Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z nim śmierć to dopiero początek…
Vivienne próbuje uratować od śmierci swojego brata. Członkowie gangu, z którym zadarł, darują mężczyźnie życie, tylko jeśli jego siostra zdobędzie dla nich bezcenny naszyjnik. Zdesperowana Vivienne podejmuje się więc misji wykradnięcia klejnotu.
Jego właścicielem jest nim Lucca Della Morte, należący do jednej z najpotężniejszych kast wampirzego świata. Przebywa on właśnie w Instytucie Bloodstone. To miejsce, w którym wampiry wracają do pełni mocy po każdej cyklicznej hibernacji. Dziewczyna zdobywa eliksir, który umożliwia jej magiczny kamuflaż. Po jego wypiciu czasowo nabiera wampirzych cech, a krwiopijcy przestają w niej rozpoznawać człowieka. Może dzięki temu podążyć za Luccą do Bloodstone.
Vivienne wie, że mierzy się z o wiele potężniejszym przeciwnikiem, którego pokonanie w walce może się okazać niemożliwe. Musi więc znaleźć sposób na zbliżenie się do wampira i podstępem zdobyć naszyjnik, którego nigdy nie zdejmuje Lucca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU: Blueblood Vampires Series Dark Prince
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Nowak
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Katarzyna Kusojć
Adaptacja okładki: Marta Lisowska
Zdjęcie na okładce: Michelle Lancaster @lanefotograf
Copyright © 2022 by Michelle Hercules
Copyright © for the Polish translation by Ischim Odorowicz-Śliwa, 2022
Copyright © 2022, Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.
Published by arrangement of Bookcase Literary Agency and Book/Lab Literary Agency
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2022
ISBN 978-83-8321-210-4
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Havoc*. To nazwa klubu. Całkiem stosowna. Miejsce jest ciemne, głośne i przepełnione ludźmi, którzy z wielką chęcią zaspokoją mój głód. Nie od razu przywykłem do hałasu. W czasie mojej hibernacji nocne rozrywki bez wątpienia mocno się zmieniły.
Moja ostatnia przekąska leży nieprzytomna na kanapie VIP-ów, totalnie wyczerpana. Pożywianie się i pieprzenie idą w parze, ale w przeciwieństwie do chrapiącej obok istoty ludzkiej mnie jeszcze dużo brakuje do poczucia zaspokojenia. Wróciły mi jednak siły i dzięki wypitej do tej pory krwi wiem już niemal wszystko, co przegapiłem w czasie minionych dziewięćdziesięciu pięciu lat. Krew pamięta.
Na wprost mnie Saxon uprawia seks z jakąś przypadkową dziewczyną. Ronan i Manu zniknęli nie wiadomo gdzie. To tyle, jeśli chodzi o przyjęcie z okazji mojej pobudki. Krąg moich najbliższych można podsumować dwoma słowami: banda dupków. Nie żebym ja był lepszy.
Macham najbliższemu bramkarzowi, by zabrał nieprzytomną dziewczynę. Jestem gotowy zająć się następnym człowiekiem.
Nie mija minuta, a już namierzam kolejny cel. Zbliża się do mnie ładna dziewczyna w czarnej skórze, z pojedynczym szotem na tacy. Szczupła, ale zaokrąglona, gdzie trzeba, z blond włosami spływającymi po plecach i pełnymi ustami, które aż się proszą o skosztowanie, jest dokładnie tym, czego mi trzeba.
Natychmiast wydłużają mi się kły, a fiut twardnieje. Obserwuję, jak dziewczyna się zbliża, i nawet nie próbuję ukryć głodu, który z całą pewnością błyszczy mi w oczach. Kiedy staje przede mną, słyszę, jak szybko bije jej serce, czuję jej strach.
Ciekawe.
Większość ludzi przychodzących do takich miejsc nie boi się nas. Dobrze wiedzą, czego chcemy, i dają nam to ochoczo z nadzieją, że ich przemienimy. Nie zdają sobie sprawy, że już nie mamy tej mocy.
– Jak masz na imię, skarbie? – pytam, nie tłumiąc żądzy w tonie głosu.
– Re… Rebecca. – Mocniej ściska tacę i cała aż się trzęsie.
Kłamie. Nie tak ma na imię. Ale nie dziwi mnie, że nie wyjawia prawdziwego. Nie tyle się boi, ile jest przerażona, a przez to jeszcze bardziej mnie pociąga. W końcu jestem drapieżnikiem.
Nie spuszczając z niej wzroku, przesuwam palcami po jej gołych nogach.
– Co tam dla mnie masz, Rebecco?
Przez chwilę nie odpowiada. Nawet nie oddycha. Podejrzewam, że w każdej chwili może czmychnąć.
– Specjalnego szota. Na koszt firmy – odpowiada w końcu.
Wyginam usta w uśmiechu. Zastanawiałem się, kiedy Derek Blackwater, właściciel tego przybytku, przyśle mi drinka na powitanie. Był ostatnim człowiekiem przemienionym w wampira, czyli jest niemal równie wiekowy jak ja. I tyle wiem o jego mrocznej przeszłości.
Facet stanowi zagadkę.
– Doprawdy? – Wsuwam jej rękę pod spódnicę, a kiedy ściskam ją za tyłek, gwałtownie wciąga powietrze.
– Tak – wyszeptuje.
Puls mi skacze. Cholera. Wkrótce po przebudzeniu wzmożone pragnienie nie jest niczym niezwykłym, ale moja reakcja na nią jest silniejsza, niż się spodziewałem.
Drżącymi rękami podaje mi kieliszek. Nie wiem, co stanowi jego zawartość, ale w tej chwili już mnie to nie interesuje. Odchylam głowę i wypijam wszystko naraz. Mgła momentalnie spowija mój umysł.
Wpatruję się w pusty kieliszek, marszcząc brwi. Widzę go podwójnie.
– Co, do diabła?
Czuję, jak ktoś pociąga za mój naszyjnik, którego nigdy nie zdejmuję. Pieprzona, próbuje mnie okraść. Poruszam się ospale, co oznacza, że dolała mi wampomoru do drinka.
Skurwielka.
Łańcuszek zrywa się w tej samej chwili, w której przełamuję działanie trucizny. Dzięki dziewięćdziesięciopięcioletniej drzemce jestem w pełni sił, więc wampomor ma na mnie słabszy wpływ. Złodziejka zamierza uciec, ale łapię ją za nadgarstek i zaciskam na nim palce. Moje paznokcie wbijają się w jej miękką skórę i wypływa spod nich krew, której zapach wszystko zmienia. Nagle widzę na karmazynowo, mój wzrok skupia się na szyi dziewczyny, a w uszach rozbrzmiewa wyłącznie szum krwi płynącej w jej żyłach.
W pragnieniu zatopienia kłów w jej miękkiej skórze nie chodzi już o zemstę. Teraz to czysta i pierwotna żądza krwi.
Zeskakuję z kanapy i łapię dziewczynę oburącz. Wyrywa się i krzyczy, ale nikt nie ruszy jej na pomoc.
Nagle tył mojej czaszki przeszywa ból, który sprawia, że przez moment znowu widzę normalnie. Saxon odciąga ode mnie dziewczynę, a Manu zastępuje mi drogę.
– Co ty wyprawiasz, Lucca! Zostawiam cię na chwilę samego, a ty już się na kogoś rzucasz? – Jej złote oczy płoną w mroku, zdradzając, jak bardzo się na mnie wścieka.
– Otruła mnie wampomorem – rzucam przez zaciśnięte zęby, próbując zapanować nad dzikim instynktem domagającym się rozerwania ludzkiego gardła na strzępy.
– Puszczaj mnie! – Dziewczyna wyrywa się Saxonowi.
– Uspokój się, mała. Nigdzie nie idziesz.
Nie ośmielam się drgnąć. Żądza krwi jeszcze mi nie przeszła. Nie uległem jej od czasów najgorszej nocy w moim życiu całe setki lat temu. Dlaczego pojawiła się teraz?
– Co to? – Saxon wyszarpuje blondynce skradziony przedmiot.
– Mój naszyjnik – wyjaśniam. – Suka przyszła tu, żeby mi go zabrać.
Saxon rzuca mi moją własność, a Manu obraca się gwałtownie i wyciąga swoje szpony. Kurwa. Teraz i ona chce się rzucić na dziewczynę.
Nie. Jest moja.
– Kto cię tu przysłał? – pyta moja siostra.
Złodziejka nie ma kiedy odpowiedzieć. Podbiega do nas Ronan z twarzą wykrzywioną w głębokim grymasie i złością bijącą falami z całego ciała. Zerka przelotnie na żałosną dziewczynę i zwraca się do mnie:
– Mamy towarzystwo. Są tu przydupasy Tatiany.
Cholera, niech to wszystko piekło pochłonie. Że też musieli się pojawić właśnie teraz. Mógłbym zabić złodziejkę jednym ciosem i mieć odwet z głowy. Ale moje ciało natychmiast odrzuca ten pomysł. Nie mogę tego zrobić.
– Puść ją – mówię do Saxona z żalem.
Marszczy brwi i patrzy na mnie tak, jakbym stracił rozum. Może i straciłem. Uwolnienie kogoś, kto mnie otruł i próbował okraść, nie jest dla mnie typowe, ale zemsta będzie musiała poczekać. Najpierw muszę spłacić starszy dług i przesłać wiadomość.
* Minisłownik nazw własnych znajduje się na końcu książki (przyp. tłum.).
~ PIĘTNAŚCIE GODZIN WCZEŚNIEJ ~
Rozglądam się po małym salonie, żeby się upewnić, czy o niczym nie zapomniałam. Przyczepa z lat siedemdziesiątych może i jest stara, głośna i dziwnie pachnie, ale to mój dom. Nie zauważam nic, co zapomniałabym spakować, więc piszę krótki liścik do brata i wieszam go na lodówce. Kretyn nie odzywał się od ponad dwudziestu czterech godzin, a na czas wyjazdu muszę zostawić mu szczegółowe instrukcje. Rikkon jest ode mnie starszy o pięć lat, ale w tej dysfunkcyjnej rodzinie to ja odgrywam rolę rodzica.
Wzdycham i jeszcze raz sprawdzam telefon. Żadnych informacji od niego. Mimowolnie ściska mnie w piersi. Rikkon przyciąga do siebie problemy jak magnes i jeśli w wieku osiemnastu lat mam już przedwczesne zmarszczki mimiczne, to właśnie przez niego.
Gdzie on jest, do diabła?
Pukanie do drzwi przywołuje mnie do rzeczywistości.
– Vivi, jesteś gotowa? – pyta Karl, jeden z członków mojego zespołu.
– Taa, już idę.
Zarzucam worek marynarski na ramię, biorę torebkę i wychodzę. W porannym słońcu rude włosy Karla są bardziej płomienne i najwyraźniej przybyło mu piegów. Nigdy nie spotykamy się tak wcześnie. Pomimo zarostu na szczęce wydaje się młodszy.
Pozostali członkowie zespołu, Cheryl i Vaughn, są już w vanie. Pewnie śpią, w końcu ćwiczyliśmy do drugiej w nocy.
– Wzięłaś wszystko? – Karl bierze ode mnie worek.
– Mam nadzieję.
W połowie drogi do samochodu oglądam się na przyczepę. Karlowi to nie umyka.
– Coś się dzieje?
– Nie, wszystko w porządku. – Kręcę głową.
Nie ma sensu opowiadać mu o Rikkonie. Nikt z zespołu nie może zrozumieć, dlaczego znoszę kolejne wyskoki brata. Uważają go za samolubnego ćpuna, który mnie nie docenia. Nie przeczę, że przez większość czasu tak nie jest. Ale nie wiedzą, że ryzykował życie, żeby mnie ocalić. Dlatego nie mogę się na niego wypiąć, mimo że czasami bardzo bym chciała.
Tak jak podejrzewałam, Cheryl i Vaughn drzemią już na tylnym siedzeniu. Zajmuję miejsce obok kierowcy i zapadam się w znajome, wysłużone obicie. Zaczynam ziewać, więc zasłaniam usta dłonią.
– Masz. – Karl wręcza mi kubek parującej kawy. – Wypij. Nie możesz zapaść w sen jak ci idioci z tyłu. Ktoś musi mnie zagadywać, żebym sam nie zasnął.
– Dzięki. Jestem zmęczona, ale raczej teraz nie zasnę.
– To podniecające, nie? Nie mogę uwierzyć, że załapaliśmy się na konkurs zespołów w Nowym Jorku.
– Ja też. Mam wrażenie, że to sen. – Ostrożnie upijam łyk kawy i parzę sobie język.
– To nie sen, Vivi. Dobre rzeczy będą się nam przytrafiać.
Uśmiecha się tak otwarcie i szczerze, że zaczynam mu wierzyć. Życie nigdy nie było dla mnie łatwe, dlatego zwykle nie pozwalam sobie na marzenia. Ojciec się zmył, a matka miała dwubiegunówkę, więc musieliśmy z bratem szybko dorosnąć. W naszym świecie nigdy nie było tęczowych jednorożców. Był tylko ból, walka i krew. Przeszywa mnie dreszcz, gdy z zakamarków umysłu wypełzają mroczne wspomnienia. Spycham je z powrotem najdalej, jak tylko się da.
Karl włącza radio i na maksa podkręca głośność.
Natychmiast obrywa butem rzuconym przez swoją siostrę.
– Wyłącz to, ośle, muszę się wyspać – nakazuje Cheryl.
Vaughn nawet nie drgnie. Nigdy nie znałam nikogo innego, kto potrafiłby zasnąć tak, jak stoi. A on przespałby nawet huragan.
Przyciszam radio, żeby zapobiec kłótni.
– Jesteś zbyt miła. – Karl wybucha śmiechem.
– Nie zapominaj o tym. – Uśmiecham się złośliwie i podnoszę kubek do ust, żeby ukryć rozbawienie.
Uwielbiam śpiewać w zespole, ale to dzięki Karlowi wszystko jest lepsze. Nie wiem, jak to robi, lecz pomaga mi na chwilę zapomnieć o problemach. Po dołączeniu do Nocturnalu nieźle się w nim zabujałam. Miałam wtedy piętnaście lat, a on dziewiętnaście. Cheryl nazywała mnie lolitką. Z oczywistych względów uczucie nie było odwzajemnione. Karl traktował mnie jak młodszą siostrę, a ja z czasem wyleczyłam się z miłości i zaczęłam go postrzegać jak starszego brata, jakiego powinnam mieć.
Za każdym razem, gdy żałuję, że Karl nie jest moim prawdziwym bratem, w sercu odzywa mi się poczucie winy. Rikkonowi zależy na mnie w jego upośledzony sposób. Inaczej nie zrobiłby tego, co zrobił. Życie zgotowało nam okrutny los i podczas gdy moim mechanizmem radzenia sobie z nim była muzyka, Rikkon zatracał się w imprezach i dragach.
– O czym myślisz? – pyta Karl.
– O niczym takim.
– Marszczyłaś brwi, więc domyślam się, że myślałaś o bracie. Co zrobił tym razem?
– Nic, co dziwne.
Gdy tylko to wypowiadam, rozdzwania się mój telefon. Dzwonkiem przypisanym bratu. Wreszcie!
– Najwyższa pora. Gdzieś ty się podziewał? – pytam.
– Vivi, musisz mi pomóc – odpowiada bez tchu, jakby biegł.
Znowu ściska mnie w piersi. Wiedziałam, że wydarzy się coś niedobrego.
– Co się stało? – W tle słyszę odgłosy szamotaniny i krzyk. – Rikkon! Mów, co się dzieje!
– Rikkon nie może teraz rozmawiać – odpowiada mi inny męski głos. Zimny. Szorstki.
– Kto mówi?
– Ktoś, kogo wnerwił twój brat. Jeżeli chcesz, żeby przeżył, przyjdź do Ember Emporium. Sama.
Połączenie zostaje przerwane.
Upuszczam telefon na kolana, przed oczami robi mi się ciemno.
– Vivi, co się stało? – pyta zaniepokojony Karl.
– Chodzi o Rikkona. Wpadł w kłopoty. Muszę mu pomóc.
– Co tym razem odwalił ten palant? – Między przednimi fotelami pojawia się twarz Cheryl.
– Nie wiem. Ale muszę iść do Ember Emporium, teraz, sama, żeby mu pomóc.
– To terytorium zmiennokształtnych – zauważa Cheryl. – Co twój brat robi u smoków?
– Nie wiem. – Słyszę napięcie w swoim głosie. Nie płaczę tylko dlatego, że nie chcę dać po sobie znać, jak bardzo jestem przerażona.
– Nie możesz iść tam sama – stwierdza Karl. – Ember Emporium to siedziba Larssona. A on jest najbardziej bezlitosnym bossem smoków, jaki kiedykolwiek zjawił się w Salem.
– Myślisz, że nie wiem? – warczę. – Ale jeśli tam nie pójdę, to mogę już nigdy nie zobaczyć Rikkona.
– I dobrze – mamrocze pod nosem Cheryl.
– Cheryl! Nie mów tak – upomina ją Karl.
Zaciskam pięści i wyglądam przez okno.
– Nie proszę, żebyście mnie zrozumieli ani poparli moją decyzję. Ale muszę mu pomóc. To mój brat.
– No to pójdziemy tam wszyscy – decyduje Karl.
– Nie! – Gwałtownie się do niego odwracam. – Powiedzieli mi, że mam przyjść sama. Nie chcę wkurzyć porywacza.
– Koleś, to naprawdę zły pomysł – dorzuca swoje trzy grosze Vaughn. Najwyraźniej moje kłopoty obudziły Śpiącą Królewnę.
– Nie możemy startować w konkursie bez wokalistki – przypomina Cheryl.
Poczucie winy sięga zenitu. Durny, durny Rikkon. Nie wierzę, że znowu stawia mnie w takiej sytuacji. W tej chwili go nienawidzę.
– Przepraszam – wyszeptuję.
– Daruj sobie, Vivienne. Wszyscy wiemy, że trzymasz się tego przegrywa tylko dlatego, że boisz się zaryzykować – odparowuje Cheryl.
– To nieprawda. Nic nie wiesz – syczę przez zęby.
Cofa się z powrotem na swoje miejsce i odwraca ode mnie twarz.
– Uważam, że najwyższy czas rozejrzeć się za nową wokalistką.
– Mam wybierać między życiem brata a zespołem? – pytam piskliwie.
– Tak.
Jej odpowiedź jest jak cios prosto w serce. Czuję szczypanie w oczach i gdy obserwuję Karla, trudno mi powstrzymać łzy. Widzę, jak zaciska zęby i marszczy brwi.
– Myślisz to samo, co twoja siostra? – pytam go.
– Nigdy nie kazałbym ci wybierać między życiem brata a zespołem, ale… Nie mogę powiedzieć, że się z nią nie zgadzam. Zawsze wszystko rzucasz, gdy chodzi o Rikkona. Dzisiaj wkurzył bossa smoków. A co zrobi jutro? Zabije jakiegoś wampira z królewskiego rodu?
Krzywię się mimowolnie. Pospiesznie odwracam głowę z nadzieją, że Karl nie zauważy mojej reakcji. Nie ma pojęcia, jak prawdziwe są jego słowa.
Wzdrygam się i mówię:
– Możesz zatrzymać samochód, żebym mogła wysiąść?
– Zaraz, naprawdę idziesz tam sama? – dopytuje Vaughn. – Zwariowałaś?
– Może i tak. Ale muszę to zrobić.
Karl wzdycha z rezygnacją.
– Podrzucę cię tam. Nie będziesz iść do centrum na piechotę. – W jego głosie słyszę życzliwość i zrozumienie, ale też pewną nieodwracalność.
Zawiodłam zespół już zbyt wiele razy, a to jest pewnie ostatnia kropla goryczy. Cheryl chyba ma rację. Może faktycznie wykorzystuję brata do tego, żeby nic w swoim życiu nie zmienić. Skoro nigdy nie spróbuję, nie będę musiała się mierzyć z porażką.
Karl zostawia mnie przed Ember Emporium i odjeżdża, nawet nie patrząc w moją stronę. O tej porze bar jest zamknięty, a ulica pusta. Smoki zaczynają swój dzień po południu, a jeszcze nie ma dziewiątej.
Naciskam klamkę, mimo że w oknie wisi tabliczka „Zamknięte”. Drzwi ustępują. Otwieram je powoli, przerażona wizją tego, co mogę zobaczyć w środku. Nigdy wcześniej nie odbiło mi na tyle, żeby się zapuścić na terytorium istot nadnaturalnych. Można powiedzieć, że współżyjemy w pewnego rodzaju pokoju, ale nie ma co ukrywać – większość z nich widzi w nas ofiary.
Salem to jedyne miasto na świecie, w którym istnienie nadnaturalnych nie jest tajemnicą. Gdybyśmy pojechali dzisiaj do Nowego Jorku, mój zespół całkowicie by o nich zapomniał. Miasto jest otoczone zaklęciem, które uniemożliwia wszystkim ludziom chlapnięcie czegoś przez przypadek, gdy znajdą się poza granicami Salem. No, prawie wszystkim.
Wydaje się, że Rikkon i ja jesteśmy jedynymi ludźmi, na których ono nie działa. Może odporność zapewnia nam coś, co matka brała w czasie ciąży. To po niej brat odziedziczył skłonność do nałogów.
Wewnątrz uderza mnie mieszanina mocnych zapachów. Zwietrzałe piwo i pot nie stanowią zbyt zachęcającej woni.
– Halo! – wołam. – Przyszłam po brata.
Mój głos odbija się echem od ścian pustego, ciemnego pomieszczenia. Coraz częściej przebiega mnie dreszcz, a serce wybija rytm staccato niczym zegar. Tik, tak. Tik, tak.
Drzwi po drugiej stronie baru otwierają się z hukiem i w wielkim stylu wchodzą trzej rośli zmiennokształtni. Są wysocy i szerocy w barach. Ramiona mają wielkie jak pnie drzew, aż rozciąga się na nich materiał marynarek. Trudno powiedzieć, który z nich to Larsson. Od wszystkich bije potęga.
– Gdzie mój brat? – pytam, starając się, żeby głos mi nie drżał.
– Zatrzymaliśmy go – odpowiada wysoki blondyn stojący pośrodku.
Mam wrażenie, że zamarza mi serce. W sumie nawet mnie to nie dziwi, gdy patrzę na ostre rysy smoka, które mogłyby ciąć jak nóż, i zimne spojrzenie kogoś pozbawionego duszy.
– Chcę go zobaczyć – rzucam stanowczo.
– Nie masz nic, co pozwalałoby ci na wysuwanie jakichkolwiek żądań wobec mnie. Twój brat został przyłapany na handlu crackiem na moim terenie. Ma szczęście, że moi wspólnicy nie zabili go na miejscu.
A więc to jest Larsson.
– Powiedziałeś, że jeśli chcę, by przeżył, to mam tu przyjść – odpowiadam gniewnie, bo na chwilę zapominam, z kim mam do czynienia.
– Owszem, mam dla ciebie propozycję. Puszczę twojego brata wolno, jeżeli coś dla mnie zrobisz.
Przerażenie ściska mi pierś i zgniata niczym imadło.
– Co takiego? – pytam cicho.
– Coś dla mnie ukradniesz. – Larsson przeszywa mnie intensywnym spojrzeniem żółtych oczu.
To nie może być nic dobrego.
– Co mam ukraść, a najważniejsze: komu?
– Jest taki naszyjnik, antyk, którego pożądam. Należy do pewnego wampira, który nigdy go nie zdejmuje.
„Wampir” – to słowo, którego obawiam się najbardziej.
Serce natychmiast zaczyna mi bić w szaleńczym tempie. Krew dudni w uszach. Zaczerpnięcie powietrza robi się jeszcze trudniejsze.
Larsson, niepomny ogarniającej mnie paniki, ciągnie:
– Wampir ten nazywa się Lucca Della Morte.
Della Morte. Znam to nazwisko. Kurwa. Oczywiście, że to nie mógł być żaden zwykły wampir.
– Mam okraść spadkobiercę rodu Blueblood? – pytam piskliwym tonem.
– Według moich źródeł właśnie przebudził się z hibernacji. Biorąc pod uwagę funkcjonowanie tych nadętych krwiopijców, będzie dziś świętował to wydarzenie z pompą.
Nie wiem nic na temat hibernacji, ale nie trzeba być geniuszem, by się domyślić, że taki wampir będzie wygłodniały. Nie powinnam się znaleźć w jego pobliżu.
– Nie mogę tego zrobić.
Larsson unosi brew.
– Czyli twój brat kłamał, gdy twierdził, że zrobisz dla niego dosłownie wszystko?
Wzdrygam się i na ułamek sekundy zamykam oczy.
– Nie, nie kłamał.
– Nie martw się. Nie będzie to takie trudne. Jesteś ładną osóbką, a Lucca właśnie takie lubi. Musisz tylko dopilnować, żeby wypił to. – Na stoliku przed sobą stawia szklaną buteleczkę. – Wtedy będziesz mogła z nim zrobić, co tylko zechcesz.
Podchodzę do stolika niepewnie. Ręce mi się trzęsą, gdy chwytam fiolkę.
– Co to jest?
– Wampomor.
Brwi podjeżdżają mi aż pod sufit.
– Myślałam, że to mit.
Na twarz smoka powoli wypływa złośliwy uśmiech.
– Ależ nie, moja droga. Istnieje naprawdę, ale jest rzadki i kosztowny. – Mruży niebezpiecznie oczy. – Więc go nie zmarnuj.
Mocniej zaciskam palce na buteleczce.
– Gdzie znajdę tego wampira?
– Będzie wieczorem w Havocu.
– To ekskluzywny klub. Nigdy mnie do niego nie wpuszczą.
Poza tym powstał po to, żeby zaspokajać potrzeby wampirów. Nie wydaje mi się, abym zdołała powstrzymać panikę, kiedy znajdę się wśród nich.
– Włóż obcisłą małą czarną i szpilki. Upewnię się, że twoje nazwisko znajdzie się na liście.
Nie mam już więcej wymówek. Wygląda na to, że naprawdę muszę to zrobić.
Wcześniej nie potrafiłam sobie wyobrazić, że kiedykolwiek powiem bratu, iż mam go dość. Ale jeżeli przeżyję dzisiejszy wieczór, to już nigdy nie chcę go widzieć.
Głód. To pierwsze uczucie, które wraca po hibernacji. Szkoda, że reszta mojego ciała nie chce zacząć działać równie szybko. Kiedy więc leżę bezwładnie w łóżku i czekam, aż do nóg i rąk wróci mi czucie, muszę znosić tępy ból, przez który mam ochotę rozpirzyć wszystko dookoła. Żądza krwi istnieje i jest cholernie niebezpieczna.
Kły mam w pełni wysunięte, usta spierzchnięte, a i tak żaden z otaczających mnie skurwieli nie zamierza dać mi spokoju. Słyszę ich rozmowę, docierają do mnie słowa i zdania, które nie mają dla mnie najmniejszego sensu. Manu, moja młodsza siostra, kłóci się z moimi najlepszymi przyjaciółmi, Ronanem i Saxonem, o coś, co się wydarzyło w King’s Landing. Gdziekolwiek to jest.
Z trudem, ale w końcu udaje mi się unieść powieki. Mija kilka sekund, zanim rozpływa się mgła spowijająca mój wzrok. W pokoju jest ciemnawo, jednak mam wrażenie, jakbym gapił się prosto w słońce – a wampiry rzadko to robią, bo nie są aktywne za dnia. W oczach stają mi łzy, ale nie zamierzam znowu ich zamykać.
– O, Śpiąca Królewna wreszcie się przebudziła. – Ronan podchodzi do łóżka.
– Kurna. Najwyższa pora – dodaje Manu i też się zbliża. – Jak się czujesz, bracie?
Rozszerzam nozdrza, kiedy okazuje się, że język nie chce mnie słuchać.
– Jeszcze nie możesz mówić, co? – Saxon śmieje się pod nosem. – Chociaż to nie jest jakieś wielkie odstępstwo od normy.
Posyłam mu piorunujące spojrzenie i w końcu udaje mi się wychrypieć dwa słowa:
– Pieprz… się.
Wybucha śmiechem.
– Tak lepiej.
Manu naciska guzik z boku łóżka i materac unosi mnie do pozycji siedzącej.
– Głodny?
W odpowiedzi tylko warczę.
Kręci głową, otwiera worek z ciepłą krwią i wkłada mi go do ust. Głód maleje do poziomu nieznacznego dyskomfortu, gdy opróżniam z dwadzieścia takich woreczków. Jedynie napicie się prosto ze źródła całkowicie go zaspokoi. Rzucam ostatni wyssany worek na tacę leżącą na stoliku nocnym.
– Ile czasu trwało obudzenie mnie tym razem?
Manu wymienia znaczące spojrzenia z Ronanem, co już samo w sobie dużo mówi.
– Najwyższa Czarownica przyszła tu pięć dni temu – odpowiada Saxon.
– Kurwa. – Wbijam niewidzące spojrzenie w przeciwną ścianę.
– Tym razem przełamiemy klątwę, Lucco. Jestem tego pewna. – Manu ściska moją rękę, ale ją wyrywam. Nie chcę dotyku siostry ani pocieszania.
Na jej niesamowicie białej twarzy pojawia się wyraz bólu, a w złotych oczach błyskają emocje. Wszystko to jednak trwa zaledwie kilka sekund, po czym wraca na nią zimna maska.
– Czy wuj złożył mi wizytę? – pytam.
– Tak, król Raphael przychodzi każdego dnia – odpowiada Ronan.
– Co mówił?
– Co to za pytanie? – wtrąca Saxon. – Nie znasz go? Przecież ma to samo co ty: duma w milczeniu.
Pokazałbym mu środkowy palec, gdybym miał siłę ruszyć ręką. Żyję z tą cholerną klątwą od prawie pięciuset lat. Odkąd Nightingale’owie opuścili ten świat i zabrali swoją magię, wszystkie wampiry – z wyjątkiem pierwszego pokolenia – muszą hibernować, żeby odzyskać moc. Gdyby królowa Nightingale’ów mnie nie przeklęła, potrzebowałbym dwudziestu pięciu lat snu co stulecie. Ale poprzednim razem hibernowałem przez pół wieku.
– Jak długo spałem tym razem? – pytam.
– Dziewięćdziesiąt pięć lat. – Manu nawet na mnie nie patrzy.
– Kurwa mać! Dlaczego pozwoliliście mi tak długo hibernować?
Tym razem moja siostra rzuca mi gniewne spojrzenie.
– Nie pozwoliliśmy ci. Po prostu się nie obudziłeś. Próbowaliśmy cię ocucić przez ostatnie pięćdziesiąt lat!
Kurna. Nic dziwnego, że wyglądała na zrozpaczoną, kiedy wspomniała o klątwie. Skoro tym razem tak długo się nie budziłem, możliwe, że po następnej hibernacji już nigdy nie wstanę.
– Nawet o tym nie myśl – wcina się z nadmiernym entuzjazmem Saxon. – Nie będziemy się teraz pogrążać w czarnych myślach i nad sobą użalać. Lucca wrócił, więc musimy to uczcić. W ciągu minionego stulecia zbytnio się nie zmienił. Zawsze był wiecznym optymistą.
– Dokąd idziemy? – chcę wiedzieć.
– Do Havocu. To nowy klub należący do Dereka Blackwatera. Pamiętasz go, co?
– Owszem – stękam.
– Jak twoja głowa? – pyta Ronan.
– Przeładowana nowymi informacjami. Przetrawienie ich wszystkich trochę mi zajmie. Cholera, dużo się zmieniło.
– O tak, bardzo. – Saxon wybucha śmiechem. – Z pewnością docenisz nową modę damską. – Porusza znacząco brwiami, na co Manu reaguje zniesmaczonym westchnieniem.
– Świnia z ciebie, Sax.
– A co z Tatianą? – Moje pytanie natychmiast usuwa rozbawienie z twarzy przyjaciela.
– Ona pozostaje skończoną suką – odparowuje.
Przeczesuję długie włosy palcami. Sięgają mi już za łopatki.
– Jakże miło byłoby się obudzić i dowiedzieć, że mój wuj wreszcie postanowił pozbawić ją głowy.
– Mało prawdopodobne w najbliższym czasie – narzeka Ronan. – Król Raphael i ta żmija zawarli porozumienie.
– Jakie znowu porozumienie? – Mrużę oczy.
– Rozejm.
– Jaja sobie robisz. Po tym wszystkim, co zrobiła?
– Nienawidzę jej każdą komórką swojego ciała, Luc. Ale nasz gatunek słabnie. Jeżeli nie uda nam się przekonać Nightingale’ów do powrotu i przywrócenia nam pełni mocy, w końcu przejdziemy do legendy.
– A czemu sądzisz, że wrócą?
– Odeszli przez wojnę. – Saxon wzrusza ramionami. – Powrót byłby logiczny.
– W tym nie ma żadnej logiki. – Opuszczam nogi na podłogę i wstaję. Przepełnia mnie wściekłość, nie wytrzymam już dłużej w swoim pokoju. – Co ten pieprzony rozejm oznacza dla nas?
Zauważam grymas na twarzy Ronana.
– Instytuty zostały połączone.
Żołądek mi się skręca. To naprawdę źle.
– A Red Watch?
Kiedy w trzynastym wieku wybuchła wojna pomiędzy dwoma królewskimi rodami, mój wuj stworzył program szkolenia zwyklaków – wampirów niebędących członkami królewskich dynastii – by zrobić z nich wojowników. Potrzebowaliśmy licznych żołnierzy. Nazwał ich Red Watch. Królewscy są silniejsi, ale zwyklaki potrafią nauczyć się walczyć równie dobrze jak my.
– Już się tak nie nazywają. Teraz zwyklaków szkoli się na wartowników, co w praktyce oznacza cerberów z pretensjami. – Ronan krzyżuje ramiona na piersi i marszczy nos, jakby ten pomysł wywoływał u niego mdłości.
– Niech zgadnę. Program obejmuje członków obu stron.
– No – odpowiada Manu. – To hańba.
Dotykam ramienia i ponownie przeżywam chwilę, gdy Boone, syn Tatiany, ugodził mnie ostrzem wykutym przy użyciu wampomoru. Spożyta trucizna osłabia wampiry, ale kiedy dostanie się do krwiobiegu, sparaliżuje nawet królewskich. Skurwysyn omal mnie wtedy nie zabił. Gdyby nie Ronan i Saxon, byłbym martwy. Nie mogę uwierzyć, że musimy teraz koegzystować z tymi plugawymi bękartami. Nie da się wymazać siedmiuset lat napsutej krwi.
– Ale idea Red Watch tak całkiem nie padła – dodaje z szelmowskim uśmiechem Saxon.
– To znaczy?
– To znaczy, że kiedy Tatiana spróbuje ukraść prawowitemu królowi koronę, będziemy gotowi pokonać tę sukę. – W oczach mojej siostry pojawia się maniakalny błysk.
– Świetnie. Ile jeszcze do zachodu słońca?
– Masz przed sobą cały dzień, bracie – odpowiada Manu. Piorunuję ją wzrokiem, więc dodaje: – Nie patrz tak na mnie. Nie kontroluję ruchu planet. A ty potrzebujesz tego czasu, żeby się przygotować.
– Czuję się dobrze.
– Może i tak, ale wyglądasz tragicznie. Widziałeś się ostatnio w lustrze? – Saxon się śmieje.
– Boże, minęło sto lat, a ty nadal nie jesteś zabawny.
Otwiera szerzej oczy z oburzenia.
– Jak to nie jestem zabawny? Jestem wręcz przekomiczny.
Ignoruję ten wrzód na dupie i podchodzę do lustra wiszącego na ścianie. Kurna. Nie żartował. Wyglądam jak świeżo wskrzeszone zwłoki.
Manu staje obok mnie i przygląda się mojemu odbiciu.
– Jesteś teraz tak blady, że wyglądamy niemal identycznie.
Udaje jej się zachować kamienną twarz, gdy to mówi, ale wiem, jak bardzo cierpi z powodu swojego wyglądu. Kiedyś miała takie same kolory jak ja. Opalona skóra, ciemne włosy, brązowe oczy. Ale przez klątwę Maewe z jej twarzy i włosów zniknął cały pigment. Gdyby wuj nie powstrzymał królowej Nightingale’ów, tęczówki też by jej zbielały.
– Chyba muszę ściąć włosy – stwierdzam.
– Sdesydofanie. – Saxon podchodzi do nas i widzę, że coś ssie.
– Co ty, do cholery, masz w ustach?
Wyciąga z nich ciemnoczerwony cukierek w kształcie serca.
– To? To jest krwawa landrynka. Czaisz? Bo z krwi.
– Brzmi ohydnie.
– Nie jest gorsza od tych worków, które opróżniłeś. – Wzrusza ramionami.
W odpowiedzi burczy mi w brzuchu. Nie grozi mi już żądza krwi, ale to nie znaczy, że nie jestem głodny. Potrzebuję żywego źródła, i to bardzo.
Ignoruję Saxona i zwracam się do Manu:
– Ile godzin potrzebujesz, żeby nadać mi wygląd odpowiedni do tych czasów?
Uśmiecha się szeroko, odsłaniając fragment kłów.
– Cztery, maks pięć.
Ronan prycha.
– Masz godzinę. Lucca nie miał miecza w ręce od niemal stu lat. Musi poćwiczyć.
Patrzę w lustrze w oczy najlepszego przyjaciela i bez problemu odczytuję jego myśli. Może i mamy rozejm, ale wojna zdecydowanie się nie skończyła.
~ OBECNIE ~
– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – Ronan patrzy na mnie kątem oka, gdy wychodzimy z części dla VIP-ów.
– Wampomor już zniknął z mojego organizmu.
– Nie o to mi chodzi. Podczas ostatniego spotkania ze sługusami Tatiany mocno oberwałeś. Czuję twoją żądzę zemsty.
Rozszerzam nozdrza.
– Nie starałem się jej ukryć.
– No coś ty. Ale nie możesz rzucić tym bękartom wyzwania w samym środku Havocu – rzuca Saxon. – Nawet jeżeli jesteśmy przeciwni rozejmowi, nie możemy go złamać. Ci, którzy to robią, otrzymują surową karę.
Prycham w odpowiedzi. Nigdy do tego nie przywyknę. Co mój wuj sobie myślał? Jak mógł zawrzeć pokój z tym potworem odpowiedzialnym za odebranie życia tak wielu niewinnym? Mój ojciec zginął podczas walki z siłami Tatiany i już nawet nie zliczę, ile razy ta suka próbowała zabić każdego członka naszej rodziny.
Kiedy docieram do głównej części klubu, tłum złożony z ludzi, chowańców i wampirów rozstępuje się, żeby mnie przepuścić. Byłem nieobecny przez długi czas, ale nie zostałem zapomniany. Nie bez powodu nazywają mnie Mrocznym Księciem. Słynę z bezwzględnej walki i bezlitosnego zabijania wrogów. Jestem nie tylko drugim pokoleniem rodu Blueblood, ale też następcą tronu. Od razu zauważam skurwysynów: stoją w pobliżu baru. Jest ich czterech, wszyscy z trzeciego pokolenia królewskich, i zachowują się tak, jakby tu pasowali. Natychmiast znowu jestem podminowany. Jeszcze nie przeszła mi złość na ludzką złodziejkę, a teraz na widok tych złamasów, którzy śmieją się, jakby to do nich należał bar, krew gotuje mi się w żyłach. Może to właśnie oni przysłali tę młódkę.
Ronan kładzie mi dłoń na ramieniu i mnie zatrzymuje.
– Lucca, co ty wyprawiasz?
– Co? – Patrzę na niego z wściekłością.
– Oczy płoną ci na czerwono i pokazujesz kły. Szykujesz się na mord.
Dokładnie w tej samej chwili czwórka szumowin odwraca się w moją stronę. Najpierw wyglądają na zaskoczonych, a potem robią się ostrożni.
Dobrze. Bój się mnie, hołoto.
Używam całej siły woli, żeby stłumić złość, i do nich podchodzę.
– Stoicie mi na drodze. Odsuńcie się – mówię niebezpiecznie spokojnie.
– Wow, ktoś tu się zrobił zrzędliwy po długiej drzemce. – Jeden z nich śmieje się pod nosem.
Automatycznie unoszę wargi, żeby odsłonić kły.
Saxon szybko wskakuje przede mnie i teraz to on blokuje mi przejście.
– Może już się zwiniecie, co? Nikt nie ma czasu na wasze żenujące żarty.
– Z tego, co mi wiadomo, nie jesteś właścicielem tej budy, bezmózgu – odparowuje wampir stojący najbliżej Saxona.
Kurwa. Nie wiem, czy uda mi się zapanować nad wściekłością buzującą w trzewiach. Gdybym miał przy sobie miecz, każdy z tych dupków byłby już pozbawiony głowy. Nic dziwnego, że Ronan zabronił mi tu przychodzić z orężem. Ale i tak mogę sprać ich na miazgę gołymi rękami.
– On może nie, ale ja już tak. – Nagle znikąd pojawia się Derek Blackwater. Do diabła, powinienem był wyczuć, że się zbliża. – I jeśli nie potraficie się kulturalnie zachować, to stąd spływajcie.
Marionetki Tatiany kulą się na jego widok. Derek jest wysoki i napakowany, jeden rzut oka nikomu nie wystarczy, by stwierdzić, że został stworzony, a nie zrodzony. Kiedy królewscy mieli zdolność przemieniania ludzi w wampiry, robili to przypadkowo. Ale ten, kto stworzył Dereka, dokładnie wiedział, co robi.
– On zaczął. – Wskazuje na mnie najbardziej chuderlawy z całej czwórki.
To ma być cholerny żart?
Derek próbuje spacyfikować mnie spojrzeniem, ale mu się to nie udaje. W przeciwieństwie do tych tchórzliwych debili, którzy najchętniej czmychnęliby z podkulonym ogonem, ja się go nie boję.
– Lucca Della Morte. Wróciłeś niecałą dobę temu, a już szukasz kłopotów.
– Przywyknięcie do nowej rzeczywistości zajmie mi znacznie więcej czasu – rzucam przez zaciśnięte zęby.
– Domyślam się więc, że jeszcze nie rozmawiałeś z królem. – Derek sięga po szklankę whiskey, którą barman właśnie postawił dla niego na blacie.
– Nie.
– Wydaje mi się, że nie powinieneś się spotykać z równymi sobie, dopóki się nie dostosujesz. – Upija łyk drinka.
– Te dupki nie są równi mnie – warczę.
– Teraz są. – Derek przenosi spojrzenie na moje prawe ramię. – Łącznie z tym, który posłał cię na przedwczesną hibernację.
Boone. Rana zadana z użyciem wampomoru osłabiła mnie tak bardzo, że musiałem zahibernować przed czasem. Kurwa. Jeżeli nasze ścieżki się skrzyżują, żaden rozejm ani kara za jego złamanie nie powstrzyma mnie przed wyrwaniem Boone’owi serca.
– To się jeszcze okaże. – Chcę się odwrócić, ale Derek łapie mnie za ramię.
– Lucca, ja nie żartuję. Nie możesz stawiać zemsty ponad wszystko inne. Zbyt długo spałeś. Nie wiesz, jaka jest stawka.
Z głębi mojego gardła wyrywa się niski warkot. Derek natychmiast puszcza mnie i cofa się o krok.
– Jeszcze raz mnie dotkniesz, a stracisz kończynę – ostrzegam.
Odwracam się od niego, gotując się ze złości. Nie ma pojęcia, jak niewiele brakowało, by posmakował mojego gniewu.
Nagle w moje ramiona rzuca się skąpo ubrana i kompletnie pijana przedstawicielka rodzaju ludzkiego. Bez chwili namysłu łapię ją w pasie i zatapiam zęby w miękkiej skórze jej szyi. Pojękuje, gdy tak na niej żeruję: niedelikatnie, bez cienia troski. Jutro będzie miała ogromnego sińca. Kiedy słyszę, że jej serce zaczyna bić niepokojąco powoli, wyciągam kły i ją odrzucam.
Chwieje się na obcasach, ale nie sprawdzam, czy się na nich utrzyma. Jestem zbyt wściekły, żeby się przejmować losem krwiodajek.
– Dokąd idziesz? – Saxon dotrzymuje mi kroku.
– Nie wiem. Byle dalej stąd.
I wtedy to słyszę: jej krzyk. Tamtej złodziejki. Mojej ofiary. Nie uciekała tak szybko, jak powinna, i teraz dorwał ją ktoś inny.
Nie na długo.
Matko święta. Matko święta.
Mam wrażenie, że ucieczka z pomieszczenia dla VIP-ów zajmuje mi całą wieczność. Serce wali mi jak oszalałe, a krew z każdym jego uderzeniem dudni w uszach. Nie powinnam była ufać temu cholernemu zmiennokształtnemu. Powiedział, że trucizna zadziała na królewskiego. Okłamał mnie. Nie osłabiła go nawet na jedną minutę.
Przez łzy stające w oczach nie widzę wyraźnie, dostrzegam jedynie kształty poruszających się ciał. Przedzieram się przez tłum, starając się zwalczyć nadciągający atak paniki. Nie może dopaść.mnie tu, gdzie otacza mnie wróg.
Jakimś cudem Lucca mnie puścił, ale jeszcze może zmienić zdanie. Ciężko dysząc, wreszcie zauważam wyjście. Rzucam się prosto do niego, ale nagle łapią mnie czyjeś silne dłonie i wciągają w ciemny kąt.
– Spokojnie, owieczko. Dokąd ci tak spieszno? – szepcze mi tuż przy twarzy jakiś wampir cuchnący rozkładem.
Co, do cholery? Lucca tak nie śmierdział. Jego zapach był zaskakująco upajający. Nie tak jak ten. Ten tutaj jedzie trupem.
– Puszczaj! – Próbuję się uwolnić z jego uścisku.
On tylko się śmieje.
– Och, zamierzasz walczyć? To nawet lepiej. Lubię wyrywające się przekąski. Dzięki temu ich krew jest słodsza.
Jego paznokcie przebijają mi skórę ramion. Wrzeszczę ile sił w płucach, z nadzieją, że ktoś przejmie się na tyle, żeby zainterweniować. Napastnik obraca mnie brutalnie i popycha na ścianę, a potem zakrywa mi usta ręką i napiera na mnie całym ciałem. Krzyczę i walczę, a przerażenie ściska mi wnętrzności. Wszystko to wygląda dokładnie tam samo jak tamtej strasznej nocy sześć lat temu.
Nie słyszę już nic oprócz nikczemnego śmiechu potwora, który chwyta mnie za pierś. Wampir, któremu sprzedała mnie matka, też chciał czegoś więcej niż tylko mojej krwi. W ustach wzbiera mi żółć, ale zarzyganie tego napastnika raczej go nie zniechęci.
Jego kły kaleczą mi szyję, a dłoń wjeżdża pod spódniczkę. Kręci mi się w głowie i nie czuję już nóg. Jeżeli zemdleję, będzie mu łatwiej. Nie mogę się poddać bez walki. Przestaję go odpychać i zaczynam szukać wokół mnie czegoś, co mogłabym wykorzystać. Natrafiam palcami na pustą szklankę stojącą na jakimś stoliku i z całych sił, jakie mi pozostały, rozbijam ją o czaszkę krwiopijcy.
Puszcza mnie natychmiast i chwyta się za głowę. Kiedy odsuwa dłoń od rany, widzę krew płynącą z rozcięcia. Wampir przez chwilę wpatruje się w zakrwawione palce, po czym przenosi spojrzenie czerwonych oczu na mnie.
– Ty cholerna krwiodajko. Zapłacisz mi za to.
Unosi szpony i szykuje się do zadania ciosu, a wtem ktoś odpycha go brutalnie. Rozpoznanie mojego wybawcy trochę mi zajmuje.
To Lucca.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej