Masław. Powieść z XI wieku - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Masław. Powieść z XI wieku ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Akcja powieści rozgrywa się w czasie anarchii, która zmusiła księcia Kazimierza do ucieczki z kraju. Chaos wywołany buntem możnych, najazdem czeskim i społecznymi zamieszkami pogłębia dodatkowo były wielmoża królewski Masław, tworząc na Mazowszu własne państwo. W tym burzliwym okresie grupka ocalałych rycerzy, w tym władyka Lasota, bracia Doliwowie oraz młody dworzanin Bohdaś, tuła się po Mazowszu, szukając schronienia. Dołącza do nich rodzina rycerza Leliwy. Uciekając przed najeźdźcami i zbuntowanym pospólstwem, ostatecznie znajdują schronienie w Olszowym Horodyszczu, gdzie muszą stawić czoła oblężeniu przez zwolenników Masława. Ich dramatyczną obronę przerywa dopiero odsiecz rycerzy Kazimierza, która rozstrzyga losy kraju. W tle tych wydarzeń rozwija się wątek romansowy, dodający fabule lekkości i humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

 

Masław

Powieść z XI wieku

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji z roku 1877. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-669-9 

 

 

 

DEDYKACJA

 

Czcigodnemu dziejopisowi naszemu

TEODOROWI MORAWSKIEMU

w dowód najgłębszego szacunku

przesyła

AUTOR.

 

TOM I

I.

 

 Smutny był wieczór jesienny; słońce zakryte, którego spłowiałe blaski z za chmur gdzieniegdzie przeglądały, już się ku zachodowi kłoniło. Całe niebios sklepienia okrywały szare, podarte, kłębiące się, nad widnokręgiem, w ciemną, jednostajną zasłonę zbite obłoki.

 W powietrzu oczyma było można dojrzeć górą goniący wicher, który kiedy niekiedy tylko z chmur spadał na ziemię — sunął się po niej uginając drzew wierzchołki, obłamując gałęzie i uciekał znów gdzieś w górne szlaki.

 Ziemia obleczona żałobą, szara, z zieloności odarta, wydawała się zmarłą, uśpioną, gdy po nad nią pędem leciały z zachodu poszarpane dziwnie, postrzępione, rozpływające się i zlewające obłoki, przybierające barwy różne, jakby je to gniew rumienił, to złość sinemi czyniła. Tam gdzie czuć było słońce, gorzały żółtawe łuny — gdzie na chwilę obnażyło się niebo, jaśniało jakąś barwą zielonawą. Szare chmury wszystkie zdawały się spieszyć na wschód, by tam stanąć jak wojsko do boju, jedną groźną czarną ławą.

 Dołem, nie wesoły też krajobraz przedstawiał się oku. Nizka, błotnista dolina leżała wśród lasów, które ją czarnemi obejmowały ścianami. — Gdzieniegdzie na niej stało osamotnione, na pół zeschłe czy zgorzałe drzewo prastare, z gałęźmi obnażonemi i jakby w rozpaczy podniesionemi do góry.

 Resztę liści pożółkłych oberwały z nich wichry jesienne.

 Wśród błota wiła się droga, na której świeże ślady wypisały jakieś straszne dzieje wczorajsze, nie starte jeszcze niczem i nie spłukane, nieoschłe i niezarosłe.

 Czytać było można z tej drogi, jak z księgi, co się tu wczoraj, dziś może dziać musiało. Przeszła po niej burza straszliwa. Wydeptana była, wygnieciona, wybita, jakby nią mnogi lud i stada przeszły, koła ją poryły, drągi porozrzynały, tu i owdzie leżały drzewa, wozów połamanych szczęty podarte szmaty krwawe, porwane szaty, potargane powrozy. Znać było na niej resztki wielkiego obozowiska, czy olbrzymiej gromad wędrówki.

 Na ślizgiej powierzchni, gdzieniegdzie bosych nóg ślady się wycisnęły, dziecięce obok starych, zwierzęce obok ludzkich, owdzie leżącego ciała znamię, które padło i wlokło się pasami porąc ziemię. Wśród kałuż błota były i czarne zastygłej posoki plamy.

 Wojny to zdawały się być ślady nielitosne, co po sobie śmierć i spustoszenie zostawiły.

 Na stratowanym gościńcu szczątkami życia karmiło się ptastwo, dziubiąc rozsypane ziarna, pijąc może krew rozlaną.

 W dali na pagórku widać było mury ogorzałe, niżej sterczące w dolinie belki czarne, powywracane budowy, szczątki jakiejś ludzkiej osady, w której nie było człowieka. Po nad tą pustynią głuche panowało milczenie, z wiatrem tylko kiedy niekiedy jakby żałośliwe dolatywało psów wycie. Stado kruków i kawek zwijało się w powietrzu, to przypadając ku ziemi, to podnosząc się z wrzaskiem i krążąc nad opustoszoną doliną. Ptacy obejmowali tu panowanie, a zwierz z lasów poglądał, rychło mógł przyjść za niemi, po człowieku zagarnąć dziedzictwo. Nad błotem latały z krzykiem boleśnym strwożone czajki. Jedno życie się tu skończyło, zaczynać miało drugie.

 Wpatrzywszy się w miejsce, gdzie osadę zniszczoną znaczyły mury rozbite, jeszcze po nad nią dostrzedz było można nieznaczne prawie pasemka dymu unoszącego się z pogorzeliska. Napróżno usiłując się wzbić do góry, podniósłszy się nieco, opadały ciężko i rozścielały się po ziemi. W powietrzu czuć było zgorzeliznę trupią.

 Na ścieżynie wiodącej do najbliższego cypla lasu, ukazał się jeździec na koniu. Wysunął się zwolna z za gałęzi, stał i patrzał długo — rozsłuchiwał bacznie, nim się dalej posunąć ośmielił.

 Oko jego rozglądało się po okolicy, wśród której żywej nie widać było duszy, głosu ni cienia człowieka. Jeździec ów, z ciemną brodą potarganą, lat średnich mężczyzna, był, jakby świeżo wyrwał się z boju, i ocalał z walki — potłuczony cały i krwawy. Pancerz miał poszarpany od ciosów co go ugodziły i na kawały na nim porozcinały. Szmaty jego wisiały zeń, obnażając gdzieniegdzie pokaleczone ciało krwawe. Reszta pogiętego hełmu ledwie się trzymała na głowie bujnym ciemnym włosem okrytej, strzaskanego miecza głównia wisiała mu u pasa; w ręku miał kawał włóczni złamanej, w kilku miejscach zbroja i z pod niej przezierająca odzież jak rdzą brunatną, zaschłą krwią była zbroczona.

 Koń pod nim posieczon i poraniony był także, szedł nakuliwając z głową zwieszoną, a gdy mógł stanąć, wnet łeb spuszczał szukając pod nogami wyschłej trawy, w kałużach wody. Pomimo tej nędzy dzisiejszej, na wojaku i jego wierzchowcu, znać było dawne lepsze czasy. Twarz biednego, wybladłego zbiega, rysy miała szlachetne i dumne, oko zamglone było smutkiem nie niewieścim, lecz mężną rycerską niedolą. Poszarpane suknie i zbroje niegdy były kosztowne i piękne.

 Westchnąwszy, gdy z konia obejrzał okolicę, zsiadł z niego wędrowiec, poklepał biedne zwierzę po szyi, uzdę wziął w rękę i podpierając się dzidą, powolnym krokiem iść począł ku pogorzelisku. Ranny w nogę, z posieczoną piersią, rozbitą głową, wlec się musiał powoli i często odpoczywać. Zdało się czasami, że zachwiawszy się padnie, że mu ochota odejdzie dalej się tak ciągnąć, aby nędzny żywot ocalić, stawał, opierał się na koniu, dyszał i znowu tak wlókł ku pogorzelisku. Koń też kulejąc i napadając szedł posłuszny, a raczej dawał mu się ciągnąć, skubiąc z głodu resztki traw, gdy je znajdował po drodze.

 Tak ścieżką tą od lasów, znaną mu pewnie, zbliżał się wojak ów ku kopcowi naprzód, grodzisku otoczonemu wałami, na którem spalonego zamczyska widać było zczerniałe ściany.

 Spustoszenie straszliwe jakieś, nieludzkie przeszło tędy niedawno jeszcze, niezostawiwszy po sobie nic, nad kupę węgli i gruzu. Na okopach poopalane, połamane, sterczały gdzieniegdzie ostrokoły, brama strzaskana, na pół zgorzała leżała w błoto wciśnięta na ziemi.

 Krokiem powolnym, przybysz wsunął się w środek okopów. Miejsce to musiało mu być dobrze znane, szukał po niem oczyma w gruzach, przeszłości którą pamiętał.

 Żadna budowa nie ostała się całą na grodzisku, gdzieniegdzie kamiennych murów grubych sterczały ściany na pół poobalane, oparłszy się zniszczeniu. Obok ziemia nawet była poryta, jakby w niej czegoś szukano. Rozbitych naczyń skorupy rozsypanych bodni klepki, koły, belki, wyleżana słoma starta i pomięta, poogryzane kości białe, plac prawie cały zalegały. Na boku leżały ścierwa koni, których żebra już na pół obnażyły kruki.

 Spłoszone podniosły się wrzeszcząc i wnet obsiadły znowu swą pastwę.

 Wszedłszy do środka wzrokiem ponurym przejrzał do koła wszystko człek nieznany, konia postawił u wnijścia, a sam krokiem powolnym począł przez łomy zalegające grodzisko wdzierać się w głąb jego. Szukał miejsc jakichś, śladów, jakby z nich odgadnąć chciał dzieje tego zniszczenia... Lecz gruzy je przysypały, zwaliska zatarły. Spodziewał się może znaleźć trupy, a tych tu widać nie było.

 Kilka razy rozpatrując się schylił ku ziemi, sięgnął ręką po łachman jakiś, dobył opalony szmat z pod drzewa i rzucił go z odrazą i gniewem. Minąwszy kupę rumowisk, szedł pod mur dalej, ale i tu toż samo znalazł bezładne zniszczenie.

 U muru tylko, jakby osypana i zapadła ziemia, czarną obnażyła pieczarę, w której głębiach nic widać nie było. Z ciemności gdzieniegdzie sterczały połamanych belek końce. Zajrzał tu przybysz, ręką się osłoniwszy, zginając z trudnością, patrzał długo i wstał namarszczony...

 Właśnie miał to cmentarzysko opuścić, gdy podrażniony słuch jego, wśród tej ciszy głuchej, pochwycił jakby szmer jakiś, niby ostrożnego chodu ludzkiego echo.

 Strzymał się spoglądając ku wnijściu.

 Tu nic widać nie było, koń tylko pasł się chciwie na wałach, znalezioną odrobiną zieleni. Posunął się więc, krocząc znowu przez belki i rumowiska ku miejscu, gdzie były wrota zamkowe, gdy w tejże chwili ukazała się w nich ludzka postać.

 Człowiek ten wchodził, wsuwał się raczej ostrożnie, wstrzymał na widok konia i stał wylękły, oczyma wodząc na wszystkie strony.

 Z daleka postrzegłszy z ruin wychodzącego zbrojnego mężczyznę naprzeciw sobie, w pierwszej chwili rzucił się był do ucieczki — lecz za drugiem ku niemu spojrzeniem w ręce plasnąwszy, zatrzymał się i, kroków parę podbiegłszy, padł przed nim na kolana.

 To niespodziane wśród ruin zjawisko — było jakby do nich podobne — podstarzały już mężczyzna, z głową odkrytą, włosami rozrzuconemi, nie miał na sobie nic, oprócz na ciało nagie narzuconej zdartej, połatanej siermięgi. Nogi jego okrywały spodnie z płótna grubego, poobwiązywane sznurami u dołu, które skórznie podarte utrzymywały. Twarz wynędzniała, żółta, z oczyma blademi, miejscami włosem porosła, podobniejszym go czyniła do trupa wstającego z grobu, niż do żywego stworzenia. Padłszy na kolana, załamane ręce podniósł do góry.

 — Wy żywi! — krzyknął.

 Wojak nie odpowiadając nic, ręką wskazał na wiszącą kawałami porozdzieranemi zbroję, na poszarpane i poranione ciało.

 — Żywem! — rzekł głosem bez dźwięku — żywem, ale po co żywot, gdy wszyscy moi poginęli, gdy nam tylko grób został!..

 I powiódł oczyma dokoła.

 Klęczący wstawał powoli i mówił ochrypły, drżący.

 — Ja czwarty dzień tułam się po lesie, trawę gryzłem, liście ssałem, grzyby suche jadłem i korę, ledwie dusza w ciele.

 — Dziękuj Bogu i za to — zamruczał uzbrojony — ja też nie wiem czy żyję — nie wiem jak żyję... a na co dziś życie się zdało.

 W milczeniu ten, który powstał z ziemi, przysunął się i w rękę pocałował mówiącego. Stali oba nie mogąc znaleźć słowa.

 — Jakżeście ocaleli? — spytał po tem cicho.

 — Chcieliśmy się tam, za Szrodą opierać garści Czechów. Kupka nas była niewielka ale mężna. Padli wszyscy i mnie za zabitego rzucono na pobojowisku, dopiero noc mnie ocuciła. Koń uszedł, a potem sam wrócił gdziem leżał... jego oddech poczułem nad sobą, gdym oczy otworzył. Tułałem się i ja po lasach, oprócz wody nic nie mając, tu zdechnąć przyjdzie! To zdychać!

 Zamilkł opuściwszy głowę.

 — Gdzież ludzie? trupów niema? Gdzie Gdeczanie wasi? — spytał po chwili.

 — Gdy Czechy nadciągały, jam był w lesie — począł drugi — wróciłem, aby patrzeć na pogorzelisko, nie było już wracać po co. Wszystką ludność, choć o mir i łaskę prosiła poprowadzili, pognali ze sobą wszystkich, nie został nikt, prócz tych co padli. Miasto złupione, domy złupione.

 Popatrzał ku dolinie i jęknął boleśnie.

 — A wasi? wasi? miłościwy panie! — zapytał cicho.

 — Nie mam ja już nikogo, nikogo — odparł pierwszy ponuro.

 To mówiąc, wziął konia za uzdę i zwolna z grodziska schodzić zaczął. Za nim wlókł się człek w odartej siermiędze.

 U stóp zamku jednem zgliszczem szerokiem leżała wielka osada.

 Na czarnem pogorzelisku stały gdzieniegdzie żurawie studzien, resztki ścian, których ogień nie dojadł, słupy od bram, koły od płotów, wysokie kozły szop zwalonych.

 W pośrodku murowanego kościołka, z głazów wzniesione boki sterczały tylko — dach spalony runął. Zbliżyli się ku niemu — stanęli.

 W głębi widać było ołtarza resztkę ogorzałą i poobalane wielkie świeczniki drewniane. Wnijście do grobów pod kościołem stało w pośrodku rozdarte. I tam znać łupów szukano. Nie ocalało nic. Na jednej ścianie wisiał tylko krucyfiks czarny, a na nim wpół spalony Chrystus, jedną ręką trzymał się jeszcze. Ptastwo, które się tu już na sen nocny tuliło, słysząc szelest, zerwało się, pierzchnęło, poczęło kołować z wrzaskiem i padać na ścian wierzchy.

 Ostatnie promienie słońca przedarłszy się przez chmury, światłem pomarańczowem, jakby łuną pożarną nagle oblały ten obraz spustoszenia.

 Z trwogą przybyli rozglądali się dokoła. Ślady życia jeszcze gdzieniegdzie były widoczne. Pod ścianami chat walał się statek gospodarski, rozbite wiadra, rzucone kądziele, zapomniane dzieci kolebki, kamienie od żarn wywróconych.

 Wojak i zbiedzony człek w siermiędze postawszy przed kościołem, wyszli dalej ku spalonej osadzie.

 Nadchodziła noc, trzeba było szukać schronienia.

 — Miłościwy panie, władyko Lasoto — jęczącym głosem ozwał się siermiężny idący za nim — gdyby chleba choć okruszyna, możebym sił nabrał i szałas gdzie sklecił.

 Na koniu, którego wiódł za sobą Lasota, wisiały próżne sakwy. Zwrócił się ku nim wojak i dobył z nich szczątek czegoś spleśniałego, czarnego, rozłamał i dał proszącemu.

 Z chciwością niezmierną oburącz porwał zgłodniały ten pokarm, zaiskrzyły mu się doń oczy, począł gryźć ze zwierzęcem łakomstwem, zapomniawszy o wszystkiem.

 Lasota szedł dalej, niepatrząc nań, szukając znużonemi oczyma przytułku, ale chaty drewniane, chałupy z płotów i chrustu, klecie, ogień pozjadał do szczętu, nie ocalało z nich nic nad węgły grożące upadkiem, ledwie od wiatru mogące osłonić.

 Nierychło dopiero, chleb spożywszy do pruszyny, siermiężny pogonił za błądzącym po pogorzelisku Lasotą. Po drodze zaglądał do studzien, chcąc wodą ugasić pragnienie, nie było jej czem zaczerpnąć.

 Lasota znalazł wreszcie w głębi gdzieś resztę dachu zwieszoną nad nędznemi ścianami dwoma. Tu, konia w blizki ogród puściwszy, sam zwalił się na ziemię — szedł jakby już tylko miejsca szukał gdzieby skonał, w obu dłoniach twarz zanurzył, oczy zasłonił i pozostał nieruchomy.

 Tymczasem zeschły chleb, kropla wody, odżywiły nieco wygłodzonego, który trochę sił i przytomności odzyskał.

 Był to jeden z osadników, tego zburzonego a niedawno jeszcze znacznego i do głównych dzielnic królewskich należącego grodu, Gdecza, który najezdzcy Czechy złupili, ludność z niego całą uprowadziwszy.

 Człek ten zwał się Dębiec.

 Lasota miał posiadłości rozległe pod Szrodą, często w mieście i na zamku przebywał. Dębiec kołodziej wysługiwał mu się we dworze, znali się zdawna. Możnego władykę i biednego rzemieślnika, wojna i nędza zrównały teraz. Lasotów gródek był spustoszony, on sam niemiał gdzie przytulić głowy, Dębcowi zostało tylko pogorzelisko jego chaty.

 Ku niej się skierował, przedzierając przez poobalane domostwa, spodziewając się może znaleźć coś ocalonego. Doszedłszy do miejsca, które trudno poznać było, stanął wryty. Nie było nic oprócz wielkiej węgla kupy.

 Mrok padał. Przemógłszy się Dębiec otarł oczy i wszedł na swe zgliszcza, poczynając się w nich rozglądać. Kijem podniesionym z ziemi, zwolna rozgarniał popioły i żużle — szukał czegoś. Pod chatą był w ziemi wilgotnej wygrzebany loszek, w którym coś czasem składano.

 Pomyślał czy w niem co nie ocalało. Co? sam nie wiedział. Garść mąki może, suszonego mięsa resztka, krup trochę, choćby spleśniałego chleba okrawek. Grzebiąc się, natrafił w istocie na niezgorzałe drzwi loszku, ukląkł i rękami je oczyściwszy z ziemi, począł z wielkiem wysileniem odwalać. Osłabłemu szło ciężko, dyszał, kładł się na ziemi i wstawał, aż kołkiem podważywszy, podnieść mu się drzwi udało. Kryjówka zdawała się nietknięta, nikt tam w ubogiej chacie łupu się nie spodziewał.

 Głodny Dębiec spuściwszy się, z okrzykiem radości, postrzegł tu spiżarnię swą ubogą, nienaruszoną.

 Z niespokojnym pośpiechem począł w niej gospodarzyć, wyrzucając coraz coś wynalezionego, co dawniej pogardzone było, a dziś droższe nad złoto. Wkrótce jednak napowrót się wydobył z jamy, zabrał żywność lichą, i pospieszył szukać z nią tego, co go przed chwilą kawałkiem chleba obdarzył. Znalazł go pod ścianą, na pół uśpionego ze znużenia, wpół zamarłego z głodu.

 Noc coraz ciemniejsza zapadała.

 — Panie miłościwy — odezwał się Dębiec przypadając — mam strawę! Znalazłem ją w jamie mojej. Widać ją tam ukryć chcieli. Rozpalę ognia trochę... jeść — jeść będziemy! jeść!

 Powtarzał ten wyraz, jakby w nim była wybawienia nadzieja. Lasota zwolna podniósł głowę.

 — Ogień rozpalić! — mruknął — ogień! aby ściągnąć nim licho! ani mi się waż.

 — Nikogo tu już ogień nie ściągnie — westchnął Dębiec — patrzajże, panie miły i tak gdzieniegdzie węgle się jeszcze żarzą, dym czerwony się kurzy! Zbójce bezbożni, Czechy, odciągnęły, pusto do koła, życie ratować trzeba. Głodem zemrzemy.

 Lasota znowu twarz w dłonie zanurzywszy, nic nie odpowiedział. Pragnienie więcej niż głód go paliło, a było zarazem głodem i gorączką.

 Niezważając na zakaz, kołodziej począł ogień przysposabiać. O głownie niedogorzałe na zgliszczach łatwo było. Z chaty swej wyniósł garnek jakiś, który znalazł w lochu rzucony. Miał już począć gotować, gdy Lasota wody zawołał.

 Tym więc czerepem, jedynym jaki mieli i wicią znalezioną na pogorzelisku, pobiegł Dębiec zaczerpnąć u studni. Gdy wodę przyniósł Lasocie, pochwyciwszy garnek w dłonie drżące, stary wypił go do kropli.

 Kołodziej poszedł zaczerpnąć znowu i zabierał się do uwarzenia wieczerzy, gdy wicher zadął i przyniósł z sobą wyraźny tentent koni.

 Porwał się, choć osłabły Lasota, wołając o zgaszenie ogniska, i natychmiast zalano je co prędzej.

 Gęsty mrok był, który pochmurne niebo zwiększało. Tylko w miejscu gdzie zaszło słońce jarzyły się jeszcze niebiosa i ku nim patrząc, postrzegli tu skryci zbiegowie, na gościńcu który przez środek osady prowadził — cienie dwu konnych ludzi jadących powoli.

 Jak czarne dwa widma malowali się im na zorzy zachodniej, i choć zdala, dobrze ich rozeznać było można.

 Lasota i Dębiec z ciekawością i niepokojem im się przypatrywali.

 Niepotrzebował długiego czasu Lasota, aby w nich poznać, domyśleć się raczej, takich jak on sam był, zbiegów, tułających się, uchodzących nocą przed czeskiemi mordami i łupieżą.

 Ludzie byli orężni, bo nad głowami ich sterczały dzidy, które w rękach trzymali, a konie pod niemi były rosłe. Na głowach wiewały hełmów czuby. Lecz możnaż było zaręczyć, że to nie Czesi jeszcze, wśród tego spustoszenia, krążyli za jakąś zdobyczą?

 Stanęli jezdni naprzeciw spalonego kościoła... Wiatr silniejszy ustał był nieco — i słychać było rozmawiających z sobą. Lasota bacznie ucha nadstawiał, dochodziły go wyrazy urywane.

 — Psie syny.

 — Zwierzęta dzikie! Szatańskie plemie.

 Po tych przekleństwach, swoich było się można domyśleć. Lasota złożył dłonie w trąbę i choć osłabłym głosem, huknął ku nim.

 Na ten odgłos, konni zrazu rzucili się do ucieczki, potem wnet stanęli, rozglądając do koła.

 — Swoi! zawołał Lasota — bywajcie tu! bywaj! bywaj!

 Dębiec, który wprzódy jeszcze poznał w nich swoich, wstał z ziemi i pospieszył na spotkanie. W gromadzie zawsze bezpieczniej wszystkim było.

 Na widok z mroku wychodzącej mary tej, jezdni stanęli w gotowości do obrony lub ucieczki, ale kołodziej zbliżywszy się, poznał sąsiadów, i począł wołać po nazwiskach.

 Byli to dwaj bracia Doliwowie, ziemianie od Szrody, o miedzę od Lasoty osiedli.

 Wszebór i Mszczuj Doliwowie, równie błąkaniem się o głodzie znużeni byli od dni kilku, dworce ich z ogniem poszły. Z koni pozsiadawszy zwrócili się ku miejscu przez Dębca im wskazanemu.

 Kołodziej szedł uradowany przodem, wołając:

 — To nasi z Doliwian, miłościwy panie. Wszebór i Mszczuj.

 Dźwignął się nieco na łokciu spierając Lasota. Znów ognia niecić spieszył kołodziej.

 Nie było powitania, bo czemże się pozdrawiać mieli? chyba ocalonym żywotem nędznym, z którym nie wiedzieli co począć. Patrzali na się tylko smutnemi oczyma.

 Gdy ogień błysnął żywiej, starszy z Doliwów, widząc zbroję podartą i krwawe znamiona, a twarz Lasoty wynędzniałą, nie mógł się wstrzymać od przekleństwa na wrogów.

 — Ot, na co nam zeszło! — krzyknął — ot, co się, z naszą ziemią stało!

 Przeklęty dzień i godzina, gdy nam Mieszko i Ryksa zapanowali!

 Dębiec im konie poodbierał, puszczając spętane w blizkie ogrody, gdzie się, choć nędznie, pożywić mogły. Posiadali na ziemi. Z kolei narzekanie ze wszystkich się ust wyrywało.

 — Z Poznania — począł Mszczuj — jeno gruzy też stoją. Czego niemka Ryksa nieuwiozła, to Czesi zabrali! Poszła ona precz do swoich, do niemców — za nią i syn Kaźmierz uchodzić musiał. Pana nie mamy, otworem stoją rubieże, kraj bezpański, łupi kto chce. Złupili też Czesi Gniezno, obdarli kościół, wywieźli skarby drogie, pognali w łykach braci naszych jak bydło. Popalone sioła — gdzie spojrzeć pustynia!

 — Zczezło marnie Bolesławowe królestwo — dodał Wszebór — rycerstwo nasze przepadło, wojuje kto chce, bośmy bezpańscy. Głowy niema.

 — Tylko umierać nam, aby już oczy nie widziały końca — dołożył Lasota.

 — Czechy, czechami, niemcy, niemcami — rzekł Mszczuj — własny lud burzy kościoły, pogaństwo wraca, życie nasze na włosku. Kupy się włóczą i wołają stare — Łado! a którego z władyków napadną na krzyż go przybijają z urągowiskiem.

 — Co poczynać? umierać? — mruknął Lasota...

 W tem Mszczuj głową potrząsł.

 — Kto ma siły za Wisłę ciągnie do Masława, tam, mówią, pokój jeszcze, on jeden siłę ma. Co czynić? do siły się garnąć chyba, a nie, to życie potracim, mówił Wszebór. My też, sami nie wiemy, chyba by się do niego przekradać, aby żywot ocalić.

 — Do Masława? — przerwał słabym głosem Lasota. — Co ci się śni? Człek ten niepoczciwy, przechera, wszystkich naszych nieszczęść przyczyną.

 Mszczuj ramionami dźwignął.

 — Prawda to! ano dziś będzie dobry kto bądź, byle życie zbawił.

 — Lepiej umierać! — mruknął stary.

 Gwarzyli tak urywanemi wyrazy, gdy Dębiec przerwał rozmowę, pytając czy nie byli głodni.

 — A któż dziś nie głodny! — zawołał Mszczuj.

 — Co mam, tem się podzielę — rzekł kołodziej. Nie wiele tego jest — byle duszę w ciele utrzymać.

 Począł tedy mięso wędzone i krupy uwarzone na skorupkach, które w gruzach poznajdywał, rozkładać przed niemi. Lichy to był posiłek, ale się zdał głodnym najsmaczniejszą w świecie potrawą. Dziękowali mu niezmiernemi wdzięczności wyrazy.

 — Niech ci Bóg płaci! — wołali.

 — Zapłaćcie wy mnie sami — odparł Dębiec — siedzieć tu nie będziecie, powleczecie się gdziekolwiek bądź, pozwólcie mi z sobą, bo tu zginę. Jutro do dnia pewnie ruszycie w lasy, dajcież mi się wlec za wami. Wezmę co mam żywności, podzielimy się.

 — Któż z nas wie, co pocznie jutro? — zawołał Lasota.

 — W lasy trzeba i za Wisłę — dodał Mszczuj — innej dla nas rady niema. Masław przyjmuje wszystkich.

 — Ani mówcie o tem — a sromajcie się myśli — przerwał stary Lasota.

 Masław? a któż tego chłopiego syna nie znał na Mieszkowym dworze? Niewiedzieć zkąd i jak, od chlewów się dobył ten parszywiec, liżąc nogi, pochlebstwem dobił się podczaszowstwa. Mieszkowi potem życie skrócił, królową panię wygnał zmowami swemi, Kaźmierza pana swego wypędził. To jego sprawy.

 — Pewnie tak — odrzekł Mszczuj — ja go też ni kocham, ni bronię, psubrat jest, a no kto dziś panem? przy kim siła? albo trzeba gardło dać lub iść mu służyć!

 — A! tak — wtrącił się zdala Dębiec — służyć już komu bądź, niech choć rudy pies panuje, byleśmy bezpańskiemi nie byli.

 Umilkli wszyscy pospuszczawszy głowy, Lasota orzeźwiawszy nieco, podniósł się sycząc, aby ciało pobite, rany i odzież potarganą opatrzeć. — Znać w nim było męża, który nie jedno już przebolawszy w życiu, cierpieć się nauczył, chłodno, śmiało, prawie nie jęknąwszy, począł się rozdziewać z przywrzałej do poranionego ciała zbroi i kaftana. Krew, która była przyschła, puściła się znowu z ran, więc bieliznę drąc, zakładał nią posieczone i pokłute ciało, a drudzy nań z podziwem patrzali. Był to znak przecie, że do życia chciał powrócić i o jakimś myślał ratunku. Czekali wszyscy milcząc, aż stary dokończy, bo się im trzeba było naradzić wspólnie, co dalej czynić mieli, gdzie się schronić, dokąd uchodzić.

 Nie było naówczas w kraju kąta prawie, któregoby najazdy czechów, pomorców, prusaków nie spustoszyły, lub sam lud, do pogaństwa wracający nie zakrwawił i nie zniszczył.

 Możniejszym szczególnie, którzy byli wszyscy za Mieszka pierwszego i Bolesława chrześcijaństwo przyjęli, duchowieństwu wszelkiemu, rycerstwu, największe groziło niebezpieczeństwo. Nie ostał się jeden kościół, żaden klasztór całym przed napaścią, żaden cmentarz nie splugawionym. Legli od zbójeckich rąk kapłani niemal wszyscy a wielkie dzieło nawrócenia z pomocą chrześciańskich narodów dokonane, obalone zostało.

 Na rękę to było po części niemcom, odzyskującym przez to prawo nawracania mieczem, zawojowywania i pochwycenia znowu zwierzchnictwa nad kościołem odbudowanym.

 Ruś też i Węgry korzystały z uroszczeń Bezpryma, z dogodnej chwili, aby kraje zawojowane przez Bolesława oderwać od Polski. Czeski Brzecisław myślał już o zagarnięciu całego państwa i połączeniu go z koroną swoją. Począł to wielkie dzieło od złupienia Krakowa, Gniezna, Poznania i uczynienia pustki z ziem, nad któremi chciał panować.

 Gdy rany swe obwiązawszy Lasota, legł znowu na ziemi, a Dębiec siadł na uboczu, oba Doliwowie, spojrzawszy na siebie, pierwszą wznowili rozmowę.

 — Cóż myślicie? — ozwał się Mszczuj — co czynić mamy? mówcie! starszego posłuchamy radzi.

 Lasota podniósł głowę, jakby się chciał przekonać, że mowa do niego była zwróconą.

 — Pytacie mnie — rzekł. — Wiem że ja sam co czynić? Wiem, jeno czego nie uczynię. Za Wisłę do Masława nie pójdę, srom to i hańba, parobczakowi się kłaniać, gdy się namaszczonym królom służyło. Myśmy wszyscy stali przy panach naszych, stali przy Mieszkowej wdowie, potem przy Kaźmirzu, mamyż iść do tego co nam ich odebrał? A gdybyśmy i poszli doń, chyba ażeby mu zanieść głowy nasze, bo żywić nas nie będzie.

 Zamilkli Doliwowie.

 — Nie wiem, czy znacie Masława, jak ja go znam — dodał Lasota. — Patrzałem ja nań, jak rósł na dworze z pacholęcia przy psiarni, potem ręczniki i dzbanki nosił, sokoły chuśtał, miód nalewał, a do ucha i łask się wkradał powoli i tak do łańcucha na szyi, do pasa rycerskiego doszedł, na powiernika i radzcę. Dopiero go duma zdęła niepoczciwa.

 Po śmierci Mieszka, królową chciał zawładnąć, bodaj się z nią żenić i królować, a Kaźmirza się pozbyć. Rozumna pani odepchnęła go, otaczając się swojemi ku obronie. Zaczęli na nią krzyczeć, że kraju i nas znać nie chce, a prześladowali ją tak, że skarby wielkie zabrawszy, uchodzić do swoich nad Ren musiała. Został Kaźmirz, nad którym Masław chciał rozciągnąć opiekę, aby go zgubił, musiał i ten uciekać od niego. Pozbył się go prędko. Myśmy bezpańscy jako stado bez pasterza zostali, a wilk się nam stręczy miasto niego. Kraj obcy ludzie łupią i drą.

 Czyjeż to sprawy jeśli nie jego!

 Myśmy się precz od zdrajcy ustąpili, uczynił się poganinem aby sobie czerń pozyskał. Pogan też, ile ich jest, prusaków i pomorców ma z sobą. Cóż my tam przy nim i z nim, ludzie chrzczeni i Chrystusa wyznający czynić będziemy? Ciała nie ocalemy a dusze potracim!

 Mówił tak, a Doliwowie milczeli.

 — Alboż to prawda, co głoszą — rzekł powoli Mszczuj — że się poganinem uczynił? Chyba na oko, nie wierzę by nim był.

 W tem Dębiec, który zdala siedząc przysłuchiwał się — zawołał.

 — O! miłościwy panie! To jawna rzecz, że z pogany trzyma. Stare Stanice pochowane, z ziemi i lasów dobyto, postawiono znów kamienie i słupy, jak dawniej bywało. Wszystkie dawne świątki obchodzą o białym dniu. Księdza żadnego nie żywią, a którego gdzie dopadli stracono. Masław mówi, że z księżmi przyszła niewola.

 — Zły Masław — przerwał Wszebór — a gdzież i jak się schronić i ratować! W Czechach też pęta i łyka każdego czekają, na Ruś daleko, a i tam kto wie, jaka byłaby gościna? Błądzić po lasach i z głodu mrzeć, toć lepiej się od razu obwiesić na gałęzi.

 Dogasał ogień przy którym siedzieli, Dębiec kilka głowni zebrawszy, dorzucił i znowu go odżywił.

 — Co czynić? co czynić! powtarzali stroskani.

 — Masława ja znam ze dworu dobrze — odezwał się Mszczuj po przestanku — zrazu my się drużyli. Człek śmiały do wściekłości, zuchwały do szaleństwa, a roi mu się we łbie panowanie, bo mu za młodu wróżka jakaś przepowiadała, że dojdzie wysoko. I to pewna, że żadnego by z nas nie oszczędził, byle mu się to na co zdało, a co mu z tego przyjdzie, gdy nas pogubi?

 Mówili jeszcze, gdy szelest się słyszeć dał w ciemnościach. Nic widać nie było o trzy kroki przestraszeni ruszyli się wszyscy, oprócz Lasoty, nasłuchując bacznie czy się konie, puszczone na paszę nie ruszyły, zwierza uląkłszy i trwogi tej nie nabawiły.

 W tem płomię, które się podniosło oświecając szerzej pogorzelisko, ukazało za węgłem stojącą postać ludzką.

 Człowiek stary, ręką wychudłą opierał się o kawał ściany, a dość nań było wejrzeć, aby się pozbyć obawy i poznać w nim nieszczęśliwą ofiarę, co się gdzieś z gruzów tych, głos ludzki zasłyszawszy, dobyła.

 Mężczyzna był w podeszłym wieku, wynędzniały, twarzy bladej, w podartym i powalanym przyodziewku czarnym, z głową nizko postrzyżoną, na długiej, chudej, kościstej szyi sterczącą. Wiek już go był przygarbił, a wycieńczenie ledwie mu się na nogach utrzymać dozwalało. Zeschłe wargi otwarte miał, oczy osłupiałe, resztka życia już w nim tylko tlała.

 Spoglądał po siedzących, jakby znajomych między niemi szukając twarzy, a z piersi znać trudno mu było dobyć głosu. W tem porwał się z ziemi Mszczuj i podbiegł ku niemu, wołając.

 — Wyż to jesteście? ojcze Janie? wy?

 Starzec głową potrząsł, spragnionemu, wygłodzonemu mówić było trudno, a zbliżyć się też nie mógł i ściany trzymał, by nie paść, drżąc cały.

 Doliwa podbiegłszy, rękę mu podał i przywiódł ku ogniowi.

 Znany to był wszystkim proboszcz miejscowy. Trzy dni już w grobach pod kościółkiem schroniony, uszedłszy oka łupiezców, żył okruszynami chleba i kroplami wody, co po murach ściekała. Zasłyszawszy ludzkie głosy, poznawszy swoich, wydobył się sił ostatkiem z zakątka, w którym się na śmierć gotował.

 Z całego mienia, jedno najdroższe ocalił — książkę, którą w rękach trzymał i do piersi ją przyciskał.

 Dębiec pospieszył też na ratunek staremu. — Posadzono go przy ognisku — kołodziej przyniósł mu wody, Lasota oddał swój chleb zczerstwiały. Ze łzami w oczach ojciec Jan, opatrzności i im dziękował, ale długo, prócz urywanych wyrazów, nic z niego dobyć nie było można. Głos stracił z przerażenia i boleści, nie nad sobą płacząc, ale nad losem kościoła i owieczek.

 Po długim spoczynku, gdy go woda i strawa do życia przywróciła, począł, jakby w gorączce mówić, coraz silniejszym głosem.

 — Patrzałem na upadek nasz — mówił — a gdybym wiek żył, z oczów mi nie zejdzie widok ten straszny.

 Spadli jako burza na nas łupieżcy — za grzechy nasze. Miasto się bronić nie mogło, z okolicy tłumy się zbiegły na gród, rąk było nadto, oręża mało a strachu więcej nad wszystko. Oprócz wojewody naszego i Żupana, przyciągnęli ludzie ze Szrody, zbiegli się z grodków okolicznych... Było więcej niż się pomieścić mogło, dusili się w okopach.

 Jam przy kościele został — niegodziło mi się go opuszczać.

 Włożyłem komżę, stułę i kapę, wziąłem krzyż w ręce, chrześcianie przecie byli choć wrogi.

 Bronić się nie myślał nikt — opierać się nie mogliśmy, wysłano starszyznę Prokopa z różczką złotą przeciw nim, z poddaństwem i pokorą.

 Nie pomogło czołem bicie. Lud wszystek popędzili w niewolę, miasto zniszczono i złupiono. Sądny był dzień gniewu pańskiego. Mnie na progu kościoła za włosy porwała dzicz, rzuciła na ziemię, tratując nogami. Bóg chciał, by ta kupa, skarbów szukając, padła do zakrystyi i skarbca, a jam się miał czas schronić do grobów i skryć między płyty kamienne, które tam stoją.

 Przyszli i tam zbóje — chodzili koło mnie, ocierali się niemal, czekałem tylko chwili, gdy mnie porwą i na śmierć pociągną — Bóg ich zaślepił. Poobalawszy trumny, powywlekawszy trupy, wyszli zostawując mnie. Słyszałem nad głową moją płonący kościół — jak padały belki, jak runął dach, którego krokwie spalone na pół, przez otwarte drzwi grobowe, aż do nóg moich się staczały.

 Jak ocalałem, na co Bóg chciał mi życie przedłużyć! albo wiem? — dodał starzec. — Rzekł i pomyślawszy chwilę ciągnął dalej.

 — Jeśli na co mi życie było dozwolone, chyba abym wysłuchał narzekania wasze i przyniósł pociechę. Z nad mogiły, nad którą stoję, widzą moje oczy jasno. Nie trwóżcie się, że upadły krzyże i wróciło pogaństwo, ani myślcie Masławowi bić pokłony. Przejdzie dopust Boży jako wicher i burza, połamawszy gałęzie, a pni nie obali... i zazielenią się z wiosną. Ale wam nie płakać i narzekać, ani ręce łamać trzeba i padać na ziemię, ale się gromadzić i stać murem a bronić. Niewiasty płaczą, mężowie walczą, Bóg dzielnym pomoże, gdy serca podniosą ku niemu!

 Czyż wszystko nasze wyginęło rycerstwo, co z Bolesławem szerokie ziemie podbijało? Czy już tylko czerń została, której dawniej nie obawiano się tysiąców, gdy jedno serce za tysiąc stało?

 Rozbici jesteście, a skoro się zbijecie znowu, krzyż w ręce ująwszy, zwyciężycie. I pójdzie czerń po lasach wylękła, a zdrajcy pod miecz i stryczek szyją przyniosą.

 Masławowi się kłaniać! — zawołał z zapałem starzec — toć jedno co Boga zaprzeć i chrztu świętego.

 Złym Bóg dopuszcza godzinę zwycięztwa, ale im panowania nie daje. Idźcie, zbierajcie się, radźcie, pana szukajcie. Bóg będzie z wami.

 Kościoła mi żal, lecz oczy moje widzą, jak się podniesie, jak się w nim ozwą hymny i chwała Pana sławić będzie! Nie dajcie sercom słabnąć, ufajcie Bogu! Bóg ocali!

 To mówiąc, słabnął starzec, głosu mu nie stawało, chylił się już, drżącą ręką na cztery strony krzyż zakreślił błogosławiąc słuchaczom, którzy głowy skłonili, i zamilkł, chyląc się ku ziemi. Nadbiegł Dębiec, niosąc garść słomy, którą był przysposobił dla siebie i na niej układł znużonego, który ręce na piersi złożył i powieki jak do snu zamknął. Milczeli wszyscy — ogień przygasał, i reszta też do spoczynku siębrała...

 Niebo na noc, zwolna się z chmur oczyszczać zaczęło, gdzieniegdzie na niem przez rozdarte obłoki, migały gwiazdki blade. Wiatr ustawał, cisza coraz rzadziej przerywana szumem w powietrzu, rozkładała się nad doliną, w ciemnościach stojącą. Pasek tylko jeszcze wązki niebios, ostatkami zachodnich brzasków się świecił.

 Słowa natchnione starca, serca trochę dodały, myśleli wszyscy co jutro poczynać, a choć się nie radzili, zgadzały się ich myśli.

 Swoich szukać trzeba było i do kupy zbijać, nadziei nie tracąc. Trzem jezdnym przybywał ciężar nowy, osłabły starzec, którego na łup głodnej śmierci lub nieprzyjaciela, porzucić się nie godziło. Lecz młodsi pieszo iść mogli, a Dębiec też mający im towarzyszyć, pospieszać bardzo nie dozwalał i koni siły zmuszały do powolnej jazdy. Rozmyślali o tem, nie śmiejąc się odzywać, siedzieli i drzemali u gasnącego ognia.

 Ojciec Jan usnął widać znękany, bo oddechu jego nawet słychać nie było.

 Lasota też zdał się niewiele dbać o swój los, i obojętnie patrzeć na to, co go spotkać miało. Tak noc przetrwali całą. Dniało, gdy Doliwowie między sobą radzić zaczęli, w którą się obrócić stronę. Nie mówili już o Masławie, ale ku Wiśle lasami zdążać myśleli, aby się, przebywszy ją, na Mazurach gdzie schronić, bo tam czerń jeszcze nie powstała.

 Dniało, gdy jakby cudem, ocalony gdzieś kogut, sam jeden na pogorzelisku, zaśpiewał na zaranie oznajmując pustkowiu początek dnia nowego. Głos ten usłyszawszy, ruszyli się wszyscy. Lepsze on czasy i spokojne dwory przypomniał.

 Jedyny teraz mieszkaniec spustoszonej osady, nie czując co go otaczało, dobył z piersi może ostatni raz głosu, posłuszny nałogowi staremu... Głos ten, nawołujący do życia śmierć i popioły, zdał się strasznem urągowiskiem a razem upomnieniem. Strwożeni jedni, drudzy odżywieni podnosić się zaczęli, jakby ich czujny ów stróż zawstydził.

 — Tak nam też przystało, póki żyjemy się obwoływać! — zawołał Lasota — podnieść się usiłując.

 W drogę!!

 

II.

 

 Po nocy pogodnej i cichej, ranek wstał chmurny znowu i wiatr, jakby przebudzony, obłoki nieść zaczął jak wczora. Goniły z zachodu, niby za wieczornymi spóźnione — Z razu wybiegły zarumienione i drobne, przodowi wysłańcy, tuż za niemi cała czereda szarych zwijających się w grube wały, poszarpanych na skrajach, i wnet całe niebiosa zaciągnęły się jakby smętną płótna oponą, po której kłębiły się, dymiły coraz nowe chmur gromady. Wiatr też ziemię zamiatać poczynał, i na pogorzeliskach obalał gdzieniegdzie chwiejące się dylów szczątki; padały na popielisku, a dym i kurzawa podnosiły się od nich i rozwlekały daleko.

 Zimny powiew zachodni zmusił ruszać się z ziemi. Pilno trzeba było myśleć o lepszem schronieniu.

 W tej gdeckiej, błotnistej, zewsząd odkrytej nizinie, lada napaść była niebezpieczną, ni się schronić tu ni bronić nie było można. Blizko stojące lasy pewniejszym były przytułkiem. Pierwsi powstawali Doliwowie, myśląc o napojeniu koni, Dębiec też stał do posługi gotowy, zbierając się ognia rozłożyć trochę, aby ciepłą strawą jaką orzeźwić przynajmniej rannego Lasotę, i skostniałego od zimna staruszka.

 Mszczuj chciał odchodząc własną opończą okryć O. Jana, gdy, schylając się nad nim, postrzegł, że twarz miał trupio bladą, a zlekka do niej dłoń przyłożywszy, uczuł, że kapłan żyć już przestał. Skonać musiał spokojnie w nocy, z modlitwą na ustach, ręce miał jakby do niej złożone i zaciśnięte na książce, którą ocalił z kościoła. Książka ta była jedyną po nim spuścizną.

 Mszczuj ani się zadziwił ni użalił tej śmierci, dla O. Jana była ona dobrodziejstwem, dla podróżnych oswobodzeniem od ciężaru, któremu nie wiedzieli jak podołają. Oba z bratem poszeptawszy gdy się przekonali, że O. Jan nie żył a skostniał był zupełnie — zajęli się naprzód pogrzebem. Dzikiemu zwierzowi a krukom zwłok na pastwę nie podobna było zostawić, naradziwszy się więc, postanowili złożyć je w kościelnym grobie, z którego wyszedł do nich wczora.

 Dębiec się ofiarował dopomódz im do tego pobożnego dzieła, ale go odesłali do koni, i sami we dwu, ująwszy zwłoki za głowę i nogi o dnia brzasku, skierowali się milczący ku zwaliskom nie zbyt odległego kościołka.

 Tu jakby na przyjęcie zwłok kapłana, stała właśnie otwarta trumna dębowa, z jednego kloca wyrobiona, z której trupa rabusie wywlekli... Do niej więc włożyli pobożnie bracia O. Jana, i wiekiem przysłonili na spoczynek wieczny.

 Zasunąwszy potem płytą kamienną, która wprzódy wnijście do grobów okrywała otwór podziemią — wrócili do spalonej chaty.

 Lasota przebudzony dawno, patrzał na to co się działo, lecz popadł był w rodzaj odrętwienia, który wielka rodzi niedola, — ani się cudzej śmierci mógł użalić, ani by własnej starał uniknąć.

 Dębiec klęcząc warzył coś w garnku, konie były napojone, a choć pasza na wpół wypalonych ogrodach nie wiele je posilić mogła, rzeźwiejsze były po spoczynku niż wczora.

 Ranek choć chmurny, coraz się jaśniejszym stawał, gdy Doliwowie do drogi już stali w gotowości. Lasota leżał jeszcze na rękach oparty.

 — Ojcze, odezwał się Mszczuj do starego nie zdającego się myśleć o podróży — jechać nam trzeba, a i wy z nami też musicie.

 Potrząsnął głową Lasota.

 — Dajcie mi tu tak spokojnie zemrzeć — rzekł ledwie dosłyszalnym głosem. Po co się już męczyć aby nędzne życie ocalić, gdy się ono na nic nie zdało nikomu. Gdybym ręce miał.

 — Serce macie! zawołał Mszczuj — my was tu nie zostawiemy.

 — Księdzu Bóg oczy zamknął, da i mnie tu skończyć, rzekł stary.

 — Bóg tego nie chce, gdy wam życie ocalił — dodał drugi.

 Nie dopuścili Doliwowie by się starzec dobrowolnie głodem zamorzył, i niemal gwałtem nagląc, ująwszy go pod ręce z ziemi podnieśli. Dębiec dopomagał, podprowadzono konia, którego rany poprzysychały, wciągnięto go nań, i ruszyli wszyscy z nieszczęśliwego pogorzeliska, które już nigdy się do pierwszej swej możności i dawnego życia podnieść nie miało. Raz jeszcze przeciągając przez zwaliska te, napatrzeć się musieli strasznego obrazu spustoszenia.

 Gdecz naówczas był niemal całej polski wizerunkiem w gruzach leżącej i popiołach, bezpańskiej, zniszczonej i pustej. Krajało się serce tym co ją niedawno jeszcze pamiętali żywą, wesela pełną, z tłumami przebiegającemi ulice, z grodami zasobnemi, z kościoły śpiewem brzmiącemi. Dziś milczała jak wielki cmentarz, a krucy się unosili nad nią, szukając niedogniłych trupów, i oszalałe tłumy burzyły co jeszcze stało.

 W posępnem milczeniu przejechawszy około zburzonego gródka, puścili się drogą ku lasom.

 Okolica jak zajrzeć pustą była, bo kto się wyrwał z rąk Czechów, skrywał się po lasach i gęstwinach. Bezpieczniejszemi też uczuli się jadący, gdy się wpośród drzew znaleźli. Tu choć dosyć obeznanym z krajem, nie łatwo się teraz pokierować było. Jedyna większa droga, dla uchodzących służyć nie mogła, spotkać się na niej było łatwo z kupami zbrojnemi, albo z oddziałem Czechów, po całym rozsianych kraju. Gromady dziczy rycerstwu nie przepuszczały, a Czesi w niewolę brali. Rzucić się więc musieli w stronę bezdrożami, a Mszczuj, który myśliwym był, zapewniał, iż po korze drzew się kierując, manowcami ku Wiśle doprowadzi. Nie było bowiem innego schronienia jak za Wisłą, choć ów pokój co tam miał panować, pogłoską był tylko i słuchem — nic nie ręczyło za bezpieczeństwo, a czterej zbiegowie, z których jeden był bezbronnym, drugi pokaleczonym i wycieńczonym głodem — obronić się nie mogli napaści nawet małej garstki złych ludzi.

 Zapasu żywności też, oprócz tej jaką na plecach w worze niósł Dębiec i Doliwowie w sakwach jeszcze mieli po trosze, nie było żadnego, ta na długo starczyć nie mogła. Trzeba się było zdać na opatrzne losy.

 W głębi puszczy jesień jeszcze nie była tak widoczną, ocalało tu więcej liścia, trawy i zieleni, wiatr nie dojmował tak ostro. Przebywszy przerzedzony bór od skraju, gdy się w gąszcze dostali, — jechali ostrożnie, nadsłuchując niemal ubezpieczeni. Przodem postępował Mszczuj prowadząc, za koniem jego szedł Dębiec, dalej wlókł się koniowi cugle puściwszy Lasota, istny trup żywy — a pochód zamykał Wszebór.

 Dwa czy trzy razy zwierz im z pod nóg pierzchnął prawie, ale nikt się oń nie pokusił, gonić nie było sposobu, rzucić oszczepem zadaleko. W kilka godzin dopiero młode spłoszone sarniątko, udało się Mszczujowi, w chwili gdy przystanęło niewiedząc jeszcze gdzie pierzchnie — przeszyć dzidą rzuconą. Pobiegł za niem Dębiec i skaleczone pochwycił. Pożądana to była zdobycz, i gdy stanęli na łączce dla koni, mogli upiec kawał mięsa, którego dawno nie kosztowali.

 W głębinie lasów nic się nie zdawało ludzi zwiastować — milczały całe, a choć Mszczuj dla ubezpieczenia się ucho do ziem przykładał, nie posłyszał nic coby obawę jaką wzniecić mogło.

 Gdy konie popasłszy na lepszej trawie, której tu podostatkiem było — napiły się w strumieniu, orzeźwiały, puścili się zaraz w dalszą drogę.

 Wiodła ich ona prawie jednostajnie gąszczami, borem, zaroślami, w jednym kierunku, jak ich Mszczuj zapewniał, który już dnie i czas, gdy się nad Wisłę dostać mieli obliczał. Nie przeciwiał mu się nikt bo lepiej znał kraj, a swego pewnym się zdawał. Lasota milczał obojętny, dawał się prowadzić, nie pytając, bo nie patrząc prawie. Czynił co mu wskazano, sam już jakby woli pozbywszy, nawet karmić się i poić dając — i nie upominając o nic. Pamiętali o nim towarzysze podróży, nie dziwiąc się temu bo wiedzieli że rodzinę utracił, a w nim samym życia było niewiele.

 Miało się już tego dnia ku wieczorowi, gdy, jadąc tak powoli, Mszczuj, który oczyma naprzód sięgał daleko, aby nie wpaść w jakie niebezpieczeństwo, ręką dał znać jadącym za sobą, aby przystanęli. Zatrzymano wnet konie, uciszyli się wszyscy. Mszczuj zlazłszy ze swego, począł skulony iść naprzód, aż przypadł i pełznął na brzuchu.

 Z za gałęzi drzew, już z liści trochę obnażonych, widać było, na małej łączce u pnia dębu starego, coś czego zrazu dobrze rozeznać nie mogli. Bielała jakby odzież jakaś, niby ludzi oznajmująca. Mszczuj się tak skradając po cichu, przysunął do pnia starego drzewa, a tu, rozpatrzywszy się — wstał śmiało na nogi.

 Jadący za nim domyślili się, iż obawiać się nie było czego. Skinął też na nich aby się zbliżyli.

 Widok jaki mieli przed oczyma, zdumiał ich litość nie przestrach obudzając. U pnia dębu siedziało z włosami rozpuszczonemi śliczne dziewczę, zaledwie lat piętnaście mieć mogące. Kwiatek ten świeży zwarzył już jakiś podmuch ostry, na zbladłej twarzy okrutną boleść widać było wyrytą. Oczy miała zwrócone ku górze i nieruchoma tak siedziała, gdyby posąg jaki. Z dwojga oczu niebieskich ciekły dwa łez strumienie, ciekły i zaschły na twarzy, na której dwie tylko krople wezbrane, jak perły się lskniły. Rączyny miała podłożone pod głowę, sparte na drzewie, a na kolanach jej spoczywała druga niewiasta, sukniami obwinięta, z głową zakrytą, śpiąca, chora czy zmęczona. Twarzy jej widać nie było. Obok dwóch niewiast leżały rozsypane węzełki, suknie zrzucone, kosz z jadłem i sprzęt drobny.

 Były same, we dwie tylko — nikogo więcej z niemi. Po sukniach znać w nich było niewiasty majętnego rodu, żony żupanów lub władyków. Młodsza miała na sobie przyodziewek futerkiem okładany, druga okryta była kosztowną suknią z ciężkiej tkaniny. Na szyi dzieweczki świeciły łańcuszki złote i wieszadła, kolce miała przy uszach, pierścienie na rękach białych wpośród włosów wyglądały.

 Mszczuj, który ją pierwszy zobaczył, stanął jak wryty. Piękniejszej niewiasty nie widział w życiu swojem — zdała mu się królewną, albo duchem zaczarowanym tych borów. Obie niewiasty były jakby skamieniałe, nie słyszały przybywających, nie poruszały się wcale. Domyślał się Mszczuj, że ta która na kolanach dzieweczki spoczywała, uspioną być musiała — a ona nie śmiała ani drgnąć, by jej snu nie przerywać.

 Dopiero gdy konie bliżej podeszły a parsknęły i tentent się dał słyszeć wyraźniej, z krzykiem porwała się dzieweczka, budząc uśpioną... Przerażona do obłąkania prawie, nie wiedziała co czynić, bo nie mogła rychło do przytomności przywieść obudzonej.

 Gdy się tamta podniosła, ujrzeli w niej starszą i poważniejszą niewiastę, twarzy jeszcze świeżej i wdzięcznej, rysów pięknych, z brwiami i oczyma czarnemi, wyrazu dumnego i pańskiego. Ciemnemi i rozrosłemi łuki brwi w półkola zwieszały się nad powiekami przysłaniającemi źrenice wielkie i ogniste. Patrzała niemi strwożona lecz gniewna razem. Dziewcze daleko mocniej przelękłe usiłowało chwytając ją i ciągnąc, uprowadzić z sobą; gdy Mszczuj się pokazał i pospieszył zawołać, by się nie lękały niczego.

 Na ten głos, mowę swoją usłyszawszy niewiasty, choć strwożone jeszcze się tuliły do siebie, znać było, że nabrały otuchy. Starsza się podniosła, wyprostowała dumnie, osłoniła płaszczem, którym była przykrytą, i dosyć śmiało poczęła się Doliwie przyglądać. Młodsza skryła się za nią i instynktem raczej niż z rozmysłem, chwytała włosy rozsypane, których długie, jasne warkocze, całe jej ramiona okrywały, jakby płaszczem złocistym.

 Mszczuj, choć znał dawniej na dworze, potem po grodach bywając, wszystkie niemal znaczniejsze rodziny, nie przypominał sobie tych dwu niewiast które — gdyby je był raz widział w życiu, z pamięci wyjść nie mogły. Piękność tylko co rozkwitłego dziewczęcia, tak była zachwycającą, że dość na nią raz spojrzeć było, aby na wieki o niej pamiętać. Twarz też starszej pani, uderzającą była i wdziękami i wyrazem a przybraną powagą. — Zdało się jakby cudzoziemką była, bo i płeć miała śniadszą niż polskie niewiasty i na wierzchniej wardze czarny puszek porastał. Silna, wzrostu więcej niż miernego, pulchna i pełna, postawę miała królowej, i wejrzenie do rozkazywania nawykłe.

 Chociaż to spotkanie ich w głębi lasów i przestrach młodszej dowodziły, że obie były w położeniu rozpaczliwem, same jedne, opuszczone, uciekające zapewne przed tą tłuszczą, która nie szanowała ani kościołów, ani niewiast; twarz przecie starszej nie wydawała zbytniej trwogi. Brwi tylko czarne zbiegły się jej nad oczyma i dwie marszczki przecięły czoło. Patrzała długo na Mszczuja, badając go oczyma, i czekając aż się odezwie.

 — Nie lękajcie się miłościwe panie — rzekł przybywający — myśmy nie napastnicy, sami uchodzim od napaści. Nas tu dwu braci Doliwów, stary Lasota z pod Szrody, i człek ze służby. Jedziemy ze spustoszonego kraju od Gdecza, gdzie już i żywej nie zostało duszy.

 Gdy to mówił Mszczuj, nadciągnęli jego towarzysze, którym też starsza pani przypatrywała się bacznie, a z za niej kiedy niekiedy, trwożliwie wyglądała ciekawa, kryjąca się za płaszczem, biała twarzyczka dziewczęcia.

 Zatrzymali się wszyscy na widok tych niewiast samych jednych śród lasu, bezbronnych, aż litość nad niemi brała. Walczyć z nieszczęściem wszelkiem, męzką jest rzeczą i mężowi przystojną — lecz gdy niewieście bezbronnej, bezsilnej przyjdzie tak stanąć nad przepaścią na łasce dziczy, gdy niewiasta w kwiecie wieku, żywota ginie marnie — najtwardsze serce się ściska. Patrzali nadciągający zdjęci litością wielką, nawet Lasota, któremu własna przypomniała się rodzina, oczy otworzył zagasłe i poruszył się na swym koniu.

 — Bogu Najwyższemu niech będą dzięki, co was tu ku nam sprowadził, ozwała się starsza niewiasta — Bogu niech będą dzięki. Oto już trzeci dzień jak tu siedzimy same, drżąc a płacząc. Ostatni sługa co był z nami, poszedł się rozsłuchać po okolicy — i nie wraca. Na Poniec, gród nasz napadły gromady srogie — ludu ćma... Ledwieśmy z córką ujść pośpiały z jednym starym. I tego nie ma teraz, niewraca, a nas tu głodna śmierć lub zwierza paszczęka czekała...

 Co z domem, co z mężem się stało! Bóg jeden wie.

 Zasłoniła ręką oczy, z których łzy pociekły, i zamilkła.

 Wszyscy z koni zsiadali, przybliżając się nieco. Młode dziewcze wciąż strwożone za matkę się kryło.

 Z nazwiska męża znano starszą niewiastę; była ona rodem z Rusi, greckiej matki dziecię, poślubił ją był możny władyka Leliwa. Miała imię Marty.

 Za Bolesława wielkiego czasów, gdy z Rusią były ściślejsze stosunki, a chwilami przyjaźniejsze, swatali się książęta i żupany z rusinkami, brali niekiedy rusini żony ze dworu króla i po grodach.

 Ani Marty Leliwowej, ani córki jej nikt z przybyłych nie znał z twarzy, ni je kiedy widział w życiu. Spicymierza, inaczej zwanego Spytkiem, który nie dawno się był przeniósł na siedzibę do Ponieca, widywali nieraz Doliwowie i Lasota. Mąż to był podeszły już w lata, rycerski, odwagi niezmiernej, czego w wyprawach mnogie dał dowody. Nie śmiano domyślać się nawet co się z nim stało, zmiarkowali wnet wszyscy, że gdy podczas napadu czerni był doma, niżeli by miał uchodzić, raczej życie dał. Mógł żonie swej i dziewce do lasu kazać się schronić, ale sam pewnie kroku dostał.

 Aby daremną mową nie rozżalać zbolałej niewiasty, nikt się nie odezwał z pytaniem o niego, ona sama ręce łamiąc mówić poczęła — bo się pohamować nie mogła, jak zwykle niewiasty w złej doli.

 — Bóg jeden wie co się z panem mym najmilejszym stało — wołała. Z ludźmi swojemi chciał się bronić do upadłego, a czy potrafił z tych gromad, co go osaczyły, choćby przebojem się wyrąbać?

 I płakać zaczęły obie. Wtem Lasota, który przez całą drogę milczał, podstąpił okazując poszarpaną zbroję i ciało pokrwawione, lada jako chustami poobwiązywane, na których też zaschłej krwi plamy widać było.

 — Nie narzekać już dziś na nic, a dziękować Bogu, kto choć żywot ocalił — rzekł. Moi wszyscy zginęli! Ja cudem ocalałem. Kogo Bóg zachowa sierotą, musi się poddać losowi, poległych opłakując. Dziękujcie Bogu, że was czerń do nogi nie wycięła, bo się na rycerstwo, władyków i żupanów zawzięli srodze, tak aby plemię nasze całe po wszech ziemiach wytępili.

 Znałem ja Spytka — nie ustąpił pewnie sromotnie, więc bodaj z życiem uszedł.

 Nam też i mnogim niedobitkom, mało co żywota zostało.

 Spytajcie miłościwa pani, czy z tych naszych co się w Gdeczu schronili, żywa uszła dusza inaczej jak w pętach.

 Płacz i narzekania niewiast na nowo się rozpoczęły, pocieszać je było trudno, milczeli wszyscy. Tym czasem, że się na wieczór zbierało, obozować tu postanowiono, nie chcąc i niewiast opuszczać — które na sługę czekały. — Któż wiedział czy go się doczekać mogły?