Moi współcześni - Stanisław Przybyszewski - ebook

Moi współcześni ebook

Stanisław Przybyszewski

5,0

Opis

Alkoholik, skandalista, maestro bufonady, niezwykły przybysz z Berlina, który swego czasu porwał za sobą młody Kraków, stary zaś zbulwersował śmiałym stylem życia i niefrasobliwością zarazem. W tamtym miejscu i czasie był rzeczywiście „poète maudit”, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Moi współcześni to dwa tomy wspomnień Stanisława Przybyszewskiego. Pierwszy, Wśród obcych, publikowany na gorąco w „Tygodniku Ilustrowanym” w 1924 r. i „Rzeczypospolitej” w 1925 r., w formie książkowej ukazał się w Warszawie w 1928 r., a więc już po śmierci autora. Zatytułowany Wśród swoich tom drugi pozostał nieukończony, wydany pośmiertnie w Warszawie w 1930 r.

Przybyszewski niewątpliwie publikacją tą wydobywa się z gęstniejącego wokół niego z roku na rok zapomnienia. Wspominając osoby, które spotykał, obracając się w kręgach bohemy artystycznej Kristianii i Berlina u schyłku XIX w., rysuje swą sylwetkę na tle innych postaci, takich jak August Strindberg czy Knut Hamsun. Jednocześnie mieszanina megalomanii i (jednak) pokory, którą ujawnia na kartach pamiętnika, jest rozbrajająca. Główną może cechą tej niejednoznacznej postaci był rodzaj ujawniających się w wielu sferach i w odniesieniu do rozmaitych kwestii migotliwości.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Stanisław Przybyszewski
Moi współcześni
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Pamiętnik

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 684

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisław Przybyszewski

Moi współcześni

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-6276-0

Moi współcześni

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Tom pierwszy. Wśród obcych

I

Byłem dotychczas wrogiem historyków literatury, którzy grzebali w duszy i życiu artysty, by w ten sposób dojść do zrozumienia jego tworu.

Ale gdy sobie powoli uświadomiłem, do jakiego stopnia życie artysty, oczywiście nie to rzeczywiste, na jawie, ale to podziemne, nieskończenie zróżniczkowane — wpływa na jego twór, poczynam rozumieć tę rozpaczliwą, gorączkową ciekawość, z jaką ci panowie do duszy artysty dogrzebać się starają.

Ale daremna ich praca: algebra, jaką dusza twórcza artysty się posługuje, jest doszczętnie inną jak ta1, którą posługuje się zwykły człowiek, chociażby był nawet najwytworniejszym i najwięcej2 przenikliwym krytykiem.

Dla zwykłego człowieka dwa razy dwa będzie zawsze cztery, dla artysty — czasem tysiąc, a może i więcej; bo to proste dwa mieszczą tyle tysięcy możliwości kojarzeń, tyle niezliczonych jednostek, nieistniejących dla zwykłego mózgu, a stanowiących właśnie najważniejszy moment twórczy w duszy artysty, tak że te najprostsze pierwiastki, , stają się nieskończenie skomplikowanym integrałem.

Stąd całe nieporozumienie.

Historyk literatury zacietrzewia się w jakimś przeżyciu zewnętrznym artysty, analizuje je na wszystkie strony; opisuje z drobiazgowością, przypominającą badacza, który łupież rozszczepia; wyciąga z tego przeżycia Bóg wie jakie wnioski; konstruuje analogie między tym przeżyciem a tworem artysty, a zapomina przy tym o najważniejszej rzeczy, że to przeżycie nie było pochopem3 do tworu, lecz na odwrót: twór był pochopem do przeżycia. Artysta przeżywa już twórcze swoje przeżycia, i to do tego stopnia, że często nie umie pociągnąć granicy między tym, co twórcze, a tym, co się zewnętrznie naokół niego rozgrywa.

Kiedyś powiedziałem, że artysta nie żyje tak, jakby chciał, ale tak, jak żyć musi. To znaczy, że wszystkie jego przeżycia są tylko materiałem, surowym materiałem, prostą gliną rzeźbiarską, z której on dopiero twór swój kształtuje.

Ale zupełnie tak samo, jak potrzeba kilkudziesięciu tysięcy ton podłego kruszcu, by wydobyć z niego jedną tysiączną grama radu, tak samo odrzuca artysta całe zwały swego materiału, by wydobyć jeden nikły moment, tę oś, naokół której twór jego kształtować się począł.

Historyk literatury może być pewien, że z całego romansu Mickiewicza z Marylą, romansu, który on jedynie tylko twórczo przeżywał — wszystko oczywiście widział w całkiem innych wymiarach niż zwykły śmiertelnik: złocił, cackał, wypieszczał, stroił w niesłychane bogactwo barw, na prostej szarej kanwie tkał wzorzysty złocisty haft o niesłychanej piękności — pozostał w końcu jeden tylko, nieuchwytny prawie, moment: może róża wpleciona we włosy, może jakiś kryjomy uścisk dłoni, spojrzenie, w którym się nagle cała dusza, jak do krzyku, rozwiera, i ten to moment, nic nieznaczący w prostej ludzkiej algebrze, stał się dla artysty wyjściem dla jego tworu, punktem, naokoło którego wszystko się krystalizuje, osią dla nowego świata w porodzie.

I teraz dopiero w tworze samym realizuje się „twórcze przeżycie”: Mickiewicz nigdy nie widział Maryli takiej, jaka ona była dla otoczenia swego w istocie, zawsze tylko taką, jaką miała wejść w ramy jego tworu.

Dusza jego twórcza dała już w podświadomej swej pracy z góry takie kształty i tę anielskość i powiewność, w jakich w tworze samym występuje; twórca tchnął w „marny puch” olbrzymie zasoby własnej duszy i osadził puch-kobietę na królewskim tronie własną potęgą uczuć.

U artysty istnieje właściwie tylko jeden sposób przeżycia — potencjalny: w fantazji twórczej, a ten jest, zależnie od siły twórczej, nieokreślony i obejmuje nieskończone horyzonty, gubi się w bezwymiarowych perspektywach; realny rodzaj przeżycia, jakim nie-twórca żyje, jest dla niego tylko karmią4 tamtego — zasilającym go źródłem. Im bogatsza będzie ta karm5, im obfitsze źródło, tym bogatszy materiał, w którym artysta tę jedną tysiączną grama radu dla swego tworu odnajdzie. Jedynie w tym celu są dla artysty ważne zewnętrzne, i to jak najróżnorodniejsze, przeżycia.

Z każdego z nich pozostaje mu jakiś osad, jakiś kosztowny kamyczek, z którego układa różnobarwną mozaikę swego tworu.

Dlatego w im szerszych granicach życie artysty się przelewa, tym bogatszy będzie twór.

Fantazja artysty ubogiego w przeżycia może być wspaniała, nawet imponująca, ale, o ile nie jest zasilana przeżyciami rzeczywistymi, będzie zawsze bezkrwista i blada.

Wprawdzie istotny artysta jest zespołem wszystkich możliwych dusz ludzkich, ale li tylko „rzeczywistość”, wszystko jedno jakiego rodzaju, daje tej zbiorowej duszy tę całą pełnię życia, jaka istotny twór cechuje.

Artysta właściwie nie zna innego przeżycia ponad twórcze, to znaczy, że każde już w swym zarodzie nosi twór: twór sam jest niejako tylko skondensowanym osadem tego przeżycia, osadem, którego żaden artysta przewidzieć oczywiście nie może. Tę zdumiewającą alchemię dokonuje dusza w swym tajemniczym, podświadomym laboratorium — i w tym sensie życie artysty samo może się tak ułożyć i tak się też istotnie częstokroć układa, że samo w sobie staje się tysiąckroć razy potężniejszym tworem aniżeli ten ujawniony w formie słowa lub kształcie.

Co za wspaniały twór takie życie Byrona — jaka straszna tragedia życia Mickiewicza, beznadziejne, rozpaczliwe szamotanie się Słowackiego, a chyba nie ma potężniejszego arcydzieła nad życie Napoleona!

I w tej myśli będę snuł nić swych wspomnień — raz jeszcze przeorzę dawno odłogiem już leżącą glebę (niejeden cmentarz obejdę), spocznę na rozstajnych drogach, skąd wszystkie drogi wychodzą i w nich się gubią — nie dlatego, by tworzyć jakąś „anegdotyczną” historię ani też by wyzyskać naiwną ciekawość publiczności; ale po prostu w tym przeświadczeniu, że krocząc wstecz drogą mego ubiegłego życia, przeżywając raz jeszcze rzeczy dawno prześnione, ale przeżywając je w nowym świetle — nie w tym rozżarzonym, ogniem buchającym, ale w tajemniczych fioletach półsnu, półzmroku: przyćmionym świetle rzeczy gasnących — kształtuję twór, który może być w większej mierze „istotnym” tworem aniżeli jakikolwiek bądź utwór literacki.

Z góry jedno zastrzeżenie:

Jeżeli będę w tych wspomnieniach pisał też o sobie, to nie dlatego, bym się uważał za jakąś „czołową” osobistość, bez której społeczeństwo obejść by się nie mogło, za jakieś ważne kółko w jego zegarowym organizmie, bez którego przyrząd mógłby stanąć lub co najmniej narażony byłby na poważne zaburzenia, więc słusznym jest, aby się je z tak ważnym czynnikiem dokładnie zapoznało, a nawet ma ono prawo żądać od tego osobnika, by je w tajniki swego życia wprowadził — ach nie!

Nic mi więcej obcego i dalekiego nad taką myśl — ja doskonale sobie zdaję sprawę z mego stanowiska wśród mego społeczeństwa, a jeżeli vatum irritabile genus6 częstokroć choruje na megalomanię, ja od dziecka choruję na manię małości — mikromanię — a z wszystkich legend, jakie o mnie krążą, jedna jest istotnie autentyczna:

— Mistrzu! — zwrócił się do mnie emfatycznie młodzieniec jakiś podczas antraktu mego dramatu.

— Nie jestem mistrzem — szepnął mistrz tajemniczo młodzieńcowi do ucha — ja taki sam osioł, jak ty, robaczku!

Odtąd już młodzieńca więcej nie widziałem tego wieczoru.

Jeżeli więc będę pisał o sobie, to jedynie tylko wtedy, gdy będę rozważał, jakie czynniki wpływały na moją twórczość, co duszę moją kształtowało, jakim wpływom ulegałem; a pisząc o sobie, będę się starał dać przyczynek do rozjaśnienia jednej z największych tajemnic duszy ludzkiej: twórczości.

Gdybym na poparcie mej teorii o „nagiej duszy” nie miał innego argumentu nad tajemnicę twórczości, już bym zaiste żadnego innego nie potrzebował.

Dusza — krocząca od jednej wieczności do drugiej, materializująca się tu, na ziemi, coraz to w nowej osobowości; dusza, która raz w tej masce się ukaże, to znów po upływie wieków w całkiem innej — pozostaje i pozostać musi wierną temu zadaniu, jakie jej Odwieczny od samego początku w swym planie stworzenia wyznaczył.

Artysta rodzi się twórcą, był już nim przed wiekami, a może i częściej pojawiał się na ziemi, a za każdym razem Bóg przywodził przed jego oczy całe stworzenie, aby mu nadawał imiona, a według żydowskiej Kabały7 dał mu dwadzieścia dwa znaki pisma hebrajskiego, by w bezustannych kombinacjach tych znaków starał się dotrzeć do tajemnicy Jego Imienia.

Oczywiście nie myślę się wdawać w żadne wywody teo- ani też antropozoficzne, które ostatecznie są mniej lub więcej fortunnymi koncepcjami ludzkiej fantazji — jedną mam tylko wiarę niezłomną: byłem już na tym świecie może raz, może kilka razy. Może byłem raz kiedyś włóczęgą, rybałtem w średnich wiekach, nad moimi madrygałami prowansalskimi ślęczą dziś uczeni filolodzy — może byłem jakimś bezdomnym urwipołciem, coś w rodzaju François Villona8, który nieraz ocierał się o szubienicę; w każdym razie nigdy żadnych dostojeństw nie piastowałem. Może za nicowanie wszystkich wartości na ręby język mi kiedyś ucięto, a może wtedy, gdym z Panem Bogiem poszedł na udry, więziono mnie o chlebie i wodzie w piekielnym jakimś in pace9 — to wszystko możliwe, jedno tylko wyłączone: „czołowe” jakieś stanowisko — zawsze znalazłem się jakoś poza społeczeństwem, już to wskutek drwiącego jakiegoś nihilizmu, dla którego „wartości życiowe” przedstawiają fatalną bezwartość, już to dla maniackiego ducha przekory, który zawsze mówi: „nie!”, gdy wszyscy inni mówią: „tak!”.

Ale równie dobrze mogę sobie wystawić siebie jako żarliwego mnicha-poetę, który w świętych ekstazach wypisywał hymny na cześć Niepokalanej, a może opętanego jakiegoś ascetę, który wszystkie bogactwa między biednych rozrzucił, a gdy już nic więcej do rozdania nie miał, wziął na siebie zbrodnię innego, wskutek czego według praw ludzkich obwieszonym został, a w jego łachmanach znaleziono bezbożny hymn nie ku Bogu, ale — o zgrozo! — ku Tęsknocie!

Zdawałoby się, że zbyt jowialnie wyobrażam sobie drogę ducha mego w jego rozmaitych bytowaniach: ależ nie! ja tymi wszystkimi duszami po dziś dzień żyję — ja żyję jeszcze tysiącem innych dusz (by je wszystkie wymienić, nie starczyłoby skóry wołowej, chociażby na najcieńsze paski pokrajanej), a możność wysuwania jednej duszy przeciw drugiej, żonglowanie nimi, jak żongler piłkami, możność życia raz tą, raz inną duszą, trzecią, bądź setną, ba! nawet tysiączną; móc w danej chwili być zbrodniarzem, a równocześnie świętym, niechlujnym opojem, to znowu archanielsko czystym ascetą, wszystko przebaczającym Chrystusem, to znowu mścicielem-szatanem, obłędnym maniakiem, a równocześnie twardym jak spiż Shylockiem10 — otóż to stanowi twórcę, to jest tajemnicą jego mocy twórczej.

Jak przerażająco bogatą, o jak potwornie rozległym horyzoncie musiała być dusza Szekspira, jeżeli w tysiącach jego postaci każdy człowiek swój wizerunek znaleźć może, a on jedyny ma tych tysiące dusz w sobie!

Jak przepastnie, rozpaczliwie głęboka dusza Dostojewskiego11, w której wszelaka najpotworniejsza zbrodnia a zarazem największa świętość z taką przerażającą jasnością i wyrazistością się odzwierciedla!

A przecież ani Szekspir, ani Dostojewski w niczym nie wykraczali przeciw prawom boskim ani ludzkim, ale móc przeżywać potencjalnie życie tych tysiąca dusz w sobie — znaczy tworzyć.

Móc ten potencjalizm przeżywać w takiej potędze, że się widzowi, słuchaczowi czy czytelnikowi narzuca gwałtownie jako rzeczywistość, rzeczywistsza od tej na jawie — to przywilej geniusza.

Tym razem dusza moja widocznie długo błąkała się w międzyplanetarnych przestworzach, zanim wskutek nakazu, wobec którego wszystkie prawa przyciągania, ciężkości, grawitacji są dziecinnym wymysłem, sposobić się musiała na to, że znowu fala wieczności wypluje ją na sromotny, niechlujny, nędzny padół płaczu.

Długo — długo błądziła, bo nie odczuwa w sobie ani buntów chłopskich, ni fanatycznej zaciekłości wojen religijnych (płacze nad tymi zabytkami sztuki, które przez nie zniszczone zostały), cały okres renesansu, rokoka i baroku dla niej nie istnieje, wstręt ma do oprawców wielkiej rewolucji, głęboką pogardę dla wszystkiego, co demokracją i ochlokracją12 trąci — zdaje się więc, że ostatni raz bytowała na świecie, kiedy gotyk jął zamierać.

Błądziła dusza moja — wprawdzie wyznaczona była jej droga, ale ociągała się, bo całe to życie jej w oskorupieniu tam w dole było jej przytomne, gdyby jakaś skomplikowana formuła matematyczna, zawierająca całą jego mękę, ból, cierpienie i tyle szczęścia, ile go nawet wielki wybraniec losu, Goethe, nie doznał, który twierdził, że gdyby policzył wszystkie te chwile szczęścia, jakie przeżył, nie wypełniłyby jednej półgodziny.

Aż wreszcie dokonał się okres błądzenia i szukania: dusza stuliła skrzydła i zawisła nad śpiącą wsią. Wprawdzie tam noc była, ale dla duszy noc — wiekuistą jasnością, a jasność ziemi nocą.

I w tej wiekuistej jasności ujrzała dusza olbrzymią przestrzeń, równiuteńką jak stół, nagą prawie, tylko tu i ówdzie parę dróg obsadzonych wierzbami. Z jednej strony moczary i torfowiska, a miast13 drzew długie rzędy kup torfu, poprzedzielanych głębokimi rowami, z drugiej strony urodzajne pola: ogromny szmat ziemi obsianej różnorodnym zbożem — jakaś mała górka, na niej wiejski kościołek. W dali szczątki małego lasku, a może tylko zagajnik? Obejrzała się wstecz — srebrna, wielka tafla jeziora, na horyzoncie majaczyła jakaś wieża — jakaś klisza astralna odżyła w pamięci podświadomej duszy: aha! to tu kolebka rodu polskiego — Kruszwica.

A taki bił od wszystkiego smutek, taka bezbrzeżna melancholia, takie korne składanie rąk do troską i cierpieniem przesyconych pacierzy i takie kajanie się przed raz już wyznaczoną dolą ludzką, a ponad wszystkim przeolbrzymi całun tęsknoty, lśniący, mieniący się w takim przepychu, jakiego dusza jeszcze nigdy nie zaznała.

— To tu! — szepnęła dusza.

W samym środku wsi szkoła o wysokim, słomianym dachu — tam cichutka i pokorna weszła.

I porodził się syn człowieczy, któremu dano na imię Stanisław.

II

To nie przypadek, że przeznaczenie duszę moją właśnie w ten zakątek ziemi polskiej wysłało.

Nie ma chyba nic smutniejszego, więcej monotonnego, większą melancholią przesyconego jak ta beznadziejna równina.

Jeszcze przed rozpoczęciem żniw, gdy się złote fale żyta w wietrze kołyszą i rozśpiewają się jakimś uroczystym, tajemniczym szumem, gdy pola pokładają się pod ciężarem kłosów pszenicznych, bo każdy z nich w sto ziarn bogaty, kiedy grochowiska kwitnąć poczynają, a łany koniczyny i wyki rozścielają się sytymi barwami tkanym kobiercem, kiedy modraki patrzą błękitnymi plamami, jęczmień lśni połyskami starego złota, a maki rozkwitają hektycznym14 rumieńcem i kąkol smętnieje już przez Odkupiciela potępionym fioletem — to jeszcze pół biedy: jakaś nadziejność w powietrzu, bujna otucha, oczy się skrzą i krok wzdłuż miedz raźniejszym się staje, niebo łaskawie się uśmiecha, przybiera odświętne szaty i zdaje się brać jak najgorętszy udział we wszystkim, co serce ludu, rozgoszczonego na tej ziemi, najwięcej skupionym nabożeństwem przepełnia.

Gdybym znalazł się nagle na tej ziemi podczas dnia, nie wiedząc ani dnia, ani godziny, ani w ogóle nie wiedząc, gdzie się znajduję, z niechybną pewnością mógłbym powiedzieć, że to święto nad święta: Boże Ciało. A gdybym o zmroku błąkał się wzdłuż pól, szedł ścieżynami i miedzami tam dotąd, gdzieby mnie nieomylnie coś poprowadziło — w stronę kościółka na małym wzgórku w górze — wiedziałbym z całą pewnością, że odbywa się w nim wieczorne nabożeństwo podczas oktawy15 Bożego Ciała.

Teraz ksiądz zaintonuje jedną z najpotężniejszych pieśni, jaką Kościół duszę grzesznego człowieka z sobą nierozerwalnie spętał, cały kościołek zadrży straszną mocą tego, tak na wskroś polskiego, Dies irae16: „Święty Boże, Święty Mocny!” — hymnu nad hymny; teraz na wsze strony zaświeci wybawczym słońcem złota monstrancja, a lud legnie pokotem przed tak wielkim Majestatem.

Wątpię, czy coś tak intensywnie przeżywałem, jak uroczystości i nabożeństwo złączone z tym wielkim świętem!

Tak, tak: to byłoby jeszcze wszystko pół biedy.

Nadziejne wesele kuma się z wnękliwą, zbożną pieśnią modlitewną, uroczystą wielką tajemnicą ciała i krwi Pańskiej; roztapia się w oceanie złota upalnego słońca lub mrok spowija je w gęstsze jeszcze całuny — i pół biedy jeszcze w żniwnym czasie, kiedy pola zaroją się od żniwiarzy, a niezliczone wozy nieraz dniem i nocą wożą do spichrzy przebogaty plon...

Ale niech tylko rozpocznie się czas pożniwny, kiedy rozpoczynają rozorywać nagie rżyska, kiedy aż zbyt często wśród nagich mgieł i mżącego ciągle deszczu rozpocznie się kopanie perek (ziemniaków) i wybieranie buraków — wtedy dusza poczyna się skręcać, wić, kurczeć i chorzeć.

I znowu: gdybym się znalazł na tej ziemi o zmroku, nie znając daty ani miesiąca, ani miejsca, w którym jestem, wiedziałbym niechybnie, że w kościołku na górce odbywa się wieczorne nabożeństwo Zaduszek17.

Ten czarny katafalk na środku kościoła, wokół którego ksiądz odbywa żałobne nabożeństwo, te jarzące się wokół gromniczne świece, monotonny, a tak do szpiku kości przejmujący śpiew funeraliów18 niczym jeszcze wobec przerażenia, strachu i grozy, która cały kościół już wypełniać jęła w przygotowaniu czegoś strasznego:

O północy rozewrą się groby cmentarza i wszyscy zmarli powstaną, i podążą do kościółka, i siądą naokół katafalku — i z grobowców swych, przylegających do murów kościoła, powstaną z martwych zmarli tu księża — pięciu ich było czy sześciu — i będą odprawiać nabożeństwo.

W co te wszystkie ponure obrządki i opowiadania, te upiorne straszaki w duszy twórcy-dziecka się przeobraziły, jakim trującym jadem osiadły na dnie jego serca, ten zrozumie, kto trochę głębiej w mój twór się wczyta.

Od Zaduszek począwszy, nic już prócz beznadziejnego, bezpamiętnego smutku — dawno już sczerniało melancholijne babie lato — jak widno i daleko czarne rozorane pola zlewają się z czarnymi moczarami, przepadliskami, torfowiskami, ciągnącymi się po drugiej stronie wzdłuż Gopła: jedna przeolbrzymia, czarna, błotna pustynia. A na niej szaleją wściekłe wichry, a deszcz leje od rana do nocy, od nocy do rana, tygodniami całymi; aż wreszcie wszystko się rozpływa w jednej czarnej kałuży.

Och! Co za rozkoszna karm19 dla dziecka, którego dusza od samego zaczątku była skierowana w stronę najwyższego napięcia bólu i tęsknoty! Dziecka, które w siódmym roku życia błagało Boga o większe cierpienia nad te, jakimi Syna swego nawiedził.

De la musique, de la musique, avant toute chose!20

A czy mógłbym mieć rozkoszniejszą muzykę nad te wściekłe harce, jakie nadgoplańskie wichry wygrywały na potwornych piszczałkach, szatańskich fletach, waltorniach i fagotach, jakie się widuje na obrazach van Aacka21 lub Breughla piekielnego?

A mózg ludzki nie zdołał jeszcze wymyślić instrumentów, które by mogły, choćby w najodleglejszym przypomnieniu, oddać tę muzykę szalejącego Gopła, które mnie do snu kołysało!

Ale tę wściekłą, szatańską muzykę buntu, sprzeciwu, wściekłego rozmachu, żądzy odwetu i pomsty koiła, rozpaczne ręce w bezsilnym bólu załamująca, beznadziejna pieśń wielkopiątkowych uroczystości — pod wieczór, w żałobnym kirem wybitym kościele przy grobie Chrystusa! Och, ta pieśń, ta jedyna pieśń: „Żegnaj mi, głowo święta w cierniowej koronie...”, wżarła mi się w duszę do samego dna.

Stąd pewno to wieczne żegnanie w chwale „cierniowej korony” w całym moim tworze.

A w zmroku wyłania mi się postać mej matki — tak drobnej i wątłej, że zdawałoby się, iż żadnego trudu nie zniesie — a wątpię, czy by zdołała jakaś niewiasta przeżyć do późnego wieku to, co ona przeżyła i zniosła — wyłania się jej postać nad odwiecznym klawikordem i śpiewa słabym, dla mnie seraficzną pięknością przepełnionym głosem:

Blade kłosy na odłogu  
Jak sieroty twarz, 
Pójdę, powiem Panu Bogu, 
Że to zagon nasz. 
Prosząc o deszcz bezustannie  
Wyprosiłam grad, 
Pójdę, powiem Marii Pannie, 
Że już dosyć strat...22

A po szybach zlewał się strumieniami deszcz, na dwór wyjść nie było można, bo tonęło się w błocie, a wicher nadgoplański targał zaciekle wierzchołkami topoli i żywopłotem z „nygusu”, osłaniającym pasiekę mego ojca.

Oj! rozhulała się dusza dziecka w tej roztoczy bólu, żalu, smutku i tęsknoty!...

De la musique, de la musique!

Dosyć było tej muzyki w najróżnorodniejszych tonacjach — ale nie pomnę ani jednej wesołej nuty — a! dziwne: jak nie licują sprośne słowa kujawiaków z ich nieskończenie smutną i rozżaloną muzyką!

Nieraz zastanawiałem się nad tym zdumiewającym faktem. Podłoże prawie pogrzebowe, smętne, pełne jakiejś bolesnej tęsknoty, a na tym sklepisku wyprawia harce rozpusta, a nawet bezwstyd!

Jakim cudem kojarzy się bluźnierstwo z kornym kajaniem się przed mocą boską, zbrodniczy nihilizm z najwięcej pozytywną wiarą, religion de la souffrance humaine23 z potwornym, zimnym wyrachowaniem anarchisty, który z największym spokojem w teatrze bomby na publiczność rzuca, tego samego anarchisty, który przed chwilą bandażował nogę kota, zranioną o jakiś kolec płotu żelaznego!?

To są pewnie te rozmaite dusze w człowieku, z których jedna po drugiej w pewnych warunkach uzyskuje całkowitą autonomię i działa wbrew woli innych dusz.

Może tak być, a może inaczej — ohé, les psychologues24! Nic wspanialszego nad widok dwóch dusz, które na wspólnej arenie mózgu pokłócą się, schwycą za bary i poczynają się zmagać! Walka ich nie jest fair: nie ma podstępu, którego by w tej walce nie użyły, nie ma tak wyrafinowanego łotrostwa, jakim nie usiłują się zwalczyć — a z wszystkich stron, jam i szczelin wypełzają setki innych dusz, otaczają kołem zapaśników, dodają otuchy, to znów osłabiają przekleństwem — a najciekawszy match, to ten między już zasiedziałą duszą, cuchnącą „starzyzną”, a jakąś nową, która do jej siedziby wtargnęła, jakaś ultramodernistyczna, rewolucyjna, wywrotowa — wtedy sam Pan Bóg się śmieje i chwyta się za boki!

A czyż jest artysta, w którym by się ta walka nie odgrywała wciąż i wciąż? — tylko u ciasnych, płytkich doktrynerów dławi ta nowa, przybłąkana dusza tę jedyną prawowitą, autochtoniczną.

Oczywiście, komplikuje się niezmiernie cała ta zaciekła walka, jeżeli wszystkie dusze na raz wplątane są w jej rozszalały wir — wtedy jedno uczucie ujarzmia inne albo rozbryzguje się w całym tym chaosie — a bywa, iż dwie całkiem różnorodne dusze zawierają z sobą niemy sojusz, nie czyhają na wzajemną zgubę, ale za obopólnym milczącym porozumieniem — porozumieniem, często zgrzytającym zębami i oślinionym pianą bezsiły — godzą się na to, że jedna odprawia mszę, druga wygrywa na organach bezwstydne shimmy25. A gdy jedna święci swe wniebowstąpienie, druga porykuje rozkoszą wpiekłowzięcia.

Och, jak daleko odbiegłem od tematu!

Tematu!? Och, nie! To właśnie najistotniejszy temat: dusza artysty, zasadnicza dominanta, niemożliwa jednak do pomyślenia bez setek innych piszczałek.

Poza tym nie potrzebuję trzymać się jakiegoś tematu — nie piszę pamiętników, błąkam się po ciemnych krużgankach własnej duszy, by móc się zorientować w pieczarach, wąwozach, żlebach obcej duszy.

Nie mógłbym nawet pisać żadnego pamiętnika, przecież ja to wszystko całkiem inaczej, odrębnie, na opak prawie przeżywałem i przeżywam, jak człowiek, który nie jest twórcą.

Kiedym się silił w moim odczycie o Kasprowiczu („Synem Ziemi” go nazwałem) o oddanie tego tajemniczego czaru, uroku, piękności ziemi kujawskiej, pytał ponoć Władysław Rabski26, zdumiony w najwyższym stopniu, obok stojącego Kujawiaka:

— Przecież tego wszystkiego tam nie ma — gdzie on to widział?!

Ale cóż mnie to na Boga żywego może obchodzić, czy to tam jest, czy tego nie ma?

Ja to widziałem, ja to tak właśnie przeżyłem — więc jest. Dla jednego żyzną ziemią pszeniczną lepszą od sandomierskiej, przebogatym źródłem eksploatacji buraków — dla mnie jednym wielkim cudem.

Dałem tylko przykład twórczego przeżycia.

I mocą tego przeżycia będzie może już w przyszłej generacji nadgoplański Kujawiak inaczej patrzył na tę beznadziejną równinę i te błota, moczary i torfowiska aniżeli teraz — a co moc twórczego przeżycia znaczy, chyba już najwspanialszym dowodem „twórcze” odkrycie Tatr przez Chałubińskiego, Eliasza27, Witkiewicza.

Trudno i darmo: artysta tworzy wszystkie wartości — bez niego nie byłoby pojęcia ojczyzny, narodu, ziemi — he, he — artysta stworzyć musiał człowiekowi nawet kieszenie w spodniach!

Ale to nie tylko ja widziałem te nadgoplańskie Kujawy w mirażu tych dziwów i uroków: w nieporównanie większej potędze ujrzał je prawdziwy syn tej ziemi, najrodowitszy jej autochton, Jan Kasprowicz, największy z „moich współczesnych”.

Czytajcie jego „Święty Boże, Święty Mocny” — on też tego nie widział oczyma, marną funkcją mózgu, on widział je duszą, kiedy przed sześciu wiekami tu bytowała: w czasach straszliwego pomoru, czarnej śmierci, w czasach gdy olbrzymie procesje flagelantów zalały ten szmat ziemi, kiedy człowiekowi zdawało się jeszcze, że zniewoli gniew Boga, gdy ołowianymi prętami rozorze swoje plecy, gdy krzyżem się położy i pozwoli się tratować, jak tratuje się rzepak na boisku stodoły; on widział tę połać ziemi w piekielnej czerwieni nieustępującego z nieba krwawego komety, którego miotła rózgami po niebie się rozprysła, i on widział, jak rowy napełniły się trupami dżumą zatrutych cielsk — widział, jak niebo się rozpaliło i wściekłe zarzewie na ziemię ciskało.

Tak on widział!

I tak przeżył twórczo Kasprowicz tę samą ziemię, którą by czterema kreskami narysować można, bo przecież nic na niej nie ma. A wspomnienie cholery, jaka nawiedziła ziemię kujawską pod rok 1873, po wojnie francuskiej, wyrosło w „Święty Boże”, w przeolbrzymią wizję, godną zaiste jakiegoś Ezechiela.

Och! jak dobrze pomnę to straszne, upalne, pożarne lato, mimo że miałem wtedy dopiero pięć lat... Całymi nocami włóczyły się procesje chłopów od wsi do wsi, a wystraszone dziecko budziło ze snu o litość skowyczące „Święty Boże” albo nad rozwartymi grobami krwawym szlochem zawodzące: „Witaj Królowo! Ad te clamamus, flentes, gementes exules, filii Haevae28!”

Nie pomogły ni jęki, ni prośby i błagania: co dzień przeciągały przez moją wieś rodzinną chłopskie wozy z trumnami, skleconymi z czterech desek, które na „cholerycznym cmentarzu”, tuż za wsią, wyrzucano do wspólnych dołów.

Taki sobie prosty fakt, dawno zapomniany! Już na wiosnę porosła trawa na cholerycznym cmentarzu, rozpleniło się na nim najprzedniejsze zielsko, bo o ten cmentarz nie było komu dbać. Twórcza potęga Kasprowicza wyolbrzymiła ten biedny fakt do rozmiarów jakiegoś kosmicznego, żywiołowego kataklizmu.

Teraz zamykam oczy i śnię na jawie.

Kiedy się przejdzie rynek w Inowrocławiu, na którym przed pięciu laty jeszcze sterczał pomnik poległych w 1871 roku Kujawiaków — ohydna „Maryna”, jak tę brzuchatą „Germanię” lud nazywał — skręca się na lewo, a potem już na prawo, idzie się prostą drogą do Szymborza. W lecie, kiedy jest sucho, droga od biedy znośna, ale niech Bóg broni na wiosnę lub jesień: przepastne błoto, w którym szymborzanie szczeniaki topili, a koła wozów aż po osie grzęzły. Ani jednego drzewka przez całą drogę, tylko tuż niedaleko Szymborza figura św. Marcina, wyobrażająca świętego, jak rozcina płaszcz i patrzy z głupkowatym uśmiechem na wyciągającego dłonie żebraka.

Pod tą figurą zakopane są nieczystym sposobem zdobyte skarby — tak lud twierdzi — a często widziano, jak się o północy niesamowitym, diabelskim ogniem palą.

Jeszcze kawałek, może jakiś kilometr, a już widne gospodarstwa Posadzych, Habrów, Łodygów... kawałek jeszcze: na rogu karczma, a za nią obszerny plac, cały zapełniony brudną sadzawką, potworną w swym brudzie i kale, gdy ją letnie upały wysuszać jęły.

Na prawo od karczmy droga, wzdłuż której liczne zabudowania gospodarskie, a na samym brzegu dwupiętrowa, przez rząd pruski wybudowana szkoła — może jedyny murowany budynek w Szymborzu, stanowił zawsze szczególny mój podziw29 — trochę dalej schludnie słomą poszyta — chałupa? — nie, to już coś w rodzaju dworku i siedziba nauczyciela szymborskiego, Dybały, alias Dybalskiego, który bardzo ważną rolę miał odegrać w życiu Kasprowicza.

Zabudowania wokół tej chałupy-dworku: stodoła, stajnia, chlew, a nawet — niesłychane na owe czasy — króliczarnia, tworzyły z tej zagrody coś niezmiernie wzorowego; nie dziw też, że nauczyciel Dybała otrzymał na wystawie, jaką szlachta okoliczna kiedyś pod rok 1875 w Szymborzu urządziła, pierwszą nagrodę za chów belgijskich królików i niewidzianych dotąd na Kujawach gołębi.

Dybała-Dybalski był niezwykłym człowiekiem. Jako prosty parobczak w Łojewie zwrócił na siebie uwagę mego ojca, prefekta słynnej na całą okolicę „analfabetycznej akademii łojewskiej”, bo ojciec mój byłby mógł być raczej ogrodnikiem i pszczelarzem, aniżeli nauczycielem — zdumiewała jednak mego ojca niesłychanie rzutka inteligencja parobczaka, jego żywy, gorący umysł, rwący się do nauki. Pomiędzy moim ojcem a młodym Dybałą zawiązał się serdeczny stosunek nauczyciela do niesłychanie zdolnego i pojętnego ucznia — prawdopodobnie jedynego ucznia, którym ojciec mój na serio się zajmował — i tak się stało, że po paru latach mógł młody Dybała wstąpić do seminarium nauczycielskiego, a po kilku dalszych latach otrzymał posadę nauczyciela w Szymborzu — gospodarstwo zyskał sobie pewno ożenkiem, tego już nie wiem.

Z Dybałą, teraz już Dybalskim, istniała aż do śmierci Dybalskiego między rodzicami moimi a jego rodziną serdeczna i zażyła przyjaźń. Trochę było kiepskawo z niemczyzną Dybalskiego, więc czasami, a nieraz i parę razy na tydzień, przybiegał z Szymborza do Łojewa, by się ojca mego poradzić, jak ten lub ów raport, podanie lub rekurs napisać.

Droga z Szymborza do Łojewa nie była daleka. Jeżeli się przeszło „rynek” szymborski, a raczej okrążyło się tę niechlujną sadzawkę, ciągnęła się już droga wprost wśród domostw prostych „chałupników”; między nimi stała chałupa, a raczej mała zagroda ojca Jana, która od dziecka wzbudzała we mnie jakiś tajemniczy szacunek — mówiono mi, że jest przepełniona książkami i pismami; tajemnicę tę zdradził mi rówieśnik mój, Władek Dybalski. Potem skręcało się na lewo, szło się długo, długo przez Sikorowo, wieś zamieszkaną przez kolonistów niemieckich, sprowadzonych tam jeszcze przez Fryderyka Wielkiego — znamienne, że teraz już droga aż do samego Łojewa była obsadzona rozłożystymi, cienistymi wierzbami. Zwykle szło się do Łojewa przez tak zwane górki — jakie pojęcie ma się w Kujawach o górach, najlepszy dowód, że wzniesienia dziesięciometrowe górami się zowią — a potem wzdłuż rowów torfowisk, nad zamulonym kanałem, po ścieżynach na trzęsawiskach, po których idąc nogi się zapadały jak po najpyszniejszym wschodnim kobiercu, poprzez belki, na których trzeba było ostrożnie balansować, by się nie zwalić w błotnistą topiel, aż już wreszcie ścieżynką przez ogromną łąkę, ciągnącą się nad Gopłem aż pod nasz dom.

Tym razem przybył Dybalski ani z żadnym raportem, ani podaniem — był mocno zaaferowany, a nowy kaszkiet zafarbował mu spotniałe czoło czarną pręgą.

— Przyszedłem do kolegi po poradę.

— Cóż takiego?

— Mam ucznia w mojej szkole o tak zdumiewających zdolnościach, że Bóg by mnie skarał, gdybym tego nie rozgłosił, bo nie można pozwolić, by taka zdolność miała się zmarnować.

I wyciągnął z kieszeni parę rysunków.

Widzę to wszystko, jakby się dziś działo.

— Niech kolega tylko spojrzy! Ten Żyd na tym obrazku, to ten, który co niedziela lata po wszystkich wsiach i wykrzykuje: „skórki, skórki!” — (Co niedziela pod jesień wybiegała z Inowrocławia chmara Żydków i skupywała po okolicznych wsiach skórki zajęcze.) — Przecież w tej chwili go poznać: to Szmul Zadek!

— Istotnie! — potwierdził ojciec.

— Albo tu, ten szmaciarz, który odważa gałgany na swojej złodziejskiej wadze! Ale to nie tylko to — ciągnął Dybalski — ten smarkacz wiersze pisze — podał ojcu kartkę papieru — a pamięć ma, bestia, taką, że co raz przeczyta, to słowo w słowo na pamięć wyrecytuje.

Ojciec głęboko się zamyślił.

— Tak! To rzeczywiście niepospolity talent! Trzeba tu coś poradzić, pomóc; szkoda, by się taki chłopak zmarnował.

Odsunął od siebie książkę, w którą przed chwilą się wczytywał — z jaką łapczywością chwyciłem ją po odejściu ojca: Kraszewskiego Poeta i świat. „Trzeba pomóc...”, a po chwili:

— Wie kolega co, właśnie wrócił Józef Kościelski30 z Egiptu czy też z Jerozolimy, słyszałem, że krok w krok idzie śladami Słowackiego, pełen jest szczytnych ideałów, trzeba mu to wszystko pokazać, z nim pogadać — odstrychnął się całkiem od okolicznej szlachty, uważają go tu za całkiem czerwonego...

To jedno jeszcze pamiętam, że poszli do starego gospodarza Słabęckiego z prośbą o furmankę i tego samego wieczoru ruszyli do Józefa Kościelskiego, który rezydował w bardzo pięknym pałacyku nad Gopłem — w Szarleju, ongiś warownym zamku, który Władysław Biały, książę „Szarlejko”, zdobywał (Józef Kościelski napisał dramat o tym księciu Szarlejko pod tytułem Władysław Biały), a który Szwedzi podczas najazdu Wielkopolski doszczętnie zburzyli. Stał on naprzeciw ogromnego kopca na przeciwnej stronie Gopła, usypanego przez Szwedów, z którego Szwedzi Kruszwicę ostrzeliwali; kopiec ten po dziś dzień istnieje, a zaiste jest godzien, by społeczeństwo polskie gorąco się nim zajęło.

Kopiec ten, dorównywający wysokością kopcowi Kościuszki, jest otoczony wysokim obronnym wałem, oddzielonym od kopca samego głęboką fosą. W przesądnych wierzeniach okolicznego ludu odgrywa on niezmiernie ważną rolę, a wątpię, czy kiedy znalazł się taki śmiałek, który by nocą nań wejść się odważył.

Natomiast widziano częstokroć okolicznych obywateli niemieckich, którzy przeważnie byli masonami (piękną lożę murowaną w kształcie wieży mają stąd niedaleko we wsi Tupadły) zamienionych w ogromne czarne psy z jarzącymi się ślepiami, grzebiących za ukrytymi w tym kopcu skarbami.

Stary torfiarz Piernik opowiadał mi, że raz takiego psa-masona ubił poświęconym trojakiem, a jak podszedł bliżej, ujrzał, że z psa została tylko kupka smoły.

Jakim skutkiem wizyta mego ojca i Dybalskiego u Kościelskiego uwieńczona została — nie wiem. Wiem tylko jedno, że młody Jan strasznie się przemęczał w gimnazjum inowrocławskim, do którego oddany został. Och! jaką żółcią musiał być zaprawiony jego tam pobyt od najrychlejszej młodości, ten tylko zrozumieć jest w stanie, kto znał ówczesne stosunki w Poznańskiem.

Między panem a chłopem, dworem a chłopską chałupą, zionęła ta sama przepaść, co ongi za czasów Sasa.

Do gimnazjum mogła tylko szlachta swe dzieci posyłać: chłopskie dziecko w gimnazjum było tak niesłychanym, nieprawdopodobnym zjawiskiem, że wszystkie szlachciątka oglądały takiego raroga z tą samą pogardą, z takim lekceważeniem, w jakim je od dziecka troskliwie chowano: cham nie był człowiekiem.

Sam byłem świadkiem, jak głupi czternastoletni smarkacz w obecności swego ojca, właściciela obszernych dóbr — „posiedzicielem” nazywa się taki pan w byłej dzielnicy pruskiej — uderzył starego stangreta kilkakrotnie w twarz, bo przyprzągł konie trochę za luźno.

Uśmiech zadowolenia i dumy wykwitł na ustach jaśnie wielmożnego pana na ten rycerski czyn swego spadkobiercy.

I raz jeden zdobyłem się na agresywny czyn: wyciąłem jednemu synowi szlacheckiemu policzek, bo głośno wykrzykiwał, że trzeba by podwyższyć o tysiąc procent szkolną opłatę w gimnazjum, aby temu chamstwu zagrodzić drogę do wyższych studiów — ono to „zasmradza” coraz więcej wyższe uczelnie — przecież nie sposób z tą hołotą na jednej ławie siedzieć!

Chłopskie dziecko poonczas31 w gimnazjum! Chryste Panie! Dziś stosunki się zmieniły, ale wówczas, 1870 roku, w Poznańskiem, kiedy Kasprowicz był całkiem nieprawdopodobnym zjawiskiem wśród całej tej kpiącej, wzgardliwej, szydzącej, dokuczliwej zgrai płytkich, wystrojonych i wymuskanych paniczyków — pobyt dziecka chłopskiego wśród nich musiał być ciężką męką i przebolesnym martyrium!

Dzieje takiego dziecka wśród tego wrogiego, bezlitośnie okrutnego otoczenia stokroć razy tragiczniejsze aniżeli najwięcej tragiczny los dorosłego człowieka.

Jaka olbrzymia siła musiała tkwić w małym Kasprowiczu, jaka harda duma, jakie wściekłe pragnienie obrony swej godności, jeżeli zdołał uratować swą duszę od ostatecznego spaczenia i ani na chwilę nienawiść nie obciążyła w jego duszy słońca miłości ciężkim, czarnym kirem. Już wtedy musiała bić od niego wielka moc, bo już po paru latach zyskał sobie tę umysłową przewagę nad swoimi rówieśnikami, która i najzacieklejszych wrogów chamstwa ku niemu zniewalała.

Po Kujawach, oczywiście na tym inowrocławskim odcinku, krążyły tajemnicze wieści o młodym poecie, który ponoć już w Warszawie drukuje swoje wiersze. Koledzy Kasprowicza przyjeżdżali na wakacje i rozsiewali dziwne gadki: jeden widział cały duży zeszyt, opiewający piękność Gopła, inny zasię początek jakiegoś dramatu, tamten znowu czytał bardzo pochlebną odpowiedź jakiejś redakcji warszawskiego pisma — dość, że Kasprowicz był na Kujawach już popularny, kiedy nie przekroczył osiemnastego roku życia. A właśnie wtedy sposobiły się Kujawy do uroczystego obchodu pięćdziesięcioletniego jubileuszu pracy Kraszewskiego.

W tym samym czasie, kiedy ja, w najgłębszej tajemnicy przed rodzicami, mozoliłem się, by w uroczystym wierszu wyrazić Kraszewskiemu mój nabożny hołd, wierszem, z którego tyle tylko jeszcze pamiętam:

Choć dziesięcioletni chłopczyna  
Wykształcenia nie ma... 

wędrował młody, osiemnastoletni Kasprowicz od jednej wsi do drugiej i wypożyczał u okolicznych gospodarzy i okolicznej szlachty konie wierzchowe.

W dniu uroczystości wjeżdżał na czele może dwudziestu dorodnych parobczaków na koniach, w kujawskim stroju chłopskim, Jan Kasprowicz do Kruszwicy, gdzie na wzgórku, kędy sterczy Mysza Wieża, cała uroczystość się odbyła.

Pomysł tej symbolicznej banderii chłopskiej był wówczas niesłychanie śmiałym protestem przeciw uroszczeniom szlachty, która niechętnie dopuszczała do obchodów mieszczaństwo, a tym mniej chłopów.

Jak pruski dyrektor gimnazjum w Inowrocławiu zareagował na tę manifestacyjną eskapadę Kasprowicza, nie wiem, może nie dowiedział się o niej, a może wiedzieć nie chciał — mój hołd, złożony Kraszewskiemu, zwiał nagle na katedrę mego ojca list z Drezna, adresowany do Stanisława Przybyszewskiego.

Można sobie wyobrazić niesłychane zdumienie mego ojca. Widzę go jeszcze, siedzącego na katedrze i przeszywającego mnie surowym wzrokiem — jak ten smarkacz ośmielił się coś bez jego wiedzy zrobić?

Przeczuwałem coś złego, ale widziałem, jak w trakcie czytania twarz ojca łagodniała, a nawet się uśmiechał. Nie dziw!

Własnoręczny list Kraszewskiego, w którym pisze, jak nieskończenie mu drogie te życzenia dziecka, jak gorąco prosi, by niebiosa wszystkie łaski zlały na moją „główkę” — więc tym razem ominęła mnie kara, bo bez woli i wiedzy ojca nie wolno było nic robić.

Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/

III

Gopło w ciągu ubiegłego wieku znacznie opadło wskutek pogłębienia koryta Noteci, osuszenia moczarów i wycięcia lasów. Miejsce, skąd się cofnęło, znaczyły wysokie parowy, gdzie pozasadzano srebrne topole, które po upływie kilkudziesięciu lat rozrosły się w królewskie drzewa.

Tam wybiegałem latem w największy popołudniowy skwar i upał, kładłem się w cieniu topoli, wsłuchiwałem się w pobrzęk srebrnych liści, potrząsanych leciuteńkim wietrzykiem, wpatrywałem się w wysokie łany trzciny, sitowia i tataraku, wśród których gnieździło się mnóstwo kuligów. W poszum tych jeziornych traw wplątywałem wszystkie melodie, jakie matka na fortepianie wygrywała, patrzyłem, jak słońce miriadem32 diamentowych szpileczek łechtało w psotnej igraszce ciemne łono Gopła — słuchałem, aż wszystkie rozhowory33 topoli, ostre głosy kuligów, brzęki chrząszczów, poszumy łanów trzciny i kęp sitowia zlały się w jeden falisty ton, wznoszący się i opadający w bezustannych nawrotach i powrotach na „kseb” i na „ocib”34; patrzyłem, aż oczy mi ślepły od żarzącego się blasku, a gdy je zamknąłem, kołowały pod powiekami delikatne koła w szybkim, tęczobarwnym obiegu, a w duszy dziecka rodziła się bolesna, niepokojem i lękiem trawiąca tęsknota, nieznająca ani przyczyn, ani powodów, bez żadnych pragnień i celów; tęsknota za niczym i za wszystkim; tęsknota sama w sobie — najfatalniejsza z wszystkich tęsknot, bo z niej się rodzi ten ponury, beznadziejny fatalizm życiowy kornego poddania się losowi, jaki by on tam był, ubezwładnienia rąk wobec każdej przeszkody i niesprzeciwiania się złemu.

Błogosławiona tęsknota, co w bolesnym napięciu rozwarła swoje skrzydła od jednego krańca do drugiego i rwie się, by bohaterskim szturmem niebiosa zdobywać, błogosławiona i ta, która, z tysiąca ran brocząc, jednak, choćby z połamanymi skrzydły35, u progu upragnionego celu się rozłoży — cóż z tego, że w tej samej chwili skona? Błogosławiona i ta, która w pijanym szale tacza się z jednej stacji kalwaryjnej do drugiej z obłąkaną wiarą, że gdzieś, kiedyś dokonaną zostanie, ale ta tęsknota, która niczego się nie czepia, nie patrzy ani wstecz, ani w przyszłość, bo nic za nią i nic przed nią, to najboleśniejsza z wszystkich tęsknot.

O, znał ci ją doskonale Szopen. Jego preludium Fis-moll (Op. 28 nr 8) pod koniec — pięć czy sześć taktów z jednym cis — to: cis, cis, cis, więcej opowiada o tej tęsknocie, aniżelibym był w stanie choćby i na kilku stronicach ją zanalizować. I jeszcze jedno cis, ale tym razem z towarzyszącym mu cichym chełchaniem zamarłego w krtani płaczu: dis, dis, fis, dis, i znowu cis, cis bez końca — o Jezu, Jezu!

Jeden kwiat sobie ukochałem: dziewannę!

Wśród pustynnego ugoru nad Gopłem, wśród tej rozpaczliwej cis-pustyni, nagły cichy szloch ziemi — dziewanna: dis, dis, fis, dis!

W duszy dziecka przetworzyło się to wszystko na tę bezdenną tęsknotę, łkającą cichym, zdławionym płaczem, który gwałtem się z krtani wyrywa, ale w tejże samej chwili milknie, zduszony zalęknionym wstydem.

A z wszelkich dali i pobliży ustawicznie, wciąż ten sam maniacki refren:

Blade kłosy na rozłogu, 
Jak sieroty twarz... 

Poonczas nieźle grałem na fortepianie.

Jeżeli mówię o fortepianie, to trzeba sobie wyobrazić coś w rodzaju bardzo lichego mozartowskiego szpinetu. Cieniuteńkie tony, a raczej brzdęki — coś w rodzaju harfy, a na domiar bardzo kiepskiej, wiecznie rozstrojonej: jedyna puścizna mej matki po zmarłym dziadku. Wiecznie łamały się młoteczki, osadzone na gęsich piórkach; struny, ze starości zardzewiałe, chrypły bezustannym katarem, a ponieważ niejednej brakło, więc głuchy, suchotniczy kaszel przerywał wszelką melodię częstym: Memento mori36!

Matka z miłością uczyła chciwego muzyki syna, a jedyne popołudnia niedzielne, których nie zabijała śmiertelna nuda, to te, w których wszyscy z domu się porozchodzili, a ja z matką godzinami całymi grałem na cztery ręce z nut, pisanych ręką mojego dziadka. Poonczas błąkał się po wszystkich dworkach jakiś jeden drukowany egzemplarz, który skrzętnie dziesiątki rąk przepisywało — drukowane nuty, jako bardzo drogie, były rzadkością.

— Moje dziecko — powiedziała mi raz moja matka — jaka bym była szczęśliwa, gdybyś został muzykiem!

Te słowa opadły ciężkim kamieniem na dno duszy dziecka i już mu nie miały dać spokoju. — Ale to nie było żadnym jakimś celem, raczej jakimś ciężkim przerażeniem — słyszałem przecież, że muzycy dają koncerty na publicznych salach, mnóstwo ludzi przychodzi, by ich gry posłuchać, a myśl o tym, żeby mnie mogło mnóstwo ludzi słuchać, tak mnie paraliżowała, że tchu załapać nie mogłem.

Natomiast myśl, że mógłbym zostać muzykiem tak dla siebie, już mnie nie opuszczała.

I zdarzyło się, że jakoś w lipcu przypadł odpust w Markowicach, po drugiej stronie Gopła. Kiedyś bogaty klasztor, który zamieszkiwało zgromadzenie oo. kapucynów, jeśli się nie mylę. Prusacy zakon rozpędzili, przemienili go na szkołę i mieszkanie dla proboszcza, kapelana, organisty i nauczyciela — jeden tylko splendor klasztoru pozostał nietknięty: jego słynny odpust. Na odpust ten zjeżdżała się cała okolica z tej i z tamtej strony Gopła: z dwudziestu parafii zjeżdżali się księża — prócz w Kruszwicy na św. Piotra i Pawła nie było nigdzie w okolicy tak uroczystego odpustu, jak w Markowicach — czy nie na św. Anny?

Ojciec powiózł mnie na ten odpust, bo był on równocześnie zjazdem wszystkich okolicznych nauczycieli wiejskich, nie powiózł mnie jednak do Markowic, ale do znajomego kolegi, który mieszkał po drodze w Żernikach, i tam kazał mi na siebie czekać.

Czekałem jakiś czas, wyszedłem potem na drogę, zboczyłem do jakiegoś parku (Żerniki były ongiś rezydencją generała Kołaczkowskiego), błądziłem po nim tam i sam — nagle posłyszałem dźwięki fortepianu. Z bijącym sercem podszedłem pod okna pałacu, z którego gorącą, płomienistą falą lała się ku mnie jakaś niesłychana muzyka.

Tyłem odwrócona do okna, sięgającego do samej ziemi, siedziała jakaś piękna pani z rozpuszczonym włosem przy fortepianie — Chryste Panie! Co to był za niesłychany fortepian! Grzmiał, wył, ryczał, dzwonił jak na Anioł Pański, śpiewał i kwilił — Jezus Maria! Ja bym nie był śmiał palcem w taki klawisz uderzyć! A piękne ręce tej „anielskiej” pani przebiegały całą klawiaturę z jednego końca na drugi z taką chyżością, żem poszczególnych palców nie widział, a ręce te latały jak oszalałe, wyskakiwały w górę, to znów spadały na klawisze, przerzucały się jedna przez drugą, to znowu łączyły w grzmiących akordach na jednym miejscu, to znowu grzmiała lewa ręka w basie, a prawa wyciągała niesłychanie długi tryl, a tak szybciuteńko, że nawet ruchu nie było widać...

Pani wstała od fortepianu i znikła, a biedny dzieciak wpadł, zataczając się, w zarośla parku.

Teraz dopiero zrozumiał, co to znaczy grać, umieć grać, i ciężki smutek zwalił się gorszym jeszcze młyńskim kamieniem na jego serce.

A ten młyński kamień nie był dla niego frazesem, podziwiał go już nieraz u młynarza w Łojewie, kiedy rozmyślał nad słowami Pana, że temu, który zgorszy jednego z maluczkich, należałoby kamień młyński przywiązać u szyi.

U szyi? Pół biedy — ale on spadł mu na serce i tak go do ziemi przytłoczył, że ruszyć się nie mógł.

— Cóż tak, Stasiu, osowiałeś? — pytała matka po powrocie moim do domu.

— Nic, mamo, tylko głowa mnie boli.

— Połóż się spać.

Ale Staś nie spał — a dla matki były wysoce niepokojące te bezsenne noce dziecka — ale tym razem nie zdradził się, że nie śpi: modlił się żarliwie do patronki muzyki, św. Cecylii, której obraz wisiał nad fortepianem, by mu wyjednała dar muzyki u Pana Boga, aby cud się ziścił i mógł grać tak, jak ta piękna pani z rozwianymi włosami. — Nad ranem usnął snem gorączkowym, a po południu schował się w stodole i wyciągnięty na sianie jął pisać żarliwą litanię do św. Cecylii, a w antyfonie zaklinał ją, by prośbę jego spełnić raczyła.

A znał doskonale z Żywotów świętych życie św. Cecylii.

Był to mój pierwszy utwór, pisany z niezłomną wiarą, że cud się stanie i już wkrótce będę tak grał, jak ta piękna pani w Żernikach.

Ale na próżno wyczekiwałem cudu. Natomiast znalazła matka moją litanię — ja nigdy nic ukryć nie umiałem — i poszła z nią do księdza proboszcza, tak wyraźnie żyjącego w mej pamięci księdza Kompfa.

— Dziecko przedwcześnie dojrzałe — powiedziała — zdaje się, że mógłby zostać przyjęty do pierwszej komunii, katechizmowo już jest przeze mnie przysposobiony.

Ksiądz Kompf raz jeszcze przeczytał antyfonę.

— Skończył już dziesięć lat?

— Teraz ma dziesięć i pół.

— Tak, to rzeczywiście wyjątkowo rozwinięte dziecko — niech jutro przyjdzie do spowiedzi — pojutrze razem z przygotowanymi dziećmi do komunii.

Pierwszy i ostatni raz, że jakiś mój twór tak po królewsku wynagrodzony został.

V

W dwunastym roku mego życia oddał mnie ojciec mój do niemieckiego gimnazjum w Toruniu.

Niewesołe były to czasy dla młodego chłopaka, który zaledwie kiepsko język niemiecki rozumiał, a w klasie, liczącej około 60 uczniów, było, prócz mnie, trzech tylko Polaków. Toteż bezustannie byłem narażony na pośmiewisko i złośliwe kpiny moich współuczniów Niemców, którzy zanosili się od śmiechu, wraz z gospodarzem klasy, profesorem, nad moją wymową niemieckiego języka, przedrzeźniali mnie w ten złośliwy i okrutny sposób, jakim rozporządza tylko z natury złośliwy i do okrucieństwa zdolny dzieciak. Nazwisko moje łamało im języki, toteż przekręcano je, skracano, wywracano na ręby, aż wreszcie zostało jakieś „Sibi37” i to „Sibi” wyrzuciło mnie za obręb synów bogatych mieszczan, oficerów, bankierów, profesorów, wyższych urzędników — gimnazjum w Toruniu zdawało się być przeznaczone li tylko dla arystokracji wszelakiego stanu.

Ale to błogosławione „Sibi” zrobiło38, żem istotnie począł żyć tylko w sobie i dla siebie: sibi39.

Zdawałoby się, że to głupi jakiś, nic nieznaczący przypadek!

Och nie!

Nie uznaję żadnych przypadków, a już całkiem nie widzę ich w moim życiu.

Przecież to nie przypadek, żem się właśnie tam urodził: tam, a nigdzie indziej urodzić się nie mogłem — nie przypadek, żem to nazwisko otrzymał, które noszę. Byłem zawsze i wszędzie przybyszem, a przeważnie uważano mnie za rodzaj intruza, który wdarł się Bóg wie jakim prawem nie tylko w obręb społeczeństwa, ale — o zgrozo! — w ojczystą literaturę! Gdziekolwiek w życiu się znalazłem, czy za granicą, czy u „swoich”, wszędzie byłem „przybyszem”.

A nawet imię „moje” nie jest przypadkowe, aż nadto stało tej „sławy”, a raczej osławienia, bo „przybysze” wzbudzają li tylko ciekawość i właśnie naokół nich snują się najrozmaitsze legendy i to doprawdy nie najpochlebniejsze. Wiążą się z nimi domysły najfatalniejsze i nie bardzo dla nich korzystne, toteż nie dziw, że w średniowiecznych procesach o czary często gęsto wędrował na sromotny stos taki bliżej nieznany, a więc niesamowity „przybysz” — taki sobie certain40, „włóczęga”, „powsinoga”, „łapserdak”, a nawet „zakała” społeczeństwa.

Nie piszę tego w jakimś rozżaleniu — niech ręka Boska broni — ja pragnę tylko wykazać, jak nic nie jest w życiu człowieka przypadkowym, przeciwnie: symbolicznym określeniem drogi, jaką ma w życiu kroczyć.

W mojej wsi rodzinnej istniała chłopska rodzina o nazwisku Kruk. I co powiedzieć na to: Kruk w Kruka był złodziejem, a co jeden to gorszy. Inna rodzina zwała się Musiał. Musiał na każde pytanie, dlaczego to lub owo zrobił, odpowiadał kategorycznie: bo „musiałem”. Rodzina Wydrów odznaczała się tym, że sześcioletni Wydra przepływał Gopło jednym tchem tam i z powrotem, a nasza służąca Sroka nie mogła spojrzeć na coś lśniącego, by nie odczuwać silnych „cięgotek”.

I ten mój śmieszny przydomek „Sibi” — tak sobie język niemiecki przystosował kawałek mego nazwiska: „Przyby” — był niejako symbolem dla wytyczni41 mego przeznaczenia.

Chłopak tak niesłychanie wstydliwy i przeczulony, że krył się zawsze — nawet w domu rodzicielskim — w ostatnie kąty, by na niego uwagi nie zwrócono, stał się teraz już całkiem odludkiem i osamotnionym — począł żyć w sobie. Błądził po ponurych ulicach i zaułkach starego Torunia, a całe miasto przejmowało go drżącym, tajemniczym lękiem, a równocześnie przyciągało go nieprzepartym urokiem czegoś, co już przecież gdzieś, kiedyś musiał widzieć. Błąkał się samotny wzdłuż brzegów Wisły, hen, daleko poza most żelazny, gdzie stromo nad rzeką pobudowało się robotnicze, wielce okrzyczane przedmieście: Winnica — to znowu wystawał godzinami całymi na moście i patrzył w dół, na tratwy flisaków, które Wisłę, jak daleko okiem sięgnąć, całkowicie zapełniały. A co za rozkosz było siedzieć nad brzegiem Wisły i słuchać muzyki flisaków, kiedy już wieczór zapadał, a na każdej tratwie pozapalano ogniska! Jakie cudowne poematy można by z tego wysnuć!

Między Wisłą oblewającą Toruń, a jej starym korytem, zwanym „leniwą Wisłą”, utworzyła się wyspa Majdany. Nazwa ta może być dla historyka ciekawą wskazówką, czym ta wyspa kiedyś była w średniowieczu — prawdopodobnie wielkim targowiskiem, na które kupcy ze Wschodu zjeżdżali — w moich czasach królowały na nich potężne, rozłożyste dęby, ogromne buki, jesiony, srebrne olchy, płaczące wierzby, czarne wiązy o poczwarnie powyginanych, szerokich ramionach, a całość tworzyła jakiś niewysłowienie piękny, bo nieludzką ręką stworzony, park. Wśród drzew, które Wisła częstokroć prawie pod konary zalewała, rosły olbrzymie paprocie, skrzypy, przenajrozmaitsze zielsko, a tak ogromnie wybujałe, że mi po głowę wówczas sterczało.

Z jednej i drugiej strony ciągnęły się zbitym gąszczem, nieprzerwalnym murem splątane kępy wikliny, tu i ówdzie poprzerywane głęboko nad wodą pochylonymi, zgrzybiałymi i spróchniałymi pniami wierzb i topoli nadwiślańskich.

Można było błądzić swobodnie w tych zapadłych uroczyskach, a godzinami żywej duszy się nie spotkało, tylko w oddali przygłuszony łoskot pociągów, przeciągły gwizd lokomotyw i stłumiony hałas i nawoływania robotników ładujących wozy towarowe.

Tam mi dobrze było, tam roiła moja dusza dziwaczne sny i majaki — dziś zdumiony jestem, co się wtedy przez duszę dziecka przewalało — tu doznawałem trwożnego a uroczystego dreszczu pobliża potężnej natury. Można sobie wyobrazić trwogę i zdumienie dziecka, które prócz małych zagajników i sadów z drzewami owocowymi w rodzinnej wsi nigdy lasu nie widziało, a cóż dopiero takiej dziewiczej prawie puszczy, jaką pyszniły się te moje Majdany!

Ale co duszę moją najwięcej wstrząsało, to ustawiczne objawienia, jakich doznawałem, gdym się błąkał po trzech gotyckich kościołach — wszystkie z XIII wieku, wszystkie trzy nieporównanie piękne, przeczyste w ich dziewiczym majestacie!

Nie mogę o nich pisać, bobym musiał je opisywać, jak je teraz widzę, kiedy już zdołałem wniknąć w tajemnicę ich architektury, w ich mgławiczną symbolikę, kiedy na nie patrzę okiem człowieka, który niemal wszystko widział, co gotyk pozostawił po sobie w Niemczech, Francji, Hiszpanii i Belgii (zdumiewające, że te trzy kościoły: św. Jana, św. Jakuba i Panny Marii wytrzymują wszelkie porównania), nie mogę zatem nic więcej o nich powiedzieć, jak tylko to, co intuicją duszy dziecka-twórcy odczułem.

A uczucia tego nie mógłbym inaczej nazwać, jak natchnieniem, które świadomie parę lat później poznać miałem.

Intuicja!

„Czuciem” nazywali ją nasi wielcy romantycy, głosem wewnętrznym — daimonionem zwał Sokrates ten organ wyższego poznania, osiąganego w natchnieniu, które jest czystą i bezpośrednią emanacją złożonych w duszy ludzkiej wiekuistych prawd.

Intuicja wydaje mi się być pamięcią moich, w bezustannych wcielaniach się przeżytych, bytów przed tym moim bytem, pamięcią doznanych już kiedyś przeżyć duchowych, które, przebywając w głębiach nieświadomego, odnalazły w tym mare tenebrarum42 swoją naturę przedmyślową, to znaczy piękność architypów, i z tą nową żywotną siłą wdzierają się w obręb świadomego. Intuicja budzi z wiekuistego snu na dnie duszy spoczywające, nagromadzone tam bezmierne skarby „idei”, które przeżywałem w innych bytach, i przez intuicję wyłaniają się one nagle w mojej świadomości, jako:

Objawienia!

Poprzez intuicję w natchnieniu otrzymałem objawienie najwyższej piękności w sztuce, a ponieważ intuicja ta, to czucie wiąże się z uczuciem, co płonie ogniem świętym gorejącego rozpłomienienia w twórczej ekstazie, zrozumieć można, jakich wstrząsów doznawać musiała twórcza dusza dziecka.

Mówiłem na początku, że dusza moja bytowała ostatni raz ponoć wtedy, gdy już gotyk doszedł do najwyższego rozkwitu.

Powiedzenie to wydawałoby się jakimś groteskowym absurdem, a przecież to wszystko, com w tych kościołach przeżywał, było istotnie przypomnieniem tego, com już kiedyś widział, może w większej wspaniałości — każdy szczegół, każda linia, kształt każdy w tych gotyckich budowlach był mi bardzo znany i zażyły — tylko trzeba dobrze zrozumieć: nie architektonicznie pojęty, ale symbol czegoś, czegom oczywiście wtedy zrozumieć nie mógł.

W chrześcijaństwie obudził się duch, pętany i obezwładniony przez potęgę materii w świecie pogańskim.

Budził się powoli, ospale; rozglądał się wokół; spojrzał na rozkwit przemysłu, handlu, tak zwanych sztuk pięknych; zachichotał cicho na widok tego wszystkiego, co ludzkość dumą najwyższą, swoją kulturą nazwała, a w której ostatnia iskierka z jego świętego praognia wygasła: teraz dźwiga się gniewnie, że to marne robactwo ludzkie tę chwilę, w której, niemocą zdjęty, wypocząć pragnął, tak marnie i głupio zużyło. Zrywa się nagle przepotężny, oszalały i gdyby huragan rozkiełznanych ziemskich i niebieskich potęg zmiata z ziemi rozkoszne sioła i kwitnące miasta. Wniwecz obraca wypieszczone przybytki użycia, kultury, wiedzy, w których przebywała do niedawna tak spokojnie w sadło porosła tłuszcza „zjadaczy chleba”. Depce olbrzymią stopą święty znicz, w którym ludzkość fałszywym bogom ofiary składała. Straszliwą pochodnią świętego ognia wznieca pożogę, która cały świat obejmuje, i pędzi przed się, rozszalały; burzy i niszczy, by kamień na kamieniu nie pozostał; pali i tratuje, by się nic nawet na zalążek nie zostało z tej ohydnej „piękności” materii, i mści się w niepohamowanym szale; pędzi przez świat cały i pali, i niszczy, i wywraca, jako czynił to od początku świata i czynić będzie po koniec jego, dopóki raz wreszcie miast43 czcicieli brzucha i zmysłów nie znajdzie ludzi trwających w natchnionym uniesieniu i żarliwym nabożeństwie wokół ołtarzy, na których znicz jego płonie.

A szesnaście wieków minęło, kiedy się po raz ostatni Duch w tej straszliwej potędze przebudził, kiedy w zapamiętałym szale niszczył Ateny i Rzym, i Aleksandrię, kiedy niszczył i palił, i z ziemią zrównywał najwspanialsze świątynie pogańskie, rozrąbywał i w pył kruszył to całe „piękno”, jakie pogańska potęga materii wytworzyć zdołała. Ale nie miał dość sił tak doszczętnie wyniszczyć, by nic się nawet na zalążek nie zostało — i to stało się jego w przyszłości najboleśniejszą tragedią.

Na razie niesłychane zwycięstwo.

Piękność duszy zatriumfowała w nigdy niebywałej potędze, w sztuce chrześcijańskiej, a boskim kwieciem lotosu, w którym już niewypowiedziane bóstwo spocząć miało, wytrysnął w niebo niepojęty cud gotyku!

Duch był wówczas opętany wiarą. I mocą tej wiary miał prawo niszczyć doszczętnie tak zwaną piękność materii, jaka się w sztuce starożytnej przejawiała, bo ta piękność była dla Ducha obmierzłą, marną i plugawą brzydotą, potwornym zeszpeceniem jedynej piękności, w jakiej Duch się objawia, Duch, dla którego jedyną rzeczywistością jest nieogarnięty, niewypowiedziany Bóg Wszechświata i Idea Idei: Słowo zaczem44 się ciałem stało.

A największym triumfem, jaki kiedykolwiek potęga Ducha w chrześcijaństwie nad potęgą materii w pogaństwie osiągnąć zdołała — to gotyk!

Renesans — odrodzeniem?!

Śmieszne!

Raczej sromotnym cofnięciem się wstecz45, zwycięstwem plugawej reakcji i sprośnego pogaństwa — potęgi zmysłów nad krótkim panowaniem Ducha. Cały renesans, to jedna haniebna likwidacja wszystkiego tego, co wspaniały majestat Ducha i jego mocarstwo stworzyło — zwycięstwo pięciu zmysłów, lichutkich, biedniutkich pięciu zmysłów nad Objawieniem, dokonanym królewską potęgą intuicji!

Ale dosyć już — przecież nie piszę historiozoficznych traktatów ani nie mogę rozpatrywać dziejów Ducha, ani go śledzić na jego niepojętych, rozumem nieogarniętych drogach.

Oczywiście, że mózg chłopaka trzynastoletniego jeszcze w ten sposób nie rozumował, ani sobie jeszcze sprawy nie zdawał z różnicy piękna materii a Ducha — ale ekstatyczne wrażenia, wciąż i wciąż odbierane w tych trzech kościołach, stały się później podłożem dla całego mojego tworu.

Te wszystkie w moim tworze potworności, udręki, męczarnie, ascetyzm, połączony z orgiastycznym „rozwydrzeniem”, te wszystkie „satanizmy”, jak to nazywano, tkwią wszystkimi korzeniami w przepastnej głębi gotyku!

Jedna straszna rozterka między Duchem a materią, a raczej Szatanem-materią a Duchem-Bogiem!

A może to znowu tylko przypadek, iż ojciec mój tysiącem rozmaitych względów był zniewolony oddać mnie właśnie do gimnazjum w Toruniu, a przecież byłoby o kilka godzin bliżej do inowrocławskiego gimnazjum, w którym przebywał Kasprowicz.

Rok cały żyłem samotny — w świecie, który sam sobie stworzyłem, a nie mogę powiedzieć, by był rozkoszny.

Wprawdzie bardzo szybko nauczyłem się języka niemieckiego, uczyć się prawie nie potrzebowałem, bo niezwykła pamięć naukę mi w niepomierny sposób ułatwiała — stałem się najlepszym łacinnikiem w klasie, a tym samym współuczniom moim bardzo potrzebny. A ponieważ nigdy nie umiałem nikomu czegoś odmówić, więc za część moich kolegów odrabiałem zadania i tym samym zyskałem sobie u nich pewien mir, który sromotnie okupywałem wzmianką w moich cenzurach: „Surowo karany za ciągłe podpowiadanie” — która to wzmianka wywoływała w domu rodzicielskim odpowiedni odruch gniewu ojcowskiego.

Ale z nikim się nie przyjaźniłem...

W tej samej klasie biedował ciężko nieślubny syn jakiejś akuszerki, która w ślepej miłości do dziecka oddała go do tego arystokratyczno-plutokratycznego gimnazjum.

Nieślubny syn akuszerki!

Dokładnie nie zdawałem sobie sprawy, jaką hańbą napiętnowany był mój kolega, ale już dawno widziałem, że sześćdziesięciu moich współuczniów unikało go jak morowej zarazy, więc właśnie dlatego jąłem naokoło niego krążyć.

Gospodarz klasy był nim widocznie wysoce zażenowany, a nawet silił się mu gimnazjum tak uprzykrzyć, by się z niego czym prędzej wyniósł.

Najwspanialszym środkiem pedagogicznym w Prusach była naonczas chłosta cielesna, a przy każdym zająknięciu się — bicie po twarzy.

Tego środka wypróbowywał gospodarz klasy najczęściej na nieślubnym dziecku akuszerki.

Dawno mnie to już oburzało i z coraz większą sympatią poczynałem zerkać ku mojemu, o pięć ław oddzielonemu, towarzyszowi.

Na początku roku pytał się profesor:

— Twoje nazwisko?

— Gdyka.

— Ojciec twój?

— Jestem nieślubnym dzieckiem, więc ojca nie mam.

Dziś jeszcze czuję zaparty oddech całej klasy.

Było to, jakby grom nagle w naszą klasę uderzył. Zapanowała cisza jak makiem posiał.

Przez chwilę zmagały się oczy chłopca z oczyma profesora, ale tylko na chwilę. Chłopak hardy, ale żywym ogniem oblany — profesor szyderczo się uśmiechnął:

— Matka twoja? — zapytał.

— Akuszerka.

Napięcie, niepokój, zdumienie, które przez chwilę za silnie duszyczki chłopców na uwięzi trzymało, znalazło teraz ujście w jednym wielkim ryku śmiechu.

Tylko ja się nie śmiałem — pewno, że już na wsi odbijało się często o moje uszy to słowo: ślubny — nieślubny. Widziałem, z jaką pogardą te ostatnie dzieci były traktowane, więc nie mogłem sobie wyobrazić, by jakieś dziecko ośmieliło się przyznać do tej strasznej hańby.

Wątpię, czy kiedykolwiek mi coś tak zaimponowało, jak to harde przyznanie się dzieciaka, że jest nieślubnym dzieckiem. Podziwiałem wprawdzie, gdy młody Jan Kasprowicz z pogardliwą dumą pędził drogą do gimnazjum wraz z matką parę prosiaków na targ w Inowrocławiu, ku strasznej uciesze swoich paniczykowskich kolegów; widziałem go nawet raz później — sporego już wyrostka — jak niósł (on, gimnazista!) parę przez matkę zakupionych mioteł z taką powagą, jakby jakieś książęce insygnia piastował, ale to przyznanie się mego kolegi do tak „piekielnej hańby” wydało mi się czymś jeszcze więcej bohaterskim.

Podczas rekreacji46 zbliżyłem się nieśmiało do niego i zapytałem grzecznie:

— Pójdziesz dziś ze mną na Majdany?

Popatrzył na mnie spode łba — podejrzliwie.

Przecież to pierwszy raz jakiś kolega się do niego zbliżał. Obrzucił mnie oczyma od góry do dołu butnie i hardo, a potem odwrócił się:

— Nie! — odbąknął.

W tej chwili odczułem jakąś tkliwość:

— A ja ci powiadam, chodź ze mną, ty jeszcze tam nigdy nie byłeś, a tam jest bardzo, bardzo pięknie, będziemy botanizować — nie ma tu nigdzie tak pięknych i rzadkich kwiatów, jak tam... tam zresztą możemy się doskonale zabawić, bo żywej duszy tam nie ma, możemy przejechać się po Wiśle łódką — jest tam jedna, ukryta w zaroślach, „szyper” przychodzi po nią dopiero późnym wieczorem...

— Daj mi spokój! Nie pójdę!

Widocznie się lękał, że chcę z niego zakpić, wziąć go na lep, aby móc potem całą klasę jego kosztem zabawić.

Ale, gdym się po południu ułożył w cieniu olbrzymiego dębu na Majdanach, zobaczyłem go, jak, tyłem do mnie obrócony, wpatrywał się w Wisłę.

Podszedłem do niego uradowany, odwrócił się zdziwiony, bąkał to i owo na usprawiedliwienie, że się tam znalazł — ponoć przyszedł z ciekawości, by zobaczyć tę łódkę, o której mu mówiłem — ale ja tak serdecznie do niego przemawiałem, że szybko już pozbył się swej podejrzliwości, zaufał mi: chwilami się jeszcze zacinał, ale nie minęła godzina, a już wzajemnie poczęliśmy się sobie zwierzać.

Gdyby móc teraz przemówić językiem trzynastoletniego chłopca, móc się wżyć w świat jego wyobraźni, odtworzyć w tej bezpośredniej świeżości cały jego zasób uczuć, marzeń, majaczeń, z jaką on wszystko naokół przeżywa, móc przeżyć jego wszystkie radości (u dzieci typu „sibi” są one niezmiernie rzadkie, a jeżeli bywają, to silnie zabarwione melancholią, smutkiem i przesycone jakimś je ne sais quoi47 — w czym już w zarodku tkwi jad przesytu), móc się wżyć w wszystkie jego tęsknoty i cierpienia — a zdumiewające, jak takie dziecko cierpi — móc raz jeszcze przeżyć tę tragedię dziecka, obarczonego nadmierną wrażliwością twórczej duszy, jaka się w nim już w zaraniu przejawia — a stworzyłoby się coś tak niesłychanego, czego daremnie szukałoby się w całej literaturze.

„Ja wciąż czytam, wciąż czytam. — Nie pamiętam oczywiście dokładnie słów mojego o dwa lata starszego kolegi, ale głęboko wraziła mi się w pamięć treść tych urywanych, poplątanych wyznań. — Wszędzie tylko mowa o starszych, o dorosłych, tak jakby człowiek dopiero z dwudziestym rokiem żyć rozpoczynał, a nigdzie ani słowa o tym, jak się w moim wieku cierpi: takiego bólu, jaki ja bezustannie odczuwam, nie przeżywa dojrzały człowiek”.

I wstydem, i upokorzeniem napęczniałym bólem, udręką, zaciekłą nienawiścią przedwcześnie dojrzały chłopak jął mnie wtajemniczać w całą ciężką nędzę życia, nie tę, która wypływa z niedostatku pieniężnego, bo matka jego dosyć zarabiała, ale sto razy gorszą, bo wytworzoną niechlujstwem i złością ludzką.

Och! jak go chciwie słuchałem, jak dusza dziecka, które się już dawno o to do Boga modliło, by zesłał na niego większe cierpienia od tych, jakie Synowi swemu przeżyć kazał, chłonęła w siebie tę „chorą” strawę, jaką go syn akuszerki — wyklęty „parias” — miał odtąd przez parę miesięcy karmić.

„Ja czytam, wciąż czytam, a matka moja ma dużo książek — jak chcesz, to ci je mogę pożyczyć”.

Dawno już zmrok zapadł, gdyśmy przez drewniany most nad „leniwą” Wisłą doszli do przystani małego parowca, który nas przewiózł na drugą stronę prawdziwej Wisły, do Torunia.

Na drugi dzień przyniósł mi pierwszy tom, a raczej tomik Nędzników Wiktora Hugo — pomnę, że wydanie polskie tej straszliwej epopei bólu i nędzy ludzkiej obejmowało coś piętnaście takich małych tomików.

Nie wiem, a raczej dokładnie zdaję sobie sprawę, że żaden utwór literacki ani w przybliżeniu nie zrobił tak wyłomowego, wstrząsającego wrażenia w całym moim życiu, jak ten arcyutwór Hugo. Oczywiście nie jestem w stanie dać choćby najmniejszego pojęcia o tym kataklizmie, który mą duszę poonczas nawiedził. Zapewne nie rozumiałem dużej części tego, co czytałem, ale właśnie na tych, dla mnie z natury rzeczy niezrozumiałych ustępach święciła wyobraźnia dziecka najdziksze orgie.

I teraz już dzień w dzień odbywaliśmy dalekie przechadzki, ale już nie po Majdanach, tylko daleko przed się, przez najbiedniejsze i najniechlujniejsze przedmieścia Torunia — poonczas oczywiście! — przez Winnice lub gdzieś w głęboki las, albo brzegiem Wisły, poprzez Rybaki zamieszkane przez szyprów, retmanów i rybaków. Zaglądaliśmy przez okna do spelunek i knajp flisaków, którzy tu często gęsto przybywali z Kongresówki, Galicji i Gdańska, a mentor mój uświadamiał mi na przykładach bez liku nędzę i męczarnie bezdomnych i wydziedziczonych, boć oczywiście widział w każdym z tych — może nawet z życia swego bardzo zadowolonych — szyprów jakiegoś bohatera, galernika i bohatera Nędzników.

Z jaką rozkoszą pławiłem się w tej kałuży nędzy ostatnich biedaków, gdy mnie wreszcie zaprowadził do poonczas całkiem zniszczonego, dziś śmiesznie po prusku odrestaurowanego zamku krzyżackiego. Był to wówczas przytułek ostatnich nędzarzy, jakieś potworne leprarium Torunia: rzadko kto stamtąd wychodził wąziutką uliczką, a raczej ciasnym zaułkiem, przez który wóz przepchać się nie mógł, a nigdy nie widziałem, by ktoś w jasny dzień tam wchodził. A to zdziczałe, rozpustne żebractwo, gnieżdżące się w tych wilgotnych, rozpadających się norach, znało mego mentora! Odwiedzał on tam po kryjomu, bez wiedzy matki, jakiegoś krewniaka i zanosił mu — kwaterkę wódki!

Zwykle kończyła się nasza wycieczka do tego toruńskiego Whitechapelu48