Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Na oparach adrenaliny” to historia prawdziwa. Autor wiedzie nas przez swoje życie naznaczone emigracją, pracą w obcym kraju, ciężką chorobą, codziennym zmaganiem się z nią, upadkami i wzlotami, pozytywnymi, ale i toksycznymi relacjami międzyludzkimi.
Jest rok 2013, kiedy Dawid wyjeżdża do Niemiec w poszukiwaniu lepszej perspektywy finansowej. I kiedy wszystko powoli zaczyna się układać – praca, mieszkanie, znajomi – pojawiają się niepokojące dolegliwości zdrowotne, stan Dawida tak szybko się pogarsza, że błyskawicznie ląduje on w szpitalu. Po kilku dniach, po szczegółowych badaniach lekarze stawiają diagnozę: stwardnienie rozsiane. I tu zaczyna się walka – walka z samym sobą, ze swoimi słabościami, myślami, z fizycznością, codziennością, z otoczeniem, z barierą językową i z systemem opieki zdrowotnej.
To opowieść, która całkowicie pochłania czytelnika. Burzliwe losy Dawida, jego życiowa postawa w codziennych zmaganiach z chorobą to autentyczny przykład, że można wygrać, być szczęśliwym i żyć normalnie, pomimo tak wielu przeciwności oraz ograniczeń wynikających z choroby. Wszystko bowiem zależy od nas samych.
Dawid Orlean – od 10 lat mieszka w Niemczech. Nie lubi monotonii, ale też bardzo ceni sobie ciszę i spokój. Fascynuje go trudność w nauce języków obcych. Sport uprawiany w dzieciństwie ukształtował jego silny charakter.
Lubi czytać książki o różnej tematyce, najbardziej ceni publikacje wnoszące mądre przesłanie do życia.
Od kiedy choroba wykluczyła go z życia zawodowego, bardzo dużo czasu poświęcił na naukę języka niemieckiego oraz na napisanie tej właśnie książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 145
Ilustracja na okładce: Katarzyna Rzędzian
Projekt okładki: EJ Design
Projekt graficzny środka, skład do druku: EJ Design
Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum
Redakcja: Aleksandra Płotka
Korekta: Aleksandra Płotka, Ewa Turek
Korekta składu: Emilia Swatkowska
Copyright © by Dawid Orlean 2023
Copyright © by Pan Wydawca 2023
ISBN 978-83-67473-73-6
wydanie 1
Gdańsk 2023
Pan Wydawca sp. z o. o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Rzutowa postać stwardnienia rozsianego z ciężką ataksją przejawiającą się zaburzeniami chodu i stania, dyzartria. Nawracająca postać stwardnienia rozsianego z zaburzeniami zdolności motorycznych i potrzebą pomocy przy poruszaniu się.
I co dalej?
Był rok 2013. Moja koleżanka zasugerowała mi podjęcie pracy w Niemczech. Oczywiście zareagowałem śmiechem, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że choć w szkole miałem niemiecki, to nic z tego nie pamiętam. No dobra, coś tam pamiętam – problemy na każdej lekcji w szkole średniej i z trudem wypracowane trójki. Wątpię jednak, by odbijające się echem z tyłu głowy słowo Schmetterling pomogło mi w dogadaniu się z Niemcami.
W tamtym czasie pracowałem w branży stoczniowej. Prowadziłem własną działalność, więc liczyłem się z tym, że pewnego dnia pracy może już dla mnie nie być. Wokół krążyły pogłos-ki, że rynek morski będzie wkrótce przechodzić kryzys, a ja nie mogłem sobie pozwolić na brak stabilnego zatrudnienia.
Widząc zatem, że sytuacja w firmie wygląda coraz gorzej, zdecydowałem się powrócić do rozmowy z Hanią. Kiedy do niej zadzwoniłem, powiedziała tylko:
– Przemyśl na spokojnie, czy chcesz jechać, a resztą ja już się zajmę.
– No dobra, spróbuję. Zobaczymy, co z tego wyjdzie – odparłem bez większego zastanowienia.
I tak oto po dwóch miesiącach od naszej ostatniej rozmowy dotyczącej wyjazdu do Niemiec Hania zadzwoniła do mnie z dobrymi wieściami.
– W poniedziałek zaczynasz pracę! – rzuciła bez przywitania.
To był chyba czwartek po południu. W ułamku sekundy zdałem sobie sprawę, że będę musiał porzucić obecną pracę. Było mi trochę żal. Z drugiej strony przeszło mi przez głowę, że już od kilku lat prowadzę działalność gospodarczą jako podwykonawca i nie wykorzystałem ani jednego dnia urlopu. Poza tym w każdej chwili rynek może się załamać. Uznałem więc, że lepiej wykorzystać tę okazję. Zawsze przecież będę mógł wrócić.
Teraz pozostał już tylko rzut monetą. Orzeł – Niemcy, reszka – rzucam jeszcze raz.
I tak zaledwie kilka godzin później ostatni raz widziałem moich kolegów z pracy i firmę, której poświęciłem pięć lat swojego – wtedy jeszcze niezbyt długiego – życia.
To była połowa sierpnia 2013 roku. Spakowany wsiadałem do auta Hani znajomego, który to szczęśliwym akurat trafem wracał do pracy do Niemiec i podrzucił mnie do Marcina. Mimo że miałem zapewnioną pracę i miejsce do spania, ogarniało mnie mnóstwo wątpliwości. Wiedziałem, że będę pracował w dziale produkującym szpule nitek w towarzystwie zarówno Niemców, jak i przedstawicieli innych nacji. Spać miałem na początku u kierownika innego działu – do czasu „aż coś się znajdzie”.
Jadąc autem, modliłem się w myślach o to, żeby Marcin (człowiek, który załatwiał mi pracę) okazał się w porządku i po prostu został moim kumplem. Jednak coś mi mówiło, że to się nie uda. Moje obawy potwierdziły się krótko po przyjeździe. Czekało mnie jeszcze sporo nieprzyjemności, które miały uderzyć we mnie już na samym początku nowej przygody. Wtedy jednak o tym nie wiedziałem i pełen nadziei ruszyłem na podbój wielkiego świata.
Marcina poznałem już na miejscu, w Niemczech. Pokazał mi drogę do pracy i opowiedział pokrótce, co będę tam robić. Pracowaliśmy w tej samej firmie. Z tym że on przy innych maszynach. Na polecenie brata szefa pojechał ze mną do urzędu, żebym załatwił kartę ubezpieczeniową i grupę podatkową. Zauważyłem jednak, że pomaga mi z dużą dozą niechęci. Wydawał się przymuszony. Nie trzeba chyba dodawać, że jego nastawienie nie wpłynęło pozytywnie na naszą relację.
Jürgen, u którego wynająłem pokój, przyjął mnie bardzo życzliwie. Na wejściu zaproponował mi herbatę i oprowadził po moim nowym lokum. Porozumiewałem się z nim w języku angielskim, którym Jürgen władał bardzo dobrze. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami z Marcinem za wynajem miałem zapłacić dopiero po przepracowanym miesiącu. Na miejscu okazało się jednak, że to nieprawda i musiałem uregulować czynsz za cały miesiąc z góry i w ten sposób w mojej kieszeni zostało zaledwie sto euro. Taka kwota musiała wystarczyć mi na życie aż do pierwszej niemieckiej wypłaty. Mowa tu o czterech tygodniach!
Na szczęście przywiozłem ze sobą sporo jedzenia z Polski, więc głód mi nie groził. Mimo to trzeba było zacisnąć pasa. Znajomi Marcina, którzy pracowali w tej samej firmie co ja, początkowo myśleli, że Marcin i ja jesteśmy kumplami. Powoli jednak docierało do nich, że nie darzymy się zbyt wielką sympatią, i przestali aranżować wspólne spotkania przy piwie.
Na domiar złego użądliła mnie pszczoła. Przy samym oku, które w ciągu kilku minut spuchło do rozmiarów piłki tenisowej. Stałem właśnie na balkonie, obserwując drzewa zasłaniające hałaśliwy ruch miejski, kiedy usłyszałem niepokojące bzyczenie. Zaraz po tym zobaczyłem, jak uderza we mnie na oślep żółto-czarny owad. Próbowałem go odgonić, ale nie udało się i poczułem dotkliwy ból. Widząc po kilku godzinach mój stan, Jürgen pojechał ze mną do szpitala. Na SOR-ze natychmiast otrzymałem zastrzyk i opuchlizna powoli znikała. Dwa dni później wszystko wróciło do normy.
Weekend minął mi bardzo szybko. W poniedziałek z samego rana stawiłem się w mojej nowej firmie. Na szczęście znałem język angielski w stopniu komunikatywnym, więc byłem w stanie jako tako porozumieć się z kolegami z pracy i moim przełożonym.
Szybko jednak zrozumiałem, że muszę zacisnąć zęby, bo lekko nie będzie. To wszystko było dla mnie kompletnie nowe. W pracy na początku zostałem przydzielony do porannej zmiany, żeby zapoznać się z robotami przemysłowymi i maszynami, przy których będę pracował. Miałem też sposobność, by zintegrować się ze współpracownikami. Takie rozwiązanie bardzo mi odpowiadało. Już po kilku dniach czułem, że choć będzie ciężko, dam sobie radę.
Proces produkcji nie był skomplikowany, jednak ogrom rodzajów szpulek i nitek spowodował, że ja jako nowy pracownik poczułem się tym przytłoczony. Produkowaliśmy nitki o różnych grubościach i długościach. Szpulki też nie zawsze były takie same, niektóre małe, inne z ledwością obejmowałem obiema dłońmi. W danej chwili produkowało się około kilkunastu tysięcy różnych szpulek nici, mniejszych i większych. Później należało wszystko układać po około jedenaście rzędów na palety i odstawiać w inne miejsce.
Pech mnie jednak nie opuszczał. W pierwszym tygodniu pracy pękły mi buty, a na nowe nie było mnie stać. „Trudno, widocznie tak musi być. Oby do wypłaty”, tłumaczyłem sobie.
Niedługo dołączyłem do Marca i Thomasa, z którymi rozpocząłem pracę na tej samej zmianie przy maszynach produkujących szpule nici. Wcześniej zapoznawałem się z pracą wszystkich urządzeń w dziale, chociaż od początku wiedziałem, że docelowo zostanę przydzielony do maszyn produkujących szpule. W firmie najdłużej z naszej trójki pracował Thomas i to pod jego okiem miałem się wszystkiego nauczyć. Niemiec czuł się w tej roli tak pewnie, że ciągle musiałem wysłuchiwać jego wrzasków: schneller, schneller!, co oznacza po prostu „szybciej”. Irytowało mnie to niesamowicie i miałem tylko ochotę wrócić do domu, wziąć gorący prysznic i odsapnąć na kanapie. Dodatkowo Thomas często panikował bez powodu, co udzielało się naszemu całemu zespołowi. To była ciężka praca – osiem godzin na nogach, kilkanaście przechodzonych kilometrów dzień w dzień i utyskiwania Thomasa.
Na moje nieszczęście Marco, który był kompletnym przeciwieństwem Thomasa, bardzo często dostarczał zwolnienia lekarskie, przez co nikt nigdy nie miał pewności, czy następnego dnia pojawi się w pracy. Cierpliwość firmy wobec jego niepoważnych zachowań powoli się kończyła.
Pracując z Thomasem, przez kilka pierwszych miesięcy, mog-łem zapomnieć o przerwach. To jednak mnie nie zdemotywowało. Tłumaczyłem sobie, że wszędzie trzeba pracować i że w każdej firmie znajdą się wariaci, którym nigdy się nie dogodzi. Postawiłem sobie za punkt honoru nie dać się zagraniom Thomasa i wytrzymać jego uszczypliwości, choćbym miał rozlecieć się na kawałki. I tak też zrobiłem! Po paru miesiącach zauważyłem, że Thomas momentami bywa normalny i opanowany. Kiedy czasami przychodziliśmy do pracy w soboty, potrafił zachowywać się naprawdę po ludzku, ale od poniedziałku do piątku to był… totalny wariat.
Po pewnym czasie do naszego działu doszedł jeszcze jeden nowy pracownik, który był dla mnie swego rodzaju konkurencją, gdyż miałem spośród naszej trójki najkrótszy staż. Jednak okazało się, że nie pracował on wystarczająco efektywnie i po kilku miesiącach firma zakończyła z nim współpracę. To był dla mnie dodatkowy sygnał, że pracodawcy są ze mnie zadowoleni. Byłem już tak zahartowany i przyzwyczajony do tego morderczego tempa, że w zasadzie nie zdziwiło mnie, że „nowy” nie wytrzymał.
Tak właśnie wyglądały pierwsze miesiące mojego pobytu w Niemczech. Chociaż nie było lekko, firmę wspominam dobrze. Każdy zatrudniony już na samym początku dostawał umowę o pracę, a pieniądze też były przyzwoite i zawsze na czas.
Kontrakt miałem oczywiście na czas określony i chwilami zastanawiałem się, co zrobię, jeśli go nie przedłużą, ale postanowiłem żyć chwilą i nie podejmować zawczasu żadnej ważnej decyzji.
Jeden ze znajomych Marcina, z którym przez jakiś czas utrzymywałem koleżeńskie stosunki, poprosił mnie któregoś razu o kilkaset euro. Początkowo odmówiłem, ale on zaczął nalegać i zapewniał, że za dwa tygodnie odda dług. Uległem. „Przecież jesteśmy znajomymi”, pomyślałem. Zadziwiające było dla mnie to, że przecież razem z żoną pracował w Niemczech, więc powinni mieć wystarczająco dużo kasy na swoje potrzeby. Uznałem jednak, że nie będę się zagłębiał w ten temat. Nie chciałem wyjść na sknerę, skoro prosił o pożyczkę, musiał mieć powód. Za dwa tygodnie miało być po sprawie. Wtedy dopiero zrozumiałem, na czym polega paradoks długu. To kolega bowiem powinien czuć się winny i skrępowany, że nie dotrzymał danego słowa i nie oddał w terminie pieniędzy. Tak jednak nie było, a ja zrozumiałem, że należy upominać się o swoje pieniądze. Znajomy wodził mnie za nos kilka dni. W końcu doszło między nami do ostrej wymiany zdań i ostatecznie wszystko oddał.
Z Jürgenem, u którego wciąż mieszkałem i który pracował w tej samej firmie, nawiązaliśmy koleżeńskie stosunki. Dawaliśmy sobie dużo przestrzeni i staraliśmy się nie wchodzić sobie w drogę, ale od czasu do czasu spędzaliśmy wspólnie czas i rozmawialiśmy. To on jako pierwszy dowiedział się, że – wbrew powszechnej opinii – Marcin to dla mnie obcy człowiek. Mimo że dobrze mieszkało mi się w pokoju u Jürgena, czułem potrzebę pójścia na swoje. Chciałem się usamodzielnić. Po kilku miesiącach Jürgen z pomocą miłej sąsiadki pomógł mi znaleźć kawalerkę i zamieszkałem już sam.
Praca, sen, zakupy – tak wyglądał w tamtym okresie każdy mój dzień. A! Byłbym zapomniał – i ciągła kontrola, czy mieszkanie lśni czystością. Starsi państwo, u których wynajmowałem kawalerkę, regularnie pytali mnie o porządek w moim mieszkaniu. Wiem też, że kiedy byłem na nocnej zmianie, czasami zwyczajnie zaglądali do mieszkania. Nie miałem ochoty ani siły, by się z nimi wykłócać. Nie bałem się o to, że coś mi zabiorą, nie miałem tam bowiem żadnych kosztowności. „Taka ich natura”, pomyślałem.
Po kilku tygodniach poznałem Polaka, Darka, z którym wreszcie mogłem sobie szczerze pogadać na różne tematy. Spotkaliśmy się na integracyjnym kursie języka niemieckiego, na który wysłały nas nasze firmy. Lekcje prowadziła miła pani z Rosji, niestety prawie w ogóle nie znała języka angielskiego, więc jak można się domyślić, komunikacja na kursie do łatwych nie należała. Po kilku zajęciach stwierdziliśmy z Darkiem, że to strata czasu, gdyż samo przedstawianie się wszystkich uczestników zajmuje prawie całą lekcję. Nie widzieliśmy szans na to, żeby wynieść z tej sali jakąkolwiek praktyczną wiedzę. Zajęcia przypominały poruszanie się dzieci we mgle. Daliśmy sobie zatem spokój z dalszą nauką w grupie. Postanowiliśmy nauczyć się niemieckiego na własną rękę, bez marnowania czasu na wysłuchiwanie niekończącego się dukania kolegów z ławki obok.
Z Darkiem dużo nas łączyło. Mieliśmy trochę podobne charaktery i zbliżone podejście do życia. Podziwiałem go za zawziętość, bo nie znał języka, tak jak ja, a też starał się radzić sobie sam. Pracował jako kierowca ciężarówki, którą przewoził zwierzęta. Kiedy większość z nas obracała się w łóżku na drugi bok, on o trzeciej nad ranem był gotowy do działania i często odbierał już byki od gospodarza, które później odwoził do ubojni. Darek spędzał grubo ponad dwieście godzin miesięcznie w pracy.
W pewien piątek zadzwonił do mnie po pracy.
– Co robisz, Dawid? – spytał.
– Zrobiłem obiad, a potem się zdrzemnę – odpowiedziałem.
– Mam pomysł na wieczór, odezwij się później – usłyszałem w słuchawce.
Darek wraz ze swoim kolegą zabrali mnie do hotelu robotniczego dla Polaków w miejscowości Ahaus oddalonej od naszego miasteczka jakieś dwanaście kilometrów. Chcieli pokazać mi, jak mieszkają nasi rodacy.
Panowała tam jedna żelazna zasada: jak ktoś nie pije, to nie można mu ufać. Wchodząc do domu zamieszkiwanego przez Polaków, już w progu usłyszałem:
– Pijesz piwo czy wódkę?
Zaśmiałem się. Chłopaki zaprosiły nas do środka i ugościły. Poczułem się jak w domu. Mimo że byłem na obczyźnie, wokół miałem rodaków.
Tego wieczora wypiliśmy trochę alkoholu, kulturalnie i z umiarem. Ku mojemu zaskoczeniu procenty nie obudziły w gospodarzach jakichś niespełnionych bandyckich marzeń. Nie byli to ludzie szukający zaczepki, tylko sami normalni, bezkonfliktowi goście. Darek z wiadomych powodów nie pił. Spędziliśmy z chłopakami kilka godzin, po czym nieśpiesznie wróciliśmy do domu.
Tydzień później odwiedziliśmy ich ponownie. Tym razem poznałem tam pewną miłą dziewczynę, Klaudię. Okazało się, że nie miała pracy. Żal mi się jej jakoś zrobiło. Niemal płakała, mówiąc, że lada moment skończą się jej pieniądze z zasiłku. Wydawała się bardzo poszkodowana przez los, dlatego postanowiłem jej pomóc. I tak moja litość wygrała z ostrożnością. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak bardzo pomyliłem się w swojej ocenie.
O pracę dla niej poprosiłem brata szefa, który był zawsze otwarty na rozmowy z pracownikami. Odpowiedział mi, że musi skierować się do kadr i tam spytać o wolny wakat. Zapewnił, że da mi znać jak najszybciej. Po kilku dniach Klaudia już u nas pracowała. Jednak od tego momentu ta przyjazna dziewczyna zaczęła powolutku ujawniać swoje prawdziwe oblicze. Narkotyki i szemrane towarzystwo, z którym zaczęła się zadawać, to był dopiero początek.
Artur to mój dobry kolega, z którym poznałem się jeszcze w Polsce. Mieszkał zaledwie kilka kilometrów od mojej wioski. To facet, który kiedyś po moim telefonie z wieściami dotyczącymi nowej pracy nad morzem, nie zastanawiał się długo, tylko spakował manatki i dołączył do mnie w podróży do Gdańska.
W czasie naszych regularnych pogaduch (bo mieliśmy ze sobą stały kontakt, nawet po moim wyjeździe do Niemiec) nadmieniłem mu właśnie o Klaudii. Choć dotarły do mnie pierwsze sygnały o wątpliwej reputacji dziewczyny, naiwnie wierzyłem, że to nieprawda, że może ktoś próbuje ją oczernić w akcie zemsty. Dlatego kiedy Artur dociekał, kim ona jest, pomyślałem, że skoro oboje są wolni, to może warto ich ze sobą poznać. On z natury nieufny, podejrzliwy, ona – sprytna i bardzo otwarta, potrafiła bez problemu zjednywać sobie ludzi. Niestety powody, dla których nawiązywała różne znajomości, były często egoistyczne.
I tak po kilku tygodniach wspólnych rozmów Klaudia przyjechała do Polski spotkać się z Arturem. Jego rodzina była przygotowana na przyjazd bliskiej koleżanki syna. Cieszyli się jego szczęściem i chcieli jak najlepiej ugościć jego wybrankę. Klaudia zaś w geście „wdzięczności” upiła się prawie do nieprzytomności i usnęła na trawniku. Być może ktoś mógłby powiedzieć, że dziewczyna miała gorszy dzień albo że stresowała się wizytą w Polsce – i stąd taka reakcja na alkohol. Jednak w tym miejscu muszę wyjaśnić, że takie niepoważne zachowanie to była właśnie jej wizytówka (niestety wcześniej nam nieznana). To nie był przykry incydent, którego potem bardzo żałowała. Klaudia później otwarcie przyznała się, że zrobiła to celowo, by ośmieszyć Artura, była zadowolona, że udało jej się w ten sposób zlekceważyć jego rodzinę.
Artur przedstawił rodzinie kobietę, która przyniosła mu niewyobrażalny wstyd. Długo nie znałem szczegółów tego spotkania. Artur to silny charakter, próbował jakoś racjonalnie i obiektywnie wytłumaczyć jej zachowanie, choć po tym wydarzeniu nabrał do niej nieco dystansu i obserwował na każdym kroku.
Klaudia pobyła u niego jeszcze kilka dni, po czym wróciła do Niemiec. Tak jak wcześniej myślałem, tak się stało. Przed moim powrotem do Niemiec Artur wziął mnie na bok i ostrzegł przed Klaudią. Zgłupiałem. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Nie znałem jej wprawdzie za dobrze ani nie byłem świadkiem tamtych wydarzeń, ale Klaudia wydawała się bardzo sympatyczna. Czy to możliwe, żeby miała dwie kompletnie różne twarze? Znamy się z Arturem od lat, więc wziąłem sobie jego słowa do serca. Po tym incydencie ich znajomość trwała jeszcze tylko chwilę, a ja zacząłem traktować Klaudię jak powietrze.
W czasie swego pobytu w Polsce Klaudia poznała też moją dużo młodszą siostrę. Ania była zafascynowana przebojowością Klaudii, dziewczyny więc od razu nawiązały nić porozumienia. Gdybym mógł cofnąć czas, nie dopuściłbym do tego. Gdybym wtedy wiedział, że owa wątpliwa reputacja Klaudii i plotki o jej przebiegłym charakterze oraz manipulacjach są prawdziwe, uchroniłbym Anię (i siebie) przed jej osobą. Dlaczego mówię tu też o sobie? Otóż Klaudia bezpośrednio przyczyniła się do tego, że na długie lata straciłem kontakt z siostrą. Zresztą nie tylko ona. Inne osoby również miały silny, negatywny wpływ na zachowanie Ani.
Klaudia zachęcała Anię do poznania Karola, młodego Polaka, który od dziecka mieszkał w Niemczech. Co ciekawe, Ania i Karol są chyba jedynymi ludźmi, którzy mogą być Klaudii za cokolwiek wdzięczni – w końcu to ona ich zeswatała i to dzięki niej dziś są szczęśliwymi rodzicami dwójki dzieci.
Krótko po poznaniu młodzi zakochani podjęli spontaniczną decyzję o tym, by Ania przeprowadziła się do Niemiec i tam podjęła pracę. Kilka dni przed jej przyjazdem poinformowali mnie o swoich planach, okłamując, że ta praca już czeka na moją siostrę.
Na początku pobytu w Niemczech Ania chciała zamieszkać u mnie. Tłumaczyłem jej, że wprawdzie mieszkanie jest dość duże, ale to zawsze kawalerka. Poza tym najpierw musiałem porozmawiać z właścicielami. Ku mojemu zdziwieniu państwo K. bez problemu zgodzili się, by Ania przez jakiś czas u mnie mieszkała. Jednak to nie była moja zasługa. Za tę decyzję była pośrednio odpowiedzialna matka Karola, która pewnego dnia przyjechała do państwa K. i przekonała ich do tego pomysłu.
Siostra była przeszczęśliwa i mnie również udzieliła się jej radość. Ja chodziłem normalnie do pracy, a Ania spędzała czas w domu, regularnie zapraszając do siebie Karola. Młodzi spędzali ze sobą niemal każdą chwilę, nie mogąc się sobą nacieszyć. Pamiętam, jak Ania chwaliła się mamie, że ją rozpieszczam i nie szczędzę jej pieniędzy na wypady do sklepu. Faktycznie, zostawiałem jej na bieżąco jakieś drobne kwoty, żeby mogła sobie coś kupić. Chciałem, żeby dobrze wspominała ten czas. Wiedziałem, że choć nie mówiła o tym na głos, na pewno musiała się martwić o swój status zawodowy.
Przez pierwszy tydzień tylko raz poruszyłem przy niej tę kwestię, ale nie zrobiłem tego złośliwie czy natarczywie. Ania miała wszystko ustalone. Rozpoczęcie pracy w mojej firmie to była tylko kwestia czasu. Przynajmniej tak wtedy myślałem. Przecież mi zajęło to zaledwie parę dni.
Mijały kolejne tygodnie, a Ania wciąż była bez pracy i wciąż mieszkała w mojej kawalerce. W końcu nie wytrzymałem, musiałem wiedzieć, na czym stoję.
– Co dalej? – zapytałem ostro.
Ania była urażona, doszło między nami do kłótni, ale emocje dość szybko opadły. Chciałem tylko, by zadbała o swoją przyszłość. Wieczne wakacje to nie jest rozwiązanie. Nie mam pojęcia, co Ania powiedziała Karolowi i jego rodzinie, ale następnego dnia (po ponad miesiącu mieszkania w mojej kawalerce) chłopak przyjechał po nią i zabrał ze sobą. Pamiętam, jak chciał mi bezczelnie wcisnąć pieniądze za jej pobyt. Z pewnością zapożyczył się u swoich rodziców, żeby móc z drwiną w głosie zapytać, ile płaci. Pomyślałem wtedy, że łatwo wydaje się pieniądze, na które nie zapracowało się samemu. Zezłościłem się, bo od samego początku nie chodziło o sprawy finansowe, tylko o wszystkie ich kłamstwa i zwodzenie.
Dawid Orlean – od 10 lat mieszka w Niemczech. Nie lubi monotonii, ale też bardzo ceni sobie ciszę i spokój. Fascynuje go trudność w nauce języków obcych. Sport uprawiany w dzieciństwie ukształtował jego silny charakter. Lubi czytać książki o różnej tematyce, najbardziej ceni publikacje wnoszące mądre przesłanie do życia. Od kiedy choroba wykluczyła go z życia zawodowego, bardzo dużo czasu poświęcił na naukę języka niemieckiego oraz na napisanie tej właśnie książki.