Nadchodzi nic - Rafał Jakub Pastwa - ebook

Nadchodzi nic ebook

Rafał Jakub Pastwa

0,0

Opis

Życie bez korzeni daje wolność. Na chwilę.

Gdy wyrusza się w podróż, dobrze wiedzieć, jaki jest jej cel. Nebro tego nie wie. Siedzi w wygodnym wagonie, ale w jego głowie dźwięczy pustka. Nie pamięta, kim jest ani dokąd zmierza.

Po opuszczeniu pociągu trafia do świata, gdzie czeka na niego nowoczesność, komfortowe warunki życia i sprawna komunikacja szynowa. Wydaje się, że nic nie może zakłócić panującej wszędzie równowagi.

Jednak Nebro powoli zaczyna sobie przypominać. Wracają do niego fragmenty przerażających wydarzeń: ucieczki, chaosu i zagłady. Okazuje się, że świat, w którym się znalazł, wcale nie jest tak idealny, jak mu się początkowo wydawało. Prawdę o tym skrywają starożytne teksty, surowo w tym miejscu zakazane…

„Nadchodzi nic” to opowieść o odwadze i buncie, tęsknocie oraz miłości, a przede wszystkim o ludziach i niesprawiedliwości. Historia, która być może właśnie teraz rozgrywa się w jakimś zakątku świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rafał Jakub Pastwa

Nadchodzi nic

Die Nacht, die kam, war keine ungemeine;

so gehen hunderte vorbei.

Da schlafen Hunde und da liegen Steine.[1]

Rainer M. Rilke Der Ölbaum-Garten

Nebro

Gdyby go tu nie było, nikt by nie zauważył. Stał w deszczu na peronie drugim, w nieregularnej kolejce do pociągu, który był opóźniony. Nie był zaniepokojony tą sytuacją. Równie dobrze mógł zostać na miejscu, wrócić do swojego mieszkania i spełniać rytuały pomagające zagłuszać poczucie samotności i bezsensu. Nie lubił podróżować. Uczył się podróżować. Ludzie z jego otoczenia reklamowali tę czynność jako najlepszy rodzaj przygody, jako możliwość zostawienia za sobą trosk. I przyzwyczajonego świata. A ten był szorstki i wrogi.

Wagon szesnasty, miejsce numer sześćdziesiąt pięć, przy oknie. Szczęśliwie nikt nie siedział obok niego, mógł wyprostować nogi i oprzeć wygodnie ręce, uczestnicząc w niemalże bezszelestnej projekcji krajobrazu. Nie zastanawiał się, co czuje, ponieważ gorzkie ukłucia w sytuacjach nagłych zmian towarzyszyły mu od dwóch dekad. Nigdy to nie były stany ekscytacji tym, co ma nadejść, ale lęk przed utratą oswojonego świata. Trzymał w ręku butelkę z wodą mineralną, niegazowaną. Na siedzeniu obok postawił brązową skórzaną torbę na laptopa marki Adam Baron. Wełniany, ciężki płaszcz w kolorze ciepłej szarości powiesił na wieszaku przy oknie. Zazwyczaj w czasie podróży pociągiem dopadały go zmory przeszłości, korzystające z dogodnych warunków – bezbronności spowodowanej nieuwagą gospodarza, który koncentrował się na tym, co czeka go, gdy dojedzie na miejsce. Innym razem notował słowa i zdarzenia. Trzecim wyjściem było powtarzanie dźwięków. Ta ostatnia możliwość była najbardziej groźna. Sprzyjała dwóm poprzednim.

Podczas gdy odtwarzał w myślach utwór High Plains Drifter Kirka Hammetta, pociąg zatrzymał się w miejscowości bez nazwy. Wewnętrzne części miast i miasteczek – te od strony torów kolejowych – zawsze wydawały mu się porzucone i zaniedbane. Zagracone. Na jednym z budynków zauważył zdanie: „Życie trzeba przeżywać”. Ktoś przerobił wyraz „przeżywać” na „przeżuwać”. On nie miał tekstu, do którego mógłby się odwołać. Pociąg jechał dalej. Rzeczywistość się rozszerzała.

Nie docierały do niego nawet strzępy rozmów pasażerów w bezprzedziałowym wagonie. Poczuł w sobie, znane tylko jemu, nagłe ukłucie, jakiś abisalny rodzaj świadomości swej kruchości. Nagłe, choć oczekiwane. Dla niego w jakimś sensie przewidywalne. Bo świadomość własnej kruchości towarzyszyła mu od chwili, gdy zrozumiał, jak kruche jest życie owadów, które zabijał w dzieciństwie. Być może to jego największy wyrzut sumienia. Zdarzenie, o którym pomyśli w chwili śmierci. A o śmierci myślał kilka razy dziennie. Odkąd pamiętał. Choć pamiętał chyba niewiele. Myślał o śmierci z pielęgnowaną tęsknotą, czuł się jakoś przez nią ponaglany. Wzywany do przekroczenia granic życia i w efekcie poznania widzialnych i niewidzialnych rzeczywistości. Czuł się jak analityk innowacyjności, zachwycony rozmachem technologicznych eksperymentów niosących obietnice poszerzenia ludzkiego doświadczenia umysłu i żywego ciała. Także w relacji do żywych ciał przedstawicieli innych gatunków zwierząt.

Z torby wyjął swoje podstawowe narzędzie pracy, a także drugą butelkę niegazowanej wody mineralnej. Zawsze, wydawało mu się, wybierał markę pod kątem użyteczności, sprawdzał też, czy producent i dystrybutor płacą w kraju podatki. Z czasem stało się to bardzo proste, a nawet mechaniczne. Nie potrzebował nawet aplikacji, jak niegdyś, potrafił w ciągu chwili znaleźć te istotne dla niego informacje. Niejednokrotnie się zastanawiał, czy jego działanie w tym zakresie ma sens. Nie wchodził jednak w perspektywę apokaliptycznego rozliczenia za korzystanie z opakowań technicznie uzasadnionych, zdawał sobie sprawę, że należy do gatunku samouków, którzy mieli się dopiero przekonać, co z tego wyniknie. Jak się to wszystko zakończy. Przecież świat bez człowieka nadal pozostanie światem.

Nie zauważył, kiedy na siedzeniu obok usiadła kobieta, a także kiedy jego torba na laptopa znalazła się pod nogami. Teraz patrzył na buty, które miały na sobie wyraźne ślady zaschniętego błota. Nie miał pojęcia, skąd się ono na nich wzięło, przecież wychodząc z domu, buty miał czyste. Gdy wsiadał do taksówki wiozącej go na dworzec – również. A potem, gdy stał na peronie w deszczu, wydawało mu się, że nadal są bez zarzutu. Dbał o czystość butów. Być może nawet przesadnie. A jeśli wcale nie wyszedł z mieszkania w czystych butach? Teraz zwrócił uwagę na ubrudzone rękawy błękitnej koszuli i granatowej marynarki. Wyciągnął przed siebie dłonie. Były brudne. Nie były to świeże ślady. Gdy wyjmował komputer z torby, gdy popijał wodę z butelki, nie zauważył tego. Przeraził się tym odkryciem. Odwrócił głowę w lewą stronę i przybliżył ją do okna, chcąc sprawdzić, jak wygląda jego twarz w odbiciu. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął telefon komórkowy. Ikonka wskazywała dwanaście procent naładowania baterii. W górnej części zielonej słuchawki widniała czerwona cyfra trzy, informująca o liczbie nieodebranych połączeń. Nie było żadnych krótkich wiadomości tekstowych. Otworzył aplikację z aparatem fotograficznym, przełączył na tryb selfie i zobaczył swoje odbicie. Przeraził się jeszcze bardziej. Miał zarost na twarzy, zaschnięte błoto na lewym policzku i uchu, na włosach, które z przodu zasłaniały mu czoło i opadały na nos. Odgarnął je ni to do góry, ni to do tyłu. Dotknął tyłu głowy, włosy były wilgotne. Dotykał nosa i kości policzkowych, podbródka. Patrzył w swoje oczy na zdjęciu, które wykonał odruchowo. Nie były jego. Tak jak cała twarz. Wpatrywał się w zwisające powieki. Spostrzegł zmarszczki w kącikach oczu i w dolinach łez. Zrobiło mu się gorąco. Spocił się cały w tej jednej chwili odkrycia nie-siebie. Wyciągnął w przód żylaste dłonie. Odwracał je i przyglądał się im, nie wiedząc, co robić. Ponownie sprawdził historię połączeń. Znalazł tylko trzy przychodzące, ale numery nie były przypisane do nikogo. Skrzynka adresowa była pusta. Do nikogo nie dzwonił. Do nikogo nie napisał. We wszystkich aplikacjach komunikacyjnych brakowało historii konwersacji i połączeń.

Wpadł na pomysł, że sprawdzi zdjęcia zapisane w folderze z galerią. Przewinął raptownie palcem obrazy, ale nie było tam żadnych fotografii z jego podobizną. Nie było innych ludzi. Były wyłącznie ujęcia przyrody i dwóch psów w ogrodzie. Latem lub wczesną jesienią. Zieleń była intensywna, psy skupione na zabawie piłkami tenisowymi. Zdjęcia były raczej przypadkowe, może robione w pośpiechu. Patrzył przez chwilę w oczy psów, rozciągał palcami i przybliżał zdjęcia. Nie dostrzegł błysku bliskości i więzi. Przeszedł do innych obrazów. Było to kilka zrzutów ekranu z zaznaczonymi cienkopisem fragmentami książki, a raczej książek, gdyż teksty zapisano różnymi czcionkami. Ale podkreślenie było takie samo. Czerwone. Pierwszy fragment, na którym się zatrzymał, brzmiał następująco: „Utracone co? Do czego? Cyfry. Liczby. Znaki. A może zamknięty w kwadraty Czas. Czasem nie powinno się mierzyć człowieka. Zwłaszcza słowami. Usłyszeć coś takiego i od razu zwątpić byłoby posunięciem właściwym. Zwątpić w każde ze słów i w zakończenie pamiętnika czarnoksiężnika. Wiatr wieje. Mdleje. W oddali. Plany. Zamiary. Karnawały. To niewyobrażalne. To niemożliwe. Ludzie umierają. Tak lub inaczej umierają. Przepadają bez wieści. Znikają. Myślę sobie. Nie da się. Czasu się nie cofnie. Należałoby jednak wpierw udowodnić, że cokolwiek miało miejsce. Że to nie były jedynie słowa ani chora wyobraźnia. Albo inny rodzaj samotności”. Nie rozpoznał ani autora, ani tytułu, ani kontekstu. Drugiego też nie potrafił z niczym skojarzyć: „Pies potrafi za plecami przejść na drugą stronę ulicy. Trzeba go pilnować. Jest inteligentny i prawdopodobnie ma zdolność planowania. Tylko przedstawiciele naszego gatunku wmawiają sobie, że się nie słucha i robi, co chce. Uszy psa pachną ciastem miodowym”. Ani kolejnego: „Wyobraźmy sobie, że zdalna praca nauczycieli będzie efektywniejsza, chirurdzy wielokrotnie przeprowadzą wirtualne operacje, zanim przystąpią do prawdziwego zabiegu, a architekci i urbaniści będą mogli lepiej symulować funkcjonowanie budynków i całych miast, które staną się idealnymi przestrzeniami do życia. Relacje między ludźmi, obcowanie w grupie nie będą już ograniczone do płaskich ekranów naszych telefonów i komputerów, ale zaczną przypominać autentyczną, współodczuwającą bliskość. Nasze oczekiwania wobec innych będą zaspokojone. Zniknie tęsknota i samotność, i pustka. A ostatecznie wyeliminowany zostanie bezsens”.

W tym momencie zrobiło mu się zimno. Dreszcze przechodziły mu po plecach. Drżały kolana. Czuł, że ma lodowate stopy. Buty nadal były w błocie. Obok wciąż siedziała nieznajoma kobieta. On nieruchomy. Nie docierały do niego strzępy rozmów pasażerów w bezprzedziałowym wagonie ani odgłosy pociągu. Przewijanie krajobrazu trwało. Chciał się napić wody, ale obie butelki były puste i leżały zgniecione obok laptopa.

Przez chwilę nie miał w głowie żadnych myśli. Czuł, że jest nosicielem pustki, nie potrafił ruszyć się z miejsca, nie miał odwagi szukać jakichkolwiek śladów pamięci w telefonie. Teraz z kolei obawiał się otwarcia laptopa. Co jeżeli znajdzie jakikolwiek element stanowiący impuls do przywołania fragmentu tożsamości, który jednak niczego nie zmieni. Albo okaże się rzeczywistością bolesną, albo wstydliwą czy kompromitującą. Powolnym, mechanicznym ruchem podniósł jednak monitor urządzenia, na którym jakiś czas temu jeszcze pracował. Na pulpicie znajdowały się cztery puste foldery i jeden dokument z tekstem. Otworzył go, rzucił okiem na rzędy zdań, obcych, surowo poukładanych, poskładanych. Może jednak nie były to bezduszne słowa, a tylko takimi się mu wydawały w momencie zetknięcia ze śladem, jakimkolwiek śladem siebie, siebie sprzed jakiegoś czasu. Sprzed chwili, chwil, może godziny albo godzin. Wyraźnie bez koncentracji użył mięśni unoszących żuchwę i dociskał nią część czaszki ze szczęką, jakby próbował znaleźć sposób na skupienie, zapanowanie nad sytuacją, której nie rozumiał. Postanowił przeszukać dysk. Robił to łapczywie, ale systematycznie. Nic. Czyżby ktoś skasował wszystko, czy sam pozbył się wszelkich śladów siebie? Czy może wydawało mu się, że istnieje coś, co można nazwać jego własną przeszłością. Nad czym pracował? Czy w ogóle pracował? Rozejrzał się z niepokojem po wagonie. Spojrzał na siedzącą obok kobietę. Ani ona, ani nikt z pasażerów nie zdradzali śladów niepokoju, zdziwienia. Teraz docierały do niego strzępy rozmów, łoskot pociągu, szelest otwieranych przekąsek, dźwięki wydobywające się z urządzeń komunikacyjnych i relacyjnych. Przewijanie krajobrazu trwało nadal.

Wrócił do dokumentu bez nazwy, który odkrył wcześniej na pulpicie laptopa. Ogarnął wzrokiem całość, tak jakby chciał go unieruchomić i zachować na wszelki wypadek, uchronić przed zniknięciem. Zrobił też jednym ruchem zrzut ekranu. Zaczął czytać. Bardzo powoli. Tekst okazał się poezją, nie wiedział, czy fragmentem, czy oddzielną jednostką. Wiersz nie miał tytułu. Ani autora. Nie rozumiał, o czym czyta. Czytał jednak. Powoli. Od początku do końca. I znów. I po raz kolejny. Raz za razem. Raz za razem. I ponownie. Nie zrozumiał, co czyta. Ta rzeczywistość była dla niego absolutnie obca. Postanowił, mimo to, zaryzykować i wejść w tekst, oddać się przenikaniu, uwiesić się tych słów, jakby one były ostatnim ratunkiem. Mężczyzna był, tak jak pozostali pasażerowie, częścią procesów civilisation of permeation, ale w tym momencie nie był w stanie sobie tego uświadomić.

Szedł przez szare pole liści

szary i zagubiony, na szczyt oliwnego wzgórza

i schował ciężkie od kurzu czoło głęboko

w gorących i pyłem oblepionych dłoniach.

Po wszystkim to. I to był kres.

Każesz mi iść, gdy ślepnąc, gubię drogę,

i czemu przymuszasz mnie, abym wyznał, że jesteś,

przecież już Cię odnaleźć nie mogę.

Już Cię nie odnajduję. Nie ma Cię we mnie.

Ani w innych. Ani w tym kamieniu.

Nie mogę Cię już odnaleźć. Jestem sam.

Zostałem sam z troskami wszystkich ludzi,

które miałem łagodzić w Twoje imię,

ale Ciebie nie ma. O wstydzie bez imienia…

Później powtarzano: przyszedł anioł.

Dlaczego anioł? Ach, to przyszła noc,

by obojętnie kołysać liście drzew.

I zadrżeli we śnie uczniowie.

Dlaczego anioł? Ach, to przyszła noc.

Przyszła noc podobna we wszystkim do pozostałych;

jak wszystkie minęła przed nią.

Tutaj śpią psy, a tutaj leżą kamienie.

Ach, smutny ten, ach, gdy jego trwoga nocy

ujrzy świtanie.

Anioł nie nosi na rękach tak proszącego,

a noce nie rywalizują o przegranego,

który drogę gubi, trwoniąc swój majątek,

przez ojca opuszczony, potępiony,

z łona matki do grobu wpędzony[2].

Słowa go uwodziły i zawodziły jednocześnie. Przez chwilę wydawało mu się, że kobieta na siedzeniu obok powiedziała coś na głos. Ale nie odwrócił głowy, nie spojrzał w jej kierunku. Czytał. Wyobrażał sobie tego biednego człowieka, który odczuwał trwogę samotności, opuszczenia, przegranej, jakiegoś rodzaju bezdomności, którego on nie rozumiał. Kim był ten, którego opuszczony i zrezygnowany wędrowiec nie mógł odnaleźć? Dlaczego jego imię nie pada? Albo chociaż jakieś określenie? Czy istniał, czy raczej się ukrywał, może nie wysłał posiłków wędrującemu samotnie, może wygnanemu z miasta, w którym było mu dobrze? Zadawał sobie pytania i czytał dalej.

Nie wiedział, co oznacza słowo „anioł”, chciał skorzystać z narzędzi ekranowych i znaleźć podpowiedź, ale wyjaśnienie nie istniało. Dlaczego powtarzano, że przyszedł ktoś, kto nie istnieje, i dlaczego tego kogoś pomylono z nocą, zastanawiał się. Czy przyjście anioła dostrzegli uczniowie? Raczej nie, skoro spali, ale z jakiego powodu zadrżeli? I kto powtarzał tę opowieść? Czy wędrowiec przeżywał trwogę życia w przenikalnej rzeczywistości, czy i przez kogo został zdradzony w czasie realizowania zadania? Czy była to obrona oblężonego miasta i jego mieszkańców? Myślał i drapał się po czole.

Wyciągnął przed siebie nogi, nie zwracając już uwagi na ubłocone skórzane buty. Czytał, a właściwie to tekst czytał jego. Nie myślał o tym, by szukać śladów siebie, by zapytać pasażerkę z siedzenia obok o kierunek podróży, aktualną lokalizację pociągu albo nawet o to, czy w trakcie podróży rozdawana jest woda do picia. Był spragniony. Wysuszonymi ustami poruszał niemal niezauważalnie i tylko w momencie, gdy jego myśli koncentrowały się na najbardziej obco brzmiących wersetach. Nie dawało mu spokoju zdanie o nieistniejącym bezimiennym w wędrowcu, w innych ani w kamieniu. Podobnie ostatnie wersety, brzmiące jak spełnienie przepowiedni obłąkanego starca, którego nikt nie traktował poważnie, nawet w innym świecie, gdy jeszcze miało to jakieś znaczenie. Teraz poczuł ukłucie. Aż się wyprostował. Miał wrażenie, że kiedyś czytał tekst, w którym syn zakrywał twarz dłońmi. Był wzywany przez niewidzialnego króla. Ale ojciec nie przeklął syna, za to dziwił się, skąd u dziecka w czasie podróży dreszcze. Nie pamiętał jednak zakończenia. I jeszcze ten o bosym królu, uciekającym po wapiennym wzgórzu przed szalonym synem, który chciał go zabić. Bosy król płakał, biegł jak zaszczute zwierzę, oglądając się za siebie, drżał nawet wtedy, gdy wiatr poruszał szarozielone liście drzew, które nocą były tylko szarymi liśćmi. Nie pamiętał finału tej opowieści, nie był w stanie odtworzyć zakończenia historii bosego króla.

Natychmiast opanowało go zwątpienie w prawdziwość tego, co czytał, co myślał, co mu się przypominało albo wyobrażało. Jakby dotknął zimnego wieloświata, zawierającego wszystko inne. Albo wspomnień kogoś innego.

Ale jak to możliwe, skoro czuł w sobie pustkę, której nie był w stanie ubrać w żadne słowa, ramy ani struktury. A jednocześnie przeczuwał, że pustka ta przejmuje w nim coraz to nowe obszary. Wyciągnął przed siebie, nad oszczędną klawiaturę urządzenia, brudne dłonie. Nie poznawał ich, były jak przeszczepione, dotykał nimi twarzy, niby delikatnie, a jednak na kościach jarzmowych czuł intensywność kontaktu, niemal ugniatania, formowania. Opadł na siedzenie. O niczym teraz nie myślał, patrzył tępym wzrokiem w siedzenie przed nim, potem w okno pociągu.

Jednak coś pamiętał, wiedział, może aż nadto, o sobie. Miał w świadomości, czym jest rdzeń jego osoby. Wyprostował się, przylgnął łopatkami do siedzenia i uniósł brodę tak, że widział rzeczywistość nad głowami pasażerów w wagonie bezprzedziałowym dalekobieżnego pociągu. Poprawił marynarkę, obciągając również rękawy. Znajdował się w zamkniętej przestrzeni z przypadkowymi ludźmi, których nie znał. I których w innej sytuacji nie miałby możliwości spotkać, ale równie dobrze mogliby to być inni ludzie. Inny zestaw ludzi. Było to dla niego obojętne, kto jedzie w wagonie, w pociągu, przed nim i za nim. Nie wiedział nic o kobiecie na siedzeniu obok. Gdyby spotkał ją jutro w innym miejscu, pewnie by jej nie rozpoznał. Z tak niewielkiej odległości trudno spojrzeć na nieznaną twarz, na twarz obcego, innego, skoncentrować wzrok, choć przez chwilę, na poszczególnych jej fragmentach, doskonałościach i niedoskonałościach, znakach szczególnych, włosach, a co dopiero na nosie, uszach, szyi. Trudno odwracać głowę i przyglądać się z bliska cudzym dłoniom, analizować estetykę palców, zwłaszcza lewego kciuka, zastanawiać się nad światłem czoła. Bliska odległość nie wystarczy, konieczna jest ciekawość, połączona z jakimś rodzajem odwagi, a może zainteresowania. Nie. To nie to. Był człowiekiem wybitnie obojętnym, zwłaszcza na zwyczajność, przeciętność, powtarzalność, masowość, banalność, elastyczność i fragmentaryczność. Kiedyś, czego nie mógł teraz pamiętać, zostawiono mu testament w postaci słów: „Pamiętaj, nigdy nie zadowalaj się namiastkami”. I nawet jeśli jadąc teraz pociągiem, nie miał świadomości ich wagi, składały się one na rdzeń jego bycia sobą.

Miał przedziwną zdolność koncentracji na detalach i szczegółach, które dla większości ludzi były bez znaczenia. Pomijał za to elementy, które stanowiły dla populacji szczególny obszar zainteresowań, tak jakby nie uczestniczył w rywalizacji o ograniczone zasoby atrakcyjnych zjawisk i fenomenów. Gdyby kobieta nachyliła się i zajrzała, co czyta, nawiązała rozmowę, odważyła się wejść w jego przestrzeń, zaproponować jakiś rodzaj bezpieczeństwa opartego na słowach, być może chciałby ją pamiętać. Tak, na pewno by ją zapamiętał. Trudno nie pamiętać ludzi, którzy mają odwagę wejść w świat subtelnego, nieoczywistego i bezkierunkowego spustoszenia, na które pozwoliła bezczelnie pustka. Jednak kobieta nie wychyliła się poza obręb własnej strefy podróżnego komfortu, siedzenia numer sześćdziesiąt cztery. Dlatego nigdy nie poprosi jej, żeby wysiadła z nim na stacji numer dwanaście, głównej stacji obszaru względnego bezpieczeństwa. Może również dlatego, że jego przeznaczeniem było przeżywanie życia jako udręki, zarówno w całości, jak i na poszczególnych etapach jego trwania. Nie mogłyby mu sprawić radości spacerowanie z kimś pod rękę, trawienie pokarmu, taniec, sen, spektakle publiczne i uczestnictwo w rytuałach angażujących dziesiątki lub setki osób wokół jakiejś idei, dotyczącej ludzi albo innych zwierząt, pracy, rywalizacji, dźwięków, a nawet jedzenia.

Tak, to pamiętał albo tego nie zapomniał o sobie. Ta wiedza wystarczyła mu w zupełności, aby wychylić myśli ku przyszłości. By zainteresować się, dokąd zmierza, w jakim celu, gdzie wysiada. Przeżywanie udręki miało w nim prawdziwie fizyczny rozmiar, nie było pozą, formą ucieczki przed radościami codziennej egzystencji, która towarzyszyła innym ludziom. Był artystą cierpienia, miał do tego talent, smykałkę, a jednocześnie potrafił się dziwić i śmiać. Nigdy nie brakowało mu poczucia humoru, tworzył też na poczekaniu opowieści zbudowane na powszechnie dostępnych absurdalnych sytuacjach i zdarzeniach zaplanowanych. Często, choć akurat tego aspektu nie pamiętał, podkreślano to w towarzystwie, doceniano, a kilka osób podobno darzyło go za to sympatią. Pewnie wykorzystywał tę zdolność, aby ulżyć odczuwaniu przejmującego bólu, a także by zmylić otoczenie, które mogło dzięki jego poczuciu humoru myśleć, że ma całkiem przyzwoite życie. Pracował też bez wytchnienia. Pewnie po to tylko, by zagłuszyć choćby na chwilę nieznośną świadomość kruchości, przemijalności, a jednocześnie trwałości i niezbywalności życiowej udręki. A przecież w jego ojczyźnie filozofowie, czego nie pamiętał, wychwalali próżnowanie. Podobnie jak podróżowanie.

Przeżywanie życia jako udręki nie było jakąś odmianą pesymizmu, było to konkretne, abisalne rozpostarcie w sieci i strukturze następujących po sobie dni. Przeżywanie udręki – niezbywalne, głębokie i długotrwałe, uczynienie z niej pokarmu codzienności – tak, to była jego tożsamość. Składało się na nią też wchodzenie w przestrzeń fizycznego bólu i wewnętrznej udręki ludzi, których egzystencja już dawno się zakończyła. Wyobrażał sobie ich życie w biedzie, wchodził w przestrzeń tego doświadczenia, w jakiś nieprzytomny, niekontrolowany sposób stawał się jego częścią. Raczej wyobrażoną, przecież nie było go tam, gdy głodowali. Ale rozpływał się w ich skończonych i zamglonych oczach, w pomarszczonych twarzach i rękach twardych jak skorupa od pracy, w popękanych palcach, zakrwawionych stopach. W ich bezruchu odnajdywał sens agonii w poszczególnych obszarach, w których znaleźli się zupełnie przypadkowo. Doświadczał ich tęsknot, niespełnionych marzeń, utraconych szans i fałszywych nadziei, łez i rozpaczy, czekania na wybawienie przez ślepy i bezwzględny los, zdrad, masowego i indywidualnego zła, samotności trawiącej ich przez lata, niespełnionych miłości, odrzuconych uczuć, złamanych obietnic, lamentu nad bliskich konaniem, zagubienia w narzuconym przez życie pochodzie po pył nicości i pokarm, którego starczyło najwyżej na kilka dni, i wodę, którą zużywali w długiej kolejce oczekiwania w cieniu niskiego muru oddzielającego ich od krainy zasobności, dającej spokój. Rozmyślał nad tym, co czuli w godzinie śmierci, jakie obrazy przywoływali, o kim myśleli, czy o domownikach, czy może o przed światem ukrytej ukochanej osobie. A może o sobie, nad rzeką, na łące, może pod wierzbą, z czasu młodości, w świecie doskonałej asymetrii, niezmącenia, ale i niedostępności dla tego, co okazało się przyszłością. I dla tych, którzy zagnieździli się w ich teraźniejszości. Nie planował tego, nigdy, spadało to na niego jak zła wróżba, przekleństwo albo nieudane życzenie. Jak czarne ptaki po deszczu, który zawsze zdolny jest wypłukać składniki odżywcze.

Od dziecka, o czym teraz jeszcze nie wiedział, był wrażliwy na ludzkie twarze. Zwłaszcza na oczy. Podobnie jak na oczy innych zwierząt. Ale też kończyny, sposób poruszania się. Odnosił to do pracy, wysiłku, kojarzył wyłącznie ze zmęczeniem, cierpieniem, może potępieniem. To ich poruszanie się – pracowanie, uciekanie, polowanie, chwilowe przetrwanie, posilanie, rozmnażanie – nie dawało spokojnego snu, regenerowało tylko w jakiejś części, zmuszało kolejnych do powtarzania zabiegów składających się na nierówny pochód. Ludzi i innych zwierząt.

Spojrzał w okno. Przewijanie krajobrazu odbywało się w wolniejszym tempie. Mógł patrzeć na rozdzielność obłoków, drzew, traw, a nawet kwiatów. Domów, fabryk, mostów, innych pociągów, całej ich sieci. Jeszcze tego nie wiedział, ale dalekobieżny skład oznaczony numerem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt zbliżał się do stacji numer dwanaście, głównej stacji obszaru względnego bezpieczeństwa.

Pociąg się zatrzymał. Wszyscy pasażerowie, jak na komendę, wstali z miejsc, zabrali bagaże i ustawili się w regularnej kolejce do wyjścia. Z jednej i drugiej strony wagonu. Wyjrzał przez okno. Na rozświetlonym peronie widział podróżnych, którzy wysiadali, ale też oczekujących na podróż, ustawionych w równych rzędach. Wychylił się jeszcze bardziej. Zobaczył fragment wysokiej ściany, zbudowanej z metalu i szkła. I schody w dół i w górę. W wagonie nie było już nikogo poza nim. Domyślał się, że może to być końcowy etap podróży. Za oknem tłum gęstniał. Ludzie szli w dwóch kierunkach: w stronę ściany i w przeciwną. Wstał z miejsca i rozejrzał się dokładnie. Sięgnął po płaszcz. Był ciężki. Założył go na siebie, wyjąwszy z rękawa szalik w kolorze zgniłej zieleni, który zawinął bez większej uwagi wokół szyi. W kieszeni płaszcza miał jeszcze czarną czapkę i czarne rękawiczki ze skóry, ale nie wyjmował ich, żeby nie tracić czasu na dodatkowe czynności. Schował laptop do torby, która była zniszczona, wyraźnie popękana i pozaginana. Wyglądała na wysłużoną. Ale nie zastanawiał się teraz nad tym, był zdziwiony, ale sytuacja, w której się znalazł, nie pozwalała na rozproszenia.

Stanął w świetle peronu. Rozejrzał się. Wydawało mu się, że dworzec wyraźnie opustoszał. W przeciwnym kierunku ruszył z dużą prędkością pociąg. Spojrzał na wielki ekran zawieszony po drugiej stronie ściany ze szkła i metalu. Wyświetlony był numer pociągu – tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt sześć. W głębi peronu, na kolejnym torze czekał następny skład. Wychodzili z niego pasażerowie. Na lokomotywie widniał numer trzysta dwadzieścia pięć.

Nie wiedział, w którym iść kierunku. Nie było żadnych oznaczeń. Obserwował przez chwilę podróżnych. Zwrócił uwagę, że większość z nich kieruje się w stronę przeciwną do ściany ze szkła i metalu, jakby byli stąd i wiedzieli doskonale, gdzie są i dokąd idą. Zauważył, że niemal wszyscy ubrani są na ciemno. Jego szary płaszcz wyróżniał się wyraźnie w tłumie ludzi. Postanowił założyć czarną czapkę. Sięgnął do kieszeni. Wyjął ją razem z rękawiczkami. Ale rękawiczek nie mógł włożyć, były zdecydowanie za małe. Gdy nie zmieściła się ta na lewą dłoń, spróbował z drugą. Bezskutecznie. Nie marnował czasu na rozmyślania, rzucił okiem na poniszczoną torbę, brudne buty i ruszył tam, gdzie inni. Rękawiczki włożył z powrotem do kieszeni. Zapiął płaszcz na kilka guzików, poprawił na ramieniu torbę i czekał, aż ruchome schody uniosą go na powierzchnię. Spoglądał w dół za siebie, na ludzi przesuwających się po drugiej stronie. Początkowo obawiał się, że jego szary płaszcz będzie zwracał uwagę wszystkich, ale nikt mu się nie przyglądał. Przynajmniej takie miał wrażenie.

Poczuł uderzenie silnego wiatru. Zacinał deszcz. Było zimno. Znacznie ciemniej niż na dworcu, na którym wysiadł, ale ciepłe światło dobiegało z każdej strony miasta. Z latarni stojących przy równych czteropiętrowych budynkach, ale też tych niższych. Od ulic, którymi nie jeździły samochody, ale, jak się okazało, szybkie, krótkobieżne pociągi. Ludzie wsiadali i wysiadali. Wysiadali i wsiadali. Szerokie chodniki przy przystankach były zatłoczone, ale nie było chaosu. Mieszkańcy i rezydenci sprawiali wrażenie, jakby się nigdzie nie spieszyli, jakby nie mieli ochoty wyróżniać się z tłumu. Poza hukiem pociągów, mechanicznymi odgłosami maszyn poruszających się po torach, ruszających lub hamujących, nie docierały do niego wyraźne dźwięki. Gdy żaden pociąg nie ruszał, ani się nie zatrzymywał, słychać było tylko systematyczne kroki ludzi, którzy wypełniali przestrzeń miasta.

Nie