Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odkryjcie otchłań oceanu i wyobraźni w nowej książce Philipa Reeve’a, autora bestsellerowych Zabójczych maszyn.
Mieszkańcy Burzomorza żyli w ciągłym strachu przed wielką wodą i czającą się w niej tajemniczą, legendarną Gorm. Ich jedyną ochroną był czuwający w Strażnicy Zachodzącego Słońca potomek rodziny Noctis, który codziennie wypatrywał na zachodzie dziwnych zjawisk. Pojawiały się w godzinie zmierzchu, kiedy ściany między światami stają się coraz cieńsze, a przez powstałe w nich szczeliny może prześlizgnąć się zło.
Meluzyna była inna, śniła o oceanie. To wielka woda przywiodła ją na Jesienne Wyspy, które stały się domem dziewczynki. Kiedy była niemowlęciem na brzegu odnalazł ją i przygarnął Strażnik Burzomorza, Andrewe Noctis. Spokojny świat jedenastoletniej Meluzyny zachwiał się jednak w posadach, gdy jej opiekun utonął, trzymając straż. Teraz to ona musi pilnować brzegów wyspy i zachodnich rubieży.
Z jaką tajemną siłą czyhającą w Mrocznej Głębi przyjdzie się zmierzyć dziewczynce? Czy odkryje od dawna skrywany sekret i ocali Burzomorze?
W Meluzynie Noctis i Mrocznej Głębi znajdziecie przygodę, tajemnicę i pierwotną magię, a także silną bohaterkę, która zmienia się i dojrzewa w trakcie lektury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Mojej matce, Jean Rosemary Reeve,i jej matce, Lilian Whittle,ponieważ obie kochały morze.
1.
STRAŻNICA ZACHODZĄCEGO SŁOŃCA
Meluzyna Noctis śniła o morzu. W tym śnie mknęła nad nim, niesiona nocnym wiatrem niczym mewa, prześlizgując się po krawędzi urwiska i dalej, nad rozbijającymi się o wejście do zatoczki falami, prosto nad rozciągającą się na zachodzie toń morską, gdzie cały świat składał się z wody. Tam, na otwartej przestrzeni, fale przetaczały się swobodnie, nie napotykając żadnych przeszkód przez tysiące mil. Na ich grzbietach tańczył delikatny blask księżyca. Dookoła panowała cisza, co jakiś czas słychać było tylko szum, gdy któryś z bałwanów wzniósł się zbyt wysoko, tworząc grzebień z białej piany.
– Meluzyno – szeptały fale. – Meluzyno...
Kątem oka dziewczynka dostrzegła coś białego, jakąś skałę lub rafę znajdującą się tuż pod powierzchnią wody. Morze robiło się niespokojne. Łagodne szepty ustąpiły miejsca groźnemu pomrukowi:
– Meluzyno! Meluzyno Noctis!
W górę wystrzeliła fontanna kropelek. Fale uderzały w przeszkodę, a następnie cofały się, jakby osuwając po marmurowej płycie, która powoli wynurzała się z głębin...
Meluzyna obudziła się pełna niepokoju. Wspomnienie niedawnego snu rozwiewało się powoli, dziewczynka wciąż jeszcze słyszała ryk morskich bałwanów uderzających w ściany jaskini. Wstała z łóżka i po omacku przeszła obok miednicy w stronę okna. Kiedy otworzyła okiennice, okazało się, że na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Nad koroną menhirów – pionowo ustawionych głazów na przylądku – tliła się garstka ostatnich gwiazd. Mimo wczesnej pory słychać było jakieś głosy. Musiało się wydarzyć coś, co zakłóciło niezmienny rytm tego domostwa, i Meluzyna podświadomie wyczuwała, że trzeba się mieć na baczności. Być może to właśnie próbowało jej powiedzieć morze...
Ubrała się szybko, darując sobie mycie. Pomaszerowała boso tam, skąd dochodziły głosy. Pan i pani Skraeveling siedzieli w kuchni i rozmawiali z jakimiś przybyszami z Marazei. Goście najwyraźniej nieczęsto odwiedzali majestatyczne, stare posiadłości, do jakich bez wątpienia należała Strażnica Zachodzącego Słońca. Skrępowani ściskali w szorstkich, zaczerwienionych dłoniach bezkształtne kapelusze i mówili coś przyciszonymi głosami. Kiedy Meluzyna weszła, mężczyźni umilkli i zmierzyli ją bacznym spojrzeniem, jak szykujące się do ucieczki jelenie.
Pani Skraeveling natychmiast podeszła do dziewczynki i mocno ją przytuliła. To miał być gest wsparcia, ale Meluzyna jeszcze nie wiedziała, z jakiego powodu ktoś miałby ją pocieszać.
– Chodź ze mną, koteczku – powiedziała pani Skraeveling i wyprowadziła Meluzynę z kuchni do salonu.
Dopiero tam przekazała jej wieści, które przywieźli przybysze z Marazei. Pan Andrewe Noctis, Strażnik Burzomorza, utonął.
Meluzyna nie była pewna, co powinna czuć w tej sytuacji. Pan Noctis był życzliwym człowiekiem, który znalazł ją i przygarnął, kiedy była niemowlęciem, a morze wyrzuciło ją na brzeg. Nie mogła uczciwie powiedzieć, że go kochała, bo był to człowiek raczej sztywny, ponury i nieskory do okazywania uczuć. Czułość okazywali jej państwo Skraeveling, którzy z kolei zupełnie się z tym nie kryli, ponieważ z prawdziwą radością powitali nowe dziecko, skoro ich własne zdążyły już dawno dorosnąć i się wyprowadzić.
Ale pan Noctis zawsze był gdzieś obok – jak jeden z trzech stabilnych filarów, na których opierało się dotąd życie Meluzyny. Każdego ranka siadał przy stole w jadalni naprzeciwko dziewczynki, odcinał czubek jajka na miękko i mówił: „Dzień dobry, Meluzyno. Dobrze ci się spało?”.
Każdego wieczoru ciężkim krokiem wchodził na Wieżę, skąd obserwował okolicę, by po godzinie zejść z powrotem na dół i zatopić się w lekturze ksiąg w swoim gabinecie. W zimie Meluzyna zaglądała do niego przed snem, by życzyć mu dobrej nocy. W lecie, kiedy Warta rozpoczynała się później, to on zaglądał do niej w drodze na Wieżę. Meluzyna leżała wtedy w łóżku i myślała o tym, jak pan Noctis siedzi w Wartowni. Ciekawiło ją, co też widzi przez okular teleskopu...
Nigdy jakoś szczególnie tego wszystkiego nie lubiła, ale też nie miała nic przeciwko temu. W ogóle nie zajmowała się elementami codzienności – tak po prostu wyglądało spokojne, uporządkowane życie w Strażnicy Zachodzącego Słońca. A teraz się zmieni: nie będzie śniadań z jajkiem na miękko, kroków pana Noctisa na schodach do Wieży ani jego zdawkowego „dobranoc”. To należało już do przeszłości. Przyszłość natomiast wydawała się niepewna.
W Marazei kościółek za wydmami pękał w szwach zupełnie jak w Boże Narodzenie. Na pogrzeb przyszły tłumy ludzi, a wszyscy mieli na sobie najlepsze niedzielne ubrania. Pani Skraeveling specjalnie na tę okazję ozdobiła kapelusz czarną woalką. Żałobnicy przybyli nawet z tak odległych miejsc jak Stack czy Trollbridge. Chciano godnie pożegnać Strażnika, bo nie każdego dnia zdarza się, że jeden z nich umiera, a już na pewno od bardzo dawna żaden nie utonął. Podczas kazania wygłoszonego przez wielebnego Dearlove’a kobiety siedzące w ławce za Meluzyną rozmawiały teatralnym szeptem o okolicznościach śmierci pana Noctisa.
– Mówią, że spacerował po plaży. To się nigdy dobrze nie kończy. Gorm go zauważył i postanowił porwać. Podobno morze go pochłonęło.
– Ale przecież często przeczesywał plażę. Powinien był wiedzieć, że trzeba zachować ostrożność. W końcu był Strażnikiem. Jego ciało znaleziono na brzegu, a to oznacza, że Gorm go nie chciał. Jeśli Gorm sobie kogoś upatrzy, wciąga go w głębiny i próżno szukać zwłok. Wtedy nie ma pogrzebu, tylko nabożeństwo żałobne, dość krótkie zresztą, bo i nikt nie ma zbyt wiele do powiedzenia.
Później pierwsza z kobiet zniżyła głos i mówiła dalej szeptem, więc Meluzyna musiała się mocno wsłuchiwać, żeby nadążyć za rozmową.
– Powiadają, że w kieszeniach płaszcza miał pełno kamieni...
Dziewczynka nie bardzo wiedziała, co to ma do rzeczy. Pan Noctis często nosił w kieszeniach kamyki, muszelki i mnóstwo innych drobiazgów, jakie znajdował na brzegu. Przypomniała sobie, że jak była mała, czasami zabierał ją ze sobą, kiedy szedł sprawdzać plażę. Maszerowali wzdłuż linii brzegu, Meluzyna zaglądała do skalnych zatoczek, w których ukwiały wymachiwały różowymi mackami, a zza falujących wodorostów przypominających syrenie włosy wypełzały malutkie kraby, pijawki albo przezroczyste krewetki tak drobne, że nawet ona swoim sokolim wzrokiem ledwo je zauważała. Zachwycał ją ten podwodny świat. Któregoś razu do tego stopnia się weń zapatrzyła, że zupełnie nieświadomie zanurzyła twarz w wodzie i przez dłuższą chwilę oddychała jak syrena.
Szkoda, że nie zdążyła nauczyć pana Noctisa tej sztuczki, bo wtedy by nie utonął. Ale kiedy mu o tym opowiadała, nie wierzył jej. Teraz zaś leżał w drewnianej trumnie z mosiężnymi okuciami. Meluzyna położyła na wieku trumny bukiecik zawciągów. Nie wiedziała, czy pan Noctis lubił te kwiaty, ale klify wokół Strażnicy były nimi porośnięte.
Dziewczynka przez całe nabożeństwo nie odrywała wzroku od trumny. Chciała wierzyć, że w środku faktycznie leży pan Noctis, lecz z jakiegoś powodu drewniana skrzynia wydawała jej się za mała. Po ostatnim hymnie, kiedy pan Skraeveling i kilku innych mieszkańców wioski uniosło trumnę, Meluzyna zdała sobie sprawę, że to jednak prawda – pan Noctis umarł i zaraz go pochowają.
Po niebie mknęły chmury gnane wiatrem wiejącym znad morza. Miejsce wiecznego spoczynku pogrążało się w cieniu za każdym razem, kiedy słońce zasłaniał przepływający obłok. Źdźbła trawy między nagrobkami chyliły się do ziemi wraz z podmuchem morskiej bryzy, podobnie jak różowe i białe stokrotki rosnące w szczelinach spękanych murów cmentarza i wieńczące je wysokie, złowrogie naparstnice. Długie czarne włosy Meluzyny rozwiały się na boki. Białe wstążki pod koloratką wielebnego Dearlove’a również trzepotały na wietrze, gdy pastor odmawiał modlitwę nad grobem. Pani Skraeveling przytrzymywała sobie kapelusz dłonią i ukradkiem wycierała oczy chusteczką. Pozostali żałobnicy co rusz spoglądali z ukosa na wydmy, jak gdyby się obawiali, że lada moment nad piaszczystymi pagórkami pojawi się wysoka fala i grób wypełni się wodą, jeszcze zanim grabarz zdąży go zakopać.
Wszyscy, których Meluzyna znała, bali się morza. Dlatego na zachodnim wybrzeżu Burzomorza nie było żadnej przystani, do Paszczy Gorma ani do Zatoki Belfriars nie wpływały kutry rybackie i nikt nie zarzucał sieci na kraby i homary, od których aż roiło się niedaleko wybrzeża. Ludzie ściszali głos, mówiąc o morzu, a domki w Marazei nie miały okien od strony akwenu. Rzadko też widywało się, by ktokolwiek spacerował po plaży. Większość starała się nawet nie patrzeć w tamtym kierunku, a jeśli już, to rzucali tylko przestraszone spojrzenia, jak gdyby czaiła się tam wielka, krwiożercza bestia, gotowa w każdej chwili zaatakować.
I mieli rację, pomyślała Meluzyna. Morze było wielką, krwiożerczą bestią – ale czy wielkie, krwiożercze bestie nie mogą jednocześnie być piękne? Dziewczynka kochała śledzić ruch fal, które pulsowały niczym mięśnie pod mieniącą się powierzchnią morza. Lubiła patrzeć, jak promienie słoneczne wesoło odbijają się od wody w pogodny dzień albo jak fale kłębią się podczas zimowego sztormu. Niekiedy wydawało się jej, że pamięta, jak morze delikatnie kołysało ją w łódeczce, w której znalazł ją na brzegu pan Noctis. Innym razem myślała, że morze też to pamięta, bo czuła, że ją obserwuje. Bywało, że budziła się w nocy, leżała nieruchomo w łóżku i wsłuchiwała się w szum fal, które cichutko szumiąc, uderzały o brzeg. Próbowała wczuć się w ten rytm i pozwalała, by ta spokojna pieśń kołysała ją do snu.
Żałowała, że nie umie tego wyjaśnić dorosłym. Było jej przykro, że tak bardzo boją się bestii. Kto teraz przejmie obowiązki pana Noctisa? Ktoś będzie musiał go zastąpić i zostać kolejnym Strażnikiem Burzomorza.
2.
STRAŻNIK BURZOMORZA
Na pogrzebie Meluzyna zdążyła uścisnąć setki dłoni, ukłonić się grzecznie każdemu z żałobników, a nawet za kościołem zagrać w berka z dziećmi pastora Dearlove’a. Przeszkodziła im w tej zabawie pani Dearlove, mówiąc, że to brak szacunku. Dopiero po ceremonii dziewczynka odważyła się poruszyć z państwem Skraeveling temat nowego Strażnika. Cała trójka wracała stromą ścieżką do Strażnicy. Towarzyszył im zachodni wiatr, który niósł ze sobą drobne kropelki wody. Wiało tak mocno, że powykręcane drzewa chyliły się ku ziemi, jak gdyby i one próbowały uciec jak najdalej od morza.
– I co teraz? – zapytała Meluzyna. – Kto będzie trzymał Straż, skoro pan Noctis nie żyje?
Pan Skraeveling spojrzał na panią Skraeveling, a pani Skraeveling odpowiedziała mu tym samym. Byli małżeństwem od tak dawna, że upodobnili się do siebie nawet z wyglądu. Ta przysadzista para przypominała teraz pieprzniczkę i solniczkę z jednego kompletu albo figurki ze starego zegara, które o pełnej godzinie wychodzą z ukrycia, by uderzyć młoteczkiem w srebrny dzwonek. Opiekowali się Strażnicą Zachodzącego Słońca właściwie od zawsze, jeszcze zanim pan Noctis przyszedł na świat, dlatego właśnie Meluzyna doszła do wniosku, że na pewno będą wiedzieli, kto powinien objąć stanowisko Strażnika. Wyglądało jednak, że na razie nie znaleźli odpowiedzi na to pytanie.
– Może pan Skraeveling mógłby się tym zająć? – zaproponowała.
– O nie, koteczku, w żadnym wypadku! – zaprotestował pan Skraeveling. Zdjął kapelusz i podrapał się w okrągłą, łysą głowę. Ten pomysł najwyraźniej wprawił go w nie lada zakłopotanie. – To nie byłoby w porządku – odparł po chwili. – Poza tym nie mam takiego wykształcenia, żeby każdej nocy zapisywać obserwacje w dzienniku.
– Skraeveling potrafi bardzo starannie się podpisać – dodała lojalnie pani Skraeveling. – Ale prawdą jest, że wiele więcej nie napisze.
– Tak czy owak – ciągnął pan Skraeveling – Strażnikiem Burzomorza może zostać wyłącznie ktoś z rodziny Noctisów. Zawsze tak było i tak pozostanie. Nie, tu nie ma innego wyjścia. Pastor Dearlove musi zawiadomić twojego wujka Williama. To młodszy brat naszego pana Noctisa.
– Ten, który wyjechał? – zapytała Meluzyna.
– Ten sam, koteczku – potwierdziła pani Skraeveling. – Panicz Will udał się do szkół w Anglii wiosną rok przed tym, zanim się u nas pojawiłaś. Był wtedy niewiele starszy niż ty teraz. Ostatnie wieści od niego pochodzą z Londynu.
Meluzyna wiedziała, że to stolica Anglii, a skoro król Anglii sprawował również władzę nad Jesiennymi Wyspami, szybko uznała, że Londyn musi być również stolicą Burzomorza. Na jednym z pięter Strażnicy wisiał kolorowy obrazek przedstawiający to miasto – Meluzyna często mu się przyglądała i zastanawiała, jak to jest mieszkać w miejscu, gdzie stoi tyle domów i żyje tyle ludzi. Musiało im być niezmiernie ciasno.
– A co wujek William tam robi? – zapytała.
– Właściwie to sama nie wiem – odparła pani Skraeveling. – Od dawna się nie odzywa. Panicz Will nigdy nie przepadał za Burzomorzem ani za Strażnicą Zachodzącego Słońca. Nie chciał podtrzymać rodzinnej tradycji i pełnić funkcji Strażnika. Ale teraz będzie musiał tu wrócić i przejąć obowiązki, czy mu się to podoba, czy nie. Burzomorze nie może zostać bez Strażnika.
– Ale zanim list dotrze do Londynu, upłynie dobre kilka tygodni, a potem trzeba będzie jeszcze czekać, by panicz Will dotarł na Burzomorze – zauważył pan Skraeveling, kręcąc głową. – Wygląda na to, że do jesieni będziemy musieli sobie radzić bez Strażnika. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby Strażnica tak długo pozostawała bez opieki.
– W takim razie ja się tym zajmę – oznajmiła Meluzyna.
– Ty, kochanie?! – wykrzyknęli jednocześnie państwo Skraeveling, po czym pani Skraeveling stwierdziła: – To nie jest zadanie dla dziecka, Meluzyno.
– Nie jestem już taka mała – spokojnie przypomniała im Meluzyna. – Mam już jedenaście lat i potrafię świetnie czytać i pisać. A poza tym pochodzę z rodziny Noctisów.
– To prawda – przyznał pan Skraeveling i spojrzał na żonę. – Zgadza się, Carrie. Nieodżałowany pan Andrewe kazał prawnikowi z Hoyt sporządzić odpowiednie dokumenty. „Panienka Meluzyna Noctis, podopieczna pana Andrewe Noctisa ze Strażnicy Zachodzącego Słońca na Wyspie Burzomorze”. Jako świadek sam złożyłem podpis pod tymi słowami – dodał z dumą. – Czerwonym atramentem.
– Przecież Strażnikiem powinien być mężczyzna – odezwała się z powątpiewaniem pani Skraeveling.
– Nie zostanę Strażnikiem – wyjaśniła Meluzyna. – Po prostu będę trzymać Straż, dopóki nie dotrze wujek William. I założę się, że będę w tym świetna.
Pan Skraeveling był gotów przyznać dziewczynce rację. Pani Skraeveling wciąż miała wątpliwości, ale nic już nie powiedziała, bo właśnie dotarli na szczyt wzgórza. Wzdłuż grani klifu rozciągały się szeroka fosa i wysoki szary mur, a za nim wznosiły się dachy i kominy Strażnicy Zachodzącego Słońca. Z dala widać było wieżyczkę, na której szczycie wiatr targał drewnianymi ramionami starego semafora.
Fosa i mur miały chronić Przylądek Świętego Chiana przed atakami morskich wiedźm, które mogłyby rozpalić ogień między skałami. Prawdę mówiąc, z morskich wiedźm na Burzomorzu została już tylko jedna, a i ona była zbyt stara, by zanadto oddalać się od swojej kryjówki. Mimo to bramę w murze zawsze zamykano na klucz. Meluzyna chciała poprosić pana Skraevelinga o klucz, by pobiec przodem i ją otworzyć, ale w tej samej chwili znad morza nadciągnął wyjątkowo mocny podmuch wiatru, który zerwał kapelusz z głowy pani Skraeveling.
– A niech to gęś kopnie! – wykrzyknęła poirytowana kobieta, patrząc, jak jej nakrycie głowy odfruwa, powiewając wstążkami z czarnej tafty niczym złowrogie ptaszysko.
Meluzyna ruszyła za nim w pogoń. Skręciła ze ścieżki i popędziła na rozpościerające się za nią pastwisko. Niestety kapelusz leciał za wysoko i za szybko, by mogła go złapać. W pewnej chwili jednak ktoś, kto do tej pory czaił się bez ruchu i w absolutnym milczeniu w sięgającej do kolan trawie, nagle się podniósł, wyrastając tuż przed dziewczynką. I to właśnie on sprawnie schwytał odlatujący kapelusz.
Meluzyna krzyknęła i stanęła jak wryta, patrząc na wyciągniętą w jej stronę rękę ze zgubą. Była zbyt zdenerwowana, by podejść i ją odebrać. Kobieta, która wyłoniła się spośród traw, była wysoka i postawna. Miała na sobie długi płaszcz, którego poły głośno trzepotały na wietrze, i ciemnorudą, zmierzwioną czuprynę. Najdziwniejsze jednak było to, że z gęstwiny loków wystawało rozłożyste pięcioramienne poroże.
5.
UKRYTA KRAINA
Widziano je zawsze o zachodzie słońca, w godzinie zmroku, kiedy granice między światami zanikają, a w szczelinach między nimi pojawiają się dziwne rzeczy. Według miejscowych podań na opustoszałym oceanie na zachód od Burzomorza można wtedy zobaczyć zaczarowane wyspy. Nikt nie wiedział, czym właściwie są. Żaden ze statków, które wyruszały na poszukiwanie tego miejsca, nigdy nie wrócił. Ale dawno temu pewna wiedźma morska rozpaliła ognisko między menhirami na Przylądku Świętego Chiana i tamtej nocy do Burzomorza dotarło coś, co zamieszkiwało Ukryte Wyspy: był to Gorm – potwór tak okropny, że mieszkańcy wyspy uznali, że od tamtej pory Burzomorza powinien przez cały czas strzec Strażnik.
To tylko legenda. A przynajmniej tak uważano w Anglii i na nieco bardziej cywilizowanych wyspach, takich jak Finnery czy Lamontane. Ale to było smagane wiatrem Burzomorze, na zachodnim krańcu świata, gdzie w lasach Błazenady mieszkają trolle, a na Podklifiu swoje zaklęcia rzuca prawdziwa wiedźma morska. Tutaj można było uwierzyć niemal we wszystko.
Dlatego też Meluzyna każdego wieczoru, dopóki nie zapadły całkowite ciemności, spędzała godzinę przy teleskopie, bacznie obserwując horyzont na zachodzie. Nie dostrzegła żadnych wysp, ale nie mogła się pozbyć dziwnego przeczucia, że ukryta kraina jednak gdzieś tam jest. Co rusz przeglądała zapiski pana Noctisa w Dzienniku i zastanawiała się, co mógł mieć na myśli. Jeśli rzeczywiście ujrzał Ukryte Wyspy, to dlaczego i ona nie miałaby ich zobaczyć?
W głębi duszy wręcz chciała, żeby jej się ukazały, ale nie była pewna, co by zrobiła, gdyby rzeczywiście tak się stało. A jeśli pojawienie się wysp zwiastuje powrót Gorma?
W jadalni wisiał obraz przedstawiający potwora, który nawiedzał Meluzynę od dzieciństwa w najgorszych koszmarach: wielka, pokryta łuską, rycząca bestia wyłaniająca się z morskiej piany. Obok obrazu zawieszono stary miecz, którym pierwszy ze Strażników wypędził Gorma z powrotem do morza. Ostrze miecza było dłuższe niż całe ciało Meluzyny, a w dodatku broń wyglądała na niezwykle ciężką. Dziewczynka nie sądziła, by była w stanie ją unieść, a co dopiero użyć do obrony Burzomorza przed ewentualnym atakiem potwora.
Bardzo chciała porozmawiać z kimś o tym, co wyczytała w Dzienniku, choćby z państwem Skraeveling, ale nie mogła, ponieważ wówczas pomyśleliby, że praca Strażnika jest dla niej zbyt ciężka i stresująca. Mogłaby pójść z tym do Aish, ale trochę bała się trollicy, a poza tym do Błazenady było stąd bardzo daleko (pan Skraeveling mówił, że pół dnia pieszo, a to oznaczało, że na wyprawę tam i z powrotem potrzeba było całego dnia). Meluzyna nie mogła po prostu zniknąć na tak długo, nie mówiąc opiekunom, dokąd się wybiera. Zaczęliby zadawać pytania i wszystko wyszłoby na jaw, a tego właśnie chciała uniknąć.
Z osób, do których mogłaby się zwrócić, zostali tylko pastor Dearlove i jego rodzina – dziewczynka zawsze była z nimi blisko. Ale za każdym razem, kiedy już miała pójść na plebanię i zwierzyć się przyjaciołom z tego, co ją trapiło, przypominała sobie, że pan Noctis miał w kieszeniach płaszcza kamienie... Jeśli powiąże się to z jego tajemniczymi zapiskami w Dzienniku, wielebny Dearlove mógłby zacząć podejrzewać, że ogarnięty melancholią Strażnik postradał zmysły i celowo rzucił się w morskie fale. A wtedy musiałby wykopać zwłoki pana Noctisa ze świeżo usypanego grobu, na którym zaczynały już rosnąć stokrotki, i pochować nieszczęśnika poza terenem cmentarza, na skrawku ziemi przeznaczonym dla morderców i samobójców.
Biedny pan Noctis! Meluzyna wolała nie mieć czegoś takiego na sumieniu. A jeśli jego duch powróci i nie da jej spokoju? Przyleci jak mgła wędrująca po ścieżce prosto do Strażnicy, grzechocząc schowanymi w kieszeniach kamieniami... Nie, tego nikt by nie chciał. Uznała, że w tej sytuacji jest zdana na siebie. Będzie musiała sama poszukać odpowiedzi. Problem w tym, że na razie pojawiały się tylko kolejne pytania.
Meluzyna nigdy nie przebywała zbyt długo na piętrze Strażnicy. Większość czasu spędzała na parterze, gdzie mieściły się jej sypialnia, kuchnia, spiżarnia, komórka, jadalnia, bawialnia i przytulne mieszkanko państwa Skraeveling.
Na górze znajdowało się królestwo pana Noctisa, a na końcu korytarza, obok drzwi prowadzących na Wieżę, jego gabinet. Był to długi, wąski pokój, w którym dwie zastawione regałami ściany prowadziły do okna wykuszowego, gdzie stał stary, obity skórą fotel.
Teraz, jak przypuszczała dziewczynka, te pomieszczenia należały do niej, skoro podjęła się pełnić funkcję Strażnika. Meluzyna zatrzymała się w drzwiach. Na półkach pod lewą ścianą zobaczyła, ustawione w rządki niczym oddziały brytyjskich grenadierów, stare tomy Dziennika oprawne w czerwoną skórę. Całe strony zapełnione fantazyjnymi zawijasami pana Noctisa i jego przodków na nic się jednak nie przydały. W najstarszych księgach tekst był tak staroświecki, że Meluzyna nie była w stanie go odczytać, a w nowszych, jeśli dobrze się przyłożyła, mogła rozszyfrować tylko hasła o treści: „Nic nie widać”. Oprócz nich natknęła się niespodziewanie na kilka zapisków zaznaczonych na czerwono – tylko co mogły oznaczać? Miraże? Pomyłki? Szaleństwo?
A może Ukryte Wyspy naprawdę co jakiś czas pojawiały się na zachodzie? (Za każdym razem, kiedy studiowała te notatki, odruchowo zerkała przez okno, upewniając się, czy na pewno na horyzoncie niczego nie ujrzy).
Na półkach pod prawą ścianą dziewczynka też nie znalazła nic, co przybliżyłoby ją do odpowiedzi na dręczące ją pytania, ale zawartość tego regału była przynajmniej o wiele ciekawsza – pan Noctis ułożył tu wszystkie przedmioty, jakie znalazł na plażach Burzomorza. Skarby te umieścił w szklanych gablotkach albo pod małymi kryształowymi kloszami, żeby się nie kurzyły. Meluzyna z zaciekawieniem oglądała kamienie, rozmaitej wielkości muszle, skamieliny, koralowce, drobiny bursztynu, martwe ptaki, wyschnięte ryby i oszlifowane przez morską wodę kawałki drewna: od sporych drzazg po gałązki. Na jednej z półek stała butelka wykonana z czegoś, co przypominało porcelanę. Na jej ściance widniał maleńki, starannie wykonany napis w nieznanym języku. Znalazła też pudełko, w którym na zielonym suknie leżały poukładane parami szklane kulki w kolorze zielonym, brązowym i białym – gładkie i pokryte solą, więc Meluzyna domyśliła się, że musiały przez długi czas leżeć na dnie morza.
Wśród eksponatów natknęła się na skrzyneczkę pełną podłużnych czarnych kieszonek przypominających w dotyku skórę. Mieszkańcy Burzomorza nazywali je syrenimi torebkami, ale ona wiedziała, że to pochewki jajowe rekinowatych – twarde, rogowe osłonki, w których dojrzewa narybek. Najmniejsza kieszonka była niczym paznokieć na kciuku Meluzyny. Największa, wielkości sporej poduszki, leżała oparta o skrzynkę – nie zmieściła się do środka. Dziewczynka wzięła ją do ręki i okazało się, że pochewka jest zaskakująco lekka. Następnie przyłożyła twarz do twardej, gładkiej powierzchni. Poczuła delikatny zapach morza. Jaki potwór mógł wykluć się z tak dużej osłonki?
W jednym z tomów Dziennika, w którym aż roiło się od czerwonych liter i znaczków, przodek pana Noctisa napisał: Kiedy Ukryta Kraina się Wznosi, nadchodzą z tamtej strony przedziwne Przypływy, przynosząc niespotykane Ryby. Wtedy ocean wyrzuca na wybrzeże Burzomorza Przeróżne Bestie, których miejsce nie jest na tym świecie.
W dużej sypialni, należącej niegdyś do Strażnika, pan Skraeveling polerował i malował framugi okien i okiennice. Szykował pokój dla Williama, wujka Meluzyny. Przykryte pokrowcami meble – stolik i umywalnia – wyglądały teraz jak poczciwe i całkiem niestraszne duchy.
Meluzyna przysiadła na łóżku i spojrzała na trzy wiszące na ścianie obrazy. Był wśród nich portret ojca pana Noctisa – wyglądał jak wszyscy inni starsi mężczyźni, których przedstawiono na malowidłach wiszących w innych pokojach: miał pociągłą, ponurą twarz, a na głowie białą perukę. (Meluzyna zastanawiała się, jak pan Noctis zdoła rozpoznać własnego ojca, kiedy trafi do nieba i okaże się, że jest tam tłum identycznych dżentelmenów. Ale może w niebie nie nosi się peruk? Będzie musiała zapytać o to wielebnego Dearlove’a podczas najbliższej wizyty na plebanii).
Obok portretu ojca wisiała podobizna matki Strażnika – pięknej kobiety o wielkich, bladoszarych oczach. Kolor oczu oraz kasztanowate włosy odziedziczyli po niej dwaj chłopcy uwiecznieni na trzecim obrazie. Starszym z nich był sam pan Noctis – niezdarny młodzieniec u progu wejścia w dorosłość. Drugi był jeszcze mały – mógł mieć pięć albo sześć lat. I to był właśnie William, wujek Meluzyny. Dziewczynka przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, na kogo wyrósł ten malec z portretu i jaki teraz jest.
Wyobrażała sobie, że wita go w Wieży i pokazuje mu zapiski, jakie sporządziła, kiedy go zastępowała. Na pewno będzie pod wrażeniem jej wnikliwych obserwacji i starannego pisma. Na pewno jest tak mądry jak pan Noctis, ale przy odrobinie szczęścia trochę mniej ponury i powściągliwy. Meluzyna liczyła na to, że będzie mogła z nim przejrzeć tajemnicze notatki w Dzienniku jego brata i szczerze porozmawiać, jak Strażnik ze Strażnikiem. Być może wspólnie zdołają dojść do tego, co to wszystko znaczy.