Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść psychologiczna amerykańskiego pisarza Jacka Londona Martin Eden należy do kanonu literatury światowej. Od pierwszego wydania książki w 1909 roku uważa się, że historia Martina Edena – geniusza nierozumianego przez świat, ma wiele wspólnego z życiem samego autora. Zarówno Jack London, jak i jego bohater, pragnęli wypełnić swoje życie przygodami, aspirowali do awansu społecznego, byli samoukami odrzucającymi mieszczańskie konwencje i przyjętą drogę dochodzenia do pozycji w społeczeństwie. Jednak nie sposób zredukować dzieła Jacka Londona do wątków autobiograficznych. Martin Eden jest świetnie skonstruowaną powieścią inicjacyjną, mówiącą o wysokiej cenie, jaką młody bohater oślepiony miłością i pokusą pieniędzy, których nigdy nie posiadał, musi zapłacić za podejmowane próby zrobienia kariery i spełnienia swoich ambicji. Równocześnie, dzieło Londona jest opowieścią o rozczarowaniu konformizmem i jałowym samozadowoleniem elit.
Lektura dla szkół średnich
27 listopada 2020 do kin trafiła adaptacja książki. Włoski reżyser Pietro Marcello przenosi akcję do uwielbianego przez filmowców Neapolu. Film otrzymał mnóstwo nagród i wyróżnień na światowych festiwalach filmowych. Wcielający się w główną rolę Luka Marinelli za tę kreację odebrał nagrodę dla najlepszego aktora podczas 76. MFF w Wenecji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział I
Artur otworzył drzwi kluczem i wszedł, wprowadzając za sobą młodego chłopca, który nieśmiałym ruchem zdjął czapkę. Prostacka odzież przybysza, nasycona zapachem morza, wydała się szczególnie rażąca na tle wspaniałego holu. Nie wiedział, co począć z czapką, i właśnie zamierzał wpakować ją do kieszeni, kiedy Artur wyjął mu ją z ręki. Ruch był swobodny i naturalny; nieśmiały młodzieniec ocenił to natychmiast. Rozumie – pomyślał – i pomoże mi przez to przebrnąć.
Deptał po piętach Artura, kołysząc się w ramionach i mimo woli wpierając nogi w gładką posadzkę tak, jakby to był pokład statku, rzucanego przez fale. Obszerne apartamenty wydawały się zbyt ciasne dla jego chwiejnych kroków i co chwila chwytała go paniczna trwoga, aby szerokimi barami nie zagarnąć misternie udrapowanych portier lub nie potłuc cacek ustawionych na półeczkach. Lawirował starannie pomiędzy sprzętami i coraz bardziej wyolbrzymiał grożące niebezpieczeństwo, istniejące zresztą tylko w jego wyobraźni. Między długim, lśniącym fortepianem a wielkim, zarzuconym książkami stołem, zajmującym środek salonu, mogłoby przemaszerować obok siebie dobre pół tuzina osób – on jednak odważył się na to z drżeniem. Nie wiedział, co począć z rękoma, zwisającymi ciężko wzdłuż ciała; w podnieceniu wydało mu się, że może łokciem zaczepić stos książek, leżących na stole – skoczył więc w bok gwałtownie, niby przestraszony źrebak i o włos nie przewrócił taboretu przy fortepianie. Chwilę potem zastanowiły gościa spokojne ruchy młodzieńca idącego przed nim, i po raz pierwszy zrozumiał, że sam chodzi nie tak, jak inni ludzie. Poczuł niemiły skurcz wstydu i pot drobniutkimi kropelkami wystąpił mu na czoło. Zatrzymał się i starannie otarł chusteczką brązową od wiatru twarz.
– Daj no sapnąć, Arturku, mój złoty – powiedział, starając się żartobliwym tonem zamaskować tremę. – Doprawdy za silna dawka. Pozwól ochłonąć! Wiesz, że przyjść nie chciałem, a twoja rodzina też nie usycha z chęci obejrzenia takiego ananasa.
– Ależ wszystko idzie doskonale – brzmiała zachęcająca odpowiedź. – Nie powinieneś się nas obawiać. Jesteśmy sobie – po prostu – całkiem zwyczajni ludzie. O, widzę list do mnie.
Artur cofnął się ku stołowi, rozerwał kopertę i zaczął czytać, dając gościowi możność uspokojenia się. Przybysz pojął to znowu i ocenił z wdzięcznością. Owa pełna zrozumienia życzliwość pomogła mu w odzyskaniu panowania nad sobą. Raz jeszcze otarł wilgotne czoło i począł oglądać się wokół z twarzą już spokojną, lecz z oczyma wciąż jeszcze pełnymi trwogi, jak oczy dzikiego zwierzęcia schwytanego w potrzask. Otaczało go Nieznane, pełne czaru tajemnicy. Nie wiedział, co stać się może, nie domyślał się, co należało czynić, odczuwał wyraźnie niezdarność własnych ruchów i bał się, że cała wizyta będzie równie kłopotliwa i rażąca. Był do przesady wrażliwy, beznadziejnie krytyczny w stosunku do siebie, toteż rozbawione spojrzenia Artura, rzucane spoza czytanego listu, paliły go żywym ogniem. Dostrzegł je od razu, lecz nie okazywał tego, albowiem pomiędzy rzeczami, których nauczyło go życie, na pierwszym miejscu stało panowanie nad sobą. Po chwili spojrzenia owe drasnęły jego ambicję, więc wciąż jeszcze przeklinając chwilę, w której zdecydował się na odwiedziny, postanowił zawzięcie, że za wszelką cenę przetrwać je musi zwycięsko. Twarz ścięła mu się chłodem, w oczach zapalił się ogień wyzwania. Od razu począł rozglądać się swobodniej, obserwując chciwie i chłonąc pamięcią każdy szczegół wspaniałego wnętrza. Oczy miał rozwarte szeroko i nic nie uszło ich natężonej uwagi. A kiedy odczuwać poczęły czar otoczenia, ostry blask źrenic ustąpił z wolna miejsca ciepłemu, łagodnemu światłu. Otaczało go piękno i umiał się nim upajać.
Jeden z olejnych obrazów zwrócił i przykuł uwagę chłopaka; spieniona fala przypływu uderzała z furią o wielką skałę; ciężkie chmury, pełne zapowiedzi burzy, wełniły się na niskim niebie; a poza linią skał, mały szkuner, tak nachylony, że widać było każdy szczegół pokładu, parł z całych sił na tle purpurowej łuny burzliwego zachodu. Obraz był piękny, piękno zaś pociągało chłopaka nieodparcie. Zapomniał o swoich niezgrabnych ruchach i podchodził z wolna ku malowidłu, aż podszedł zupełnie blisko. Piękno zniknęło nagle. Na twarzy Martina odbiło się osłupienie. Obejrzał obraz, który wyglądał teraz jak bezsensowna mazanina farb, po czym cofnął się o kilka kroków. I znowu piękno powróciło na płótno. Jakiś kawał – pomyślał, oddalając się zniechęcony, chociaż w natłoku różnorodnych wrażeń zdołał przez chwilę odczuć lekkie ukłucie oburzenia, iż tyle piękna zmarnowano dla głupiej sztuczki. Dotychczas nie widział nigdy obrazów olejnych. Jego pojęcia o malarstwie kształciły się na różnych chromo- i litografiach, gdzie przedmioty były zawsze określane jednakowo wyraźnie z daleka i z bliska. Widywał co prawda podobne obrazy, lecz tylko za witrynami sklepów, a wówczas szyby okien broniły mu zbytniego zbliżenia.
Spojrzał w kierunku przyjaciela, czytającego list, i oczy jego padły na stos książek, leżących na stole. W źrenicach zabłysły natychmiast iskierki pożądania i tęsknoty tak gwałtowne, jak ta, która zapala się w oczach zgłodniałego na widok pożywienia. Jeden sus niezdarny, jedno rozkołysanie ramion w prawo i w lewo – był już obok. Z tkliwością począł dotykać książek. Przeglądał tytuły i nazwiska autorów, odczytywał urywki, pieszcząc tomy dotknięciem i spojrzeniem. Spośród oglądanych książek znał jedną tylko. Poza tym były to dlań dzieła obce i twórcy nieznani. Natrafił wreszcie na tom Swinburne’a i począł czytać uważnie, z twarzą rozpromienioną, zapomniawszy od razu, gdzie się znajduje. Dwukrotnie zamykał książkę (przytrzymując wielkim palcem czytaną stronicę), aby sprawdzić nazwisko autora. Swinburne – trzeba to zapamiętać. Ten człowiek ma oczy nie od parady! Widywał barwy w życiu i umiał patrzeć na światło. Tak, ale któż to był Swinburne? Czy umarł sto lat temu, jak większość poetów, czy żyje jeszcze i pisze? Zawrócił ku tytułowej stronicy. Tak, napisał jeszcze inne rzeczy. Dobrze. Zaraz jutro trzeba iść do bezpłatnej czytelni i postarać się o parę tomów tego Swinburne’a. Znowu pogrążył się w czytaniu i zapomniał o świecie. Nie zauważył nawet, że do pokoju weszła młoda kobieta. Ku rzeczywistości przywołał go dopiero głos Artura i słowa:
– Ruth, oto jest pan Eden.
Książka została natychmiast założona wielkim palcem, a chłopaka, zanim się zdołał odwrócić, przeszyło nowe i nieoczekiwane wrażenie: nie wywołało go ukazanie się panny, lecz słowa brata. W tym ciele atlety taił się cały splot przeczulonej wrażliwości. Za najlżejszym dotknięciem świata zewnętrznego, myśli, sympatie, odczucia wybuchały i chybotały, niby płomień na wietrze. Był niezwykle pobudliwy i subtelny; wyobraźnia o napięciu nieustannie wysokim pracowała bez przerwy, chwytając związki przyczynowe pomiędzy zjawiskami, podobieństwa i różnice. „Pan Eden” – oto, co go uderzyło, jego, którego przez całe życie nazywano “Eden” lub “Martin Eden”, albo po prostu „Martin”. Nagle – „pan”! Widocznie tak trzeba – wytłumaczył sobie. Jak pod wpływem zaklęcia otworzyła się w czaszce niby wklęsła ciemnia, na tle której przesuwać się począł nieskończony szereg obrazów z całego życia: paleniska okrętowe, pokłady, obozy i zatoki, więzienia i spelunki, baraki szpitalne i ciemne zaułki miejskie. Nicią skojarzeń było jego własne imię, wymawiane w najrozmaitszych okolicznościach.
Odwrócił się szybko i spojrzał na dziewczynę. Gra wyobraźni ucichła natychmiast. Ujrzał bladą, powiewną istotę o wielkich, rozumnych oczach błękitnych i olśniewającym bogactwie jasnozłotych włosów. Nie zdawał sobie sprawy, jak była ubrana, czuł tylko, że ubranie musi być równie cudowne jak ona sama. Wydała mu się podobna do bladozłotego kwiatu na smukłej łodydze. Nie, była duchem, jasnością samą, bóstwem. Równie subtelne piękno nie mogło pochodzić z tej ziemi.
Jak przez mgłę ujrzał wysmukłą rękę, zbliżającą się ku jego dłoni. Panienka patrzyła prosto w oczy, podając rękę krótko i mocno, prawie po męsku. Kobiety, które znał dotychczas, nie podawały ręki w ten sposób. Przeważnie zresztą nie podawały jej wcale. W jednej chwili przepłynął mu przez mózg wezbrany potok skojarzeń, wizji kobiet, znanych kiedykolwiek. Szybko jednak otrząsnął się z obojętnych wspomnień i zapatrzył w zjawisko. Nigdy nie widział tak cudnej kobiety. Ech, te, które znał dotychczas! Nagle z obu stron Ruth pojawił się mglisty szereg postaci. Przez sekundę, rozpostartą prawie w nieskończoność, znalazł się jakby przed galerią portretów, pośród której królowała Ruth, na drugim zaś planie przesuwał się z wolna barwny korowód kobiecych postaci. Każda przejść musiała ogniową próbę porównania. Ujrzał wynędzniałe chorowite twarze młodych robotnic fabrycznych i głupie, wyzywające uśmiechy dziewcząt z Market Street. Przesunęły się wieśniaczki pasące bydło i smagłolice kobiety Starego Meksyku zawsze z papierosem w ciemnych wargach. Te z kolei ustąpiły miejsca krągłym, jak lalki drobnym, Japoneczkom, potupującym nóżkami w drewnianych chodakach. Mignęły mu przed oczyma regularne twarze kobiet euroazjatyckich, znaczone piętnem zwyrodnienia, po czym nasunęły się wizje archipelagów południowych i bujne, ogorzałe ciała kobiece, wieńczone świeżymi kwiatami. Wszystkie te majaki zasłonił ponury koszmar nocny – kobiety uliczne z dzielnicy White Chapel: buchające wódką kawały ludzkiego mięsa, wiedźmy straszliwe, wyzionięte przez piekło, o brudnym spojrzeniu i plugawej mowie, pasożytujące na marynarzach, potworne samice, ukryte w kobiecych niegdyś ciałach – odpadki portów, szumowiny ludzkiej nędzy.
– Proszę , niech pan siada, panie Eden – odezwała się panienka. – Bardzo pragnęłam poznać pana od czasu, jak Artur opowiedział nam o wszystkim. Zachował się pan tak dzielnie.
Machnął ręką i mruknął, że przecież nic nie zrobił nadzwyczajnego i każdy na jego miejscu postąpiłby tak samo. Zauważyła, że dłoń, którą podniósł, pokryta była gojącymi się cięciami. Przelotne spojrzenie na drugą rękę, zwisającą z poręczy krzesła, przekonało ją, że i ta jest pokaleczona. Szybkimi, badawczymi oczyma dojrzała bliznę na policzku, drugą biegnącą spod włosów poprzez skroń, aż na czoło, i trzecią na karku, widoczną nieco spod krochmalonej koszuli. Ukryła lekki uśmiech na widok czerwonej pręgi dookoła szyi: widocznie sztywny kołnierzyk nie bywał tu w codziennym użyciu. Równocześnie kobiecym spojrzeniem obrzuciła prostackie, źle skrojone, niedrogie ubranie, marszczące się na piersiach i ramionach, z wąskimi rurami rękawów, które na próżno usiłowały ukryć rozrośnięte, potężne bicepsy.
Protestując ruchem ręki przeciwko niezasłużonym pochwałom, chłopak starał się równocześnie usłuchać zaproszenia panienki i trafić ku krzesłu. Zdążył spostrzec swobodny wdzięk, z jakim usiadła, i sam skierował się w bok, próbując zająć miejsce naprzeciw, lecz nieustannie zdając sobie sprawę z niezdarności własnych ruchów. Proces siadania był nową torturą. Nigdy w życiu nie obchodziło chłopaka, czy zgrabnie, czy niezgrabnie się porusza. Podobne myśli w odniesieniu do siebie nie przychodziły mu w ogóle do głowy. Usiadł starannie na brzeżku krzesła, nieznośnie skrępowany własnymi rękoma. Wszędzie były nie na miejscu, gdziekolwiek je położył. Artur wyszedł z pokoju i Martin Eden odprowadził go zazdrosnym spojrzeniem. Poczuł się opuszczony w tym wspaniałym salonie, sam na sam z bladym zjawiskiem kobiecym. Nie było tu ani kelnera, który by podał coś do wypicia, ani chłopaka, którego by można posłać naprzeciwko po kufelek piwa, aby ułatwić sobie rozmowę i tym utartym sposobem nawiązać pierwsze nici sympatii.
– Cóż za bliznę ma pan na szyi, panie Eden? – zagadnęła panienka. – Skąd pochodzi? Zapewne jakaś ciekawa przygoda?
– To Meksykanin, nożem, proszę pani – odpowiedział, zwilżając wargi i chrząkając z lekka dla dodania sobie animuszu. – Miałem kiedyś taką chryję. A jak mu wyrwałem nóż, to chciał mi, bestia, odgryźć nos.
Było to powiedzenie niedołężne, choć równocześnie przed oczyma chłopaka wyrosła bogata wizja owej gorącej nocy gwiaździstej w Salina Cruz: biały piasek wybrzeża, światła parowców stojących z ładunkiem cukru na kotwicy, dalekie głosy pijanych majtków, nawoływania objuczonych tragarzy, gniewny płomień w twarzy Meksykanina, błysk jego oczu zwierzęcych w świetle gwiazd, ostrze noża na nagiej szyi, bluzgnięcie krwi, tłum, okrzyki, dwa zawzięcie splecione ciała, toczące się w dół po sypkim piasku i – słodki dźwięk gitary, nie wiadomo skąd łagodnie płynący. Taki majak wirował uporczywie w pamięci. Czy malarz, który stworzył obraz olejny, wiszący tam na ścianie, mógłby to namalować? – zaskoczyła Martina niespodziewana myśl. Biały pas wybrzeża, gwiazdy i światła dalekich parowców – oto tło – myślał. A tu bliżej, ciemna grupa gapiów. Nóż zajmuje ważne miejsce na obrazie i mógłby wyglądać doskonale z ostrzem błyskającym pod gwiazdami. Z całej barwności wyobraźni nic jednak nie przedostało się do słów.
– Chciał mi odgryźć nos – zakończył.
– Och! – szepnęła panienka słabym, zgaszonym głosem i Martin zauważył na wrażliwej twarzy cień niesmaku.
Poczuł wstyd, ciemny rumieniec zakłopotania oblał jego ogorzałe od wiatru policzki. Twarz poczęła go palić, jakby ją wsunął w otwarte drzwi okrętowego paleniska. Tak ponure rzeczy jak bójki na noże nie były zapewne odpowiednią rzeczą do konwersacji z damą. Sądząc z książek, ludzie jej sfery nie rozmawiają o podobnych sprawach, a być może, w ogóle o nich nie wiedzą.
Rozmowa utknęła w miejscu. Po chwili dziewczyna zapytała o bliznę na policzku. Zauważył, iż stara się zniżyć w ten sposób do jego poziomu, i natychmiast postanowił, że będzie odwrotnie: on wzniesie się ku niej.
– To tylko przypadek – odrzekł, dotykając policzka. – Którejś nocy, podczas ciszy na pełnym morzu, urwała nam się lina do podnoszenia bomu przy maszcie, a za nią część takielunku. Lina była stalowa i wiła się w powietrzu jak wąż. Cała wachta starała się ją złapać, mnie jednemu się to udało, ale za to pociągła mnie po twarzy jak się patrzy.
– O – powtórzyła dziewczyna, tym razem z akcentem zrozumienia, choć w rzeczywistości nie domyślała się nawet, co znaczy „bom”albo „takielunek”.
– Ten Swineburne… – zaczął Martin, w myśl swego planu, wymawiając jednak w nazwisku „aj”zamiast „i”.
– Kto taki?
– Swineburne – powtórzył chłopak w ten sam sposób. – Ten poeta.
– Swinburne – poprawiła panienka.
– Tak, tak – zająknął się Martin, cały w pąsach. – Czy dawno umarł?
– Ależ nie słyszałam nic o jego śmierci! – Spojrzała mu w oczy ciekawie. – Gdzie pan go poznał?
– Gdzieżbym tam go znał! Nie widziałem na oczy! – brzmiała odpowiedź. – Ale właśnie przeczytałem parę wierszy z tej książki, zanim pani weszła. Jak się pani podobają te wiersze?
Teraz dziewczyna poczęła mówić chętnie i swobodnie na temat, który poruszył. Martin zaś poczuł się trochę lepiej i próbował usiąść głębiej w fotelu. Udało mu się zmusić panienkę, aby mówiła o rzeczach jej własnego poziomu, a gdy gawędziła coraz swobodniej – starał się iść śladem jej myśli, podziwiając, jak wiele uczoności mieści ta śliczna główka dziewczęca, i wchłaniając zarazem delikatne piękno jej oblicza. Pojmował nieźle, pomimo iż wielu słów i zwrotów, wymawianych tak gładko, nie znał zupełnie i obce mu były zarówno jej procesy myślowe, jak i całokształt poglądów. Obcość ta jednak podniecała tym ostrzej i zmuszała do wysiłku intelektualnego. – Oto jest życie umysłowe – uświadomił sobie przelotnie – oto jest piękno żywe, tętniące, cudowne! Cudowniejsze od snów! Zapamiętywał się coraz głębiej i pochłaniał dziewczynę głodnymi oczyma. Taką warto zdobywać, o nią walczyć. I żyć dla niej. I umrzeć. Książki mówiły prawdę: są na świecie niezwykłe kobiety! Oto jedna z nich! Uskrzydlała jego wyobraźnię, przed którą rozpostarły się natychmiast olbrzymie przestrzenie świetliste, wypełnione przedziwnymi scenami miłości i bohaterskich zgonów ku czci kobiety, jasnej kobiety, bladozłotego kwiatu. Słuchał uważnie, ale nie spuszczał z niej oczu, nieświadom żaru swego spojrzenia ani tego, że wszystko, co było w nim bujną, młodą, nieokiełzaną męskością, odbiło się wyraźnie na twarzy. I w Ruth, nic niewiedzącej o świecie mężczyzny, kobiecość nieświadomie a czujnie schwytała to palące spojrzenie. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie patrzył na nią w ten sposób. Zmieszała się. Wątek myśli prysnął nagle, zająknęła się i urwała w połowie zdania. Spojrzenie mężczyzny przejęło ją trwogą, a równocześnie sprawiło jakąś niepojętą przyjemność. Rozum ostrzegał przed niebezpieczeństwem, a zarazem podsuwał pokusę, dziwną, subtelną, tajemniczą. Głos instynktu, przeszywający całą istotę niby ostrym, przenikliwym dźwiękiem, wzywał do odrzucenia przesądów kasty i poddania się czarowi tego przybysza z obcego świata: szorstkiego młodzieńca o posiekanych rękach, z czerwoną pręgą od świątecznego kołnierzyka na szyi, młodzieńca, który niewątpliwie zbrukany był i poniżony przez życie w najniższych sferach społeczeństwa. Ruth była czysta i czystość ta buntowała się przeciwko takiemu mężczyźnie. Ale była zarazem kobietą i w tej chwili po raz pierwszy zetknęła się w samej sobie z paradoksem kobiecości.
– Więc, jak mówiłam… zaraz, zaraz, cóż to ja mówiłam? – urwała raptownie i roześmiała się wesoło z własnego roztargnienia.
– Mówiła pani, że Swinburne nie jest właściwie wielkim poetą, ponieważ – i tu właśnie pani przerwała – pospieszył z odpowiedzią Martin, tym skwapliwiej, że nagle przeszyło go niezrozumiałe uczucie głodu i rozkoszne, drobne iskierki przebiegły wzdłuż ciała na dźwięk jej młodego śmiechu. „Jak srebro – pomyślał – jak drgające srebrne dzwoneczki…” W tej samej chwili i tylko na mgnienie oka pomknął myślą do dalekiego kraju, gdzie razu pewnego siedział z fajeczką w zębach pod różowym drzewem kwitnącej wiśni i słuchał dzwoneczków spiczastej pagody, zwołujących na modlitwę wiernych w słomianych sandałach.
– Ach, tak, dziękuję – odrzekła panienka. – Swinburne istotnie nie zawsze zadowala nasz smak estetyczny, gdyż… jakby to powiedzieć… no, bywa niedelikatny. Niektóre jego utwory właściwie nie powinny w ogóle być czytane. Każde słowo prawdziwie wielkiego poety pełne jest wzniosłej prawdy i znajduje oddźwięk w tym, co jest w nas najlepszego. Żadna myśl jego nie może przestać istnieć bez istotnego uszczerbku dla kultury.
– A mnie się widziało, że Swinburne jest wspaniały, choć co prawda mało go przeczytałem. Nie myślałem, że taki z niego szelma. To, o czym pani mówi, widać zapewne w innych książkach…
– W tej, którą pan czytał, również niejedna linia została napisana zupełnie zbytecznie – oświadczyła suchym, dogmatycznym tonem.
– Widocznie je opuściłem – zdecydował chłopak. – To wszystko, co czytałem, było bycze. Jakieś, jasne, gorące, napoiło mnie całego ciepłem i rozświetliło w środku jak słońce, albo… albo może jak reflektor. Takie właśnie odniosłem wrażenie. Ale w ogóle przyznaję, że zupełnie nie znam się na poezji… proszę pani.
Umilkł zmieszany. Był zażenowany, boleśnie zażenowany nieumiejętnością wyrażania się. Czuł wielkość i żywe piękno tego, co czytał, ale słowa nie chciały słuchać myśli. Nie potrafił wyrażać uczuć i porównywał się po cichu do żeglarza, zabłąkanego wśród nocy na pełnym morzu i prącego na oślep przed siebie. – Dobrze więc – zadecydował w duchu – trza tera, żeby nie wiem co, otrzeć się o ten nowy świat.
Nie było dotychczas rzeczy, której by nie osiągnął, jeśli osiągnąć postanowił. Obecnie nadszedł czas nauczyć się mówić w taki sposób, aby Ona zrozumieć mogła jego uczucia. Ona zasłaniała już cały jego widnokrąg.
– Taki Longfellow na przykład – mówiła dalej dziewczyna.
– Ach tak, czytałem – przerwał impulsywnie Martin, pragnąc dowieść, że również zna coś niecoś i nie jest przecież bezdusznym pniem. – „Psalm życia”, „Excelsior” i… zdaje się, że to już wszystko.
Skinęła głową i uśmiechnęła się leciutko, Martin zaś uczuł natychmiast, ile w tym małym uśmieszku było pobłażania, tak współczującego pobłażania. Zły był sam na siebie za pretensje do popisów. Ten łajdak Longfellow napisał z pewnością niezliczoną ilość tomów!
– Niech się pani nie gniewa, że przerwałem. Ja właściwie… tego… nie znam się zupełnie na… literaturze. To nie są sprawy… mojej sfery, uważa pani. Ale – ale staną się sprawami mojej sfery.
Zabrzmiało to jak groźba. Głos chłopca był zdeterminowany, oczy błyszczące, rysy twarzy jak gdyby stwardniałe. Panienka zauważyła, że szczęki zacisnęły mu się ostro i nabrały wyrazu tak gwałtownej, że aż niemiłej agresywności. Zarazem potężna fala bujnej męskości zdawała się płynąć od niego i zalewać dziewczynę.
– Nie wątpię, że pan uczyni to… sprawą „pańskiej sfery” – zakończyła ze śmiechem. – Pan jest bardzo silny.
Spojrzenie jej zatrzymało się przez chwilę na muskularnej szyi, brązowej od słońca, tętniącej siłą i zdrowiem. Siedział nieśmiało, rumieniąc się z zakłopotania i pomimo to, a może właśnie dlatego, Ruth poczuła po raz drugi, że coś niezrozumiałego pociąga ją ku temu obcemu mężczyźnie. Z najwyższym zdziwieniem błysnęła jej szalona myśl: A gdyby tak zarzucić obie ręce na tę męską szyję i przejąć ramionami całą jej moc i zdrowie. Myśl ta wstrząsnęła panienką i wydała jej się niewypowiedzianie zdrożna. Dotychczas siła fizyczna była dla Ruth czymś brutalnym i niemal zwierzęcym. Ideał piękności męskiej stanowiły przede wszystkim wdzięk i subtelność. Nieznośna myśl stawała się jednak coraz natarczywsza. Gniewało już samo przyznanie się przed sobą, że pragnąć mogłaby zarzucenia rąk na tę smagłą szyję. W rzeczywistości zaś, będąc wiotką i słabą, całą swą istotą potrzebowała cudzej siły, instynktownie garnęła się ku niej. Nie zdawała sobie jednak z tego sprawy. Wiedziała tylko, że nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie wywarł na niej takiego wrażenia, jak ten obcy przybysz, którego ruchy i sposób mówienia raziły ją co chwila.
– Hm, tak, ułomkiem nie jestem – odrzekł. – Jak bieda przyjdzie, mógłbym chyba strawić żelazo. Za to mam tera umysłową niestrawność. W tej chwili, na przykład, nie mogę zgryźć tego, co pani mówiła. Nie trenowałem się nigdy w tym kierunku, uważa pani. Okropnie lubię książki, najsamprzód wiersze, i jak tylko miałem czas, czytałem, ile wlizie, ale nie potrafię zastanawiać się nad książkami, jak to pani robi. Dlatego właśnie nie umiem o nich mówić. Czuję się jak żeglarz zbłąkany na obcej wodzie, bez mapy i busoli. Ale bardzo chciałbym spróbować zdobyć to, czego nie posiadam. Może pani mogłaby mi dopomóc? Jakim sposobem nauczyła się pani tylu rzeczy?
– Chodziłam do szkoły, uczyłam się sama – odrzekła.
– Ja również chodziłem do szkółki, jakem był mały bąk.
– Tak, ale ja mówię o szkole średniej i o uniwersytecie.
– Pani chodziła na uniwersytet? – zapytał z nabożnym zdumieniem. Poczuł, że Ruth odsunęła się od niego przynajmniej o milion mil.
– Obecnie także chodzę. Studiuję angielski.
Nie rozumiał, co znaczy „studiować angielski”, ale zanotował sobie w myśli jeszcze i tę lukę swego wykształcenia i przeszedł nad tym do porządku.
– Jak długo musiałbym się uczyć, żeby trafić na uniwersytet?
Uśmiechnęła się zachęcająco wobec takiego zapału i odrzekła:
– To zależy od tego, ile pan już umie. W szkole średniej pan zapewne nie był? No, naturalnie. Ale szkołę podstawową pan skończył?
– Zostało mi dwa lata do końca, kiedy ją rzuciłem – odrzekł. – Ale zawsze uczyłem się dobrze – dodał z pośpiechem.
I w tej samej chwili porwała go taka wściekłość na własne samochwalstwo, że wpił obie dłonie w poręcze fotela, aż zabolały palce. Równocześnie zorientował się, że do pokoju weszła jakaś pani. Widział, jak Ruth zerwała się z miejsca i spiesznie pobiegła ku wchodzącej. Uściskały się i objąwszy ramionami, szły w jego stronę. – To pewnie matka – pomyślał.
Była to wysoka blondyna o wyniosłej postawie i pięknej twarzy. Strój jej odpowiadał wspaniałości otoczenia. Nowo przybyła przypominała mu żywo postacie kobiet widywane na scenie. Potem przyszło mu na myśl, że równie wspaniałe damy widywał niekiedy przed wielkimi teatrami Londynu, gdy podjeżdżały karety, jego zaś, przyglądającego się z daleka, odpędzał policjant na deszcz, w ciemności ulicy. Później stanął mu przed oczyma „Grand Hotel” w Yokohamie, gdzie również nieraz, stojąc na chodniku, obserwował wielkie damy. I nagle barwne ulice i tłoczny port Yokohamy migać poczęły w wyobraźni. Ale odsunął gwałtem natrętny kalejdoskop, zmuszony do tego palącym wymaganiem rzeczywistości. Wiedział, że powinien wstać, aby zostać przedstawionym. Dźwignął się więc z wysiłkiem, przy czym zmięte spodnie wydęły się w balony na kolanach, ramiona zwisły beznadziejnie z obu stron ciała, a twarz przybrała wyraz gotowości poddania się nadchodzącej torturze.