My Prettiest Flower - Vela Szulwińska - ebook
NOWOŚĆ

My Prettiest Flower ebook

Szulwińska Vela

4,6

270 osób interesuje się tą książką

Opis

Druga książka niesamowitej @lostreadingsoul!
„Gdy piękno więdnie, okrutna prawda wychodzi na jaw”.
Rita Valencia to nastolatka zakochana w hawajskiej wyspie. Widzi świat przez różowe okulary i nie dostrzega, że ten obraz może nie być prawdziwy. Ktoś jednak w brutalny sposób pozbawia ją złudzeń.
Grupa hakerska Spiders na czele z niebezpiecznym liderem zagraża mieszkańcom okolicy, w której mieszka Rita, w tym również jej. Okazuje się, że właściciele posesji zostaną w najbliższych dniach oskarżeni o rzekomo popełnione zbrodnie.
Zdesperowana Rita oraz jej dwie siostry postanawiają temu zapobiec i zawierają układ z hakerami. Dostają trzydzieści dni, aby udowodnić, że ich ojciec jest niewinny. Nie mają pojęcia, jak ten czas zmieni wszystko, co do tej pory myślały o swojej rodzinie.
Tymczasem szef Spidersów ma dziwną słabość do Rity..

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.

Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 647

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
4
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
playpaulina1234

Nie oderwiesz się od lektury

To było bardzo dobre Vel ❤️
00



Copyright © for the text by Vela Szulwińska

Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Anna Łakuta

Korekta: Katarzyna Chybińska, Martyna Janc, Aleksandra Płotka

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka

ISBN 978-83-68402-52-0 . Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

OSTRZEŻENIE

Drogi Czytelniku!

Bardzo się cieszę, że sięgnąłeś po moją drugą powieść. Przed przeczytaniem zapoznaj się, proszę, z tą notką. Historia, którą stworzyłam, jest fikcją literacką. Przy jej powstawaniu został wykonany podstawowy research, jednak nie każda kwestia musi być zgodna z rzeczywistością. Książka została napisana w celach wyłącznie rozrywkowych. Świat przeze mnie opisany jest daleki od ideału. Zgłębiam i opisuję jego mroczne, niemoralne aspekty, równocześnie nie próbując ich romantyzować ani tłumaczyć.

My Prettiest Flower zawiera wątki mogące przytłoczyć młodsze osoby. Pojawiają się tutaj motywy: morderstwa, samobójstwa, przemocy w rodzinie, prześladowania i naruszenia prawa. Jeśli czujesz, że nie jesteś gotowy na zapoznanie się z tą historią, proszę, zaprzestań lektury. Książka przeznaczona jest dla osób powyżej szesnastego roku życia.

PROLOG

Promienie słońca codziennie rano budziły Kauai do życia i dodawały energii wszystkim mieszkańcom tej wyspy. Plątały się wraz z gęstą roślinnością i kolorowymi płatkami kwiatów, tworząc obraz, który cieszył oczy przez większą część dnia. Bajeczne widoki sprawiały, że uśmiechy stawały się nieodłącznym elementem na twarzach tubylców i turystów. Ta radość znikała jednak wraz z chowającym się za horyzontem słońcem. Kiedy wyspa i otaczający ją ocean pogrążały się w ciemności, każdego człowieka dopadały przygnębiające myśli, ukrywane przed światem. I choć wydawałoby się, że nikt się o nich nie dowie, w mroku już czaili się ciekawscy obserwatorzy. Gdy zachodziło słońce, a jaskrawe dotąd niebo pokrywało się ciemnymi chmurami, rozpoczynał się prawdziwy koszmar.

Ta wyspa nie jest idealna. Świat taki nie jest. Rita Valencia przez całe swoje nastoletnie życie patrzyła na Kauai przez różowe okulary, chowała się w bańce, zupełnie oderwana od rzeczywistości. Tymczasem ktoś brutalnie zerwał oprawki z jej nosa, a razem z nimi opadły maski, które o świcie zakładali tubylcy.

I czar prysł.

ROZDZIAŁ 1

„Aloha” – Cześć (język hawajski)

Gdy człowiek przyzwyczai się do rutyny, według której toczyło się jego życie, najmniejsze wydarzenie odbiegające od względnej normalności może zburzyć całe jego poczucie bezpieczeństwa.

Dlatego też, gdy o drugiej w nocy mój telefon zaczął dzwonić, ledwo powstrzymałam się od przeraźliwego krzyku. Zerwałam się do siadu, chaotycznymi ruchami strzepując poplątane miedziane kosmyki z oczu. Wyciągnęłam rękę i na oślep próbowałam zlokalizować smartfon. W końcu pod palcami poczułam wypukłą strukturę gumowej obudowy z kwiatkami. Uśmiechnęłam się pod nosem, bo był to prezent od mojej najlepszej przyjaciółki.

Sama przyklejała drewniane wzorki do standardowego, elastycznego etui i mimo iż wykonanie było niechlujne, a sam przedmiot miał już kilka dobrych lat, nie zdjęłam go ani na moment. Odkładałam w czasie zmianę telefonu, choć wiedziałam, że niedługo będzie to nieuniknione. Do przedmiotów przywiązywałam się tak samo szybko, a może i nawet szybciej niż do ludzi.

Chwyciłam komórkę i podłożyłam ją sobie pod sam nos. Ekran znów rozbłysnął, a z głośników wybrzmiała muzyka. Ujrzałam zdjęcie dziewczyny z ciemniejszą karnacją, przepięknym uśmiechem i czarną burzą kręconych loków.

Ruby Clementine

Połączenie przychodzące

W pierwszej sekundzie jeszcze szerzej się wyszczerzyłam. W drugiej zaś zerknęłam na zegarek w rogu wyświetlacza, a mój uśmiech zbladł. Mimo wszystko przez moją głowę zdążyła przemknąć myśl: „a co, jeśli coś się stało?”, więc nakierowałam palec na zieloną słuchawkę.

– Ruby? – wydusiłam, przecierając oczy i tłumiąc ziewnięcie.

Z początku odpowiedziała mi cisza. Czułam, że coś było nie tak.

– Hej. Też dostałaś? – odezwała się w końcu szorstko. Nie siliła się na doprecyzowanie. Brzmiała na zestresowaną.

– Słucham? Znaczy co? – odpowiedziałam zmieszana. Nie miałam pojęcia, o czym mówiła, a mój nadal zamglony niedawnym snem umysł ani trochę nie pomagał w analizie jej słów.

– Wiadomość. – Westchnęła. – Cała moja rodzina ją dostała. Noelani i Amber też.

Przewróciłam oczami i wygasiłam ekran. Odezwałam się dopiero, gdy wtuliłam się w miękką poduszkę.

– Naprawdę zadzwoniłaś tylko po to, by spytać, czy dostałam taką samą wiadomość?

– Rita, sprawdź. – Jej głos jeszcze nigdy nie był tak stanowczy.

Rozchyliłam powieki i posłusznie kliknęłam palcem na dymek czatu. Towarzyszyło mi uczucie oderwania od rzeczywistości.

Z głośnika słyszałam niespokojne oddechy przyjaciółki, a moje odnalazły podobny chaotyczny rytm w momencie, w którym spojrzałam na wiadomość.

Nieznany numer:

Gdy piękno więdnie, okrutna prawda wychodzi na jaw.

Sunęłam wzrokiem po literkach, próbując rozszyfrować ich ukryty sens.

– Ja też mam – oznajmiłam cicho. – Nic nie rozumiem.

Zmarszczyłam brwi. Gdy piękno więdnie? To brzmi jak głupi żart.

– Ja też… Dziwne, bo chyba każdy z okolicy dostał tę wiadomość. I to o tak późnej porze. Sprawdziłam telefony rodziców, narażając się na potężny ochrzan.

Przeturlałam się po materacu i wygrzebałam spod kołdry. Stopy zanurzyłam w różowych crocsach, które zawsze układałam na dywanie. Podniosłam się powoli, przy okazji rozciągając mięśnie. Przy moim łóżku znajdowało się duże okno. Zacisnęłam dłonie na parapecie, podniosłam się i usiadłam na nim, wpatrując się w budynek znajdujący się tuż za szybą. Dom Ruby stał dokładnie przy moim. Nasze okna ze sobą sąsiadowały, więc już po chwili dojrzałam znajomą twarz.

Przyjaciółka siedziała przy biurku i opierała głowę na rękach, a oświetlała ją tylko mała nocna lampka. Wpatrywała się przed siebie, więc od razu mnie zauważyła, a kąciki jej ust delikatnie się uniosły. W tym samym czasie, nie przerywając kontaktu wzrokowego i nie wypowiadając ani słowa, przerwałyśmy połączenie i otworzyłyśmy nasze okna. Gdy obie wystawiłyśmy na zewnątrz nogi w kolorowych spodniach piżamowych, dzieliły nas niecałe dwa metry. Od razu zaatakowało mnie cieplejsze powietrze z dworu.

Ruby Clementine była przepiękna. Miała niezwykłą i niepowtarzalną urodę. Wyglądała, jakby przy jej stworzeniu współpracowały wszystkie żywioły. Jej uśmiech przypominał mi o powietrzu – czystym, dającym energię i pozwalającym nam żyć. Usta dziewczyny w mojej wyobraźni płonęły żywym ogniem. Każdy subtelny uśmiech rozpalał iskrę, którą zaraz gasił jej nieprzewidywalny charakter. Raz była spokojną taflą błękitnego jeziora, a raz oceanem podczas największego sztormu. Jej ciemne, wielkie oczy i mocno kręcone włosy przypominały kolorem ziemię utrzymującą to wszystko w równowadze i ładzie. Była piękna, a ja często zadawałam sobie wypierane pytanie: „Wolałabym być nią czy z nią?”. Szybko jednak otrząsałam się i powracałam myślami na właściwe tory. To moja przyjaciółka od wielu lat.

– Co o tym myślisz? – spytałam, machając stopami.

Panował zupełny mrok. Nienawidziłam nocy. To za dnia wszystkie atuty Kauai były doskonale widoczne.

Odchyliłam jednak głowę do tyłu i poświęciłam chwilę uwagi gwiazdom, które rozbłyskiwały na ciemnogranatowym niebie. Każda z nich była piękna i na pewno skrywały setki niesamowicie ciekawych tajemnic.

Mnie natomiast interesowało to, co znajdowało się bliżej nas. Zielona trawa, po której codziennie stąpaliśmy. Kwiaty dodające uroku każdemu krajobrazowi. Ciekawe rośliny, które jednak ludzie omijali przez brak intensywnych barw i względną normalność. Deszcz nawadniający to wszystko, przy okazji wzbudzając frustracje wśród przemoczonych przechodniów. Turkusowa i błyszcząca woda oraz fale, dzięki którym różne niesamowite skarby wydostawały się z głębin na brzeg. Dla mnie zawsze najważniejsze było to, czym obdarowała nas natura, a co wielu z nas ignorowało.

– Myślę, że nasz czas beztroski się kończy, Rita.

Skrzywiłam się. Jak mógł się kończyć, skoro znajdowałyśmy się na Hawajach? W miejscu, gdzie radość sięga zenitu. W miejscu, które dawało nam szczęście od siedemnastu lat.

– Nie rób takiej miny – dodała. – Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Ten idealny świat…

Pokręciłam głową, wysłuchując dźwięków grasujących w trawach owadów.

– Przestań – przerwałam jej. – Cieszmy się każdą sekundą w miejscu, gdzie nie dosięga nas cierpienie.

Szatynka zaczęła nerwowo obgryzać paznokcie. To ewidentnie mocno ją martwiło. Nienawidziłam, gdy była w takim stanie.

– A co, jeśli… – zaczęła, aczkolwiek po chwili zacisnęła wargi i uniosła wzrok. – Masz rację. To pewnie jakiś żart. Bez sensu analizować takie drobnostki.

Odetchnęłam z ulgą. Clementine należała do osób, które uważałam za autorytet. Gdyby ona zaczęła zagłębiać się w ten temat, ja zapewne zrobiłabym to samo, przez co spóźniałabym się do szkoły, co jeszcze bardziej namieszałoby w moim planie dnia.

– Zostawmy ten temat, okej? To na pewno jakiś głupi kawał, może nawet to Aurelia właśnie coś majstruje przy swoim komputerze. – Wzniosłam oczy ku niebu na wspominkę o swojej starszej siostrze. – Poza tym nie mamy co się martwić. Ten temat nawet nie mógłby nas dotyczyć. My nic nie ukrywamy.

„Mów za siebie, Rita” – tak powinna była powiedzieć, jednak milczała.

Pokiwała głową i powoli nabierała większej pewności.

Rozejrzałam się wokół. Kawałek od mojego parapetu rosła wysoka palma, której uroku ujmował mroczny błysk księżyca. Choć nie byłam w stanie obecnie tego dostrzec, patrzyłam na te elementy tyle razy, że dosłownie widziałam je oczami wyobraźni. Na dole rozciągała się jaskrawozielona trawa i różnorodne polne kwiaty, a w oddali wznosiły się porośnięte gęstą roślinnością wzgórza i pagórki. Kochałam tę wyspę i każde spojrzenie na tutejszą przyrodę napawało mnie energią. Między dwoma równoległymi oknami rozwieszona została linka z małym, plastikowym wiaderkiem, które od dzieciństwa stanowiło nasz środek komunikacji.

Teraz, gdy obie miałyśmy stały dostęp do technologii, nadal zostawiłyśmy tę uroczą konstrukcję i wykorzystywałyśmy ją na przykład do przekazywania między sobą jakichś przedmiotów. W skrócie: było lekarstwem na nasze lenistwo, bo przecież wystarczyłoby zejść po schodach, wyjść z domu i podejść pod sąsiednie drzwi.

Panowała cisza, którą raz po raz zakłócał szum oceanicznych fal.

– Tak. Rzeczywiście.

– Nie myśl o tym, Ruby. Idź lepiej spać. Pani Keanu nie da ci spokoju, jeśli kolejny raz spóźnisz się na jej zajęcia.

Dziewczyna parsknęła pod nosem, ale posłuchała mnie, obróciła się i przełożyła nogi przez parapet. Chwyciła za klamkę, odwróciła się jeszcze w moją stronę i pomachała otwartą dłonią.

– Aloha, Rita! Sorki, że cię obudziłam – rzuciła, a po moim sercu rozlało się ciepło. To proste słowo, mające kilka wartościowych dla mnie znaczeń, zawsze wzbudzało więcej emocji niż zwykłe „Cześć” lub „Pa”.

– Aloha, Ruby – odpowiedziałam, również wracając do pokoju i zamykając okno.

Tym prostym gestem oddzieliłam się nie tylko od mroku nocy, dusznego powietrza i przyjaciółki, lecz także od prawdy, której nieświadomie unikałam.

Tej nocy ponowne zaśnięcie sprawiło mi ogromną trudność. Przewracałam się z boku na bok, próbując stłumić frustrację spowodowaną zaburzeniem mojej rutyny. Nie mogłam też powstrzymać chęci przeanalizowania wiadomości, którą otrzymała – jak się okazało – większa grupa osób.

– Gdy piękno więdnie… – powtarzałam w kółko, wpatrując się w wiatrak przywieszony pod sufitem. Towarzyszyły mi tylko rybki zamieszkujące akwarium, którego filtr swoją cichą pracą koił moje niespokojne myśli.

Definicją piękna była dla mnie ta wyspa i większość z niezwykłych tworów natury. To piękno nie gniło i nie ulegało zniszczeniu. Od tysięcy lat opisywało Hawaje, a tubylcy pielęgnowali je i nadawali temu słowu intensywniejszego znaczenia. Urok tej wyspy był zbyt silny, by więdnąć.

– Więdnąć… Jak kwiaty… – Odruchowo spojrzałam w stronę prostej drewnianej półki, po brzegi obstawionej doniczkami z monsterami, kaktusami, fikusami, paprotkami i innymi najróżniejszymi roślinkami.

Czułam, jakby ktoś wplótł w moją historię tysiące płatków kwiatów. To od nich wszystko się zaczęło. To one odzwierciedlały wnętrze mojej duszy i były częścią mnie. To wokół nich kręciło się moje dzieciństwo. To one sprawiały mi radość i dawały poczucie odmienności. To one były lekarstwem na złość mamy i rozdrażnienie ojca. To z nich plotłam wianki dla przyjaciółek. To w zasadzie dzięki nim poznałam Ruby. To one definiowały moją osobowość i dopełniały wizerunek rudowłosej dziewczyny biegającej po kwiecistej łące. Kwiaty były wszystkim, co dobre, i niczym, co złe.

Dlatego już po pierwszej minucie wyrzuciłam z głowy to skojarzenie. Kwiaty i zło to przeciwieństwo, nie mające prawa zaistnieć razem.

Rozmyślałam o wszystkim, byleby zapomnieć o tym, że nadal nie śpię. Czasami świadomość, że coś nie szło zgodnie z moim planem, doprowadzała mnie do płaczu.

Owce przeskakujące przez płotek.

Jedna…

Druga…

Trzecia…

Otaczające je pole.

Pełne kwiatów.

Zgniłych.

Zwiędłych.

Zniszczonych.

Mocniej zacisnęłam powieki. Wyobraźnia ewidentnie płatała mi figle. Nie umiałam przekierować jej na pozytywy. Widziałam to zepsute pole, a puchate zwierzaki za każdym razem się wywracały.

Owce.

Wesołe, puszyste owce… – powtarzałam w myślach jak w amoku, skupiając się na każdej literce tworzonej przez umysł.

Aż w końcu zasnęłam, powracając myślami na dobre tory. Te usłane różami, szczęściem i słońcem. Kwiatami, które nigdy nie więdły.

Tory pełne fałszu.

ROZDZIAŁ 2

„Kakahiaka” – Poranek (język hawajski)

O szóstej rano usłyszałam ukochaną piosenkę ze Sticha, której używałam jako budzika – Hawaiian Roller Coaster Ride. Na chwilę zapomniałam o minionej nocy. Skupiłam się na nadchodzącym dniu i niezmiennych planach.

Odkąd pamiętałam, kochałam poranki. Od siedemnastu lat słoneczne promienie budziły mnie o wschodzie, a ja otwierałam oczy z szerokim uśmiechem na twarzy. Uchylałam okno, wpuszczając do pełnego roślin pokoju odrobinę świeżego powietrza. Przy okazji podlewałam kwiaty, używając uroczej różowej konewki. Potem popijałam świeżą lemoniadę i cieszyłam się krajobrazem malującym się przede mną – małymi kolorowymi domkami, palmami, wzgórzami pokrytymi zielenią i błękitnym oceanem w oddali. Następnie pełna energii szłam na plażę, by pozbierać wyrzucone przez ocean skamieliny. Nawet w takim raju szkoła mnie nie ominęła, więc w nadal dobrym humorze kierowałam się do małego budynku nieopodal domu. Nabywałam nową wiedzę i znajomości. Wszyscy byli tam tacy szczęśliwi. Po powrocie denerwowałam siostry, przeszkadzając im w wykonywanych czynnościach, lub spędzałam czas z Ruby. Tańczyłam w wieczornym deszczu, obserwując, jak krople rozbijają się o ogromne liście paprotek rosnących na naszym podwórku. Surfowałam, spacerowałam, nurkowałam, spędzałam popołudnia i wieczory na plaży, a w niektóre soboty imprezowałam z bliską mi grupką znajomych. Nigdy nie zapominałam o czasie spędzonym z rodziną, który był dla mnie na wagę złota. Jedynymi rzeczami, które w moim dniu stały pod znakiem zapytania, były aktywności, których mogłam nie zdążyć wykonać. Byłam zakochana w wyspie, na której przytrafiło mi się urodzić.

W rytmach wygrywanej z telefonu melodii zerwałam się z łóżka i ułożyłam schludnie beżową pościel w małe różowe serduszka. Całe posłanie ozdobiłam poduszkami, które ani trochę nie zgrywały się ze sobą kolorystycznie.

Słońce właśnie wschodziło, a ja zawsze starałam się dopasowywać do niego godzinę mojej pobudki.

Uchyliłam okno i sięgnęłam po małą konewkę, w której zostało jeszcze trochę wody, chcąc podlać te rośliny, które tego potrzebowały. O ich stopniu nawodnienia dowiadywałam się z notesiku, w którym skrupulatnie zapisywałam dni podlewania oraz indywidualne potrzeby.

Co prawda już po tym krótkim opisie można byłoby wywnioskować, że nie byłam do końca zrównoważona psychicznie, jednakże to nie wszystko. Każdy kwiatek w tym pokoju miał swoje imię, które również zanotowałam, by nigdy przypadkiem nie przekręcić ich godności. Byłam powalona i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę.

W jednej dłoni nadal trzymałam plastikowe naczynie, a drugą szybko przewertowałam brokatowy zeszyt.

– Donnie okej, Connie też podlany… – mruczałam pod nosem, szukając wzrokiem dzisiejszej daty. – Timmy, Simmy i Kimmy – wyliczyłam z zadowoleniem. W końcu nadszedł dzień podlewania tych roślin, które potrzebowały tego najrzadziej, bo zaledwie raz na dwa tygodnie. – Czyli dzisiaj kaktusy i sukulenty.

Od razu zabrałam się do pracy. Oczywiście podlałam też te rośliny, które wymagały tego częściej, a których podłoże nie było wystarczająco wilgotne. Niektóre liście musiały być regularnie zraszane, co również zrobiłam, używając małego spryskiwacza wypełnionego wodą.

Narzuciłam na siebie bawełniany szlafrok, który nawet w tak ciepłe poranki stanowił idealną narzutkę. Wesołym krokiem ruszyłam do kuchni. Pokonując schody, starałam się stąpać po nich jak najciszej i krzywiłam się za każdym razem, gdy deski skrzypiały pod moim ciężarem. Inni domownicy nie należeli raczej do rannych ptaszków. A szczególnie Aurelia – ona wręcz uwielbiała wstawać na ostatnią chwilę, wykorzystując każdą możliwą sekundę na należyty sen. Wbrew pozorom wcale nie sypiała więcej godzin ode mnie czy Vanessy. Zwyczajnie kładła się spać o takich chorych porach, o których niektórzy zaczynali już kolejny dzień.

Ostatni schodek pokonałam energiczniej, chcąc jak najszybciej ugasić pragnienie, i dotarłam do kuchni. Z olbrzymiej lodówki wyciągnęłam dzbanek przygotowanego poprzedniego wieczoru napoju, który był moim paliwem. Dosłownie i w przenośni. Nie umiałabym rozpocząć dnia bez szklanki niepowtarzalnej lemoniady Flory Valencii – mojej kochanej mamy. Nalałam więc płynu do mojej ulubionej szklanki z różowego szkła i wyciągnęłam z szuflady papierową słomkę.

Pierwszy łyk upiłam, jeszcze zanim z powrotem dotarłam na piętro. Przechodząc przez ciasny korytarz, którego podłoga pokryta została tęczową wykładziną i w którym znajdowały się drzwi do pokojów moich sióstr i mojego, ze środkowego pomieszczenia usłyszałam stłumiony chichot.

Zmarszczyłam brwi. Aurelia nie zwykła wstawać o tak wczesnych porach. Zatrzymałam się przy drzwiach obklejonych różnymi nalepkami, a nawet znakami ostrzegawczymi zakupionymi w sklepie budowlanym. Moja siostra naklejała tam wszystko to, co było płaskie i wystarczającej wielkości. Uniosłam dłoń i zapukałam, nasłuchując jakiejkolwiek odpowiedzi.

Zamiast piskliwego głosu dziewczyny, do moich uszu dobiegła cisza. Zdziwiona nacisnęłam na klamkę, a moim oczom ukazała się ciemna „jaskinia”. Pomieszczenie utrzymane było w absolutnym mroku. Jedynymi rzeczami odbiegającymi od czarnej kolorystyki były migające światła komputera, klawiatury i słuchawek oraz błyszczące LED-y, które otaczały sufit oraz plakaty z ulubionych gier dziewczyny – między innymi Minecrafta, Red Dead Redemption I i GTA.

Nie skłamałabym, mówiąc, że jej zestaw gamingowy był jednym z najdroższych urządzeń w domu. Nasi rodzice nie byli zamożni, więc moja siostra odkładała każdy cent przez ponad siedem lat, by kilka miesięcy temu zamienić stary laptop ojca na to cudeńko z najlepszymi gadżetami.

Światło włączonego monitora, na którym przewijały się obrazy znanej mi gry, oświetlało sylwetkę skulonej dziewczyny na obitym czarną tapicerką fotelu. On zresztą też należał do jej gamingowego zestawu – zawsze to zaznaczała, prezentując swój „skromny” dobytek.

Okna zostały zakryte kocami, bo najwyraźniej rolety przestały wystarczać Aurelii. Na czarnej wykładzinie leżały porozwalane ubrania. Chyba już przestały mieścić się w otwartej szafie, do której dziewczyna uwielbiała wciskać wszystkie śmieci, skarby i fanty znalezione podczas „sprzątania”. Na biurku porozstawiane były przekąski.

Całość prezentowała się… cóż – dosyć chaotycznie. Mogłabym porównać to miejsce do opuszczonego burdelu, z którego jakiś bezdomny próbuje zrobić użytek i w którym jakimś cudem znajduje się nowoczesna technologia.

Postawiłam krok w przód, próbując zwrócić uwagę siostry.

– Aurelia?

Brak odzewu. Zamknęłam za sobą drzwi i podeszłam do biurka. Uważnie stąpałam po dywanie, wiedząc, że każdy gwałtowny ruch może skutkować krzykiem dziewczyny. Delikatnie położyłam rękę na jej ramieniu. Pod palcami poczułam miękki materiał koca, natomiast moje opuszki nie miały okazji się nim nacieszyć. Nie minęła sekunda, gdy Aurelia podskoczyła z piskiem, zrzucając z siebie świecące słuchawki i ciężko oddychając. Czarny materiał, który jeszcze przed chwilą otulał jej ramiona, teraz zsunął się na kolana, pozostawiając moją siostrę w czarnym gorsetowym topie i piżamowych spodniach w kratkę. Jej szyję jak zawsze zdobiło mnóstwo biżuterii. Zakładanie tego wszystkiego musiało trwać wieki. Nigdy nawet nie przyjrzałam się tym wisiorkom. Łańcuchy, krzyże wykładane sztucznymi brylancikami czy perełkami to jedyne, co udało mi się dojrzeć i przeanalizować. Oprócz tego z jej szyi zwisał awenturyn idealnie odzwierciedlający kolor jej tęczówek.

Cofnęłam się, a moje oczy się rozszerzyły. Ze szklanki, którą nadal trzymałam w dłoni, wylało się trochę napoju.

Dziewczyna chaotycznie przeczesała palcami poniszczone czarne włosy i nieudolnie próbowała założyć ich kosmyki za ucho. Grzywka nachodziła jej na oczy.

– Do cholery! – krzyknęła po chwili. – Puka się! Mam wygłuszające słuchawki, ile razy można ci to powtarzać! – Mówiąc to, przetarła powieki, przypadkiem rozcierając ogromne kreski namalowane eyelinerem.

Ubóstwiałam styl Aurelii i to, jak pasował do jej osobowości. Był wyjątkowy, dzięki czemu zawsze wyróżniała się w tłumie. Pośród kwiecistych koszul i słomianych kapeluszy, które darzyłam szczerą miłością, miłą odmianą było zobaczenie ciemnych topów, specjalnie podartych sweterków lub gorsetów. Dodatkowo jej makijaż, fryzura czy akcesoria zawsze przyciągały wzrok. Białe kąciki oka, długie i ciemne kreski na powiece, jaskrawy cień, rozświetlacz na nosie i ciemna, mocno napigmentowana szminka.

Aurelia często zmieniała kolor włosów, cieni do oczu lub kolczyk w przekłuciu w nosie. Prowadziła spokojny tryb życia, ale nadrabiała co chwilę zmieniającym się wyglądem. Ten kontrast w niej uwielbiałam. Między innymi.

– Pukałam. – Westchnęłam i przewróciłam oczami. – Chciałam tylko zapytać, dlaczego wstałaś tak rano. – Spojrzałam przelotnie na podświetlany zegarek elektryczny powieszony na ścianie. – Nie ma nawet siódmej.

Do moich uszu dotarło nagłe parsknięcie. Uniosłam brwi, skanując wzrokiem sylwetkę siostry.

– No co? – ponagliłam.

– To, że nie poszłam jeszcze spać – oznajmiła jakby nigdy nic.

Teatralnie klepnęłam się w czoło tak mocno, że już po chwili zaczęłam pocierać piekące miejsce. Myślałam, że to ja jestem najgłupsza z naszej trójki. Naprawdę usilnie starałam się w to wierzyć. Ale jak miałam to robić, skoro osiemnastoletnia dziewczyna mówiła mi o poranku, że jeszcze nie zmrużyła oka, będąc w ostatniej klasie i mając tego dnia zajęcia przygotowujące do czerwcowych egzaminów SAT.

– I jak ty zamierzasz wstać? Za trzy godziny musisz być gotowa do szkoły. – Zmierzyłam ją wzrokiem. – A nie wyglądasz nawet jak gotowa do snu.

Aurelia z powrotem obróciła się na fotelu w stronę monitora, przerywając nasz kontakt wzrokowy.

– Nie idę dziś, jest nowy sezon w Fortnite – mruknęła obojętnie.

Dobrze wiedziałam, że nie mam w tej sprawie prawa głosu, jednak nie powstrzymałam się od prychnięcia.

– Jak sobie chcesz. Zrobić ci śniadanie czy…

– Rita – przerwała mi stanowczo, odchylając głowę w moją stronę. – Spóźnisz się do szkoły – dodała z przekąsem.

Uniosłam złośliwie kąciki ust, zignorowałam zaczepkę, wyszłam z pokoju i chciałam trzasnąć drzwiami, lecz w trosce o sen innych domowników zamknęłam je po cichu. Przynajmniej w ten sposób mogłam wyrazić swoje niezadowolenie.

– Kocham cię, Rita! – usłyszałam ze środka.

Uśmiechnęłam się do siebie, ale nie odpowiedziałam. Zamiast tego wróciłam do swojej sypialni, siorbiąc przy tym lemoniadę.

Ale, rzecz jasna, też kochałam Aurelię. Najmocniej na świecie.

Szerzej rozchyliłam okno i wdrapałam się na szeroki parapet, który zdecydowanie był moją ulubioną rzeczą w pomieszczeniu.

Mój pokój wbrew pozorom nie był wybitnie udekorowany ani wyróżniający się. Lubiłam go za sam fakt, że był moją spokojną oazą. Mogłam tam odpocząć, uspokoić kotłujące się myśli lub ustalić harmonogram na nadchodzący dzień. Lubiłam go również za rośliny, które zajmowały dwie drewniane półki w rogu przy wejściu. W środku poza kwiatami i oknem znajdowało się także jednoosobowe, ale bardzo wygodne łóżko z palet. Naprzeciwko stała ogromna szafa z lustrem na przesuwanych drzwiach i małe biurko służące mi głównie do nauki. Przy odrabianiu lekcji zawsze towarzyszyły mi moje rybki w akwarium, przy aranżacji którego również popisałam się miłością i pasją do roślin. Pośrodku pokoju, na podłodze, znajdował się szary, milutki w dotyku dywan.

Jednym słowem – nuda, ale chyba taka byłam. Stereotypowa, nudna mieszkanka Hawajów, która bała się życia innego niż to na wiecznie zielonej wyspie.

A już niedługo miałam przekonać się, że wcale tak nie było.

Wystawiłam nogi na zewnątrz i z ciekawości zajrzałam do pokoju przyjaciółki. Rolety były zasłonięte – nadal spała. Byłam ciekawa, czy zasnęła od razu po naszej rozmowie…

Cholibka. Miałam wyrzucić to wspomnienie… – skarciłam się.

Potrząsnęłam głową i obserwowałam okolicę. Nasze osiedle znajdowało się tak właściwie w centrum niczego. Otaczały nas wyżyny obrośnięte roślinnością, a po drugiej stronie ocean. Do najbliższego miasta mieliśmy około dziesięciu minut samochodem.

Kochałam tę ciszę. Kochałam zamykać oczy i delektować się ciepłem i spokojem, jakie oferowało Kauai. Czułam wtedy, jakbym przynależała do tego miejsca i była jego częścią. Nieodłącznym elementem, puzzlem, który idealnie pasował. Zielone liście, kolorowe kwiaty, drobny piasek, turkusowa woda – to było moim światem. Ostoją, która była dla mnie wszystkim.

Przerażał mnie jednak fakt, że było coś jeszcze. Że na Ziemi nie było tylko tej małej, „nieistotnej” wyspy. Wolałam udawać, że to nieprawda. Liczyłam się tylko ja, moi bliscy i wiecznie zielona wyspa.

Wszelkie rozmowy moich rodziców o życiu naszych dalszych krewnych, propozycje podróży, wzmianki o wyjazdach taty, wspominki z czasów, gdy rodzice jeszcze nie mieszkali na Kauai, ignorowałam. Wpuszczałam słowa jednym uchem, a wypuszczałam drugim, nie pozwalając im na pozostanie w mojej głowie na dłużej. Pragnęłam zostać tutaj. Nie chciałam pokochać innego miejsca. Nigdy nie stanęłam na innej ziemi niż ta hawajska. Mojej twarzy nie owiało inne powietrze, a głowa nigdy nie snuła planów o wyjeździe. Przynależałam tutaj.

W duchu cieszyłam się, że słoneczne promienie jeszcze nie zaczęły mnie atakować. Dzięki temu mogłam siedzieć przez chwilę na parapecie, nie przejmując się okryciem głowy i kremem z filtrem. Niebo nabrało lekko pomarańczowych barw i stopniowo się rozjaśniało.

Mieszkańcy odsłaniali rolety, umożliwiając mi podglądanie. W czerwonym domu, gęsto obrośniętym bluszczem, widziałam roześmianą panią Rosie Lumine, która właśnie przygotowywała śniadanie dla swoich dwóch pociech – rozwydrzonego Jaya i May. Widziałam, jak pan Lumine wychodzi z domu i wsiada do swojego bordowego auta, które dumnie zdobiła tabliczka rejestracyjna z tęczą.

Przeniosłam wzrok na powoli spacerującą panią Blunie, obok której kroczyła jej żona. Były razem od dwudziestu pięciu lat, a łączące je uczucie nigdy nie gasło. Związek tych kobiet był idealnym przykładem dla młodych ludzi, którzy bagatelizowali znaczenie miłości, wchodząc w krótkie i nieprzyszłościowe związki, lub dla chłopców traktujących dziewczyny jak zabawki. Umykało im to, co najważniejsze – więź, zrozumienie, szczerość i równość. To powinno być priorytetem dla partnerów. To było priorytetem dla pań Blunie.

Dojrzałam też identycznie wyglądające bliźniaczki – siedmioletnie Grace i Tracy. Ich mama, Moana, była lekarzem i często jeździła na dyżury w szpitalu, więc już od najmłodszych lat dziewczynki do szkoły wybierały się same. Ich ojciec rzadko pojawiał się w domu, bo w naszych kręgach pełnił funkcję burmistrza. Organizował osiedlowe spotkania, zgromadzenia wspólnoty i tak dalej. Nikt nigdy nie wnikał w to, dlaczego zarządzanie tak małym obszarem zajmuje mu tyle czasu.

Kochałam w Kauai to, że każdy znał wszystkich sąsiadów w swojej najbliższej okolicy. Mimo że Hawaje nie były ojczyzną większości z nas, traktowaliśmy je tak, jakby nią były. Nasze serca mimo tego zostały ciasno oplecione przez tutejsze kwiaty. Byliśmy jak rodzina. A przecież w każdej rodzinie są jakieś tajemnice…

Na Hawajach ludzie porozumiewają się w dwóch językach – angielskim i hawajskim. Ja od dzieciństwa częściowo zaznajomiona byłam z oboma i zazwyczaj je przeplatałam, chyba że mój rozmówca nie rozumiał jednego z nich, zazwyczaj hawajskiego. Hawajski bowiem był językiem dosyć wymarłym, ale niesamowicie pięknym.

Zeskoczyłam z parapetu i zbliżyłam się do biurka. Odłożyłam pustą szklankę i ostrożnie wsypałam do zbiornika z wodą trochę karmy dla rybek, patrząc, jak kolorowe stworzenia od razu podpływają do góry. Następnie rozczesałam swoje długie rude włosy przed lustrem i przedzieliłam je na dwie równe części. Zaczęłam je zaplatać, pasmo po paśmie, aż w odbiciu ujrzałam dwa luźne warkocze zakończone uroczą zieloną wstążeczką.

Przeszłam się do łazienki znajdującej się na samym końcu korytarza. W przytulnym, wyłożonym niebieskimi kafelkami pomieszczeniu przemyłam twarz nad szklaną, przeźroczystą umywalką, po czym przejrzałam się w lustrze i stwierdziłam, że wyglądam w porządku. Moja fryzura była idealna, a kolor włosów kontrastował z intensywnie turkusowymi tęczówkami, które swoim kolorem przypominały brzeg bezkresnego oceanu. Uroku dodawały mi piegi otaczające drobny nos i blade policzki. Szybkim ruchem nałożyłam na nie trochę różu mojej najstarszej siostry. Nie chciałam wyglądać jak żywy trup. Standardowo pokryłam jeszcze kremem do opalania odkryte części ciała, bo ze względu na bardzo jasną karnację nie mogłam pozwolić sobie na mocną opaleniznę.

Wróciłam do pokoju, gdzie narzuciłam na siebie przewiewne, długie spodnie w czarne wzorki na zgniłozielonym tle i biały top z delikatną koronką. Stylizację uzupełniłam kapeluszem i crocsami.

Zbiegłam po schodach do kuchni, wzięłam z chlebaka pieczywo i wrzuciłam je do tostera. Gdy było gotowe, wygrzebałam z szafki plastikowe sztućce do owoców, a z lodówki wyjęłam gotową kanapkę masubi, składającą się z ryżu, nori i mięsa wieprzowego. Wyglądała jak przepyszny kawałek sushi, pachniała okropnie, a smakowała obłędnie. Był to popularny hawajski przysmak, którym zajadali się zarówno miejscowi, jak i odwiedzający. Dodatkowo pokroiłam do papierowego pojemniczka trochę ananasa, melona i wrzuciłam parę truskawek. Z tak przygotowanym śniadaniem w ręce wyszłam na zewnątrz, uśmiechając się na widok jaskrawego nieba.

Przemierzałam asfalt, podziwiając uroki naszej okolicy. Znajdowało się tutaj osiem domków. Cztery po jednej i cztery po drugiej stronie drogi. Wyglądały, jakby były zaprojektowane przez jednego architekta. Taki sam zamysł, ułożenie, a czasem nawet te same drzwi i okiennice. Każda posesja natomiast wyróżniała się innym kolorem, choć dwa stojące na ukos domki pomalowane zostały na ten sam odcień nieskazitelnej bieli. Na moje nieszczęście jeden z nich należał do mojej rodziny.

Mieszkańcy często popisywali się aranżacją ogrodu, dobieraniem kwiatów i ozdób. Na niektórych podwórkach dominowały bujne krzaki, krzewy hibiskusa, tropikalne strelicje, kolorowe orchidee oraz bugenwille, które otaczały płotki, framugi drzwi i zaczątki dachów. Niektórzy nawet mogli pochwalić się swoim własnym drzewkiem plumerii – moim ulubionym i najpiękniejszym kwiatem na świecie. Na kilku posesjach pomiędzy furtką a wejściem można było zauważyć fontannę lub urocze kamienne rzeźby kur, żab lub innych zwierzaków. Żab – bo są słodkie, innych zwierząt – bo jak wszystkie zasługują na ogromną miłość i chwałę, a kur – bo Kauai zawsze było z nimi kojarzone. Poważnie. Nasza urocza wyspa, oprócz miana wiecznie zielonej, nosiła również miano Wyspy Kur. Luzem chodziły tutaj kury, kurczaki i koguty. Gdy byłam mała, wydawało mi się to dziwne, ale teraz to, że gdy wypadnie mi chips, do moich nóg dobiegnie pierzasty stworek i załapie się na przysmak, stało się codziennością.

Kolejny raz wgryzłam się w moje śniadanie, orientując się, że został tylko kawałek. Wepchnęłam resztę do buzi, delektując się rozpływającym się smakiem mięsa i ryżu. Owoce zamierzałam zostawić na prywatny „piknik” w moim ulubionym miejscu. Moim, bo nikt inny nie wybierał się w tamte okolice.

Spacerując po asfalcie, wystukiwałam radosny rytm swoimi różowymi crocsami. Znałam każdy jego fragment. Po pewnym czasie zmienił się w drobne kamyczki. Uniosłam głowę, a moim oczom ukazała się ogromna, trochę obrośnięta brązowawa skała. Skręciłam i natknęłam się na głęboki tunel. Schyliłam się lekko i weszłam do środka. Momentalnie poczułam, jak do moich butów przez dziurki napłynęła woda, i usłyszałam przyjemny odgłos chlupania oraz dźwięk kropel spływających ze zwilgoconego sufitu na ziemię. Panowała tu ciemność i drażniący mój nos zapach stęchlizny.

Po chwili dostrzegłam w oddali słaby promień słońca, który wdarł się do jaskini i z każdym moim krokiem stawał się wyraźniejszy. Uniosłam wyżej nogę, bo wiedziałam, że gdzieś tam znajduje się wysoki stopień, który wielokrotnie mnie zaskoczył. Dopiero po mniej więcej setnej wizycie tutaj mój mózg zakodował tę przeszkodę. Lepiej późno niż wcale.

Tym razem zamiast w wodzie, moje stopy zatopiły się w drobnym piasku.

Świetna panierka – pomyślałam, przewracając oczami.

Zapomniałam o obklejonych klapkach i stopach, gdy rozejrzałam się po małej zatoczce, która za każdym pierdzielonym razem zapierała mi dech w piersiach. Piasek rozsypany był na terenie, który swoim kształtem przypominał literkę „U”. Karmelowe skały nadawały temu obszarowi klimatu, a drzewa oraz krzewy rosnące na ich szczytach i jakimś cudem układające się w czaszkę dosłownie krzyczały, że ta plaża należała do Kauai. To po prostu było czuć.

Nieopodal znajdował się kawałek trawnika, a na nim dumnie prężyło się drzewo plumerii. Zdjęłam klapki i podbiegłam do niego, a następnie podniosłam świeżo zrzucony na ziemię kwiatek. Automatycznie włożyłam go za ucho i poczułam rozpierające mnie szczęście. To niesamowite, jak trochę natury mogło polepszyć mój dzień. Skocznym krokiem wróciłam do miejsca, w którym zostawiłam crocsy, i wziąwszy je w dłoń, podeszłam do brzegu oceanu.

Gdy pierwsza fala obmyła moje nogi, nie mogłam powstrzymać szerokiego uśmiechu cisnącego się na moje usta. Turkusowa woda cały czas się ruszała, nie pozwalając mi utrzymać wzroku na jednym punkcie. Musiałam rozglądać się dookoła, by dostrzec całe piękno oceanu.

Postawiłam krok głębiej, nie przejmując się tym, że moczę nogawki spodni. Pod wodą widziałam drobne rybki, które najprawdopodobniej ze strachem mijały kołki, którymi były dla nich moje łydki. W oddali widziałam, że dno zaczyna być kamieniste. Tam zapewne zobaczyłabym więcej morskich stworzonek, ale nie miałam ani sprzętu, ani czasu na snorkeling. Czasem, gdy słońce budziło się wcześniej, ta aktywność również należała do mojej rutyny, która – jak widać – wcale nie była tak jednolita. Ale mimo to znałam każdą jej wersję, nie potrzebując ich nawet spisywać.

Śledziłam wzrokiem światło odbijające się od tafli wody. Nic innego niż otaczający nas świat i jego przyroda nie przykuwało mojej uwagi, więc mogłam w całości oddać się obserwacji oceanicznej toni. Raz zachowywała się spokojnie jak rozwijający się powoli kwiat róży, a raz chaotycznie jak wysoka trawa rozdmuchiwana przez nieustępliwy wiatr. Nic innego mnie nie interesowało. Tylko przeźroczysta woda, hawajska ziemia, ciepłe powietrze owiewające moje policzki oraz ogień, który rozgrzewał moje serce za każdym razem, gdy znajdowałam się w tym miejscu.

Cztery żywioły. Cały mój świat. Nic innego się nie liczyło w tej ani w każdej innej chwili, którą spędzałam samotnie.

Nic, oprócz tajemniczej ścieżki po prawej stronie.

Za jedną ze skał tworzących ową zatoczkę wysypane zostały czarne kamyki. Kiedyś nie było tu tej ścieżki, a woda przy samiutkim klifie była na tyle płytka, że dojście na tamtą plażę było banalne. Wtedy jednak absolutnie mnie nie interesowała. Nikt nigdy nie ciekawił się, dlaczego zostały tam wysypane, bo z reguły mało osób odwiedzało tę dziką plażę.

Nikt, oprócz mnie.

Już kilka lat temu podczas porannych spacerów zdecydowałam się sprawdzić, czy ta niebezpieczna kamienista droga dokądś prowadzi. Tak oto cała zmoczona przez obijające się o wzniesienia fale dotarłam do najpiękniejszej plaży, jaką kiedykolwiek widziałam.

Co chwilę spoglądałam w kierunku kamieniska. Choć z zewnątrz wyglądałam jak przeciętna rudowłosa nastolatka beztrosko wpatrująca się przed siebie, w moim wnętrzu właśnie odbywała się walka. Miałam mało czasu, mogłam zmoknąć i spóźnić się na zajęcia, ale wizja choć najkrótszej chwili tam zdecydowanie wygrywała.

Zerwałam się z miejsca, jeszcze bardziej rozchlapując wodę i mocząc ubrania. Włożyłam buty, bo niektóre kamienie zakończone były naprawdę ostrymi końcówkami. Ostrożnie stąpałam po tych najsuchszych i najbezpieczniej wyglądających. Musiałam się pośpieszyć. Nie miałam ze sobą telefonu ani zegarka, ale czułam, że mogę nie wyrobić się ze swoim grafikiem.

Wbrew pozorom tego dnia zamierzałam odwiedzić mój „bezludny cypelek” – bo tak nazywałam tamten teren, ale zwyczajnie miałam wrażenie, że nie zdążę. Tak jakbym od początku wiedziała, że to całkowicie zburzy moją rutynę i strefę komfortu.

Coraz szybciej i mniej uważnie przebierałam nogami. W pewnym momencie zaczęłam nawet mniej patrzeć w dół, jakby ta prosta czynność miała mnie spowolnić. Dostrzegłam na horyzoncie swój cel. Byłam coraz bliżej. Od upragnionego miejsca dzieliło mnie już tylko kilkanaście kroków.

To było tak obce dla mnie uczucie. W głębi serca wiedziałam, że innych ludzi dotykało wręcz za często, ale nie mnie. To przeświadczenie o nadchodzącym sukcesie. Całkowita pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Uśmiech na twarzy i satysfakcja jeszcze przed otrzymaniem potwierdzenia o osiągniętym sukcesie… I nagły spadek. Negatywne emocje przemykające po głowie i zajmujące umysł w jednej sekundzie. Porażka jeszcze przed daniem z siebie stu procent.

Nigdy nie chwaliłam dnia przed zachodem słońca, a jakimś cudem każdy mój dzień zasługiwał na pochlebstwa. Prawie każda chwila mojego życia była dobra. Te złe po prostu wymazywałam. Tak samo jak wspomnienie z minionej nocy.

W moim życiu nie było czasu na porażki.

I na pośpiech.

Dlatego gdy biegłam po zamoczonych kamieniach, sama skazałam się na klęskę i w końcu się poślizgnęłam. Moja stopa natknęła się na mokry i obrośnięty mchem kamień, po którym od razu się zsunęła. Straciłam równowagę i poczułam piekący ból na łydce.

Naprawdę, Rita? Teraz? – pomyślałam, szykując ciało na bolesny upadek.

Z dłoni wypadło mi papierowe opakowanie ze świeżymi owocami, a po chwili poczułam letnią wodę obmywającą całe moje ciało. Zacisnęłam powieki, wynurzyłam głowę i z rozmachem nią potrząsnęłam. Mokre warkocze obijały się o moją szyję. Woda napływała mi do oczu, a ból z każdą sekundą był większy. Czułam, jakby jakiś żrący kwas wypalał moją skórę. Wokół mnie pływały kawałki owoców.

Moje śniadanie. Świetnie.

Sięgnęłam po papierowe pudełko, które nadal unosiło się na tafli. Zgniotłam je i schowałam do przemoczonej kieszeni. Nie cierpiałam śmiecić.

Na szczęście wylądowałam w oceanie, a nie z głową na kamieniu. To mogłoby skończyć się tragicznie. Dosięgałam dna i okazało się, że wodę miałam zaledwie do pasa. Wygrzebałam się na ścieżkę, z bólem zerkając na śniadanie ginące wśród delikatnych fal. Kuśtykając powoli, dotarłam do „wysepki”.

Teraz byłam już pewna, że z tym dniem było coś nie tak.

Rzuciłam się na ziemię, nie przejmując się oblepiającym mnie piachem. Od razu spojrzałam w zranione miejsce. Rozcięcie zaczynało się tuż przy kostce, a kończyło dopiero w połowie łydki. Najpewniej skaleczenie podrażniła też słona woda i drobinki piasku, które jakimś cudem tam się dostały. Starłam strużkę spływającej krwi i przeklęłam w myślach swoje szczęście.

Ale przynajmniej dotarłam do celu. Cała przemoczona i z urazem, lecz dotarłam. Rozejrzałam się wokół siebie. Siedziałam na jasnym piasku, w którym gdzieniegdzie chowały się piękne muszelki. Przy samym brzegu piach zamieniał się w oceaniczne śmietnisko. Wszystkie wymiecione przez fale patyki, blade kawałki rafy koralowej, śmieci i inne skarby tworzyły swego rodzaju wysypisko.

Po drugiej stronie zaś otaczały mnie klify, a z jednego spływał malutki wodospad. Wszystko obrośnięte było pnączami i pełno tu było krzewów. Mogłabym opisać to miejsce jako malutka, plażowa dżungla.

Po dwóch przeciwnych stronach rosły palmy, do których wolałam się nie zbliżać. Nieraz słyszałam historie o przypadkach, gdy spadający z takiego drzewka kokos zabił człowieka. Mimo to lubiłam obserwować te egzotyczne rośliny o szerokich łodygach, zwieńczone pierzastymi i rozległymi liśćmi, których cień aż kusił, by w nim odpocząć.

Miałam ochotę krzyczeć. Mój dzienny plan się rozsypywał, a ja nie umiałam tego zahamować. Z każdą podjętą decyzją mogło być gorzej.

Westchnęłam, po czym nabrałam do płuc świeżego powietrza.

To nie koniec świata – powtarzałam w głowie. – To pojedyncze niepowodzenie.

Taka była prawda, ale dla mnie takie sytuacje wydawały się czymś strasznym. Lubiłam mieć wszystko pod kontrolą i nienawidziłam jej tracić. Każdy miał swoją piramidę wartości i każdy bez znaczenia zasługiwał na szacunek, lecz ja byłam nazywana przez to wariatką.

Spuściłam wzrok i zaklinowałam głowę między kolanami. Grzebałam palcami w podłożu, próbując przywrócić normalne tempo oddychania. Tutejszy piasek był przepiękny. Jasny, ale przybierający odcień złotego. Rozkopywałam dziurę jak w amoku, próbując wyładować tą prostą czynnością wszystkie kotłujące się we mnie emocje.

Otrząsnęłam się w momencie, gdy opuszka mojego palca natknęła się na coś znacznie zimniejszego i o kompletnie innej strukturze niż piasek. Zauważyłam kawałek połyskującego metalu, który od razu mnie zaciekawił. Pociągnęłam nosem, starając się zająć myśli znaleziskiem. Musiałam się uspokoić. Otrzepałam z piachu piękny, choć zabrudzony srebrny pierścionek. Nie miał żadnego kamienia ani nie był wyłożony cyrkoniami. Wyróżniał się jednak nieregularnym kształtem. Przypominał pnącza owijające się wokół cienkiego drucika. Między cierniami umiejscowiona została mała blaszka z wyrytą literką „T”.

Ciekawe, do kogo należał – przemknęło mi przez głowę, gdy nakładałam zdobycz na palec.

Byłam niesamowicie ciekawa, skąd wzięła się tutaj ta urokliwa biżuteria. W końcu wydawało mi się, że od kiedy dostęp tu został utrudniony, tylko ja zaszczycałam to miejsce swoją obecnością.

Po chwili zachwytu nad pierścionkiem zdecydowałam się wreszcie wrócić do domu. Miałam ogromną nadzieję, że moje przeświadczenie o spóźnieniu było jedynie głupią schizą.

Gdy tym razem ostrożnie pokonywałam tę samą drogę – mokra, brudna i bez zjedzonego deseru – przepełniało mnie poczucie bezradności. Zawsze jednak w nieprzyjemnych i przygnębiających sytuacjach powtarzałam sobie jedno zdanie: „Świat się nie kończy”. Bo przecież świat moich rodziców nie skończył się, gdy zostawili swoje dotychczasowe życie i z dwójką dzieci przeprowadzili się na Hawaje, bo mieli dosyć większości własnej rodziny. Mój świat nie skończył się, gdy w wieku kilku lat zajadałam się kwiatkami i przeraziła mnie reakcja mojego organizmu. Świat mojej najstarszej siostry nie skończył się, gdy nie dostała się na wymarzone studia…

Świat nie kończy się nawet wtedy, gdy jesteśmy wręcz pewni, że tak się dzieje. Musimy iść dalej, uratować sytuację i wyjść z największego bagna. Trzeba znaleźć dobro w każdej złej chwili. Znaleźć go tyle, by wręcz zamgliło całe to okropieństwo.

Oszukiwać samego siebie.

Tłumaczyć sobie, że zawsze po burzy wychodzi słońce.

Wmawiać sobie, że pech nie istnieje.

Że wszystko jest po coś.

Bo tak w zasadzie… było po coś. I dlatego nie wierzyłam w zło i okropieństwo. Przynajmniej nie w miejscu, w którym się urodziłam.

Każda sytuacja, która w mojej rodzinie została opisana jako pechowa bądź smutna, miała szczęśliwe zakończenie. Moi rodzice na Hawajach znaleźli swoje spokojne miejsce, a nasi sąsiedzi stali się ich rodziną. Ja w najgłupszy możliwy sposób poznałam najlepszą przyjaciółkę, która jako mały brzdąc siedziała obok mnie na trawniku i pocieszała, gdy wymiotowałam zwiędłymi kwiatkami. Moja siostra znalazła pracę w sklepie muzycznym, którą pokochała.

Przy takich zyskach nagła przeprowadzka, dziecięce przerażenie czy nastoletnie załamanie nie miało już znaczenia. Wierzyłam, że świat jest idealnie zaplanowany i nic nie dzieje się bez powodu.

– Świat się nie kończy – zacytowałam jeszcze raz i przyśpieszyłam kroku.

Bezpiecznie dotarłam do zatoczki i widząc ukochane drzewko, zorientowałam się, że w wyniku mojego upadku kwiatek musiał spaść mi z głowy. Podniosłam więc kolejnego i włożyłam go za ucho, czując przy okazji, jak mokre i poplątane są moje włosy. Zmusiłam się i mimo to rozciągnęłam usta w delikatnym uśmiechu odsłaniającym moje śnieżnobiałe zęby. Chciałam czuć, że mam wszystko pod kontrolą. Że wszystko jest jak zawsze.

Stąpałam boso po nienagrzanym jeszcze asfalcie. Rzadko kiedy ktoś jeździł tą drogą o tak wczesnej porze, więc spokojnie mogłam spacerować ulicą. Nie włożyłam butów, bo ich wilgoć i piasek przyklejony do moich stóp skutkowałyby w połączeniu tylko bolesnymi obtarciami. Starałam się nie skupiać na otaczającym mnie rajskim klimacie, lecz na szybkim dotarciu do domu.

Gdy byłam już na miejscu, od razu popędziłam na górę, ignorując nawet piękny zapach kawy unoszący się w pobliżu kuchni.

– A ty co się tak śpieszysz? – usłyszałam pytanie mamy.

Nie zatrzymując się, lekko odwróciłam głowę i odkrzyknęłam:

– Zaraz się spóźnię! – Mój głos drżał, bo całą energię poświęcałam na jak najszybsze pokonanie schodów. Nie zwróciłam uwagi na ślady z piasku, którymi pobrudziłam każdy stopień.

– Musisz już wychodzić, córcia. Autobusem nie zdążysz, ale ja lub tata cię podwieziemy, jak ładnie poprosisz. – Mama zaśmiała się serdecznie. – Chociaż tata to pewnie dopiero się na drugi bok obraca. – Westchnęła z rezygnacją.

Momentalnie się zatrzymałam. Byłam właśnie przed moimi drzwiami. Nabrałam do płuc powietrza i pewnym ruchem wparowałam do pokoju. Odblokowałam telefon, a resztki dobrego humoru szybko ze mnie uleciały.

Była ósma trzydzieści. Lekcje zaczynałam o dziewiątej.

Przeniosłam wzrok na obklejone piaskiem buty, które trzymałam w dłoniach, następnie na przemoczone spodnie, a potem na mokre strąki włosów opadające mi na ramiona. Skapywała z nich woda, a krople z charakterystycznym dźwiękiem odbijały się od paneli.

Zacisnęłam usta, ledwo powstrzymując płacz.

Nie mogłam płakać. Nie chciałam.

Płacz sprawiał, że smutek, który trzymałam w sobie, wychodził na zewnątrz, stając się o wiele bardziej realny. Nie byłam gotowa na starcie twarzą w twarz z przybiciem i rozpaczą.

– Rita? – kontynuowała mama. – Schodzisz? Co tu tak brudno? – zapytała i choć jej nie widziałam, byłam pewna, że zmarszczyła brwi.

Nie było opcji, bym zdążyła ogarnąć się na czas.

Usiadłam na podłodze i oparłam plecy o materac. Wiedziałam, że muszę wypowiedzieć jedno z najrzadziej wypływających z moich ust zdań.

– Pojadę na drugą lekcję. – Mój głos zaczynał się łamać.

Choć w obcej osobie to nie wzbudziłoby podejrzeń, do mojej mamy od razu dotarło, że coś było nie tak.

– Słonko, wszystko okej?

Zawsze trzymałam się planu, lubiłam punktualność, kontrolę i brak zaskoczeń. Nie byłam prymuską. Nie miałam nigdy zbyt dobrych ocen, a szkoły nie traktowałam priorytetowo. To komfort był dla mnie najważniejszy.

Nie byłam jak rwący ocean, który darzyłam tak wielką miłością. Przypominałam raczej spokojną taflę jeziora, na której unoszą się liście lilii wodnej. I bardzo nie chciałam utonąć w swojej głębi.

Słyszałam, jak mama wbiega po schodach. Otoczyła mnie ciemność, gdy schowałam głowę w dłoniach. Przetarłam oczy. Musiałam wziąć się w garść. Miałam siedemnaście lat, a moje myśli zajmowały totalne bzdury.

Przesadzałam.

Tak powiedzieliby inni. Może nawet ja. Ale nie moja mama, która wielokrotnie okazała swoją empatię wobec różnych ludzi. Ona wiedziała, że każdy jest inny. Wiedziała, że porównywanie problemów jest głupotą. Wiedziała, że wiek nie ma nic do skali wrażliwości.

Słysząc troskliwe westchnienie, uniosłam wzrok i ujrzałam sylwetkę najpiękniejszej kobiety świata – Flory Valencii. Rude, krótkie włosy podkreślały jej idealny, lekko zaokrąglony kształt twarzy. Zielone jak Kauai tęczówki pięknie komponowały się z sukienką w identycznym odcieniu.

Mama zmierzyła wzrokiem moją marną w tym momencie postać i pokręciła głową.

Poczułam zbierające się w oczach łzy i usilnie walczyłam, by ani jedna kropla nie spłynęła mi po policzku.

– Skarbie ty mój – zaczęła, zbliżając się do mnie i kucając tuż obok. – Coś ty nakombinowała, co? – zaśmiała się. Nie była zła. Nigdy nie była. – Chodź, obejrzymy Sticha.

Nic nie rozumiałam. Przedpokój i schody wymagały ode mnie porządnego zmiatania, ja byłam cała mokra i brudna, a do tego musiałam się pośpieszyć, by wyrobić się na kolejną lekcję. Lecz ta kobieta zamiast opieprzyć siedemnastoletnią córkę za przeżywanie najmniejszych drobnostek i zagonić ją do posprzątania bałaganu, zaproponowała obejrzenie bajki, którą kochałam od dzieciństwa.

– Ale jak… – Zacięłam się. – Muszę posprzątać i umyć się… i – motałam się, czując zawstydzenie. Nie powinnam tak reagować. Nie byłam dzieckiem.

Mama przerwała mi gestem dłoni.

– Postaw siebie ponad swoje zasady. Zaprzyjaźnij się ze swoim wnętrzem, bo cały czas robisz mu pod górkę.

Rozchyliłam usta z niezrozumieniem.

– Przebierz się w dresy i wysusz włosy. Ja naleję nam lemoniady i włączę film – dodała, czule gładząc mnie po policzku. – Zdążysz na drugą lekcję. Zadbam o to.

Po moim sercu rozlało się ciepło. Inne emocje zeszły na drugi plan.

Mama była jak magiczne antidotum na zwiędłe kwiaty. Wystarczyło kilka ciepłych słów, by wszystko wokół nabrało życia i kolorów.

Szkoda jednak, że taki eliksir naprawdę nie istniał.

ROZDZIAŁ 3

„Ohana” – Rodzina (język hawajski)

Nawet mając sporą grupkę znajomych – którzy w co drugą sobotę organizowali kameralne imprezki, a większość popołudni spędzali na plaży – a do tego cudowną najlepszą przyjaciółkę, wspierającą mnie we wszystkim, co robiłam, rodzinę zawsze stawiałam na pierwszym miejscu. Wydawało mi się naturalne, że czas spędzony z bliskimi mógł czynić cuda, lecz nie wiedziałam, że aż takie.

Po tym, jak rozplotłam pozostałości po moich warkoczach, poszłam wziąć szybki prysznic i przebrać się w czyste ubrania. Starałam się pozbyć natrętnych myśli tak samo szybko, jak szybko woda padająca z deszczownicy obmywała mnie z resztek piasku.

Wychodząc z mokrymi włosami z łazienki, w plisowanej dżinsowej spódniczce i kwiatowym topie, przed drzwiami natknęłam się na najstarszą z moich sióstr – Vanessę.

– Cześć, Van – przywitałam się, przywołując na twarz uśmiech.

Jej pomarańczowe wręcz włosy były idealnie proste i tym razem związane w ulizany kucyk na czubku głowy. Miała delikatny makijaż, a dopasowana koszula dodawała jej elegancji. Włożyła ją do czarnych, skórzanych spodni z rozcięciem na dole nogawek.

– Hej, młoda – rzuciła, mijając mnie w progu. – Oglądam z wami, więc czekajcie na mnie! – krzyknęła przez ścianę.

Wzięłam trzy głębokie wdechy i zeszłam na dół, pozwalając przygnębieniu odpłynąć w zapomnienie.

Mama nalała wszystkim lemoniadę i przywlekła z sypialni swojego męża. Gdy zobaczyłam Otisa Valencię w jego różowym szlafroku i z naburmuszoną miną, wiedziałam, że został wyciągnięty z łóżka siłą. Na jego nosie spoczywały prostokątne okulary, a na czoło opadały mu skąpe kosmyki siwych włosów.

– Hej, tato – powiedziałam, rzucając się na sofę. – O której zaczynasz swoją zmianę?

Miał genialną pracę. Jako że większości wyspy Kauai nie dało się zwiedzić, tylko spacerując, bo wiele obszarów było chronionych, ludzie często decydowali się na loty helikopterami. Mój ojciec był pilotem i przewodnikiem takich niezapomnianych, półtoragodzinnych wycieczek. Miałam szczęście, bo dzięki temu często łapałam się na darmowe loty. Chociaż, szczerze mówiąc, takie widoki były warte każdej sumy. Zdecydowanie wolałam tę pracę taty od udzielania korepetycji z matematyki, czym zajmował się wcześniej.

– Hej, kwiatuszku – odpowiedział, ziewając.

Chyba każdy ojciec miał przezwisko dla swojego dziecka. Mój miał je dla każdej z nas. Ja byłam kwiatuszkiem z uwagi na moje zamiłowanie do natury, Aurelia była kicią, bo czasami jej zachowanie przypominało ataki wrednego kocura, a Vanessa słoneczkiem ze względu na jej promienny uśmiech. Tata wielokrotnie zastrzegał, że będzie używał tych ksyw nawet wtedy, gdy jako czterdziestolatki przyjedziemy do niego na rodzinny obiad.

Przewróciłam oczami. Mimo wszystko czułam się trochę za staro na taki pseudonim.

– Pracę zaczynam za niecałą godzinę, więc odwiozę cię do szkoły. – Westchnął, przecierając oczy. – Poprosisz Vanessę, by wyprowadziła auto z garażu, jak skończy się odcinek? Nie chcę wychodzić na ulicę w szlafroku, więc w tym czasie szybko doprowadzę się do porządku.

Skinęłam głową, po czym oparłam się o zagłówek, wsłuchując się w kroki reszty domowników. Na jakiś czas zapomniałam nawet o planie dnia, tak spektakularnie przeze mnie dzisiaj rozwalonym.

No tak. Znowu o tym pomyślałam.

Do salonu ponownie wparowała mama, odtrącając rude włosy na plecy i poprawiając grzywkę, a zaraz za nią weszła Vanessa, nucąc pod nosem Shake it Off Taylor Swift. Zajęła miejsce obok mnie i szturchnęła ramieniem mój bok.

– Chciałam zaprosić do nas Aurę, ale śpi jak zabita – odezwała się mama. – Budzik już dawno zadzwonił. Żeby tylko nie myślała, że ja ją obudzę! Osiemnastoletnia klabzdra – sarknęła.

Prychnęłam pod nosem.

A to zaskoczenie…

Popijając lemoniadę, obejrzeliśmy losowy odcinek, bo i tak znaliśmy cały serial na pamięć. Trafiliśmy akurat na ten, w którym Lilo i Stich zamienili się mózgami. Podczas seansu słychać było szepty domowników – szczególnie moje i Vanessy, bo cały czas porównywałyśmy pewne postępowania Sticha do tego, jak zachowywała się nasza siostra. Do moich uszu docierał także dźwięk siorbania, chrapanie ojca i pełne frustracji westchnienia mamy, gdy cały czas go przebudzała.

To, że mój humor się poprawił, to mało powiedziane. Zyskałam ogrom nadziei, że początek tego dnia to tylko przypadek i że cała reszta pójdzie zgodnie z planem. Próbowałam przetłumaczyć sobie, iż chwilowe zboczenie z planowanej trasy wcale nie jest niczym złym. Szło mi to opornie, ale moje samopoczucie naprawdę uległo zmianie na lepsze.

W towarzystwie płynących po ekranie napisów końcowych i dźwięków radosnej melodii zwlekłam się z tapczanu i poprosiłam siostrę o wyprowadzenie auta z garażu. Po kilku minutach siedziałam już w naszym zielonym vanie i rozmyślałam nad tym, jak kochałam swoich bliskich. Słowo „rodzina” miało dla mnie o wiele większe znaczenie niż dla większości ludzi.

Miałam chwilę, więc wyciągnęłam telefon ze szkolnej płóciennej torby z widniejącą naszywką z mapą wszystkich wysp Hawajów. Oprócz światła z ekranu urządzenia zaatakował mnie spam powiadomień.

10 nieodczytanych wiadomości od: Ruby Clementine.

2 nieodebrane połączenia od: Ruby Clementine.

55 nieodczytanych wiadomości na twojej grupie.

No cóż, niby zwykłe spóźnienie, które u większości nastolatków – na przykład u Ruby – było normalnością, w moim przypadku wzbudzało zmartwienie. Zaśmiałam się pod nosem. Fakt. Spóźnienie i Rita Valencia to dwa puzzle z absolutnie niepasującymi do siebie koniuszkami. Napisałam na czacie naszej grupki, że już jadę, i wygasiłam ekran.

Przekroczyliśmy bramę naszej posesji piętnaście minut przed dzwonkiem na lekcję. Wycieczki z tatą zawsze były „spokojne”. Przez większość czasu na całe gardło śpiewaliśmy teksty naszych ulubionych hitów akurat wygrywanych w radiu. Żadnych sprzeczek, przygód czy zaskoczeń.

Wyjechaliśmy z naszego skromnego osiedla, na którego symbolicznym wjeździe widniała wielka, metalowa tabliczka z napisem „Mokupuni ulili”. Ten zlepek słów nawiązywał do naszej okolicy, a oznaczał „Zielone wyspy”. Każdy z ośmiu domków nosił nazwę jednego z największych hawajskich terytoriów. Nad naszymi drzwiami – na moje szczęście – widniało wydrążone w ciemnym drewnie „Kauai” oraz kształt terenu tej wyspy. Inne domki nosiły pozostałe nazwy: Oahu, Hawaii, Maui, Lanai, Molokai, Kahoolawe i Niihau.

Wdarliśmy się w tę część Kauai, którą kochałam najbardziej – naturalną, niezanieczyszczoną i niezabudowaną. Droga prowadząca do szkoły była przepiękna. Z jednej strony wysoko wznosił się ostry klif, a z drugiej jedynie stare barierki dzieliły nas od spadku na dziką plażę. Za oknem widziałam palmy kokosowe, a ich szerokie pióropusze rzucały na drogę obszerny cień. Sporadycznie występujące kolorowe kwiaty ożywiały dominujący zielenią krajobraz.

– Tato? – zagadałam, kiedy z głośników zamiast muzyki wybrzmiał jakiś wywiad. Chciałam wykorzystać tę podróż na rozmowę. Ceniłam rady ojca i wiedziałam, że to od niego usłyszę najcenniejszą.

– Tak? – mruknął i ani na chwilę nie oderwał wzroku od jezdni.

– Myślisz, że Kauai ukrywa jakieś sekrety? – spytałam, by upewnić się, że tata także uważa wiadomość, jaką wszyscy dostaliśmy, za nieśmieszny żart.

I znowu o tym pomyślałam. A tym razem nawet powiedziałam to na głos.

Mężczyzna momentalnie się spiął. Zmarszczyłam brwi. Jego oczy cały czas skierowane były na drogę, ale zapłonęła w nich jakaś dziwna iskierka.

– Sekrety są wszędzie, kwiatuszku. – Jego głos był łagodny. – Nawet tam, gdzie teren jest całkowicie obeznany.

Wzniosłam oczy ku niebu. Oczekiwałam innej odpowiedzi. To było przecież logiczne.

Było, ale do mnie jeszcze wtedy to nie docierało. Byłam jak głupie dziecko, usilnie wierzące, że Święty Mikołaj istnieje, a sekrety nie mogą być aż tak przerażające.

Dziecko, które nie chciało dorosnąć i bało się prawdy.

– Nie rozmyślaj nad tym, Rita – dodał, widząc moje zmieszanie. – Nie pchaj się tam, gdzie cię nie potrzeba. – To zdanie nawet w jego ustach zabrzmiało oschle.

To była jego „najcenniejsza” rada.

Przełknęłam ślinę. Nie sądziłam, że tata tak przejmie się tym pytaniem. Jego odpowiedź nasiliła mętlik w mojej głowie, zamiast mi pomóc.

– Jakie plany po szkole? – Płynnie zmienił temat oraz ton głosu, co nie umknęło mojej uwadze.

– Takie jak zwykle. Wrócę, przebiorę się i pójdę posurfować z dziewczynami. Mam nadzieję, że fale będą dobre.

Reszta podróży minęła nam na rozmowie o moich dzisiejszych, ale tak właściwie codziennych planach, bo na ogół niewiele się w nich zmieniało. Tata udawał tak zainteresowanego, że w pewnym momencie naprawdę brzmiał wiarygodnie.

Kiedy za przednią szybą zobaczyłam białawe ściany mojej szkoły, była dokładnie dziewiąta pięćdziesiąt cztery. Kamień spadł mi z serca. Zdążyłam.

Na szkolnym podwórku, od razu za bilbordem „Kauai High School”, zbierało się coraz więcej osób. Zamiast murów, posesję odgradzały idealnie przystrzyżone krzaki, a perfekcyjnie wygładzony beton czy brukową posadzkę zastąpiła jaskrawozielona trawa. Oczywiście i tutaj nie zabrakło mnóstwa palm stanowiących dla innych uczniów źródło cienia lub palarnię, a dla mnie – klimatyczną ozdobę. Budynek szkoły miał jedno piętro, przestronne okna i białe, wysokie drzwi.

Nasza placówka nie należała do zbyt dużych, więc chociażby z widzenia kojarzyłam większość uczniów. W grupkach nieopodal mnie stali moi znajomi, pomachałam im, gdy tylko nasze spojrzenia się skrzyżowały. Na boisku dostrzegłam także trenującą drużynę cheerleaderek w czerwonych sukienkach, do której kiedyś należałam. Tutaj miały idealne warunki na poranne treningi.

– Pa, tato, dziękuję – rzuciłam i delikatnie zamknęłam za sobą drzwi.

Nasłuchiwałam dźwięku odjeżdżającego z piskiem opon auta, a kiedy zniknęło mi z pola widzenia, odetchnęłam i skierowałam się do wejścia do budynku.

Czas zacząć kolejny, zwyczajny dzień.

Po drodze zauważyłam znajomą ciemną czuprynę, zmarszczone brwi i skupiony wzrok, który zdecydowanie czegoś szukał. Obok Ruby stała Noelani i Amber – to moje towarzystwo od kilku dobrych lat. Podbiegłam do nich truchtem, dłonią podtrzymując płócienną torbę z tabletem i śniadaniem. Jeszcze zanim pokonałam choć połowę drogi, twarz Amber się rozpromieniła, a oczy zlustrowały moją sylwetkę.

– Aloha, Rita!!! – Wysoka blondynka wykrzyczała to na tyle głośno, że większość uczniów zwróciła się w jej stronę.

– Aloha! – odparłam, kiedy byłam wystarczająco blisko.

Noelani i Ruby odpowiedziały mi jeszcze przed tym, jak zamknęłam je w silnym, grupowym uścisku. Poczułam się komfortowo, gdy do moich nozdrzy dotarł zapach znajomych perfum Ruby. Dawały mi poczucie bezpieczeństwa.

– Nawet pani Keanu była zdziwiona, że spóźniłaś się na pierwszą lekcję – zaczęła Noelani, odsuwając się. Przeczesała palcami proste, brązowe włosy sięgające jej zaledwie do obojczyków. – Jeżeli pięćdziesięcioletnia kobieta uważa, że powinnaś trochę wyluzować, to chyba naprawdę tak jest. – Szturchnęła mnie, a metalowe koraliki na jej błyszczącym topie wydały dźwięk, uderzając o siebie. – Nasza mała Rita dorasta i właśnie pierwszy raz spóźniła się do szkoły. – Westchnęła rozmarzona.

Ruby posłała mi przepraszający uśmiech. Ona rozumiała. Tylko ona, choć wszystkim tłumaczyłam, jaka jestem.

Noelani najbardziej wyróżniała się z naszej grupki, lecz nikt nie uważał tego za coś złego. Uwielbiała „życie dla fabuły”, imprezy, chaotyczność. Charakteryzowała ją pewność siebie, więc to ona załatwiała stresujące sprawy. Była również tak głośna, że bębenki uszne osób, które spędzały z nią choćby kilkadziesiąt minut, nigdy nie wracały do normalnego funkcjonowania. Amber miała z nią kilka wspólnych cech, choć bywała tchórzliwa i czasem umiała opanować struny głosowe w miejscach publicznych. To ten typ dziewczyny, która nigdy nie rozstaje się z podręcznym lusterkiem, błyszczykiem i szczotką do włosów. Nawet gdyby wokół się paliło, dla niej ważniejsze byłoby idealne ułożenie platynowych kosmyków, poprawienie makijażu czy wyprasowanie plisowanej spódniczki.

Ja kochałam spokój, naturę i trudne do dostrzeżenia detale, choć w dobrym towarzystwie potrafiłam się rozerwać. Istnieli ludzie, przy których znosiłam hałas i chaos. Ruby była do mnie podobna, natomiast łatwiej otwierała się na nowe i starała się przekazać mi trochę luzu. Umiała dostosować się do towarzystwa, nie udając nikogo. Ale co najważniejsze – była, słuchała i rozumiała. I tak od kilkunastu lat.

– To może chociaż opowiedz, co takiego się stało? – odezwała się Amber, a reszta zgodnie pokiwała głowami.

Przymknęłam powieki, a gdy po chwili wybrzmiał dzwonek, poczułam ulgę.

– Nie wywiniesz się od odpowiedzi! – ostrzegła blondynka, ruszając do wejścia.

To było do przewidzenia.

– Po prostu się spóźniłam, nic wielkiego. – Bardzo nie chciałam się zirytować, lecz wszystko zmierzało w tę stronę.

– Spóźnienie Rity i „nic wielkiego”? To się nie łączy.

Ledwo weszłyśmy do środka, a już zaatakował mnie chłodny nawiew klimatyzacji i żywe rozmowy płynące z wielu stron. Wszystkie oczy skierowane były w ekrany telefonów, na których wyświetlał się… podobny czat.

„Jak myślisz?”, „To na pewno nie żart!”, „To brzmi jak zagadka.”, „Okrutna prawda?”.

Między innymi takie hasła docierały do moich uszu. Skupiłam wzrok na plecaku koleżanki. Ignorując wszystko wokół i omijając ozdobne kolumny, dotarłam do odpowiedniej klasy.

Nie wiem, jak mogłam się nie domyślić, że tak to będzie wyglądać. Plotki to przecież pożywienie dla głodnych dreszczyku emocji nastolatków.

Weszłyśmy do sali ani trochę nieprzypominającej zwyczajnej klasy. Pokój matematyczny jako jeden z nielicznych został wyremontowany oraz wyposażony w najnowszy sprzęt, dzięki czemu naprawdę przyjemnie się tu uczyło. Dwie ściany pomieszczenia były prawie całkowicie przeszklone, a pozostałe pomalowane zostały ciemnogranatową farbą. Przy oknach stało białe biurko nauczyciela, za nim obrotowe krzesło, a tuż obok tablica magnetyczna na kółkach z zapisanymi skomplikowanymi obliczeniami.

Zajęłyśmy ostatni rząd krzeseł z rozkładanymi blatami przy podłokietnikach. Sala zaczęła wypełniać się uczniami, a ja cały czas czułam na sobie uciążliwy wzrok przyjaciółek.

– No co? – Uległam w końcu i odwróciłam się w ich stronę.

Nauczycielka w tym czasie weszła do klasy i rozłożyła swoje rzeczy na blacie biurka.

– No co? – szepnęła Noelani z wyrzutem w głosie i nachyliła się do torby. – Mamy dużo do przegadania. – Wyprostowała się i z impetem rzuciła na stolik jaskraworóżowy zeszyt.

Pani Keanu – nauczycielka chemii i matematyki – już miała rozpocząć drugą wspólną lekcję, lecz jej wzrok zatrzymał się na mnie.

– O, Rita, już jesteś. – Uśmiechnęła się. – Co to za spóźnienie, hm?

Odpowiedziałam jej jedynie niewinnym wzruszeniem ramionami.

– No właśnie, Rita, co to za spóźnienie? – zawtórowała jej Amber i mnie szturchnęła, za co Ruby obdarowała ją ostrzegającym spojrzeniem.

Westchnęłam w geście kapitulacji i wyciągnęłam rękę w stronę dziewczyn. Kątem oka widziałam ich wyrażające satysfakcję wyrazy twarzy. Po chwili na dłoni poczułam ciężar zeszytu i przyciągnęłam go w swoją stronę. Tak zaczynała się prawie każda nasza lekcja.

Zeszyt Komunikacji – przeczytałam w myślach i parsknęłam pod nosem. Założyłyśmy go kilka lat temu i skrupulatnie zapełniałyśmy kartki naszymi konwersacjami podczas lekcji. Gdyby ten dziennik trafił w ręce któregokolwiek nauczyciela, najprawdopodobniej wyleciałybyśmy ze szkoły.

Otworzyłam notes na pierwszej pustej stronie znalezionej gdzieś na szarym końcu. Zostało nam zaledwie kilkanaście kartek. Wyjęłam z torby różowy długopis. Każda z nas miała swój przydzielony kolor rysika, by było wiadome, która napisała daną wiadomość – ja posługiwałam się różem, Noela niebieskim, Ruby zielonym, a Amber żółtym. Na początku tego niesamowitego spisu korespondencji znalazła się nawet legenda, gdyby ktoś pogubił się w tym kalejdoskopie kolorów.

Jesteście nieznośne.

Napisałam na samej górze schludnym pismem i podałam zeszyt dalej. Minęło zaledwie kilkadziesiąt sekund, a wrócił do mnie z trzema nowymi wiadomościami.

PISZ!

Rita, gadaj!

Ciebie też ciężko znieść, moja droga <3

Lekcja trwała w najlepsze, a uczniowie podchodzili do tablicy, by rozwiązywać zadania. Czekała mnie długa dyskusja z przyjaciółkami, więc – by chociaż sprawiać pozory – wyciągnęłam tablet służący za notatnik.

Szczerze? Będziecie zawiedzione. Oczekujecie fajerwerków, a to nic wielkiego.

W głębi serca wcale tak nie uważałam.

To, że byłam na spacerku, was nie zdziwi. Miałam jakoś dziwnie mało czasu, więc przestraszyłam się, że nie zdążę, a chciałam jak najszybciej przejść w jedno miejsce. Poślizgnęłam się i wpadłam do wody. Cała filozofia.

Opowiedziałam o swoim poranku dość wymijająco, ponieważ tylko Ruby wiedziała o mojej tajnej plaży.

Zamiast kolejnych słów na papierze pojawiły się niestarannie narysowane emotki wyrażające rozczarowanie. Dziewczyny nawet nie kryły się z tym, że spodziewały się pełnej zwrotów akcji historii o tym, jak porwało mnie UFO i cudem dotarłam na drugą lekcję.

Niżej, malutkim, dobrze znanym mi druczkiem i zielonym tuszem zostało zapisane:

Ale jak się czujesz? Nic cię nie boli, nie stresujesz się tym spóźnieniem? Pamiętaj, że nie masz czym. Plan dnia naprawimy 😊 To tylko głupi plan.

Ruby była moim słoneczkiem, które za pomocą nawet najmniejszych promyczków potrafiło rozjaśnić mi drogę.

I pewnie cały mokry outfit…

To wtrąciła Amber. Mój długopis znowu dotknął szorstkiej struktury. Zdecydowałam się napisać prawdę.

Szczerze, czuję się z tym okropnie i miałam wielką nadzieję, że szkoła odciągnie moje myśli od tych małych rys w moim idealnym świecie (one swoją drogą pojawiły się dopiero dzisiaj!!!). Ale przecież to oczywiste, że wszyscy dookoła muszą gadać o tej dziwnej wiadomości. Odkąd ją dostałam, czuję się cholernie oderwana od rzeczywistości.

A może wcale nie pojawiły się dzisiaj, tylko skutecznie je ignorowałaś?

Co dziwne, autorką wykreślonego stwierdzenia była Ruby. Wyglądało to tak, jakby w trakcie pisania zmieniła zdanie.

Chociaż nie. Głupoty gadam, nieważne.

Ta wiadomość przynajmniej obudziła naszą szkołę do życia. W KOŃCU COŚ SIĘ DZIEJE!!!

Taką ekscytację mogła wyrazić tylko Noelani.

Niżej pojawił się zielony tusz:

Dzięki temu przynajmniej wiemy, że tę wiadomość dostało całe Kauai.

Co nam to da?

Nabazgrałam, przewracając oczami.

Świadomość, że coś się dzieje.

Przeczytanie tego zdania sprawiło mi niewyjaśniony trud. Zapiszczało mi w uszach. Czułam złość, choć wcale nie powinnam. Winiłam Noelę za wyciąganie mnie z mojej strefy komfortu.

To głupi żart.

Brnęłam w swoje. Tak jak myślałam, poparła mnie Ruby. Uśmiechnęłam się, gdy odbierałam od niej księgę i przeczytałam:

Zgadzam się z Ritą. Dajmy spokój.

Zeszyt latał między nami na tyle szybko, że na pewno nie umknęło to uwadze nauczycielki. Słychać było przewracanie kartek i szuranie sunących po nich długopisów, a mimo to kobieta skupiała się na omawianiu ostatniego testu.

No ale, Ruby… gdybyśmy trochę się w to zagłębiły… Nie kusi cię wizja przeżycia przygody rodem z dobrego kryminału?

Dziewczyny dobrze wiedziały, gdzie Clementine ma swój słaby punkt. Ruby, choć na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądała na książkoholiczkę, uwielbiała wieczorami zatapiać się w fikcyjnych historiach.

Większość dobrych kryminałów, które czytałam, kończyła się śmiercią głównych bohaterów, tak że podziękuję.

Stłumiłam parsknięcie. Nieugięta bestia… Tym razem nie napisałam nic. Podałam przedmiot dalej, czekając na rozwinięcie konwersacji. Tak jak myślałam, powrócił do mnie dopiero po kilkunastu minutach, a w tym czasie nadrobiłam notatki i posyłałam matematyczce serdeczne uśmiechy. Dosłownie w myślach przeżegnałam się, otwierając kolejne trzy strony po tej, na której zaprzestałam lekturę.

A może wcale nie jesteśmy głównymi bohaterami? Może pobocznymi?

Popieram Noelę. Chcę wiedzieć, jakie tajemnice ukrywa ta wyspa, bo przecież na pewno coś się dzieje. W innych miastach co chwilę trąbią o kradzieżach, włamaniach, morderstwach, samobójstwach nawet, a tu nic, cisza. Nie mówię, że to źle, ale nie czujecie, że coś nam umyka?

Nie sądzicie, że przesadzacie? Trochę się chyba nakręciłyście. To zwykła, nic nieznacząca wiadomość.

Czytając to, miałam wrażenie, że Ruby starała się bardziej przekonać samą siebie niż dziewczyny. Tym bardziej po naszej nocnej rozmowie.