Na pograniczu - Bolesław Prus - ebook

Na pograniczu ebook

Bolesław Prus

3,0

Opis

„Na pograniczu” to nowela autorstwa Bolesława Prusa, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli polskiej literatury pozytywizmu i współtwórcy realizmu.


“Rzecz dzieje się w pogranicznej mieścinie. Mieścina wybudowana jest w okolicy dosyć równej, otoczona nędznie uprawnami polami. W pobliżu znajduje się trochę lasu i kawałek łąki. Przez łąkę płynie rzeczka niezbyt szeroka, ale w niektórych miejscach głęboka; strome i czarne jej brzegi (ulubiona siedziba raków) porosłe są gęstemi kępami wierzbiny. Ta rzeczka stanowi granicę.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 53

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-043-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

NA POGRANICZU

Rzecz dzieje się w pogranicznej mieścinie.

 Mieścina wybudowana jest w okolicy dosyć równej, otoczona nędznie uprawnami polami. Wpobliżu znajduje się trochę lasu i kawałek łąki. Przez łąkę płynie rzeczka niezbyt szeroka, ale w niektórych miejscach głęboka; strome i czarne jej brzegi (ulubiona siedziba raków) porosłe są gęstemi kępami wierzbiny.  Ta rzeczka stanowi granicę.  Sama mieścina odznacza się ubóstwem i nieporządkiem. Ma duży czworokątny rynek, obudowany drewnianemi domami, z których jedne chylą się do upadku, inne świecą kawałkiem nowego dachu z gontów, a jeszcze inne — wdzięczą się świeżo pomalowanemi okiennicami na kolor: jasno-niebieski, ciemno-zielony, albo czerwony.  Rynek jest pełen wzgórz i dołów. Wzgórza utworzyły się ze śmieci, wyrzucanych z mieszkań; z dołów wybierano glinę na wylepianie pieców. W jednym rogu placu widać studnią z kołowrotem i daszkiem; w drugim znajduje się figura świętego, z palmą w ręku i znowu pod daszkiem.  Od rynku, w różnych kierunkach, biegną uliczki, zabudowane jeszcze nędzniejszemi domkami, a na końcach — stodołami. Gdzie niegdzie, przy najpogodniejszym dniu, widać obszerne kałuże, które bynajmniej nie wpływają na zmniejszenie się piaszczystej kurzawy na ulicach.  W porze letniej pod domami, na spróchniałych ławkach, igrają dzieci, nędznie odziane i, o ile się zdaje, rzadko myte. W kałużach pływają kaczęta, albo wyleguje się samotny przedstawiciel nierogacizny.  Ogrodów jest niewiele; prawie brak cienia. Tylko przy murowanym kościele stoi kilkanaście starych lip. Około urzędu gminnego zasadzono kilka młodych kasztanów, po których dziś zostały cztery kije.  Środek miasta zamieszkują przeważnie Żydzi, obwód chrześcijanie. Żydzi utrzymują szynkownie, sklepiki z pieczywem, z norymberszczyzną, solą; chrześcijanie należą do stanu rolniczego, ale bawią się także furmaństwem i rybactwem.  Napozór nadgraniczna mieścina nie różni się od setek innych, rozrzuconych po kraju. W, gruncie rzeczy jednak posiada bardzo charakterystyczne cechy, coprawda nie rzucające się w oczy, a nawet do pewnego stopnia kryjące się przed ciekawemi spojrzeniami.  Przedewszystkiem parutysięczna jej ludność składa się z pierwiastków dziwnie ruchliwych. Dziś znajduje się tu pełno ludzi, których nie było przed tygodniem i nie będzie jutro. Pomimo to, są oni jakby u siebie w domu. Mają własne mieszkania, łóżka, mogą się w każdej chwili przebrać. Niejednego z nich widziałeś onegdaj zagranicą, gdzie również był jak u siebie w domu. Pojutrze możesz go spotkać w krzakach, nad rzeczką, i zobaczyć w jego fizjognomji wyraz właściwy człowiekowi, który i w krzakach jest jakby u siebie w domu.  W długie rozmowy z tym turystą nie wdawaj się. Odchodź jak najśpieszniej, z zupełnem jednak przekonaniem, że on ścigać cię nie będzie.  Objeżczyki, inaczej strażnicy pograniczni, często i nagle wpadają do mieściny bez powodu i pilnie obserwują jej mieszkańców. Ale obserwowany patrzy spokojnie w oczy ciekawemu i, dla okazania większej fantazji, nuci sobie coś pod nosem.  Po takim pojedynku na spojrzenia, strażnik wzrusza zwykle ramionami i odchodzi. Nagle wraca, znowu obserwuje swój objekt, znowu spotyka ten sam spokojny, trochę szyderczy wzrok i słyszy tę samą piosnkę.  Bez żadnej wątpliwości każdy obywatel mieściny miał jakieś zajęcie, jakiś jawny sposób zarobkowania. Ale... wydatki jego o wiele przenosiły dochody.  Pytanie: z jakiego źródła czerpał ową przewyżkę?...  Niekiedy działy się tam ciekawe rzeczy.  W szopach łub stodołach ludzi, nie posiadających nawet kury własnej, rżały konie. Wśród snopów słomy, albo pod stosem gałęzi widywano zagraniczne towary. Czasami w nocy rozlegały się w polu odgłosy gonitw... Niekiedy, ale to już bardzo rzadko, znajdowano w krzakach trupa którego z mieszkańców...  Wszystkie owe tajemnicze zjawiska objaśniały się zapomocą jednego, dosyć upowszechnionego podejrzenia. Oto podobno wielu mieszkańców osady trudniło się przemytnictwem.  Cechy polityczne i topograficzne okolic oddziaływają na sposób życia i charakter ludności. Wiedziano już o tem bardzo dawno. Nie byłoby też nic dziwnego, gdyby istotnie ludność osady nadgranicznej bawiła się nielegalnym handlem.  Na wszelkie zaś zarzuty, jakie procederowi podobnemu robić można, istnieje gotowa odpowiedź:  — Każdy człowiek żyć musi!...  Odpowiedzi tej napamięć wyuczyli się objeżczyki.

— — — — — — — — — — — —

 Jednego dnia w rynku mieściny ukazało się paru strażników. Rozejrzeli się uważnie, jak zazwyczaj. Wstąpili do szynku, gdzie gościnny gospodarz uczęstował ich gęsiną, szabasowym szczupakiem i, o ile się zdaje, nieplombowanym likierem.  Gospodarz, człowiek ciekawy, rzucił im przy okazji kilka pytań, na które otrzymał odpowiedzi obojętne i ostrożne.  Pomimo to, ledwie strażnicy wyjechali, w osadzie zaczęto szeptać alarmujące wieści.  Mówiono, że na posterunku złożył ktoś zeznanie, dotyczące bardzo ważnej kontrabandy.  Mówiono, że skutkiem tego czujność na granicy ma być wzmocniona i patrole zdwojone.  Uradzono wreszcie, ażeby ostrzec wszystkich „swoich.“ Tamci zaś, którzy dziś mieli przenosić, czy przewozić kontrabandę, niech łamią kark!... Oni bowiem nietylko nie byli nikomu znani, ale jeszcze nie chcieli odwoływać się do pomocy nikogo ze „znanych.“  Domyślano się, że denuncjacją na owych intruzów zrobił któryś ze „swoich,“ widocznie pod wpływem poczucia solidarności i obawy, ażeby nowa a tajemnicza spółka nie popsuła interesów dawnej.  Ale Moszek Cymes, śniady brunet, który miał sklep norymberski, i jego brat, rudy i blady Abramek, który nic nie miał, nie słuchali dalszych wniosków, wyprowadzanych z zasadniczej wiadomości. Oni, ledwie zobaczyli strażników, zaraz wyszli przed sklep i zaczęli kpinkować ze swych sąsiadów bardzo dowcipnie, choć serca uderzały im bardzo prędko. Dowiedziawszy się zaś, że z powodu jakiejś wielkiej kontrabandy dozór ma być zwiększony, obaj zniknęli ze sklepu, pozostawiając w nim swoją siostrę, Ruchlę.  Przed zniknięciem jednak zabrali z za szafy duży tłomok, owinięty w płachtę, i przez podwórka i tylne ulice pobiegli do mieszkania swego ojca.  Stary Cymes zajmował dużą izbę, podzieloną przepierzeniem na dwie części. Tam, gdzie było okno, siedziała jego sędziwa żona i robiła pończochę.  Za przepierzeniem zaś, w mało oświetlonym alkierzu, leżał na łóżku sam Cymes, od paru łat sparaliżowany.  Ledwie ukazali się bracia ze swoim tłomokiem, aliści oboje rodzice poczęli im od ostatnich słów wymyślać. Matka za to, że onegdaj, w dzień szabasu, widziano ich palących fajki — a ojciec za to, że mu nie zwrócili pożyczonych w zeszłym tygodniu dziesięciu rubli.  Ale dobrzy synowie nie mieli bynajmniej zamiaru trapić serc rodzicielskich hardemi odpowiedziami. Milczeli pokornie. Tylko, wniósłszy tłomok do alkierza, zabrali się do oryginalnej roboty. Moszek chwycił pościel ojcowską w głowach, Abraham w nogach i w ten sposób dźwignąwszy paralityka, złożyli go na podłodze.  Stary klął okropnie, matka rzuciła na złych synów dużym kłębkiem niebieskiej bawełny, ale — nic to nie pomogło. Bracia wydobyli ze swego tłomoka kilkanaście sztuk tkanin, napełnili niemi szerokie łóżko, a dopiero na tym osobliwym materacu położyli napowrót pierzynę i poduszki, wraz ze sparaliżowanym ojcem.  Następnie wybiegli z izby, nawet nie patrząc na swoich życiodawców.  Chory aż płakał ze złości, ale powstała na niego żona.  — Daj spokój! — mówiła po żydowsku. — Widać, że stało się coś złego, a w takim razie trzeba się przecie prędko zwijać. No, nie krzycz Josek, bo przez ciebie mogą ich wziąć do kryminału!...  — Niech djabli wezmą gałganów, za wszystkie zgryzoty, jakie mi wyrządzili! — jęczał chory.  — Cóż oni mają robić? — oburzyła się matka. — Sameś ich tego nauczył.  — Ja? Ja nauczyłem ich, ażeby ojca nie szanowali?  — Nauczyłeś ich zagranicznego handlu.  — Zagraniczny