekujące przed wrotami na placyku, ruszyli się dworzanie, pachołkowie, palestranci, naprzód jaśnie wielmożny marszałek, podtrzymywany przez dwóch przyjaciół, stoczył się powolnie ze ślizkich wschodów bez żadnego szwanku; potem jęli schodzić gwarząc i śmiejąc się, odwracając, zatrzymując, deputaci, mecenasi, patronowie, ciekawi, aktorowie, jedni skrobiąc się po głowie zamyśleni, drudzy z podniesionem hardo czołem. Wszystko to ruszyło z sądów z różnemi myślami, uczuciami, projektami. Za mecenasami poszła palestra, i młodzież po kwaterach i garkuchniach się rozchodząc, z tą młodzieńczą wesołością, tym krokiem skwapliwym, któren tylko do dwudziestu kilku lat najdalej człowiek niesie przeciw złemu i dobremu z równym pospiechem i niecierpliwością.

 Nasz tylko młody ciekawy, nie poszedł za towarzyszami, zbiegł on ze wschodów aby dopilnować Prozorowicza, i z nim razem pójść na miodek i ciekawe opowiadanie. Eks-mecenas już właśnie zwijał swoje manatki, zatykał kałamarz, zbierał pióra i papiery, ściągał czerwone sukno ze stoliczka i zabierał się do wyjścia.

 Spojrzał jakby od niechcenia.

 – A waść tu?

 – Czekam na verbum nobile.

 – Nie potrzeba mi przypominać, mości panie – odrzekł Prozorowicz z bolesnym uśmiechem – gdybym w życiu verbum nobile, chciał był zapomnieć nie byłbym czem jestem na starość, biedakiem pracującym resztą niewypłakanych oczów na kawałek chleba. Jeździłbym poszóstno i z hajdukami, boć do tego szedłem za lepszych moich czasów, ale – dodał wzdychając – poczciwość moja, a niepoczciwość ichmości, panie Boże odpuść, przywiodły mnie ad hunc statum. O! gdyby się to miało cokolwiek mniej skrupułów, szersze sumienie; dalej by się zaszło! Na tym świecie, tylko łotrom płuży, a poczciwym żal się Boże! At! at! – gderał dalej nagle zwijając sukno i układając papiery – możeć-to gdzieindziej będzie za to lepiej. Spes unica Deus!

 – A widziałeś waszmość, jak nasz Maleparta schodził ze wschodów? hę? z jaką miną? nie uważałeś pewnie?

 – Nie myślcie żebym go prześlepił, rzekł palestrant, stałem umyślnie, aby mu się lepiej przypatrzyć.

 – No, i cóż? nos na kwintę?

 – Gdzie zaś! Żadnej zmiany! nos jak był i mina jak była, nie postrzegłem żadnej zmiany w nim, ba nawet radości!

 – To bo to licho, mówił Prozorowicz, trzyma gębę na cuglach i nie pokaże nigdy co mu po duszy świdrzy. Musiał jednak wygrać pewnie, choć sędziowie byli najgorzej usposobieni o sprawie, bo gdyby klapnął, takiby mimowolnie nosa spuścił. Nie wylezie z rąk taka piękna substancja, żeby człowiek nie stęknął przynajmniej.

 Prozorowicz ruszył ramionami.

 W tej chwili nawinął mu się stary, obszarpany, jeden z patronów bez sprawy, co zwykli czatować przy jego stoliczku. Była to stara znajomość z panem eks-mecenasem.

 – Nie słyszałeś co waść o Maleparcie?

 Patron kiwnął głową i machnął ręką.

 – Djabli go nie wezmą – rzekł dławiąc się.

 – Ho! i cóż?

 – Wygrało licho.

 – Do czasu dzban wodę nosi – odpowiedział mrucząc Prozorowicz. – A no, chodźmy!

 Skinął głową patronowi, który mu oddał pokornie jego ukłon i wyszedł z palestrantem. Dopiero na ulicy pokazał się w całej swojej biedocie niezakrywającej się, nie tającej, widocznie; chłodna i podarta suknia, wykrzywione bóty, poszarpany pas stary, czapka upierzona, uderzyły młodego chłopca, co z nim szedł. Do tego stroju dodać potrzeba w czerwone sukno stolik okrywające, owinięte papiery i różne pisarskie manatki; kałamarz na sznurku wiszący u guzika, linję pod pachą, wyglądające z kieszeni i z zanadry fascykuły zapisane. Eks-mecenas tak ubrany, i obładowany postępował jednak po miejskiem błocie, żwawo i z tą obojętnością na oczy ludzi, którą daje najwyższa nędza, lub największe tylko szczęście. Młody palestrant nie raz powstydził się w duchu swego towarzysza, widząc że zwracali oba oczy, tłumnie przechodzącego ludu; Prozorowicz ani się obejrzał co do koła się działo, ani się zdawał troszczyć o ciekawie pogardliwe rzucane na niego wejrzenia. On już oswojony był ze swojem położeniem.

 – Mości – a – zapomniałem popytać, rzekł zastanawiając się wśród ulicy Prozorowicz – jak się waćpan zowiesz?

 – Bartłomiej Paprocki – odpowiedział szybko palestrant rumieniąc się pod wejrzeniami przechodzących.

 – A! imie i nazwisko sławnego olim, autora Herbów Rycerstwa Polskiego i Gwiazda cnoty. Nazwisko naszego Maleparty. Ale nie myśl waćpan, abyś mu przeto miał być krewny! – Licho to wie, zkąd się wzięło. Tandem, trzeba mi waści oznajmić, że nim pójdziemy na ten miód zawołany, muszę na kwaterę odnieść manatki. Czy chcesz poczekać na mnie kędy – czy?

 – Pójdziemy razem; chodźmy! – odrzekł palestrant, któremu pilno było ruszyć dalej, aby nań ludzie nie patrzali, bo mu się zdało że wszystkich oczy zwrócone na nich.

 – Ale bo to – powolnie odpowiedział stojąc w miejscu Prozorowicz – waść nie wiesz gdzie ja mieszkam. Dla takiego jak ja chudeusza, w mieście lokaty nie było, musiałem się wynieść na Żydowszczyznę, między niewiernych! A cóż robić z biedy!

 – Ależ idźmy – rzekł niecierpliwiąc się palestrant.

 – Tu niedaleczko za Grodzką; tylko błota po uszy, a jeźli masz bóty lepsze od moich nie życzę się puszczać, bo srogie kałuże, możesz postradać obówie.

 – Damy sobie rady! – zawołał ruszając się z miejsca młody Bartosz.

 – A zatem, dalej w drogę! – I Prozorowicz dźwignął swoje zawiniątko czerwone szybko posuwając się znowu naprzód. Minęli pełną zgiełku Grodzką ulicę, a zniżając się ku bramie, dzielącej ją od Żydowskiego miasta, coraz poczęli głębszem brnąć błotem, co bruk całkowicie pokrywając, gdzieniegdzie tylko wyżej sterczącym, dozwalało głowy ukazać kamieniom. Pomimo że wybierali ścieszki udeptane, które eks-mecenas znał doskonale, codzień je, pokilkakroć czasem i często po pijanemu przechodząc – musieli jednak uczciwie się zawalać, nim dościgli ciemnej i brudnej bramy Grodzkiej, w której wrotach wiecznie czerniała ciżba żydowska, wylewająca się ztąd na miasto.

 Za Grodzką zmieniła się fizjognomja ulicy i podróż stała coraz niebezpieczniejszą. Tu już nie było bruku i ścieszki wydeptane odznaczały się tylko rzadszem, lepiej rozklapanem, połyskującem błotem, przez które brnąć było potrzeba. Chociaż na Grodzkiej domy i ulica wcale nie były wzorowej czystości i ochędóztwa; wszedłszy jednak na Żydowską, czuć się dopiero dawało, jak dalece tamta część miasta starannie była utrzymaną. Wprawdzie u niejednych wrót i na Krakowskiem nawet, kupy śmiecia i nawozu wyrzucanego ze stajen wspaniale wznosiły się do wysokości okien dolnego mieszkania, wprawdzie i tam niepoślednie było błoto; ale co za porównanie do Żydowszczyzny! Tu ulica cała, była jedną rzeką brudu, śmieci, obrzydliwości wszelkiego rodzaju, których od niepamiętnych czasów, nikt nie pomyślał wymiatać, lub wywozić. Na rozrobionem kołami wozów i nogami przechodniów błocie, pływały stare pantofle, reszty butów, kawałki koszyków, skorupy od jaj, kości od mięs i ryby, okrawki sukna i łachmanów, ogryzki i warzywa! Niemiłosierny swąd wznosił się z głębi gnijących wiecznie kałuży, na których brzegu zdechłe psy i koty, oczekiwały napróżno pogrzebu. – Domy tutaj stojące prócz dwóch czy trzech przytykających do Grodzkiej bramy i nieco porządniejszych, czarne były prawie od brudu i nie miały innej barwy, nad tę jaką im nadały dymy, sadze, deszcze i pomyje, po ścianach spływające. Każdy prawie dom otoczony był jednym lub kilką balkonami ściany obejmującemi, podtrzymanemi na cienkich i różnie mniej więcej misternie wyrabianych słupkach. Z za balustrad wyłamanych, czerniały różnej miary, różno szybne, często papierem zaklejone lub gałganami zatkane okienka. A na balaskach, na słupach, na sznurach od dachów wiszących, miljona barw rozmaitych, najdziwniejszych kształtów, czepiały się bielizny, stroje, łachmany: podarte koszule, fartuchy, kaftany, czepce, spódnice, suknie w dziwne festony, unosiły się do góry i zniżały ku ziemi.

 Niektóre domy całkiem były, zawieszone bielizną i sukniami, widocznie żydowskiemi. Gdzieindziej dla ozdoby balustrad, schły do góry dnem wywrócone na kołkach garnuszki, garnki, doniczki, hładysze, ceberki.

 Od ulicy wsparte na słupkach facjaty, drewnianych i murowanych kamienic, stroiły się w rozmaite szyldy. Tu było schronienie partaczy, co nie należąc do cechów miejskich, taniej od majstrów cechowych, ale kto wie jak partolili wszystko, począwszy od trzewików, a skończywszy na złotniczych wyrobach. Liczne znaki szynków i winiarni, mnóstwo balwierskich miedniczek i krawieckich nożyc, wahały się wywieszone na długich tykach z okien, poddaszy i strychów. Drzwi i okiennice domów malowane czerwono, zielono, żółto i niebiesko, służyły także za znaki. Na nich lokatorowie stali, mieli wymalowane swoje szyldy. Tu dowcip malarzy wysilał się na koncepta, aby zachęcić do szynkowni lub garkuchni; zwabić do balwierza; naiwny pęzel sztukmistrza, bił się nieraz z dobrą nawet, ale nieumiejętnie wyrażoną myślą. Ileż to razy aby być wielkim artystą, brak bazgraczowi, aby był – artystą tylko!!

 Wśród tych domostw tak brudnych, a tak ożywionych mnóstwem znaków, draperji improwizowanych, naczyń itd. snuła się ludność, której byś zdaje się żadną siłą nie potrafił pomieścić w ciasnych kamieniczkach całego żydowskiego miasta. Ulica roiła się, wrzała, szumiała i od brzasku do nocy nie była próżną na chwilę. Ruch na niej był nieustanny, czarni żydzi w lisich kapuzach i okrągłych z ogromnemi skrzydły kapeluszach, żydowice pstrokate, bachury odarte, piesi, konni, brykowi, wózkowi, wozowi, nieustannie snuli się a snuli, potrącając, mijając, krzycząc, kłócąc, witając, szachrując, umawiając, podając ręce na przybicie targu lub pokazując pięście na groźbę.

 Ciekawy byłby tu się najrozmaitszym mógł przypatrzyć scenom, począwszy od najpospolitszej z chłopem wiozącym na targ nędzny swój towar, aż do tajemniczego podziału kradzionego srebra i sukien.

 Prócz żydów, których tu liczba przeważała, nie postrzegłeś chyba mieszczan znajomych, i to o białym dniu, do tańszych rzemieślników i przekupniów przebierających się, lub przejezdnych co tędy w miasto dążyli, nie mogąc ulicy wyminąć. Z Chrześcjan mało tu bardzo kto zwabiony taniością kwatery, najął mieszkanie, i to chyba w ostateczności. Nie było bowiem całkiem bezpiecznie, wśród żydowstwa zamieszkać, a nawet długo lub w ciemną noc pozostać. Często tu zdarzały się rozboje, kradzieże, często ludzie na żydowszczyźnie znikali, których potem trupy tylko znajdowano gdzieś za miastem odarte, albo z rzeką płynące. A gdy przyszło do poszukiwania (co rzadko się trafiało dla trudności dośledzenia zbrodniarzy, w tym tłumie, który nigdy spisany dokładnie być nie mógł) – najczęściej odzienie i rzeczy zabitego, znajdowały się u żydów.

 Zdziwił się też nie pomału nasz palestrant, widząc eks-mecenasa wstępującego, po wyłamanych wschodach, na piętro ciemne jednej z najniechlujniejszych kamienic żydowskiego miasta.

 – I waszmość odważasz się tu mieszkać?

 – A czegóż się bym bał? – spytał Prozorowicz obojętnie. – Śmierci się dawno nie boję, a odarcia goły się nie lęka. Wiesz waćpan ruskie przysłowie??

 To mówiąc przez nizkie drzwiczki wdrapali się do izdebki na piętrze, najbiedniejszego pozoru, ciemnej: o jednem tylko oknie wychodzącem w podwórze i nie wszystkie szyby mającem. Cały jej sprzęt składał kulawy stoliczek, na którym eks-mecenas złożył swoje zawiniątko i papiery, półeczka z kilką odrapanemi książkami, zydel z płaskim siennikiem i czarną kołdrą wełnianą, garnek na wodę, bułka chleba zapleśniałego, stare bóty i osmalony ożog do poprawienia w oddawna niepalonym, popękanym piecu.

 Palestrant na widok tej srogiej nędzy wzdrygnął się. Ubóstwo takie wydało mu się przerażające, ubóstwo co się kryć musiało w tej niechlujnej jamie, obok plugawego żydowstwa, którego krzyki dochodziły ich uszu wyraźnie – ubóstwo, odraźliwe, ostateczne, niemające nawet nic w sobie, czemby potrafiło litość obudzić, tak było ohydne, tak spodlone.

 Stojąca na stoliku kwarta, lipka od piwa, którego resztka skrzepła w nadtłuczonej szklance, dowodziła że eks-mecenas i w domu czasem zapijał się do reszty, aby utracić pamięć dręczącą go lepszą przeszłością.

 – I jakże tu mieszkać możesz? – spytał mimowolnie młody.

 – Jak?? – powtórzył z uśmiechem Prozorowicz, podnosząc nań białe swe, ale w tej chwili zaognione oczy. – Jak?? Muszę – i mieszkam. – Prawda, to okropnie dla tego co znał lepsze! A jednak, widzicie, mieszkam, żyję. – Ale Bóg jeden wie to życie, Bóg jeden, co policzył grzechy moje, policzy i cierpienie jakie z łaski jego na tym świecie ponoszę. Dziwujesz się – widać żeś młody... Jeszcześ nie widział biedy i bodajeś jej nie poznał – nigdy! A ludzie co mi bóty czyścili, co mi suknie chędożyli, jeżdżą teraz w kolasach i wylęgają się na pierzynach, a nie spojrzą kiedy podle nich odarty po błocie się wlokę. Taki to świat mości panie! At! Zachciałeś. – Chodźmy lepiej na miód, zapomni się o biedzie. Kubek mospanie, to prawdziwy consolator afflictorum.

ROZDZIAŁ III.

 Lżej odetchnął palestrant, kiedy nareszcie wyszli ze smrodliwego kąta, któren Prozorowicz nazywał swoją kwaterą, i przebrnąwszy gęste błoto, wydobyli się znowu na Grodzką ulicę, gdzie mimo dymu i swędu lżej było oddychać, bo powietrze nie przeszło temi wyziewy żydowskiemi, co zda się wszędzie ich otaczają, i wszędzie idą za niemi.

 – Pod murzynami, rzekł Prozorowicz, miód niepoczciwy, garniec z dwoma dnami i gospodarz niezdara, też nic poczciwego; pójdziemy pod zieloną wiechę do Matjasza z Zamościa.

 – A kędyż to, daleko? – spytał palestrant.

 – Dwa kroki ztąd, na tyle kamienicy, podle fary.

 – Aha, wiem!

 Zawrócili się tedy przechodnią bramką, i zeszli z ulicy na tyły, gdzie wkrótce napotkali furtkę, o dwu kamiennych wschodach, nad którą wahała się wiecha zielonej sośniny. Eks-mecenas poszedł naprzód i pierwszy wcisnął się do izby, a za nim jego młody towarzysz.

 Był to jeden z pomniejszych szynczków rozsypanych w wielkiej ilości po Grodzkiej ulicy. Wszedłszy weń poznać było łatwo, jacy ludzie do niego uczęszczali, a właśnie i pijących izba pełna była. Siedzieli za ogromnym drewnianym stołem o krzyżowych nogach, podochoceni już, czerwoni na twarzach, w czapkach na głowie, panowie woźni, posługacze sądowi, skrybenci i hałastra trybunalska. Nie mało tu było i sług deputackich i mniejszych dworzan, uboższych panków. Piwo i miód w garncach, dzbankach, flaszach, stały na stole, a przy nich kubki cynowe, kamienne, blaszane, szklanne. – Gospodarz w kubraku oplamionym, oblicza piwoniowego koloru, zwijał się posługując gościom.

 Gwar był wielki i rozmowa tak żwawa, że wszyscy śmiało co chcieli mówić mogli, bo nikt ich nie słyszał: każdy mówił dla siebie tylko, w przekonaniu, że utrzymywał rozmowę z sąsiadem. – Niekiedy stuknięcie kubków przerywało dźwiękiem szklannym lub metalicznym gwar jednostajny, jak szum wody pod młynem.

 – A po kiegożeśmy tu licha przyszli – spytał w ucho krzycząc mecenasowi towarzysz – toż tu, gdybyś waszmość na całe gardło krzyczał, to go nie posłyszę?

 Eks-mecenas kiwnął głową i powiódł za sobą młodego do drugiej izby.

 – Ani tu nawet rozmówić się niepodobna, bo wrzawa wielka.

 – Bądź no waść cierpliwy.

 Skinął na gospodarza, który pomimo odartej sukni i niewiele zarobku obiecującej postaci Prozorowicza, pospieszył ku niemu na jednej nodze.

 – Słuchaj no Matyja – rzekł eks-mecenas klapiąc po ramieniu schylającego mu się do kolan gospodarza (co nie pomału zadziwiło palestranta) – daj nam jaki kąt spokojny, gdziebyśmy swobodnie pogawędać mogli z tym oto jeśpanem!

 – Całem sercem, całem sercem, odrzekł pospiesznie gospodarz, na usługi jestem mecenasa – jak zawsze – całem sercem. – Jest izdebka na górze, każę zanieść garnczyk lipczyku.

 – Tylko co dobrego, Matja – rzekł grożąc na nosie Prozorowicz z miną protekcjonalną – hę?

 – Całem sercem, najlepszego. Jegomość wie, dodał, że cały dom na jego rozkazy, po staremu, i ja z nim. – To mówiąc gospodarz znowu ścisnął Prozorowicza za kolano.

 – Izdebka na górze, okna w ulicę, spokojniuteńko! Oto klucz – mecenas wie drogę.

 – Wiem, odpowiedział Prozorowicz, każ-że podać twojego lipczyku.

 – Duchem – duchem!

 I Matjasz poleciał brząkając kluczami, a nasi jęli się drapać ciemnemi i ruchliwemi wschodami na górę.

 – Nie bez tego żeby to waści nie dziwiło – odezwał się stary idąc – jak mnie ubogiego odartusa traktuje gospodarz tutejszy. Hę! uważaliście?

 – Jakże nie! i właśnie –

 – Otóż powiem wam, to jeden człowiek, co zachował w pamięci, żem mu kiedyś dobrze uczynił! Inni, pożal się Boże – zapomnieli dawno, że z mojej łaski chleba się najedli. Ten jeden, co mi dawniej służył, jeszcze pamięta, żem mu był panem, i dalipan, dobrym panem, nie pochlebiając sobie!

 Stary głęboko westchnął. Milcząc weszli do stancyjki o dwóch oknach, dosyć porządnej, w której nieco niepotrzebnych gratów leżało w kącie zrzucone, świadcząc że to był lamus gospodarza.

 – Ot i stołki, ot stolik, siadajcież.

 – Ale czasu nie traćmy – dodał niecierpliwy palestrant.

 – Festina lente, paulatim, paulatim. Ot zaraz rozpocznę, zaraz, niech no ten miód przyniosą.

 Stary zatarł ręce, przeszedł się po izbie i usiadł, zwracając oczy wybladłe na drzwi któremi się wniesienia ożywczego trunku spodziewał.

 Sama gosposia, nie stara, trzydziesto kilko letnia może kobieta, ale świeża i czerstwa jeszcze, a nadewszystko ruchawa, z czarnemi oczyma w otwartych szeroko powiekach, w czepcu kolorowym, fartuszku białym i kaftaniku olamowanym galonkiem, wniosła w polewanym dzbanie miód i dwa kubki do niego. Pokłoniła się ona Prozorowiczowi, starła stolik, nalała napój i obejrzawszy się na młodego palestranta wyszła.

 – Tandem tedy – rzekł nareszcie eks-mecenas, ciągnąc miód, którego kosztował niedowierzając. – Tandem tedy, miód niczego! Miód niczego, wcale. O czemże to mówić mieliśmy? A! o Maleparcie! Jestem na gościńcu, będzie co gadać. A naprzód trzeba abym waszmości powiedział, żeśmy się z nim dawniej bardzo dobrze znali, był czas nawet, żeśmy z sobą poufale żyli, choć ja do niego nigdy przywiązać się nie mogłem, ani mu się otworzyć.

 – Zkądże on jest? kto?

 – O! ależ powoli! powoli! Mości panie, przyjdziemy do tego, przyjdziemy. Potrzeba naprzód, abym ci powiedział, jakem go poznał. Masz waszmość wiedzieć, że ja jestem dobrze starszy od niego. Byłem już aplikantem od kilku lat, tu w Lublinie, przy trybunale i oczekiwałem tylko chwili, w której memu mecenasowi, spodoba się, wypróbowawszy sił moich, wyprowadzić mnie na człeka dając mi sprawę jaką, gdy razu jednego... Ale poczekaj no aspan, zaraz to opowiem.

 Stary łyknął miodu – dalipan, nie zły miód! – mówił dalej.

 – Jednego tedy razu, mości panie, stałem ja sobie na wschodach, jako to i teraz młoda palestra staje w czasie sądowym, baraszkując a wesoło czas przepędzając, gdy postrzegłem po raz pierwszy, może czternasto- może pietnasto-letniego chłopca, odartego, w pół nago, bladego, wyżółkłego, co wychyliwszy się przez drzwi, prosił przechodzących jałmużny.

 A nie prosił jako wszyscy, ale z dodatkiem:

 – Dajcie grosz ubogiemu sierocie, szlachcicowi, szlachcicowi!

 – Szlachcicowi! myślę sobie, i mówię do Zeleźnickiego, co stał przy mnie, jak dziś pamiętam: – Słyszysz waść, toż to się ten urwipołeć, gołota, szlachcicem mieni.

 – Od Adama! – odpowiedział mi śmiejąc się Zeleźnicki. Ciekawość mnie ruszyła, bo i nie było co robić, a siaki taki stojąc na wschodach ziewał; poszedłem na dół i dobywszy z mieszka grosz, nuż pytać te chłopię.

 – Cóż to ty za szlachcic?

 – Z pod Sandomierza, odpowiedział, zowię się Paprocki, rodzice mnie odumarli małym, zubożeli, ostatni zagon przedawszy; ze zgryzoty pono jedno po drugiem, pod kościołem pokończyli. Krewni i znać nie chcą ubogiego, muszę się tak ot włóczyć prosząc litości ludzkiej!

 – Jakże to być może, spytałem, aby się między twemi krewniakami, z familji ojcowskiej albo matczynej, nie znalazł nikt litościwy, coby cię poratował?

 Chłopię wlepiło we mnie wzrok, którego nigdy nie zapomnę; rzadko stary a bardzo nieszczęśliwy człowiek spojrzy takim wzrokiem. Uśmiech gorzki, złośliwy, przebiegł po sinych ustach chłopcu.

 – Gdyby było czem się podzielić wzięli by mnie, odpowiedział, ale moje łachmany nie warte opieki!

 – Jakżeś się wychował, kiedy cię rodzice dzieckiem odumarli?

 – O! to długa rzecz – rzekł chłopiec – wolę o jałmużnę prosić, niż pleść co wam się na nic nie zda!

 – A wielebyś użebrał? – spytałem.

 – Są dni w które do tynfa zbiorę – odpowiedział.

 – Bierz kat tynfa, naści go, a gadaj nam, będziemy słuchali, póki z sądów nie ruszą.

 Już się była nas nie mała kupka zebrała; otoczyliśmy chłopca, a on obojętnie prawić zaczął:

 – Jak rodzice umarli, wzięła mnie uboga szlachcianka, u której byłem do lat siedmiu pasąc jej gęsi i klusięta. Dawali mi za to kawałek spleśniałego chleba, czasem łyżkę zimnej strawy. Przepadła raz gęś i wypędził mnie mąż jej, grożąc rózgami, gdybym się więcej pokazał, wpierali we mnie żeśmy ją z pastuchami upiekli i zjedli. Poszedłem tedy pokazawszy mu języka i niewiele się turbując o zarobek na życie, bom się spodziewał go łatwo znaleźć. Alem się oszukał: nim wynalazłem służbę, nauczyłem się rękę wyciągać i żebrać. Widziałem pańskie dzieci, co w tym wieku z niańkami chodzą, a jam się sam włóczył i sam o sobie myśleć musiał; kręcąc się podle osad szlacheckich, szukając strawy na śmiecisku nieraz i gryząc się ze psy głodnemi jak ja o niedojedzone kości. – Z biedy przyszedł rozum a widząc że ludzie nie dają, począłem sam chwytać chleb, gdziem go znalazł, otrzęsać drzewa owocowe i wykradać z ogrodów warzywo. Złapawszy mnie raz na tem, wypędzili za wieś rózgami chłoszcząc i obiecując drugie tyle, jeźlibym się kiedy pokazał tam znowu. Poszedłem! Wielka brała mnie ochota ognia podłożyć pod ostatnią stodołę, ale nie było krzesiwa! Dobrze im było nie głodnym i spokojnym wychłostać ubogiego sierotę, co nie mając strawy, zjadł u nich gruszkę z ogrodu, wyciągnął kawał chleba z torby!

 Od tego czasu puściłem się na włóczęgę, od wsi do wsi, na żebraninę od dworu do dworu. Nie ma co mówić o tem, a gdyby wam panowie opowiedzieć wszystko, gdyby opisać tego życia mizernego lat kilka, włosy by wam powstały na głowie! Na cały biały świat, jak świat szeroki, żywej dla mnie duszy; nigdzie swojego kąta, nigdzie znajomego, nawet psa!

 Ludzie dawszy jałmużnę, zamykają drzwi przed nosem, psy warczą i za łytki chwytają. W burzę chyba pod starą gdzie gruszą się przytulić, albo pod parkanem; nawet z karczmy żyd ubogiego wypycha. A z pleców jak opadnie łachmana ostatek, póki się doczekasz ludzkiej litości, świecisz cielskiem długo! długo! Ludzka litość, panowie, oj bodaj jej nie potrzebować, nie rychło przychodzi i nie długo trwa a opłacić ją potrzeba! Toćem i tego doświadczył. Jednego razu zwlokłem się do wsi pod plebanją, i zmorzony głodem, drogą, chłodem, upadłem na przyzbie domostwa podle kościoła, nie mogąc już iść dalej. Stary dzwonnik wyszedł, spojrzał i spytał: Co ty za jeden?

 – Ubogi – sierota!

 – A po cóżeś się tu położył?

 – Bo dalej iść nie podążam.

 – Cóż to, chory jesteś?

 – Albo ja wiem co to zdrowie, że się mnie pytacie, czym ja chory? Dajcie mi pokój i niechaj już skończę.

 – A co to ty myślisz tu umierać! zakrzyczał dzwonnik.

 Nadszedł jakoś na to pleban.

 Znowu pytania. – Dajcie mi pokój – rzekłem, bo i gadać już nie mogę.

 Nie wiem co tam jemu się stało, ale proboszcz kazał mi dać co zjeść i pozwolił przenocować w szkole, choć dzwonnik z organistą gardłowali się przeciw temu, żeby lada włóczęgi zbierać po drogach. Nazajutrz (widać popychadła potrzebowali) pozwolili mi zostać przy szkole i dali siaki taki przyodziewek. Oj, żyłem ja tam rok, ale go całe życie pamiętać będę. Dat mi się we znaki! Pędzali mię jak bydlę – ten sobie, ten sobie – poczciwy ksiądz, prawda nie, ale dzwonnik, organista, aż do starej baby co im jeść gotowała i młodej narzeczonej organisty, każdy się wysługiwał za mizerny kawałek chleba, że osła by byli zamęczyli. Skoro świt, Janko na nogi, ruszaj tam; wróciłeś, idź gdzieindziej. I cały Boży dzień z miejsca na miejsce, ani nogom spocząć, ani plecom. Nie wiem jak i kiedy nauczyłem się w szkółce przy pauperach trochę czytać i pisać.

 – Ehe, to ty i pisać umiesz? – zawołaliśmy do koła.

 – Był już czas zapomnieć, odpowiedział chłopiec, bom tam długo nie wytrzymał, a puścił się znowu na włóczęgę, tak mi omierzło to życie. – Jak wypchnęli mnie jednego ranku, to mnie więcej nie zobaczyli.

 Poszedłem znowu na wędrówkę, i znowu na nędzę; aleć tak choć chleba nieraz brakło, to się człek przynajmniej kija nie bał i pana nie znał.

 A my znowu w śmiech, a chłopiec dalej prawi.

 – Ot nie ma co więcej wam mówić, dacie drugiego tynfa, to się wam pokłonię.

 Bardzo nas to mosanie zastanowiło, że ta nędzota tak sprytnie nam opowiedzieć o sobie potrafiła. Nuż my tedy w rady, jakby mu pomódz; a on stojąc śmieje się.

 – Czego ty się śmiejesz?

 – Błaznujecie pankowie – rzekł chłopiec – nie macie co robić, to udajecie, że wam bardzo na sercu cudza bieda!

 Chcieliśmy go wytrzepać po grzbiecie za to zuchwalstwo, ale w tej chwili jakoś wziął się szmer na wschodach, bo sądy się skończyły, i deputaci, i mecenasi i co było na górze, schodzić poczęli.

 Myśmy jeszcze stali przy chłopcu, który rękę wyciągnąwszy, wrzeszczał na całe gardło do przechodzących:

 – Dla miłości Pana Boga, dajcie grosz szlachcicowi – sierocie! – Dajcie grosz! dla miłości Pana Boga!...

 Siaki taki rzucił mu na rękę groszaka, aż nadszedł, jak dziś pamiętam, sławny pod owe czasy mecenas Przepiórkowski. Był to mościpanie osobliwszy człowiek. Głowa co się nazywa, tęga, serce jak łaźnia publiczna, otwarte dla każdego; litościwy aż do zbytku. – Czoło zawsze podniesione i wesołe, na ustach w czasach ucisku i biedy jednostajny zawsze uśmiech. Kochała go cała palestra, jak ojca rodzonego, bo komu mógł dopomagał, a nikomu nie zaszkodził nigdy. Mawiał on nieraz kiedy mu wyrzucali zbyteczną jego dobroć:

 – Karać to do Pana Boga należy, męczyć to szatańska rzecz, a choć trochę dobrego człowiek człowiekowi, kiedy może, zawsze powinien uczynić. Nie patrzę komu robię, ale patrzę co czynię.

 Taki to był ten Przepiórkowski. Otóż on właśnie nadchodził, a chłopiec jakby na toż, wyciągnął rękę i wykrzyknął po swojemu do niego:

 – Dla miłości Pana Boga, dajcie grosz szlachcicowi-sierocie.

 Nasz Przepiórkowski, jakby go osadził w miejscu. – Co ty za jeden? zkąd?

 My cośmy już tę historję wiedzieli, opowiadamy. On głową kiwa, a niekiedy i marsa nastawi, nareszcie odwróciwszy się do chłopaka, rzekł:

 – Chodź za mną.

 Ten nieborak uszom nie uwierzył i stoi...

 A on mu powtarza – chodź za mną.

 – Po co?.

 – Dam ci odzienie i opatrzę, abyś się za jałmużną nie włóczył.

 Chłopiec się w głowę poskrobał.

 – A nie będziecie mnie męczyć, jak tam na plebanji?

 Przepiórkowski głową kiwnął i marsa nastawił, bo trzeba wiedzieć, że jak był osobliwszej dobroci człowiek, tak między uśmiechem, co mu lada dla czego na usta wychodziło, zjawiały się i marsy na czole niewiedzieć po co, choćby był jak wesół.

 – Jak ci będzie źle, rzekł, to sobie pójdziesz precz, a teraz chodź za mną!

 Chłopiec zawahał się chwilę, potem nasadził jakiś ochłap czapczyska na uszy i w ślad za dobrodziejem swoim pobiegł.

 Otóż mości panie, długi czas nie widziałem go potem, i anim wiedział co się z nim stało.

 Dobrze w lat kilka potem, już ja byłem sam patronem i jak dziś pamiętam, miałem właśnie przypadającą sprawę w trybunale panów Frączkiewiczów z wdową Dulibską Frączkiewiczówną z domu, gdy idąc na sesją, a spiesznie krocząc na górę, postrzegam między palestrą nową, a jednak coś mi znajomą twarz. Nie było czasu rozpatrywać się, rzuciłem okiem i poszedłem dalej.

 Sprawa poszła dobrze, bo chociaż ja nigdy z drugiemi na wybiegi nie chodził i nie zwyciężał przeciwników pędzeniem rejestru, nadrabianiem kondemnat; jakoś panowie Frączkiewiczowie opatrzywszy się sami że źle być może, a mając już praeliminaria do zgody poczynione, kondemnowali się dobrowolnie. Tym czasem przywołano inną sprawę, a że ta była nie małej wagi i po wysłuchaniu głosów, instygator z woźnemi wywołali – na ustęp – jam nie czekając solwowania sesji, zszedł ciągnąc do domu. Przechodząc mimo, kędy staje hałastra palestrowa po wschodach i podle furty, wyzywając na kije, obejrzę się, i znowu postrzegam tę znajomą mi twarz. Zastanowiłem się, poglądam.

 – U kogo waszmość służysz? spytałem.

 – Kto waszmości powiedział, że służę? odparł zaczepiony.

 – Z przeproszeniem, z czyjego dworu?

 – Z niczyjego. – Ale za drugą odpowiedzią uśmiechać się począł. Ja, nuż szukać po głowie, co to za fizys tak mi znajoma i wpadam na myśl, że to ów Janek żebrak, którego był wziął z sobą Przepiórkowski.

 A on do mnie:

 – Jaka to krótka pamięć u waszmości. Toć nie przypominacie sobie owego żebraka coście mu dali tynfa?

 – Jesteście jeszcze przy Przepiórkowskim? spytałem.

 – Dotąd – odpowiedział, ale wkrótce spodziewam się pójść swoją siłą i swoim dworem.

 Ruszyłem ramionami, poszedłem i zapomniałem o wszystkiem. Człowiek tam wówczas nie mógł o tych fatałaszkach myśleć, bo miał na głowie nie mało.

 Znowu jakiś czas minął. Miałem, pamiętam gorzką sprawę, co mię niemało zdrowia kosztowała, a źle mi się wypłaciła! Promowowałem rzecz panów Załepskich z ichmością panem starostą Krasnostawskim, o ekspulsją i gwałt. Stawię się na sesją i zaczynam rozmawiać z towarzystwem już o mojej sprawie, już o innych, gdy oko w oko spotykam się znowu ze znajomą ową twarzą Janka. On mi się bardzo kłania. Widzę go z plikiem papierów pod pachą. Co waść tu robisz?

 – A co waszmość? patronuję!

 – Już?

 – Jak widzicie. Pan Przepiórkowski chory, pierwszy raz na jego miejscu staję, a choć sprawa mniej ważna, mam na sercu, abym się popisał!

 Zaczęto wołać z rejestru jak gradem sypał zapisując, kondemnaty po kondemnatach i pędząc. Mnie tu chodziło o to, aby utrzymać stanność i niedopuścić, aby i nas skondemnowano. Jakoż tedy z pomocą instygatora, udało się mi wykrzyknąć i sprawa przywołaną została. Już jak tam ona poszła, nie należy do naszej rzeczy. Tandem, ledwiem otarł pot z czoła, słyszę znowu wołanie i piskliwy głos, odzywający się na nie. – Przywołują; spojrzę, mój Janko u kratek i głos podnosi.