Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
51 osób interesuje się tą książką
CZARUJĄCY ROMANS, KTÓRY ROZBAWI WAS DO ŁEZ OPISAMI KOBIETY, KTÓRA MA LEKKIE PROBLEMY Z GŁOWĄ, MĘŻCZYZNY, KTÓRY MA LEKKIE KŁOPOTY Z SERCEM, NIEUDANEJ DEPILACJI WOSKIEM ORAZ NAJSŁODSZEGO PSIAKA, JAKI KIEDYKOLWIEK BAWIŁ SIĘ W SWATA...
Niedostępny emocjonalnie. Jest wycofany, zimny i zamknięty jak magazyn z pociskami nuklearnymi. Stanowi również najlepszą partię stulecia – przynajmniej według jego bankowych wyciągów. Mój udawany chłopak…
Hayes Rutherford wyznaczył mi proste zadanie – mam trzymać swatających krewnych oraz zainteresowane kobiety na dystans od zamkniętego w sobie, zrzędliwego spadkobiercy mojego ulubionego imperium filmowego.
Jednak im bardziej przenikam przez otaczający Hayesa mur, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że mamy ze sobą wiele wspólnego.
ALE, JAK TO W PRZYPADKU UDAWANEGO ZWIĄZKU Z MILIARDEREM, WSZYSTKO FAJNIE, PIĘKNIE, AŻ ROZPĘTA SIĘ SKANDAL.
⭐ FAKE DATING
⭐ ENEMIES TO LOVERS
⭐ GRUMPY SUNSHINE
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
Hayes Alexander Rutherford, znany również jakomiliarder, który oddałby swoją fortunę, aby już nigdy w życiu nie oglądać żadnej kobiety
Istnieje coś, czego pragnie mężczyzna po dwóch weselach, pogrzebie, potajemnej nocnej przejażdżce i niefortunnym incydencie z drogową padliną – a jest to koniec dramatów.
Żadnych więcej nieszczęść.
I ludzi.
Ani totalnych katastrof w miejscu, które miało być rajem.
Zamiast jednak walnąć się do wyra przy otwartych drzwiach balkonowych w prywatnej posiadłości na niewielkiej wyspie u wybrzeży Maine i słuchać szumu uderzających o brzeg fal, gdy osunę się w pozbawione trosk zapomnienie, aby nabrać sił po ostatnich tygodniach – po przyjeździe do rezydencji zastaję problem.
Ktoś włamał się do mojej posiadłości, co jest jasne jak przebijające się przez chmury słońce wschodzące ponad wodą w oddali.
Tylne drzwi głównego budynku nie są zamknięte na klucz, światła się palą, brudne naczynia i ubrania walają się po całej zadaszonej werandzie. Ktoś ułożył poplamione farbą szmaty przed pralnią, a otwarta na oścież lodówka zieje zimnym blaskiem.
Co gorsza, w mojej lodówce znajduje się sernik.
Sernik, różowe wino – w dupie mam markę, ważne, że różowe – trzy torebki ciastek z masłem orzechowym, dwa styropianowe kubki Bóg jeden wie z czym w środku, wielki surowy stek, buteleczka sosu tabasco i kostka masła. Wszystko to w lodówce, która powinna być zamknięta, a nie jest.
Wkładam rękę do wnętrza chłodziarki.
Temperatura pokojowa.
Butelka z winem już się nawet nie poci, więc drzwiczki są otwarte tak długo, że lodówka się wyłączyła.
Co gorsza, to oznacza, że ten, kto włamał się do mojego domu, zepsuł sernik.
Jak to się stało, że zbezczeszczenie ciasta jest najgorszym z grzechów mojego intruza?
Boli mnie głowa. Ciało jest sztywne i obolałe. Możliwe, że mam migrenę. Na pewno czuję smród skunksa, jestem wyczerpany, a ktoś – nieupoważniony ktoś, kto nie powinien przebywać w moim sanktuarium po wszystkim, czego dokonałem, aby dotrzeć tu anonimowo i niezauważenie – pozwala, aby w mojej otwartej lodówce zepsuł się sernik.
To nie powinno być najbardziej przerażające wydarzenie tego poranka, a jednak tak właśnie jest.
Szybko narasta we mnie irracjonalna wściekłość z powodu zmarnowanego deseru.
Gdy przemierzam salon, kierując się w stronę schodów, w jednej ręce trzymam telefon, w drugiej mocno ściskam żal, że zrezygnowałem z ochrony. Drewniana podłoga jest ubłocona – widać ślady zarówno stóp, jak i łap – na poręczy wisi kasztanowa kurtka z wyhaftowanym uśmiechniętym hot dogiem.
Sytuacja nieustannie się pogarsza.
Na miłość boską, Hayes, zadzwoń na policję, powiedziałaby matka. Nie jesteś tak dobrą partią, jaką był twój brat. Nie ryzykuj resztek dobrego wyglądu, które ci zostały, konfrontując się z bandytami.
Wystarczy, że sam to zrobię.
Gdybym był odrobinę brzydszy, być może polujące na bogatych kawalerów laski, od których nie potrafię się opędzić, byłyby mniej skłonne do rzucania mi powłóczystych spojrzeń i trzepotania rzęsami.
Nie żeby ich uwaga miała cokolwiek wspólnego z moim wyglądem.
Komu potrzebny wygląd, gdy na koncie ma tyle zer co ja, a matka zachęca go do ożenku tak natarczywie jak moja? Pod warunkiem, że wybranka ma odpowiedni rodowód i pozytywnie przejdzie weryfikację.
Zapach czegoś słodkiego i nieoczekiwanego łaskocze mnie w nos, ale nie w sposób, w jaki zrobiłby to sernik.
Łaskoczą perfumy. Biorąc pod uwagę coraz głośniejszą muzykę – czy to I Will Survive? – oraz towarzyszące jej skomlenie, wątpię, aby to zarządca nieruchomości postanowił się zabawić pod moją nieobecność.
Choć nie za dobrze znam człowieka, jestem pewien, że nie jest z tych, którzy śpiewają piosenki o kobiecej sile.
Co oznacza, że zaraz znajdę w łazience nieproszonego gościa.
Przechodzę korytarzem do sypialni i lekko naciskam klamkę. Drzwi uchylają się bezgłośnie, gdy je popycham, odsłaniając kolejną górę porozrzucanych ubrań i drastycznie zwiększając głośność śpiewu. Dwa biustonosze zwisają z lustra nad komodą. Otwarte pudełko tamponów leży na podłodze przed drzwiami. Obok walają się cztery pary zabłoconych butów – niebezpiecznie blisko tureckiego dywanika pod moim łóżkiem.
Ale bałagan jest niczym w porównaniu ze śpiewem.
Dobry Boże, co to za śpiew!
W mojej łazience nie ma człowieka. Jest za to hiena, która utknęła w niezręcznej fazie dojrzewania, wyssała hel z balonu, a potem wypuściła gaz z gardła, nie najlepiej wykonując najgorszą piosenkę karaoke na świecie.
Nie pomaga na ból głowy.
Nie pomaga na wyczerpanie podróżą, którą odbyłem, żeby dostać się tu po kryjomu.
Nie pomaga na pragnienie, by zaznać samotności z dala od świata, z dala od społecznych intryg, od matki, tortów weselnych, wieńców pogrzebowych i ciężaru oczekiwań całych pokoleń, które znalazły się na moich barkach właśnie teraz, gdy stałem się nie tylko nowym dyrektorem finansowym rodzinnego interesu, lecz także – dość szybko i niespodziewanie – ostatnim nieżonatym miliarderem w wieku poniżej osiemdziesięciu trzech lat na całej Ziemi.
Można by pomyśleć, że dobiegając czterdziestki, mam swobodę, dzięki której mogę powiedzieć każdemu, kto się wtrąca w moje życie osobiste, żeby spadał. Nic bardziej mylnego: fortuna mojej rodziny, która wzięła swój początek od kreskówek w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, a pomnożyła się dzięki filmom familijnym, serialom telewizyjnym, sieciowemu streamingowi, parkowi rozrywki i markowym gadżetom, trwa do dziś, sprawiając, że każdy członek naszej familii marzeń znajduje się w centrum uwagi.
Jesteśmy filarem doskonałości.
Rutherfordowie nie dopuszczają do skandalicznych zachowań, nie dają się złapać nawet na niewielkich potknięciach, takich jak przejęzyczenie, chociaż w niektóre dni mam przemożną ochotę wejść na most Brooklyński i głośno zakląć.
I nawet jeśli próby moich krewnych, by zeswatać mnie z dziesiątkami kobiet, z których każda jest potencjalną wymarzoną narzeczoną, są irytujące, są niczym w porównaniu z wyrzutami, że nie żyję zgodnie z rodzinną tradycją.
Piosenka się zmienia, dziki lokator zaczyna fałszować do Thank U, Next.
Jest stanowczo za wcześnie na Arianę Grande i zakłócanie piskiem jej głosu.
Zapomnijcie o dojrzewającej hienie, która nawdychała się helu.
Robię dwa kroki do mojej sypialni i przez szparę w drzwiach do łazienki dostrzegam intruza. Kolejne trzy kroki i widzę wyraźnie.
W pewnym sensie.
Kobieta owinęła włosy niebieskim ręcznikiem, mój czarny jedwabny szlafrok zwisa z jej ramion, a jej twarz jest pokryta czymś zielonym. Jedną nogę opiera o krawędź eleganckiej wanny i…
Dobry Boże, powiedzcie, że nie robi tego, co mi się wydaje, że robi.
Kobieta zawodzi smętnie niezrozumiałe słowa, których chyba nie powinno się zawodzić, i mocno szarpie, co przerywa śpiew, gdy z jej gardła wyrywa się jęk bólu.
Tak.
Depiluje bikini, opierając stopę o brzeg mojej marmurowej wanny.
Mając na sobie mój szlafrok.
Co za zuchwała baba.
Włamała się do mojego domu.
Zostawiła śmieci, brudne naczynia i ubrania na każdej dostępnej powierzchni.
Nie szanuje sernika.
I depiluje się w łazience, profanując wątpliwej klasy piosenki.
To się musi skończyć.
Teraz.
Wchodzę, gotowy przerzucić ją sobie przez ramię i wywalić przez balkon.
– Co ty, do diabła, wyprawiasz?!
Odwraca się, krzyczy, następnie szybko jak ninja porywa z brzegu wanny wielką butlę szamponu i rzuca nią w moją głowę.
– Przestań! – rozkazuję.
– Intruz! – wrzeszczy, aby przekrzyczeć piekielną muzykę. – Bierz go, Żelek! – Chwyta ręcznik i również nim we mnie rzuca.
Z łatwością robię unik, choć moje zmęczone ciało wolałoby, żeby nie było to konieczne.
– Przestań.
Na wszystkie filmy, które kiedykolwiek powstały w wytwórni Razzle Dazzle, dlaczego właśnie dziś postanowiłem zrezygnować z ochrony?
Jej szlafrok – mój szlafrok – jest rozchylony, odsłania kremową skórę, jędrne piersi i na wpół wydepilowaną strefę zakazaną, ale niemal całkowita golizna nie przeszkadza kobiecie skoczyć na drugi koniec łazienki do mojej półki, z której porywa pastę do zębów i również nią we mnie rzuca.
– Złodziej! Morderca!
Stawiam trzy kroki w jej stronę, przy czym leci ku mnie elektryczna szczoteczka do zębów.
– Za kogo ty się, do cholery, uważasz?
– Pomocy! – wrzeszczy. – Żelek!
Odpycham na bok rzucone pudełko. Co to, do chuja, jest żelek?
Babka jest zboczona? To jakieś hasło bezpieczeństwa?
Ma mnie za striptizera? A może za żigolaka?
A wydawało mi się, że gorzej już być nie może.
Chwyta stojący pośrodku toaletki stojak na ręczniki, ale dobiegam do niej i wyrywam go jej z rąk, nim zdąży znów we mnie rzucić. Chwytam ją za nadgarstki, by nie wyrządziła więcej szkód.
– Co – sapię w jej pokrytą zieloną mazią twarz – robisz w moim domu?
Wykręca ręce, wyrywa mi się i nurkuje w stronę garderoby.
– To nie jest twój dom!
Bawi się w szczegóły? Chryste, nienawidzę rozmawiać z ludźmi tak samo jak tego, że wciąż muszę przekrzykiwać tę pogańską muzykę.
– Jestem cholernie pewny, że to nie jest też twój dom. – Ups. I znowu przekleństwo. Przepraszam, mamo. – Co tu robisz?
– Żelek! – wrzeszczy. Obraca się, mamrocząc coś o zbyt wielu przeklętych drzwiach.
Ręcznik na jej głowie się przekrzywia, szlafrok rozchyla, dając mi widok, którego nie pożądam dziś od żadnej kobiety, aż w końcu zaczynam rozumieć.
Strach.
Ona się boi.
Opóźnione pojmowanie, Hayes?
Mamrocząc pod nosem, wkładam ręce do kieszeni i opieram się o drzwi garderoby, siląc się na spokój. Spoglądam na nią jak na zadanie z matematyki, a nie żyjącą kulę emocji, która złapała za suszarkę do włosów i celuje nią we mnie, jakby mogła wydmuchać mnie za drzwi.
– Kim jesteś? – Tak na marginesie, cholernie trudno o spokojny ton. Wczoraj pięć minut po rozpoczęciu się wesela brata skończyły się moje umiejętności towarzyskie, a przez sześć kolejnych godzin musiałem udawać, że dobrze się bawię. Nie zostało już nic, co mógłbym wykorzystać wobec tej kobiety stojącej pomiędzy mną a czasem w samotności, który od tak dawna mi się należy.
Kołysze się w przód i w tył, ręcznik zsuwa się z jej włosów, poły szlafroka powiewają, a suszarka pozostaje skierowana na mnie. Na pokrywającej twarz zielonej mazi wychodzą plamy, jakby kobieta pociła się pod maską.
– Uczciwie wynajęłam ten dom, więc musisz wyjść.
– Jestem właścicielem i nikomu go nie wynajmowałem.
– Udowodnij.
Udowodnij?
– Nie masz pojęcia, kim jestem, prawda?
– Jaja sobie robisz? – mruczy pod nosem. – Kolejny? Żelek!
– Przestań krzyczeć o żelkach. Czym, do cholery…
To ostatnie słowo, które wypowiadam, nim uświadamiam sobie, czym jest żelek.
To pies.
Wielki, czarno-brązowy, z długim pyskiem, spiczastymi uszami, szczerzący zęby, warczący pies obronny.
Mam wrażenie, że zaraz zostanę jego śniadankiem.
Ten dzień naprawdę nie mógłby być gorszy.
ROZDZIAŁ 2
Begonia Fairchild znana również jako kobieta, która chciałaby przestać żałować ostatniej decyzji w swoim życiu. I przestanie. Lada dzień. Naprawdę…
Rozpocznij podróż porozwodową i rozpieść się w miejscu bez internetu czy sygnału GSM, aby matka nie mogła się z tobą skontaktować przez kilka tygodni, powiedziałam sobie. Patrz, właśnie pojawiło się ogłoszenie o domu do wynajęcia na plaży w zasięgu twojego budżetu. To musi być przeznaczenie, powtarzałam.
I naprawdę tak było.
Przez dwa wspaniałe dni.
A teraz?
Teraz przesłuchuję intruza, którego mój pies trzyma w garderobie, i nawet nie mam jak zadzwonić na policję. Wiem, że Żelek zaraz przestanie warczeć, ponieważ jest najgorszym psem obronnym na świecie, co zniweczy ostatnią krztynę mojej przewagi nad tym włamywaczem-mordercą.
– Kim jesteś? I nawet nie próbuj bezczelnie twierdzić, że powinnam cię znać, bo jesteś jakimś ważnym nadętym dupkiem – grożę facetowi, który jest obecnie zakładnikiem mojego psa pomiędzy wieszakami na ubrania w kącie przestronnej garderoby.
W jakiej łazience można znaleźć czworo drzwi?
Właśnie w tej.
To taka łazienka.
Wczoraj, gdy wynajmowałam dom przy plaży z łazienką tak wielką, że ma dwie garderoby i mały salonik, była taka fajna, lecz dziś, kiedy musiałam podjąć decyzję, którędy uciec, wybrałam źle i teraz jestem uwięziona w garderobie z intruzem, który piorunuje mnie wzrokiem, jakbym to ja tu nie pasowała.
Mam do dyspozycji dwie bronie.
Jedną z nich jest suszarka do włosów, przerażająca tylko wtedy, gdy nastąpi zwarcie i zapalą ci się włosy, a drugą telefon, który nie łapie sygnału w domu – dziękuję, niejasny planie taryfowy – a który w końcu udało mi się wyłączyć w kieszeni szlafroka, uciszając głos Ariany Grande, jak zapewne ten facet zamierza uciszyć mnie już na zawsze.
– Nazywam się Hayes Rutherford i to mój dom – mówi cichym, opanowanym głosem. Otacza go aura władczości, która może się wiązać również ze smokingiem (A tak w ogóle, kto włamuje się do posiadłości na wyspie w smokingu?) albo z tym, że nazwisko Hayes Rutherford brzmi dość dosadnie.
Dlaczego nazwisko faceta wydaje mi się tak znajome?
I dlaczego jego wydźwięk przywodzi mi na myśl, że intruz mnie nie zabije?
Prawdopodobnie dlatego, że gdyby planował mnie wykończyć, powiedziałby, że nazywa się Freddy Krueger, Pan Śmierć czy Chad, ponieważ Bóg jeden wie, że miałam w życiu wystarczająco dużo Chadów. Wszechświat z pewnością posłałby jakiegoś Chada, by mnie zamordował.
Ale ten człowiek – Hayes Rutherford – wpatruje się we mnie wyczekująco, jakby właśnie odpowiedział na każde moje pytanie, i choć drżenie jego policzka sugeruje, że ochoczo udusiłby mnie sznurem od suszarki, reszta jego twarzy mówi, że ma dość całego tego syfu.
Nie jest stary. Może po trzydziestce, góra przed czterdziestką, wnioskując po delikatnych kurzych łapkach w kącikach oczu i siwych pasmach rozsianych po ciemnych włosach. Wyraźnie jest w dobrej formie. Żadnego sadełka nad paskiem, a podwinięte rękawy koszuli ukazują coś, co w innych okolicznościach nazwałabym porno-przedramionami. Stoi prosto, widać napięte ścięgna na jego szyi.
I kosmyk opada mu na szerokie czoło, jakby zmęczył się dobrym zachowaniem. A może nie ma już na nie siły i pierdzieli to, że powinien trzymać się z resztą włosów.
Czy to nie to samo?
Nie mam pojęcia.
Ale wiem, że w tej chwili powinnam się rozkoszować sernikiem na śniadanie, a jeśli wkrótce nie spłuczę farby z włosów, nie będzie szans, by ktokolwiek mnie kiedykolwiek przeoczył, ponieważ będą tak jaskrawe, że astronauci dostrzegą je z Marsa.
Jakby to było moje największe zmartwienie w momencie, kiedy intruz więzi mnie w garderobie.
Jeśli spróbuję stąd uciec, Żelek pomyśli, że to zabawa, więc możliwe, że ten cały Hayes Rutherford zaatakuje.
I wtedy to do mnie dociera.
– O Boże, Hayes Rutherford. Jakby zamieniono miejscami imię i nazwisko prezydenta. Rodzice celowo ci to zrobili?
Mężczyzna powoli mruga i mam wrażenie, że nikt nigdy go o to nie zapytał.
Uwaga do zapamiętania: nie żartować z nazwisk prezydentów z włamywaczem, który może rozważać morderstwo.
Kolejna uwaga do zapamiętania: jeśli przeżyję ten koszmar, na pewno będę pierwszą ofiarą. Pierwsza zawsze jest ta próżna, co wydaje się głupie, ponieważ nie cechuje mnie próżność. Zdarzył mi się poranek rozpieszczania się w luksusowej łazience. Doszło do tego pięć razy w całym moim życiu. Chodzi mi o rozpieszczanie, a nie o luksusową łazienkę. Zazwyczaj rozpieszczałam się w takiej, która była wielkości jednej trzeciej tej garderoby. To definitywnie pierwszy raz w luksusowej łazience.
I ostatnia uwaga do zapamiętania: z każdą upływającą sekundą nabieram coraz większej pewności, że facet nie zamierza mnie zabić. Ale wciąż nie podoba mi się ta sytuacja.
Żelek – owczarek shiloh – powoli się uspokaja. Mam ze dwadzieścia sekund, nim cały ten Hayes Rutherford zda sobie sprawę, że pies prędzej zgasi światło i zamknie za sobą drzwi, niż go ugryzie.
Biedny Żelek.
Nie takiego spokoju szukali w szkole dla psów do pomocy niepełnosprawnym.
– Tak – mówi w końcu Hayes Rutherford. – To dokładnie to. Moi rodzice mają prezydenckie poczucie humoru.
– Kłamiesz.
Robi minę, jakby mucha atakowała jego nos.
– Jak się tu dostałaś?
– Za pomocą kodu. Wynajęłam dom na dwa tygodnie. A jak ty się tu dostałeś?
– Od kogo wynajęłaś posiadłość?
Wspominałam, że mam dość facetów? Mam ich po dziurki w nosie.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Odpowiedziałem na nie sześciokrotnie. To mój dom. Od kogo go wynajęłaś?
– Ze strony oferującej wynajem posiadłości na wakacje. Odpowiedziałeś na moje pytanie dwukrotnie, ale to wcale nie sprawia, że wierzę ci bardziej niż za pierwszym razem. Jak możesz mieć wakacyjny dom do wynajęcia, skoro nic o nim nie wiesz?
Coś migocze w jego oczach – chyba irytacja – i po raz pierwszy, odkąd niemal dostałam zawału serca w łazience, zdaję sobie sprawę, że może rzeczywiście jest właścicielem tego domu i istnieje spora szansa, że nie powinnam tu przebywać.
Wydaje mi się, że Żelek również ma tego świadomość. Przechyla głowę, cofa się i szczeka po raz ostatni.
Szczekając, mówi: Przecież powinnaś wiedzieć, że pięćdziesiąt dolców za noc w tym domu to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, Begonio. Kładzie się i podwija jedną łapę pod pierś.
Rzucam okiem na rząd garniturów, koszul i dżinsów zwisających równo z wieszaków. Komoda w sypialni pełna jest męskiej bielizny i skarpet oraz zabawnych spodni od piżamy. Na parterze znajduje się gabinet wypełniony książkami i zdjęciami rodzinnymi, którym nie przyjrzałam się uważnie, ponieważ założyłam, że to tylko dekoracja pasująca do eleganckiej reszty domu.
Ale czy na tych zdjęciach jest ten mężczyzna?
Czy to naprawdę jego dom?
Wydawało mi się dziwne, że w budynku znajdowały się ubrania i rzeczy osobiste, ale przecież kiedy ostatnio wynajmowałam coś na wakacje, robiłam to wspólnie z czterema koleżankami ze studiów w Panama City Beach i nie była to tak wytworna rezydencja jak ta. Logiczne, że popularne wakacyjne kwatery będą skromnie umeblowane, biorąc pod uwagę zazwyczaj lichy studencki budżet, a ekskluzywne domy na osobliwych wyspach u wybrzeży Maine mają więcej udogodnień.
Ale znowu – pięć dych za noc.
Kiedy na stronie wyczytałam, że to promocja, bo ktoś na ostatnią chwilę odwołał przyjazd, powinnam była się domyślić.
Naprawdę.
Czy ja tu przebywam… nielegalnie?
Rety.
Chciałam przygody.
Wygląda na to, że ją dostanę. Może będzie się wiązać ze zdjęciem do policyjnej kartoteki.
Matce się spodoba.
Ale mam umowę najmu. Nie mogą mnie aresztować za włamanie, jeśli mam umowę najmu.
Czy mogą?
Czy ponoszę odpowiedzialność, jeśli nie wiedziałam, że podpisuję umowę z oszustem?
– Odłóż, proszę, tę cholerną suszarkę – mruczy pod nosem. – I na miłość boską, zawiąż szlafrok.
Patrzę po sobie, piszczę, następnie podrywam głowę, celując w niego suszarką, a drugą ręką próbując złączyć poły szlafroka. Stoję z odsłoniętym kroczem i co najmniej jednym sutkiem na wierzchu.
– Obróć się.
Spogląda w sufit. Natychmiast zaciągam szlafrok, wiążę pasek, następie ponownie celuję w Rutherforda suszarką.
– Skąd mam wiedzieć, że jesteś właścicielem? Co, jeśli tylko znasz właściciela? A co, jeśli tylko obserwujesz dom, bo chcesz wiedzieć, kiedy znów będzie pusty?
– Nakryłaś mnie. Jestem włamywaczem. W smokingu. Jedynym, który włamuje się w eleganckim stroju z poprzedniego wieczoru. Co miałbym najpierw stąd zabrać?
– Sarkazm nieszczególnie do ciebie pasuje.
– Nie sądzę, byś mogła oceniać atrakcyjność innej osoby.
Sapię. Czy on właśnie…? Ależ tak.
Nazwał mnie brzydulą.
– Żelek, ugryź go w jaja.
Pies unosi głowę, chwyta dżinsy z wieszaka i przynosi mi do stóp.
Intruz – Hayes – znów robi tę minę, jakby rozważał wszystkie złe decyzje, które podjął w życiu, a które doprowadziły go do tej chwili.
Albo tak mi się tylko wydaje.
Ale czy to zły moment? Czy to musi być zły moment?
– Żelek, wiesz, że nie będą pasowały na moje biodra. Jeśli chcesz mnie ubrać, przynieś coś z mojej walizki.
Pies się do mnie uśmiecha. To jego ulubiona zabawa. Zobacz, co potrafię, mamusiu.
Hayes mocno zaciska powieki i uciska nasadę nosa.
– Pokaż umowę najmu.
Nie ma to jak bycie utrapieniem dla mężczyzny – potem może wmawiać kobiecie, że jego pierwotnym planem nie było morderstwo. Nie mówię, że nie wkurzę go na tyle, że będzie chciał mnie ukatrupić z innych powodów – były mąż mawiał, że mam do tego talent – ale w tej chwili czuję się dziwnie bezpieczna.
– W telefonie mam maila. Jeśli nie ma cię na rodzinnych zdjęciach na dole, dzwonię na policję. Cieszę się, że mogę wyjaśnić z tobą ten problem, ale potrzebuję zachęty. Dasz mi się ubrać i umyć, a potem pokażę ci umowę.
Jego nos drga.
Ponieważ obawia się policji? Przyszedł, żeby napytać sobie biedy? Czy zdjęcia z dołu nie są rodzinnymi fotografiami? Nie przyjrzałam się im uważnie, ponieważ czułam, że praca z akwarelami w pomieszczeniu, w którym moglibyśmy spowodować poważne szkody, gdyby Żelek postanowił mi pomóc, będzie niewłaściwa, i choć uwielbiam oglądać zdjęcia, założyłam, że te tutaj są pozowane i nie przedstawiają tego, kto tu faktycznie mieszka.
– Masz pięć minut, żeby się ubrać i dołączyć do mnie na dole z umową najmu, inaczej to ja zadzwonię na policję. Rozumiemy się?
– Dwadzieścia minut.
– Pięć.
– Piętnaście.
– Pięć.
– Trzydzieści.
– Trzy. – Wyjmuje komórkę z kieszeni, jakby już chciał dzwonić na komisariat.
I wtedy mój pies stwierdza, że to czas na zabawę.
Widzę to w zwolnionym tempie. Żelek spogląda na telefon. W jego umyśle obracają się trybiki. Zabawka! Zabawka! Rozjaśniają mu się oczy, otwiera pysk, prostuje tylne łapy i jednym szybkim susem porywa telefon.
No to lecimy.
– Żelek!
Czterdziestopięciokilowy pies obraca się, rzuca do przodu, wypada z wyłożonej wykładziną garderoby do wyłożonej płytkami łazienki, ślizga się, odzyskuje równowagę i ucieka.
A Hayes Rutherford, znany również jako Pan Eleganckie Portki, z przekrwionymi oczami i drgającym mięśniem na policzku, falującymi nozdrzami i kijem w dupie – choć może to ostatnie nie do końca jest jego winą – rzuca mi spojrzenie, które mogłoby spopielić mnie tu, gdzie stoję, nim rusza w pogoń za moim psem.
ROZDZIAŁ 3
Hayes
Ze wszystkich kątów na świecie rogi są zdecydowanie najmniej lubiane.
Mówiąc konkretnie, niefajnie zostać zapędzonym w kozi róg, gdzie właśnie się znajduję, ponieważ moja dzika lokatorka zdała sobie sprawę z bardzo, ale to bardzo niebezpiecznej rzeczy.
– O Boże – wysapała. – Jesteś Hayes Rutherford.
Ścigałem psa po całej cholernej posiadłości, a teraz jesteśmy w gabinecie, gdzie zwierzak z piekła rodem w końcu zdecydował się oddać mi komórkę.
Futrzana bestia wbiegła do pomieszczenia i położyła cholerny telefon obok ładowarki na biurku, jakby wiedziała, jak go naładować.
Dyszę ciężko. Puchną mi powieki, drapie mnie w gardle, zatykają mi się zatoki, gdy chwytam komórkę i chowam ją z powrotem do kieszeni. Kobieta pochyla się, aby złapać oddech, jakby ostatnim miejscem, do którego biegła, była lodziarnia. Ręcznik zniknął z jej głowy, włosy niechlujnie lepią się do jej twarzy, na której nadal znajduje się jakaś maź. Sama czaszka ma dziwny czerwony kolor, który przeziera przez zielony glut i zmienia się w nienaturalny odcień, coś pomiędzy brązem kanalizacyjnym a odpychającą brunatnością, a jej szlafrok jest tak rozchylony jak jej usta, gdy intruzka wpatruje się w rząd rodzinnych fotografii ustawionych na regale na książki, na półce na wysokości jej oczu.
– Twoje imię – domagam się rozkazującym tonem.
Pies szczeka, jakby sądził, że zdoła odpowiedzieć na moje pytanie.
Wskazuję na niego.
– I wyrzuć to utrapienie z mojego domu. Natychmiast.
– Jesteś z tych Rutherfordów. Rutherfordów od Razzle Dazzle.
W ten oto sposób znika moja szansa na odrobinę prywatności podczas pobytu tutaj. Matka dowie się, gdzie jestem, w ciągu mniej więcej czterdziestu dwóch minut, ponieważ jakaś kobieta wyszeptała moje imię – to jak potarcie magicznej lampy z dżinem w środku – i w ciągu czterech godzin przybędzie z co najmniej jedną odpowiednią panną.
Wszyscy są teraz na poślubnym brunchu Jonasa. Pojedzie limuzyną, poleci helikopterem, następnie na pokładzie prywatnego samolotu dotrze na małe lotnisko na stałym lądzie. Na koniec wyczarteruje prom, aby dostać się na wyspę.
– Imię – powtarzam.
– Begonia. Jestem Begonia. O Boże. Kiedy byłam nastolatką, w moim pokoju wisiały plakaty z twoim bratem.
Drga mi powieka. Begonia? Zjem własne buty, jeśli to jej prawdziwe imię.
– Jaka Begonia?
– O, opowiadasz jeden z tych kawałów o pukaniu?
Próbuję oddychać głęboko przez nos, ale nozdrza mam opuchnięte.
– Jak brzmi twoje nazwisko?
Milczy.
– Mogę też przeszukać twoją torebkę – mamroczę.
Staje prosto, dotyka mazi na włosach, następnie rozmazuje sobie tę na twarzy i mruga błyszczącymi zielonymi oczami.
– Jesteś pierwszą osobą, która mnie o to pyta. Przepraszam. Potrzebuję chwili. – Gwałtownie wciąga powietrze i wachluje się ręką przed twarzą. – Wow. Nie spodziewałam się, że tak to we mnie uderzy. Przepraszam.
W moim domu przebywa wariatka. Jaka osoba zaczyna płakać po pytaniu o nazwisko?
Porzucona panna młoda, odzywa się głos szwagierki w mojej głowie.
Wdowa, wcina się głos wujka Antonia.
Kobieta, która cierpiała na amnezję i właśnie odzyskała pamięć, ale dowiedziała się, że przyjaciele i rodzina uznali ją za zmarłą i żyją dalej, piszczy głos kuzynki.
Niekiedy bardzo mi się nie podoba, że ulubiony członek mojej rodziny jest uzależniony od koreańskich dramatów.
Albo po prostu odkryła, że jest adoptowana, i właśnie zrozumiała, dlaczego od zawsze czuła, że nie pasuje do rodziny, dodaje głos Keishy i tym razem potrafię sobie wyobrazić jej cwaniacki uśmieszek, bo chociaż może być ulubionym członkiem mojej rodziny, nie waha się odgrywać swatki jak cała reszta. Sama również została adoptowana – przez brata mojej matki, choć romantyczna dusza podpowiada jej, że jest bardziej z Rutherfordów niż ja – i jest znakomitym przypadkiem w badaniu pod tytułem: „Wychowanie kontra natura”. Jest taka jak ty, Hayes. Nie pasuje. Ale ona została adoptowana, a ty jesteś po prostu dziwny.
Nie jestem dziwny, chociaż potrzebowałem wielu lat, by wyzbyć się głęboko zakorzenionej w mojej głowie etykietki. Po prostu nie pasuję do tego, czego oczekuje się od kogoś z nazwiskiem Rutherford. Wolę matematykę od ludzi. Wolę czytać biografie niż rozmawiać o głównej bohaterce ostatniej komedii romantycznej wytwórni Razzle Dazzle.
Kiedyś zwymiotowałem na przejażdżce kolejką górską w parku rozrywki wytwórni Razzle Dazzle, co sfotografowano i sfilmowano, aby mogła to zobaczyć każda osoba na świecie, a media przedstawiły mnie jako dziwaka.
Bóg jeden wie, że nikt z mojej rodziny nigdy nie trafił na nagłówki gazet. Wszyscy inni są na to zbyt perfekcyjni.
Wszyscy pasują do ideału.
Nawet Keisha, która jest chodzącą katastrofą, chociaż dzięki temu, że nie nosi nazwiska Rutherford, nie jest z nami kojarzona.
Jednak nawet ona miała lepszy debiut medialny. Mój odbył się, gdy przypadkowo przeprowadził ze mną wywiad rój krwiożerczych paparazzich po tym, jak rozdzielono mnie z rodziną na premierze filmu. Miałem może z sześć lat. Byłem tak zdenerwowany, że zamiast odpowiadać na pytania, gdakałem jak kurczak, dopóki nie uratował mnie tata.
Wzdrygam się na to wspomnienie i po raz kolejny żałuję, że nie jestem gdzieś indziej. Skoro chciałem popracować w spokoju, powinienem był jechać do domu w Nantucket. Jednak dom w Nantucket należy do matki, więc wiedziałaby, gdzie jestem, gdy tylko wcisnąłbym pierwszą cyfrę na panelu alarmu.
Tutaj miałem choć cień szansy.
– Fairchild – mówi Begonia. – Nazywam się Begonia Fairchild.
Nie rób tego. Nie rób tego. Nie…
– A miałaś trudność z wypowiedzeniem tego, bo…?
Cholera.
I tak to zrobiłem.
– Wybrałam je po rozwodzie. – Macha lewą ręką, pozbawioną biżuterii, i głupkowato się uśmiecha, mrugając pospiesznie.
Czy ona ze mną flirtuje, czy też coś wpadło jej do oka?
– Nie ma mowy, abym nadal nazywała się Dixon, a nigdy nie czułam, by nazwisko Bidelspach pasowało do mnie, jak bym tego chciała, więc zdecydowałam, że będę się nazywać Begonia Fairchild. Tacie by się spodobało. Był bardziej za pokojem, miłością i dobrobytem niż matka. Daj mi kwadrans, żebym wzięła prysznic i się ubrała, a przyniosę umowę najmu i spróbujemy się dowiedzieć, co się tutaj dzieje. Masz ochotę na sernik? Mam całkiem sporo. Myślałam, że wystarczy mi na tydzień, ale mogę zdobyć więcej, jeśli zjemy go tego ranka. O Boże. Jesteś dziwnym starszym bratem Jonasa Rutherforda. Nie wierzę, że znajduję się w twoim domu. I mówiąc „dziwnym”, nie miałam nic złego na myśli. Tak tylko…
– Przestań paplać.
– …od zawsze nazywały cię magazyny dla nastolatków. Przepraszam. Kiepski nawyk. Więcej tego nie powtórzę.
– Wykąpiesz się, spakujesz, podpiszesz umowę o zachowaniu poufności, w której potwierdzisz, że wcale cię tu nie było i nigdy mnie nie widziałaś, i że będę mógł cię pozwać o odszkodowanie w wysokości dziesięciu milionów dolarów, jeśli złamiesz dane słowo. Potem będziesz mogła odejść.
Jestem dupkiem. Zasadniczo nie lubię nim być, ale dziś nie potrafię zapanować nad frustracją i gniewem.
Chcę się, kurwa, przespać, ponieważ kiedy się prześpię, będę mógł się zagłębić w pewne nieścisłości, jakie znalazłem w księgach rachunkowych Razzle Dazzle zaraz przed próbnym obiadem Jonasa, kiedy usiłowałem oderwać myśli od pogrzebu kuzyna Thomasa i mojego nowego stanowiska w firmie.
Pies skomle i się kładzie, zakrywając nos łapą, jakby wiedział, że ma kłopoty.
– W porządku, Żelek – mówi kojąco Begonia. Mruga i patrzy na mnie. – Naprawdę przepraszam. Chamskie ze strony brukowców, że tak cię nazywały, a ja mogłam tego nie powtarzać. Jestem trochę zdenerwowana. Nie codziennie spotykam kogoś, kto jest krewnym faceta, w którym kochałam się jako nastolatka. Ale zapewne słyszysz to tak często, że to wkurzające.
Właściwie to nie. Świetnie potrafię unikać ludzi, zwłaszcza tych, którzy zadurzyli się w moim bracie.
Więc tak, w tej chwili to bardzo irytujące.
Pozwalam, aby odpowiedział za mnie język ciała.
Kobieta staje prosto, dotyka policzków, zabiera rękę, patrzy na swoje zielone palce i się krzywi.
– No tak! Wezmę prysznic, ubiorę się i przygotuję kawę i sernik, po czym podpiszę umowę z klauzulą zachowania poufności i ustalimy, kto zostaje, a kto wyjeżdża. Zamykam usta na kłódkę. Nie pisnę ani słówka. Nie poproszę nawet o zdjęcie. Daję słowo. I przepraszam, że Żelek ukradł ci telefon. Czasami… cóż, czasami uważa się za małego irytującego ludzkiego braciszka, a nie psa. – Marszczy brwi. – Jadasz sernik? Wiem, że w parku Razzle Dazzle na każdym rogu znajdują się stoiska z sernikami, ale to chyba nie znaczy, że za nim przepadasz, prawda?
Wskazuję na drzwi.
– No tak. Na górę. Natychmiast. – Stawia dwa kroki, po czym obraca głowę. – Dlaczego jesteś ubrany, jakbyś wyszedł z przyjęcia? Spędziłam tu już dwie noce, a gospodarz, który zamieścił ogłoszenie, na pewno zna cię na tyle dobrze, że się ciebie nie spodziewał, więc…
– Kiedy będziesz się kąpać, wynotuję wszystkie zniszczenia w domu i wystawię ci rachunek.
Piszczy.
Wskazuję drzwi jeszcze bardziej zniecierpliwionym gestem.
– Powinieneś wiedzieć, że mniejsza wylewka w prysznicu była już wcześniej zepsuta. Zanotowałam to, by zgłosić administratorowi, kiedy znów złapię zasięg w telefonie. Jednak do tej pory mi to nie przeszkadzało, ponieważ deszczownica to najfajniejsza rzecz na świecie. Komu potrzebna dodatkowa wylewka, gdy może udawać, że kąpie się podczas burzy? Poza tym Żelek nie jest pierwszym psem tutaj. Wiem, że większość właścicieli domów nie chce przyjmować tak dużych pupili, więc byłam zachwycona, gdy się dowiedziałam, że zwierzęta są mile widziane. Byliśmy trochę zaskoczeni sierścią na schodach, ale nie przejęliśmy się za bardzo, bo wiedzieliśmy, że Żelek zostawi trochę swojej, więc…
– Przestań mówić.
Drży jej podbródek.
Niech to szlag.
Okrążam biurko, by do niej podejść.
Cofa się do drzwi, a pies naśladuje jej zachowanie.
– Idź – rozkazuję.
– Wiedziałam, że to zbyt piękne, by było prawdziwe – mamrocze, kierując się do drzwi. Nie mówi do mnie. Mówi do psa. Można poznać po tym, że zaczęła gaworzyć. – Kto wynajmuje dom za pięć dych za noc? To jak wtedy, gdy wykupiliśmy rejs przez Groupon i kiedy dotarliśmy na miejsce, kapitan był pijany i zapomniał, że wziął kasę od trzystu osób za wycieczkę łodzią zbudowaną dla siedmiu.
Tłumię westchnienie irytacji, gdy kobieta skręca za róg i wchodzi po schodach.
– Ale wyszło dobrze, nie, Żelek? Naprawdę nie powinnam wsiadać wtedy na łódź. To też wyjdzie na dobre.
Może dla niej.
A dla mnie?
Jeśli wkrótce nie znajdę zachowanego na czarną godzinę listka leku antyhistaminowego, matka i kwalifikujące się panny nie znajdą mnie w domu.
Znajdą mnie w szpitalu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: The Last Eligible Billionaire
Copyright © 2022 by Pippa Grant
Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: © Najla Qamber
Opracowanie językowe i przygotowanie do druku:
CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-302-0
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
SERIA: HYPE