Nacisk śruby i inne opowieści o duchach - Henry James - ebook + książka

Nacisk śruby i inne opowieści o duchach ebook

Henry James

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wybór opowieści o duchach, szaleństwie i rodzinnych tajemnicach pióra jednego z najwybitniejszych pisarzy przełomu XIX i XX wieku.

Henry James tworzył na styku dwóch kultur – amerykańskiej i brytyjskiej – i dwóch epok literackich – realizmu i modernizmu. Ma w swoim dorobku nie tylko wnikliwe powieści psychologiczne, lecz również liczne opowiadania grozy, których wybór znalazł się w tej książce. Najsłynniejsze z nich, Nacisk śruby (The Turn of the Screw), jest prawdopodobnie najczęściej analizowanym, interpretowanym czy omawianym opowiadaniem o duchach w dziejach literatury. To gotycka opowieść o młodej guwernantce przekonanej, że jakieś tajemnicze siły prześladują znajdujące się pod jej opieką dzieci. Książka zawiera także inne utwory pisarza, m.in. Radosny zaułek, Upiorny czynsz i Sir Edmund Orme.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 435

Oceny
3,7 (6 ocen)
2
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
viollaesz

Całkiem niezła

zbiór sześciu opowiadań, momentami za długie opisy. niektóre opowiadania bardzo się dłużyły i nie mogłam się nimi zainteresować
00
Wiola_loves_books1

Całkiem niezła

💥💥 RECENZJA 💥💥 Henry James "Nacisk śruby" I inne opowieści o duchach. Przychodzę dziś do was z kolejną propozycją od wydawnictwa Zysk i S-ka a mianowicie zbiórem opowiadań Henryego Jamesa. "Nacisk śruby" Opowiada losy młodej guwernantki i zjaw które jej towarzyszą. "Ostatni z Valeriów" Szczęśliwe małżeństwo przechodzi kryzys po bardzo interesującym znalezisku. "Upiorny czynsz" Słowa ranią, a kara jaką trzeba ponieść jest trudna i bezterminowa. "Sir Edmund Orme" Miłość potrafi zmienić cały światopogląd i ukazać coś bardzo zaskakującego. "Oltarz zmarłych" Trudno pogodzić się ze śmiercią bliskich ale można zachować ich w pamięci. "Radosny zaułek" Czy można stanąć ze swoim alterego twarzą w twarz? Lubicie opowiadania z gatunku grozy? Ja tak i miałam względem tej książki ogromne oczekiwania, tymbardziej, że miałam już okazję poznać styl autora. Tym razem mogłam przeczytać sześć jego opowiadań i z całą stanowczością mogę przyznać że "Upiorny czynsz" to mój faworyt. Znalazłam w...
00
Ringil

Dobrze spędzony czas

„Nacisk śruby i inne opowieści o duchach” Henry'ego Jamsa wydawnictwa Zysk i S-ka to zbiór sześciu opowiadań grozy. W książce, oprócz tytułowego „Nacisku śruby”, znajdziemy mniej znane - „Ostatni z Valeriów”, „Upiorny czynsz”, „Sir Edmund Orme”, „Ołtarz zmarłych”, czy „Radosny zaułek”. Wszystkie historie dotyczą opowiadań o duchach. Tworzą mroczne, klaustrofobiczne światy, które poruszają wyobraźnię czytelnika. „Ostatni z Valeriów”, to według mnie napięty dramat rodzinny, z lekkim elementem nadprzyrodzonym. Posiada narratora pierwszoosobowego co sprawia, że opowiadanie jest bardziej modernistyczne. Autor ujawnia rzymską scenerię. Jest to opowiadanie, które nie jest podzielone na podrozdziały. Młoda para, zaraz po ślubie wprowadza się do Villi Valerio, gdzie dokonują renowacji. Chrzestny panny młodej z rezerwą podchodzi do wybranka chrześnicy. Jakie dziwne i niedorzeczne sytuacje będą się działy w owej posiadłości? Kolejne opowiadanie to „Upiorny czynsz”. Autor stosuje subtelne metody...
00

Popularność




Henry James Nacisk śruby i inne opowieści o duchach ISBN Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2024 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2024All rights reserved Redakcja Magdalena Wójcik Korekta Jadwiga Jęcz Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt okładki Urszula Gireń Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Nacisk śruby

Opowieść, która zebrała nas wokół kominka, zaparła nam słusznie dech w piersiach, jednak oprócz dość oczywistej uwagi, że była tak niesamowita, jak powinna być wigilijna historia przedstawiana w starym domu, zapamiętałem dopiero późniejszą konstatację, iż mówiący nigdy dotąd nie słyszał, aby taka zjawa nawiedziła dziecko. Nadmienię zatem tylko, że straszne widmo w domu równie starym jak ten, który nas zgromadził w tym przypadku, ukazało się małemu chłopcu, śpiącemu w jednym pokoju z matką. W przerażeniu zbudził ją więc, nie po to jednak, by rozproszyła jego lęk i na powrót ułożyła go do snu, lecz po to, by zanim do tego dojdzie, sama zobaczyła to, co wstrząsnęło malcem. Konstatacja ta sprowokowała Douglasa – nie natychmiast, lecz później wieczorem – do odpowiedzi, której interesującą konsekwencję chcę tu zaprezentować. Ktoś inny zaczął opowiadać, nie na tyle jednak skutecznie, aby przykuć, jak widziałem, uwagę Douglasa. To skłoniło mnie do podejrzenia, że on sam chciałby coś przedstawić i trzeba tylko poczekać. Czekać przyszło nam dwa dni, ale jeszcze tego samego wieczoru, zanim się rozeszliśmy, wyjawił, co zaprzątnęło jego myśli.

– Jeśli chodzi o ducha Griffina, czy cokolwiek to było, całkowicie się zgadzam, iż bardzo poruszające jest to, że zjawa ukazuje się najpierw małemu chłopcu, tak wrażliwemu z racji swego wieku. Nie jest to jednak jedyny znany mi przypadek, gdy tak czarująca istota pojawia się dziecku. Jeśli obecność dziecka powoduje, że czujemy nacisk śruby, to co powiecie o dwojgu dzieci?

– Powiemy, oczywiście – wykrzyknął ktoś – że to podwójny nacisk. I że chcemy tego posłuchać!

Mam jeszcze przed oczyma Douglasa, jak staje przed kominkiem, aby ogrzać plecy, i z rękami w kieszeniach wpatruje się w rozmówcę.

– Nikt jeszcze oprócz mnie samego nie słyszał tej historii. Jest nazbyt straszna. – To naturalnie sprawiło, iż kolejne głosy obwieściły, że to bezcenna opowieść, wtedy zaś nasz przyjaciel, spokojnie dawkując swój triumf, powiódł spojrzeniem po zebranych i dorzucił: – Przerasta wszystkie inne. Nie znam niczego, co mogłoby się z nią równać.

Pamiętam, że spytałem:

– Czy z powodu samego okropieństwa?

Odrzekł chyba, że sprawa nie jest tak prosta i że właściwie ma kłopot ze znalezieniem właściwego określenia. Przeciągnął ręką po oczach i z lekkim grymasem oznajmił:

– Z powodu przerażenia… przeraźliwości.

– Jakież to cudowne! – zawołała jedna z kobiet.

Douglas nie zwrócił na nią uwagi, natomiast spojrzał na mnie – ale tak, jakby nie widząc mnie, jednocześnie dostrzegł to, o czym mówił.

– Z powodu nieznanej w ogóle okropności, straszności i bólu.

– No cóż – odezwałem się. – Siadaj zatem i zaczynaj.

Obrócił się do ognia, kopnął jedno z polan, wpatrywał się w nie przez chwilę. Potem znowu popatrzył na nas.

– Nie mogę zacząć. Najpierw muszę posłać do Londynu. – W odpowiedzi rozległ się zbiorowy, pełen wyrzutu jęk, wtedy zaś powściągliwie wyjaśnił: – Historia została spisana. Znajduje się w zamkniętej szufladzie; nikt nie widział jej od lat. Mógłbym napisać do znajomego, załączając mu klucz, on zaś odesłałby pakunek, znalazłszy go.

Zdało mi się, iż to do mnie przede wszystkim się zwraca, i to prosząc o pomoc, a nie zgłaszając obiekcje. Przełamywał lody, które gromadziły się przez wiele zim; jego długie milczenie miało swoje przyczyny. Pozostali boczyli się na zwłokę, mnie natomiast urzekły właśnie jego skrupuły. Poprosiłem, aby wysłał polecenie najwcześniejszą pocztą, z nami zaś umówił się na lekturę, gdy tylko będzie gotowa. Potem zaś spytałem, czy chodzi o jego własne doświadczenie, na co odpowiedział natychmiast:

– Chwała Bogu, nie!

– A czy te je spisałeś? Ty je utrwaliłeś?

– Tylko wrażenie. Noszę je tutaj… – dotknął dłonią serca – …i nigdy nie utracę.

– Zatem ten twój rękopis…

– Starym, wyblakłym już atramentem sporządziła je przepiękna dłoń. – Znowu na chwilę urwał. – Kobieca. Ona sama umarła dwadzieścia lat temu. Przed śmiercią wysłała mi te stronice.

Wszyscy teraz słuchali, ale oczywiście zawsze trafi się ktoś, kto wtrąci swoje trzy grosze. Douglas przyjmował to bez uśmiechu, ale także bez irytacji.

– Była niezwykle urzekająca, ale o dziesięć lat starsza ode mnie. Guwernantka mojej siostry – mówił spokojnie. – Nigdy nie poznałem nikogo, kto idealniej pasowałby do tej roli, chociaż sprawdziłaby się także w każdej innej. Zdarzyło się to dawno temu, więc zamierzchła to już przeszłość. Studiowałem w Trinity, a zastałem ją, kiedy po drugim roku wróciłem do domu na lato. Tego roku wiele czasu zabawiłem w domu… było bardzo pięknie. A gdy miała wolne, godzinami przechadzaliśmy się po ogrodzie i rozmawialiśmy. W tych pogawędkach oczarowało mnie to, jak jest mądra i sympatyczna. Tak, tak, nie macie co się uśmiechać, ogromnie ją lubiłem i po dziś dzień raduje mnie myśl, że i ona mnie lubiła. Gdyby tak nie było, nie wyjawiłaby mi tego. Nie wyjawiła nikomu innemu. Nie usłyszałem tego od niej, ale wiem, że tak było. Jestem pewien, bo to dało się zauważyć. Łatwo będziecie mogli ocenić, na jakiej podstawie, gdy usłyszycie tę opowieść.

– Ponieważ rzecz była tak koszmarna?

Uparcie wpatrywał się we mnie.

– Sam łatwo ocenisz – powtórzył. – Zobaczysz.

Także i ja się w niego wpatrywałem.

– Rozumiem, że była zakochana.

Roześmiał się po raz pierwszy.

– Spryciarz. Tak, była zakochana. To znaczy, była kiedyś zakochana. To wyszło na jaw… Nie mogła opowiedzieć swojej historii bez ujawnienia tego. Dostrzegłem to, a ona dostrzegła, że dostrzegam, przy czym żadne z nas o tym nie mówiło. Pamiętam dokładnie czas i miejsce: narożnik trawnika, cień gęstej buczyny, gorące letnie popołudnie. W takiej scenerii trudno o dreszcz grozy, ale…!

Odszedł od kominka i znowu usiadł w fotelu.

– Dostaniesz przesyłkę w czwartek rano? – indagowałem.

– Chyba nie wcześniej niż popołudniową pocztą.

– Skoro tak, to po kolacji…

– Wszyscy będziecie tu na mnie czekać? – Ponownie potoczył wzrokiem po zebranych. – Czy ktoś wyjeżdża? – W głosie Douglasa pobrzmiewała nadzieja.

– Wszyscy zostaną!

– Ja zostanę! I ja! – zawołały damy, które zdążyły już wcześniej zaplanować wyjazd.

Ale pani Griffin chciała się dowiedzieć odrobinę wcześniej.

– Kto był zakochany w kim?

– Dowiemy się z opowieści – pospieszyłem z odpowiedzią.

– Ach, nie mogę się jej doczekać!

– Z opowieści to nie wyniknie – sprostował Douglas – a w każdym razie nie w dosłownym, pospolitym sensie.

– Tym większa szkoda. Tylko w ten sposób potrafię cokolwiek zrozumieć.

– A ty nam tego nie powiesz, Douglasie? – spytał ktoś inny.

I znowu się poderwał.

– Tak, ale jutro. Teraz muszę już iść do łóżka. Dobranoc.

Zgrabnym ruchem pochwyciwszy świecznik, zostawił nas nieco stropionych. Z naszego końca wielkiej brązowej sali słyszeliśmy jego kroki na schodach, po czym odezwała się pani Griffin:

– Cóż, nie wiem, w kim ona była zakochana, wiem jednak, w kim on.

– Była dziesięć lat starsza – zauważył mąż.

– Raison de plus… w tym wieku! Jest w tym coś uroczego, tak długie milczenie.

– Czterdzieści lat! – uściślił Griffin.

– Aż wreszcie przerwane.

– Przerwane zostanie – sprostowałem – dopiero w ten niezwykły czwartkowy wieczór.

W tym wszyscy się ze mną zgodzili, na skutek czego nic innego nie mogło nas już zainteresować. Usłyszeliśmy jednak ostatnią historię, niedokończoną i bardziej przypominającą dopiero początek serii, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie i „oświeczkowani”, jak ktoś to określił, udaliśmy się na spoczynek.

Wiedziałem, że nazajutrz list z kluczem został odprawiony do londyńskiego mieszkania najwcześniejszą pocztą. Pomimo jednak – a może za sprawą – tego, że stało się to wiedzą powszechną, spokojnie pozwoliliśmy Douglasowi dotrwać do kolacji, do tej wieczornej pory, która wydawała się najodpowiedniejsza do przeżycia emocji, których oczekiwaliśmy. Wtedy okazał się tak rozmowny, jak tylko mogliśmy sobie życzyć, aczkolwiek zaraz ujawnił przyczynę. Zajął tę samą pozycję przed kominkiem jak poprzedniej nocy, gdy się zebraliśmy, a on rozpalił naszą ciekawość. Okazało się, że historia, którą obiecał nam przeczytać, dla właściwego zrozumienia wymagała kilku słów wstępu. Jestem tu jednak winien wyjaśnienie, że komentarz, który za chwilę przedstawię, to mój własny późniejszy zapis. Biedny Douglas, przed śmiercią – gdy ta była już nieunikniona – powierzył mi rękopis, który dotarł do niego trzeciego z omawianych dni, a który w tym samym miejscu z niezwykłym skutkiem zaczął odczytywać przed naszym umilkłym kręgiem czwartego wieczoru. Odjeżdżające damy, które zapowiedziały, że zostaną, na szczęście i dzięki Bogu wcale tak nie zrobiły: wierne wcześniejszym ustaleniom odjechały, płonąc, jak wyznały, z ciekawości, którą Douglas zdążył już w nich rozpalić. To ostatecznie sprawiło, że audytorium, bardziej przebrane i dobrane, skupiło się wokół kominka żądne wspólnych silnych doznań.

Pierwsze z owych wstępnych stwierdzeń informowało, że spisana historia rozpoczynała się już po tym, gdy wszystko na swój sposób się zaczęło. Na początek zatem musieliśmy się dowiedzieć, że dawna znajoma Douglasa, najmłodsza z kilku córek biednego wiejskiego pastora, w wieku dwudziestu lat, podejmując pierwszą po ukończeniu szkoły pracę, przybyła wylękniona do Londynu, aby osobiście odpowiedzieć na ogłoszenie, z którego autorem zdążyła już zresztą nawiązać kontakt listowny. Dziewczę to, aby osobiście się zaprezentować, zjawiło się w domu przy Harley Street, który zrobił na niej wrażenie ogromnego oraz imponującego. Przyszły pracodawca okazał się dżentelmenem, kawalerem w kwiecie wieku, postacią, która co najwyżej tylko w snach czy starych powieściach mogła stanąć przed oczyma rozedrganej, przestraszonej dziewczyny z parafii w Hampshire. Łatwo wyobrazić sobie tę postać, gdyż ten typ człowieka nigdy na szczęście nie wymrze: przystojny, pewny siebie, miły, bezpośredni, wesoły i uprzejmy. Trudno więc się dziwić, iż wydał się jej szarmancki i wspaniały, najbardziej jednak ujęło ją i napełniło odwagą – której później dowiodła – to, że całą jej pracę przedstawił jako rodzaj przysługi, uprzejmości, którą on z wdzięcznością przyjmie. Widziała w nim osobę nie tylko bogatą, lecz także strasznie ekstrawagancką; niemal oślepiły ją jego elegancja, prezencja, drogie ubrania i szarmanckość wobec kobiet. Sam mieszkał w Londynie w wielkiej rezydencji, wypełnionej pamiątkami z podróży i trofeami myśliwskimi, ona jednak miała natychmiast udać się na wieś, do jego starej rodzinnej posiadłości w Essex.

Po tym jak jego rodzice zmarli w Indiach, stał się opiekunem małego bratanka i małej bratanicy, dzieci młodszego brata służącego w wojsku, którego stracił dwa lata wcześniej. Dzieci te stały się dla niego prawdziwym utrapieniem – czemu trudno się dziwić, pamiętając, że był samotnym mężczyzną bez odpowiedniego doświadczenia i ani krzty cierpliwości. Zupełnie nieprzygotowany, popełnił cały ciąg błędów będących tylko jego winą. Wiedziony jednak współczuciem dla nieboraków, podjął wszelkie starania, aby poradzić sobie jak najlepiej. Przede wszystkim odesłał je do swego drugiego domu – bardziej odpowiedniego już chociażby z tej racji, iż znajdował się na wsi – a gdy tam dotarły, natychmiast zajęli się nimi najlepsi ludzie, jakich potrafił znaleźć. W kilku przypadkach odstąpił im nawet własną służbę, aby czuwała nad dziećmi, on zaś sam, ilekroć mógł, jechał do Essex, aby zobaczyć, jak miewają się podopieczni. Rzeczą nader niekorzystną zdawało się to, iż nie mieli żadnych innych znajomych, on sam zaś był nieustannie zajęty. Umieścił więc ich w Bly, miejscu zdrowym i bezpiecznym. Gospodarstwem kierowała – aczkolwiek tylko od zaplecza – wspaniała pani Grose, którą, czego był pewien, dziewczyna natychmiast polubi, a która ongiś była służącą jego matki. Teraz, jako gospodyni domu, stała się też na pewien czas główną opiekunką dziewczynki i w mig zapałała do niej ogromną sympatią (sama nie miała dzieci). W Bly było wiele osób do pomocy, ale oczywiście młodej damie, która miała zostać guwernantką, przypadnie w udziale najważniejsza rola. Podczas ferii będzie także musiała zaopiekować się przebywającym obecnie w szkole z internatem chłopcem – był na to odrobinę zbyt mały, ale cóż innego można było począć – który, skoro ferie zaraz miały się zacząć, lada dzień powinien zjawić się w domu. Nad obojgiem dzieci wcześniej miała pieczę – i znakomicie wywiązywała się z obowiązków – młoda, bardzo przyzwoita niewiasta, kiedy jednak zmarła, co było dla dzieci strasznym przeżyciem, dla Milesa nie widziano innego rozwiązania, jak tylko wysłać go do internatu. Na razie pani Grose dokładała wszelkich starań do tego, aby otoczyć Florę jak najlepszą opieką. Poza tym na miejscu do dyspozycji pozostawali: kucharka, sprzątaczka, mleczarka, stary kucyk, wiekowy stajenny, wiekowy ogrodnik – wszyscy w równym stopniu pracowici i oddani.

Kiedy Douglas dotarł ze swoją prezentacją do tego miejsca, ktoś postawił pytanie:

– A na co zmarła ta pierwsza guwernantka? Czyżby z oddania??

Odpowiedź naszego przyjaciela padła natychmiast:

– To się samo okaże. Nie wybiegajmy zanadto w przyszłość.

– Proszę mi wybaczyć, sądziłem jednak, że właśnie to pan robi.

– Znalazłszy się na jej miejscu – wtrąciłem – z pewnością chciałbym wiedzieć, czy z tą pozycją…

– …nie wiąże się bezpośrednie zagrożenie życia? – dokończył za mnie Douglas. – Tak, chciała się tego dowiedzieć i się dowiedziała. Ale to już temat na jutro. Na razie, rzecz jasna, cała ta perspektywa wydawała jej się dość mroczna. Była młoda, niedoświadczona, zdenerwowana, a przed nią rozpościerała się wizja poważnych obowiązków, niewielkiej pomocy i dużej w istocie samotności. Wahała się, poprosiła o kilka dni, aby się mogła poradzić i namyślić. Jednak zaoferowana płaca przewyższała jej skromne wymagania, więc podczas drugiej rozmowy postanowiła zaryzykować i się zgodziła.

Tu Douglas znowu urwał, co ja, z uwagi na resztę, wykorzystałem, by powiedzieć:

– Oczywisty morał brzmi, że zadziałał uwodzicielski czar wspaniałego dżentelmena. Nie mogła mu się oprzeć.

Podobnie jak poprzedniego wieczoru wstał, podszedł do kominka, nogą trącił polano i przez chwilę trwał zwrócony do nas plecami.

– Widziała go tylko dwukrotnie.

– Ale to właśnie urzekające.

Ku memu lekkiemu zdziwieniu Douglas zwrócił się wprost do mnie:

– Tak, istotnie, urzekające. Były też inne kobiety – ciągnął – które się oparły. Szczerze opowiedział jej o swoich kłopotach: dla kilku kandydatek wymagania okazały się nie do przyjęcia, a one po prostu się bały. Warunki brzmiały niepokojąco, dziwnie, przede wszystkim z uwagi na ten główny.

– Czyli?

– Że nigdy, ale to nigdy nie będzie mu się naprzykrzać: żadnych próśb, żadnych skarg, żadnych petycji. Sama ma rozwiązywać wszystkie kwestie, pieniądze podejmować u jego adwokata, zajmować się każdym kłopotem, jego zaś zostawić w spokoju. Obiecała tak postąpić, mnie natomiast wspomniała, że kiedy rozluźniony i uspokojony przez krótką chwilę ściskał jej dłoń, dziękując za tę przysługę, czuła się uhonorowana.

– I to już była cała jej nagroda? – spytała jedna z dam.

– Nie widziała go już nigdy więcej.

– Ach! – westchnęła dama.

Ponieważ nasz przyjaciel natychmiast znowu nas opuścił, był to jedyny godny uwagi komentarz w tej kwestii, do chwili gdy następnego wieczoru Douglas, zająwszy miejsce w najlepszym fotelu u kominka, otworzył spłowiałą czerwoną okładkę cienkiego, starodawnego albumu ze złoconymi rogami. Lektura trwała dłużej niż jeden wieczór, niemniej przy pierwszej okazji ta sama kobieta zadała jeszcze jedno pytanie:

– A jaki jest tytuł?

– Nie ma żadnego.

– Za to ja go mam! – oznajmiłem, ale Douglas, nie spojrzawszy nawet na mnie, zaczął czytać z tak zachwycającą klarownością, jakby chciał werbalnie przekazać piękno ręki autorki.

I

Pamiętam, że zaczęło się wszystko od kolejnych wzlotów i upadków, jako mała huśtawka posunięć dobrych i złych. Po tym, jak na jego wezwanie przyjechałam do miasta, miałam kilka bardzo niedobrych dni. Znowu opadły mnie wątpliwości, czułam się właściwie pewna, iż popełniłam błąd. W takim stanie ducha spędziłam kilka godzin w podskakującym, kołyszącym się dyliżansie, który dowiózł mnie do miejsca, skąd miał mnie zabrać wysłany z domu pojazd. Uprzedzono mnie o tym udogodnieniu i późnego czerwcowego popołudnia istotnie zobaczyłam czekającą na mnie wygodną jednokonną bryczkę. Dzięki jeździe o tej porze, pięknego dnia, przez okolicę, która z letnią słodyczą jakby przyjaźnie mnie witała, moje samopoczucie znowu się polepszyło. Kiedy wjechaliśmy na podjazd, poczułam się podniesiona na duchu jeszcze bardziej, co dowodziło tego, jak mocno byłam przygnębiona przedtem. Zdaje się, że oczekiwałam – czy też bałam się – czegoś tak żałobnego, że czekający mnie widok stanowił prawdziwą niespodziankę. Pamiętam to niezwykle przyjemne wrażenie, jakie zrodził we mnie widok szerokiego, jasnego frontonu, jego otwartych okien, świeżych firanek, a także wyglądających na zewnątrz dwóch służących. Pamiętam trawnik, jaskrawe kwiaty, chrzęst kół po żwirze, a także kłoniące się ku sobie szczyty drzew, nad którymi na tle złocistego nieba kołowały kraczące gawrony. Ta wspaniała scena bardzo się różniła od mojego ubogiego domu, a w drzwiach natychmiast pojawiła się, prowadząc za rękę dziewczynkę, domowniczka, która tak grzecznie przede mną się skłoniła, jak gdybym była właścicielką posiadłości czy znakomitym gościem. Przy Harley Street odmalowano mi to miejsce znacznie skromniej, fakt zaś, że, na ile sobie przypominam, w efekcie uznałam właściciela za jeszcze znakomitszego dżentelmena, sugeruje, iż spotkałam się z czymś, co wykraczało poza jego wstępne obietnice.

Do kolejnego załamania nastroju doszło nazajutrz, gdyż następne godziny triumfalnie spędziłam na poznawaniu młodszej z mych podopiecznych. Towarzysząca pani Grose dziewczynka wydała mi się istotą tak czarującą, iż samym skarbem była już możliwość obcowania z nią. Nigdy jeszcze nie widziałam piękniejszego dziecka, potem zaś dziwiłam się, iż pracodawca nie powiedział mi o niej więcej. W nocy spałam niewiele, gdyż nazbyt byłam podekscytowana, co również mnie zdumiało, wzmagając, pamiętam, poczucie wspaniałomyślności, z jaką mnie potraktowano. Rozległy, imponujący pokój, jeden z najlepszych w całym domu, ogromne, jak mi się wydawało, zdobne łóżko, pięknie udrapowane, strojne kotary, wysokie lustra, w których po raz pierwszy w życiu mogłam obejrzeć siebie od stóp do głów, wszystko to – łącznie z niezwykłym urokiem mojej małej wychowanki – jawiło mi się nadmiernym zbytkiem. Od samego początku zbytkiem była też możliwość wejścia z panią Grose w relację, nad którą dość markotnie biedziłam się w wiozącym mnie do domu pojeździe. Właściwie jedyna rzecz, która w tym najwcześniejszym momencie mogłaby być dla mnie ostrzeżeniem, to jej najoczywistsza radość z mojego widoku. Wystarczyło mi pół godziny, by zauważyć, że ta krzepka, prosta, schludna, zadbana kobieta była tak rada, iż musiała dokładać starań, aby tego nazbyt nie okazywać. Zastanowiło mnie nawet odrobinę, czemu chciała to ukryć, gdybym zaś z odpowiednim dystansem i podejrzliwością nad tym się zastanowiła, mogłoby mnie to zaniepokoić.

Najpewniej jednak to błogie przekonanie, iż nie może nic niepokojącego wiązać się z czymś tak urzekającym jak promienny obraz dziewczynki, wizja jej anielskiej urody, bardziej niż cokolwiek innego przyczyniło się do podniecenia, z którym, zanim jeszcze na dobre nastał ranek, kilkakrotnie wstawałam z łóżka i obchodziłam mój pokój, aby wchłonąć wszystkie obrazy i perspektywy. Przyglądałam się z otwartego okna delikatnemu letniemu świtowi, ogarniałam wzrokiem resztę domu – na tyle, na ile mogłam ją zobaczyć – w dojrzewającym brzasku, gdy zaczynają świergotać pierwsze ptaki, a także wychwytywałam, jak mi się zdawało, jakieś mniej naturalne dźwięki, dochodzące nie z zewnątrz, lecz z wewnątrz. Była chwila, gdy podejrzewałam, iż rozpoznałam słaby i daleki płacz dziecka. Była inna, gdy zupełnie niemal świadomie śledziłam lekkie kroki na korytarzu pod drzwiami. Nie były to jednak odczucia na tyle wyraźne, by nie dały się zignorować, i dopiero teraz, w świetle – czy może raczej powinnam powiedzieć: „w mroku” – innych, późniejszych zdarzeń, znowu do mnie powracają. Pilnowanie, nauka, „kształcenie” małej Flory w sposób aż nazbyt oczywisty oznaczało życie radosne i pożyteczne. Uzgodniłyśmy między sobą podczas rozmowy na parterze, że gdy minie już pierwsza noc, następną będzie spać w moim pokoju. W tym celu zostało już nawet przysposobione jej małe białe łóżko. Podjęłam się całkowitej opieki nad dziewczynką, jeśli zaś na początek spała jeszcze z panią Grose, wynikło to tylko ze względu na moją nieuniknioną obcość oraz naturalną nieśmiałość Flory. Pomimo tej nieśmiałości – której, co doprawdy przedziwne, sama jest zupełnie świadoma – i z głęboką, słodką łagodnością dzieciątek Rafaela pozwala, aby zwracano jej na nią uwagę i brano ją pod uwagę – czuję, że już niedługo mnie polubi. Zdążyłam już zapałać sympatią do pani Grose między innymi za sprawą nieskrywanej przyjemności, z jaką obserwowała mój zachwyt i podziw, gdy przy czterech wysokich świecach siedziałam naprzeciw mojej podopiecznej, która, na wysokim krześle i z serwetką pod szyją, ponad chlebem i mlekiem, promiennie się we mnie wpatrywała. Były też jednak, rzecz jasna, takie sprawy, o których w obecności Flory mogłyśmy się porozumiewać tylko spojrzeniami pełnymi zaskoczenia i podziwu lub niejasnymi, ogólnikowymi aluzjami.

– A chłopiec… czy jest do niej podobny? Również taki niezwykły?

Nie wolno rozpuszczać dziecka pochwałami.

– Ach, panienko, nadzwyczaj. Jeśli tylko myśli pani dobrze o niej…!

Z talerzem w ręku rozpromieniona wpatrywała się w naszą małą współbiesiadniczkę, która spoglądała to na jedną, to na drugą z nas rozpromienionymi oczyma, w których nie było żadnej podejrzliwości.

– A jeśli myślę, to…?

– Będzie pani urzeczona również tym małym dżentelmenem!

– No cóż, zdaje się, że właśnie po to tutaj przybyłam: aby dać się urzekać. – Pamiętam, że zaraz dodałam pod wpływem jakiegoś impulsu: – Obawiam się jednak, że u mnie o to bardzo łatwo. Pierwszy raz dałam się urzec już w Londynie.

Ciągle jeszcze widzę szeroką twarz pani Grose, gdy przetrawia tę uwagę.

– Przy Harley Street?

– Przy Harley Street.

– Ach, panienko, nie pani pierwszej się to przytrafia i z pewnością nie ostatniej.

– Zupełnie nie zależy mi na tym – zdobyłam się na uśmiech – aby być wyjątkową. Tak czy inaczej, o ile dobrze rozumiem, mój drugi podopieczny przyjeżdża jutro?

– Nie, panienko. Nie jutro, lecz w piątek. Tak jak panienka przyjedzie dyliżansem, pozostając pod opieką woźnicy, a potem czekać na niego będzie ta sama bryczka.

Słysząc to, powiedziałam, iż w takim razie rzeczą nie tylko właściwą, lecz także uprzejmą i sympatyczną byłoby, gdybym na jego przyjazd publicznym środkiem transportu czekała wraz z jego siostrzyczką. Z pomysłem tym pani Grose zgodziła się tak entuzjastycznie, iż jej zachowanie uznałam jakoś za swego rodzaju uspokajającą obietnicę – dzięki Bogu nigdy niezawiedzioną – że we wszystkich kwestiach będziemy się zawsze zgadzać. Ależ była rada z mojej obecności!

Myślę, że tego, czego doznałam następnego ranka, nie można by rzetelnie nazwać reakcją na wcześniejszy zachwyt przyjazdem. Najpewniej było to przede wszystkim delikatne zmniejszenie proporcji, gdy lepiej poznałam skalę swojej sytuacji, krążąc dookoła, rozglądając się i wszystko chłonąc. Czekały mnie wyzwania tak rozległe i liczne, że nie byłam na to przygotowana, a zdawszy sobie z tego sprawę, poczułam się, powiem szczerze, odrobinę wystraszona, ale także i odrobinę dumna. Z uwagi na ów stan duchowego wzburzenia, właściwe lekcje naturalnie odrobinę się opóźniły; uznałam, że moim pierwszym obowiązkiem jest wzbudzić w dziecku w możliwie najdelikatniejszy sposób poczucie, że mnie poznało. Cały dzień spędziłam z dziewczynką na dworze; ku jej wielkiemu zadowoleniu ustaliłyśmy, że ona i tylko ona oprowadzi mnie po wszystkim. Tak właśnie, krok po kroku, pokój po pokoju, sekret po sekrecie, wprowadzała mnie we wszystko, zarazem snując zabawną, uroczą dziecięcą opowieść, dzięki czemu starczyło pół godziny, abyśmy stały się bliskimi przyjaciółkami. Podczas tej naszej małej wyprawy zaskoczyły mnie pewność i odwaga, z jakimi mimo swego wieku wchodziła do pustych pokoi, na mroczne korytarze, kręte schody, gdzie ja sama przystawałam, a nawet na szczycie zwieńczonej machikułem, starej kwadratowej wieży, gdzie zakręciło mi się w głowie. Jej poranny zaśpiew, umiejętność, by więcej mi opowiedzieć, niż zadawać pytania, wspomagały mnie i prowadziły. Nie widziałam Bly od dnia, kiedy je opuściłam, i ośmielam się sądzić, że dziś moim starszym i bardziej doświadczonym oczom ukazałoby się ono znacznie mniej rozległe. Gdy jednak moja mała przewodniczka, ze swymi złocistymi włosami i w niebieskiej sukience, roztańczona przemykała przede mną przez zaokrąglone kąty i poszatkowane cieniami korytarze, odniosłam wrażenie, iż to romantyczny zamek, skrywający w swych przestrzeniach jakiegoś różanego duszka, miejsce więc, które jakby w młodzieńczym uniesieniu nasyca się baśniowymi barwami z innego wymiaru. A może naprawdę pogrążyłam się w takiej senno-baśniowej opowieści? Nie, to w końcu tylko duży, brzydki, antyczny, ale wygodny dom, łączący na dodatek cechy budowli jeszcze starszych, które miejscami usunięto, a miejscami spożytkowano. Budynek, w którym nawiedzało mnie wrażenie, że jesteśmy tak niemal zagubione jak gromadka pasażerów na wielkim, dryfującym statku. Tyle że, o dziwo, to ja byłam u steru!

II

Coś takiego poczułam, gdy dwa dni później pojechałam z Florą na spotkanie małego – jak to określiła pani Grose – dżentelmena, mając w pamięci to, co wydarzyło się drugiego wieczoru i bardzo mnie wytrąciło z równowagi. Pierwszy dzień był w całości, jak już wspomniałam, uspokajający, zakończyło go jednak wydarzenie o zupełnie innym charakterze. W wieczornej, późno dostarczonej poczcie znalazł się nierozpieczętowany, zaadresowany do pracodawcy list, na którego kopercie widniały nakreślone jego ręką słowa: „Widzę, że pochodzi od dyrektora szkoły, ten zaś jest straszliwym nudziarzem. Proszę go przeczytać, załatwić sprawę, ale mnie o niczym nie powiadamiać. Nawet jednym słowem. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego!”. Ze znacznym wysiłkiem złamałam pieczęć tak wielką, że zajęło mi to wiele czasu, ale nieotwartą jeszcze wiadomość wzięłam ze sobą do pokoju i zabrałam się do niej dopiero przed ułożeniem się do łóżka. Lepiej by było, gdybym odłożyła ją na rano, gdyż przyprawiła mnie o drugą bezsenną noc. Nie mając nazajutrz do kogo zwrócić się o radę, byłam przygnębiona, a rozterki tak w końcu zaczęły mnie nękać, że postanowiłam się zwierzyć chociażby pani Grose.

– Co to może znaczyć? Chłopca wyrzucono ze szkoły.

Spojrzała na mnie w bardzo zastanawiający sposób, ale zaraz postarała się przywołać na twarz inną minę.

– Ale czyż oni wszyscy nie…?

– …nie wracają do domu? Tak, wracają, ale tylko na ferie. Miles natomiast nie może już wrócić.

Pod moim bacznym spojrzeniem poczerwieniała, z czego musiała sobie zdawać sprawę.

– Nie przyjmą go?

– Absolutnie się nie zgadzają.

Wtedy uniosła oczy i szybko je odwróciła, zdążyłam jednak dojrzeć w nich rzewne łzy.

– Co takiego zrobił?

Zawahałam się, a później uznałam, że najlepiej będzie jej po prostu wręczyć ten list, co jednak miało taki efekt, iż go nie przyjęła, po prostu chowając za siebie ręce. Ze smutkiem pokręciła głową.

– To nie dla mnie, panienko.

Moja doradczyni nie potrafiła czytać! Stropiona tą swoją gafą, próbowałam ją zatuszować, jak tylko mogłam. Znowu otworzyłam list, aby specjalnie odczytać jego treść, zaraz jednak z tego zrezygnowałam, złożyłam pismo na powrót i umieściłam w kieszeni.

– Naprawdę jest taki zły?

Ciągle miała łzy w oczach.

– Czy tak mówią tamci dżentelmeni?

– Nie wdają się w szczegóły i tylko po prostu stwierdzają, że nie będą w stanie dłużej się nim zajmować. To może znaczyć tylko jedno.

Przejęta pani Grose słuchała w milczeniu i nawet nie spytała, co miałoby to znaczyć, gwoli więc jakiegoś wyjaśnienia, pamiętając, że jedyne, na co mogę od niej liczyć, to sama obecność, ciągnęłam:

– Że stanowi zagrożenie dla innych.

Słysząc to, z raptownością typową u prostych ludzi zapaliła się:

– Panicz Miles! Niby on zagrożeniem?!

Tyle było w tych słowach dobrej wiary, że chociaż nie widziałam jeszcze chłopca, to jednak sama absurdalność mego pomysłu tak mnie wystraszyła, że aż podskoczyłam. Aby zaś udobruchać moją przyjaciółkę, z miejsca dorzuciłam sarkastycznie:

– Dla swych biednych, niewinnych kolegów!

– To obrzydliwe wygadywać takie okropności! – zawołała pani Grose. – On nawet nie ma jeszcze dziesięciu lat!

– Tak, tak, to niewiarygodne.

Była najwyraźniej wdzięczna za te słowa.

– Niech go panienka najpierw zobaczy, a wtedy sama się przekona!

Tym większą poczułam niecierpliwość, by rzeczywiście zobaczyć Milesa; tak rozpoczęła się ciekawość, która przez następne godziny miała mnie rozpierać aż do bólu. Pani Grose – świadoma, jak widziałam, wrażenia, które we mnie wzbudziła – poparła je jeszcze stwierdzeniem:

– Równie dobrze mogłaby panienka podejrzewać o to naszą małą. Broń Boże! – I dodała po chwili: – Niech panienka tylko na nią spojrzy!

Obejrzałam się i ujrzałam Florę, którą dziesięć minut wcześniej posadziłam w szkolnym pokoju z kartką białego papieru, ołówkiem i poleceniem, by przerysowywała „ładne, okrągłe O”, a która ukazała się teraz w otwartych drzwiach. Na swój niewinny sposób wyraziła niezwykłe zniechęcenie nudnymi zadaniami, zarazem jednak wpatrzyła się we mnie wielkimi dziecięcymi oczyma, jakby chcącymi mnie zapewnić, że wszystko jest jedynie wynikiem sympatii, którą mnie obdarzyła, a która zmusiła ją do przyjścia. Niczego więcej nie było mi trzeba, bym poczuła siłę argumentów pani Grose, chwyciłam więc mą podopieczną w ramiona i obsypałam ją pocałunkami, w których skrył się także szloch przeprosin.

Niemniej jednak przez całą resztę dnia szukałam kolejnej okazji do tego, by się zbliżyć do mej towarzyszki – szczególnie że zwłaszcza pod wieczór zaczęłam podejrzewać, iż stara się mnie unikać. Pamiętam, jak udało mi się ją dogonić na schodach, po których razem zeszłyśmy; na dole zatrzymałam ją, kładąc dłoń na jej ramieniu.

– To, co mi pani powiedziała po południu, rozumiem jako zapewnienie, że nigdy pani nie widziała, by chłopiec robił coś złego.

Odwróciła głowę; najwyraźniej w tym czasie zdążyła uczciwie skorygować swe stanowisko.

– Że nigdy nie widziałam…? Czegoś takiego z pewnością nie mówiłam!

I znowu poczułam niepokój.

– Zatem jednak pani widziała…?

– A jakże, panienko, dzięki Bogu!

Po chwili namysłu jakoś to przełknęłam.

– Chodzi pani o to, że chłopiec, który nigdy…?

– To dla mnie żaden chłopiec!

Uścisnęłam ją mocniej.

– Lubi pani takich urwisów? – Potem, rozwijając jej słowa, ochoczo dorzuciłam: – W sumie to ja też, tylko że nie może chodzić o deprawację…

– Deprawację? – Stropiło ją wyszukane słowo.

– Zepsucie – wyjaśniłam.

Wpatrywała się we mnie, rozważając to tłumaczenie, ale efektem był nieoczekiwany śmiech.

– Boi się panienka, że ją samą zepsuje?

Zażartowała tak śmiało, że aby jej dorównać i nie wyjść na ponuraczkę, zdecydowałam też się roześmiać, co mogło zabrzmieć dość niemądrze.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki