Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy naród ma swoje legendy. Należą. do niego jak kraj, jak góry i doliny, w których żyje. Kiedyś legendy nie były zapisywane, przetrwały dzięki temu, że z pokolenia na pokolenie były opowiadane. Często rzeczywistość wydawała się gawędziarzom nudna, dlatego ubarwiali swoje opowieści, a bohaterom przypisywali niesamowite siły. Tyle już pokoleń chętnie słucha opowieści o Robin Hoodzie, Wilhelmie Tellu, o Rolandzie czy o założeniu Rymu. Książka dowcipnie ilustrowana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 63
Tytuł oryginałuDIE SCHÖNSTEN EUROPÄISCHEN SAGEN
Text by Dimiter Inkiow Illustrations by Wilfried Gebhard Copyright © Ellermann Verlag GmbH, Hamburg, 2009 Copyright © for the Polish edition by Media Rodzina Sp. z o.o., 2014Puszka Pandory, Europa oraz Orfeusz w świecie podziemnym pochodzą z Dimiter Inkiow, Orpheus, Sisyphos & Co. © 2001 by Gabriel Verlag (Thienemann Verlag GmbH), Stuttgart – Wien
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-7278-965-5
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Dla Hannah
Każdy naród ma swoje legendy, swoje historie ludowe. Legendy należą do niego jak kraj, jak góry i doliny, w których żyje.
Przez setki lat legendy nie były zapisywane.
Dlaczego? Kiedyś nie było jeszcze papieru. Pisano na pergaminie. Pergamin robiono z koziej lub owczej skóry i był bardzo, bardzo drogi.
No i niewiele osób potrafiło czytać, a jeszcze mniej pisać. Legendy przetrwały dzięki temu, że z pokolenia na pokolenie były opowiadane, i dlatego czasami nazywa się je gawędami.
Byli tacy, co opowiadali je zawodowo, robili to na jarmarkach, gromadząc wokół siebie słuchaczy. Każdy gawędziarz wyśpiewywał bądź opowiadał legendy na swój sposób. I każdy chciał wywrzeć na swoich słuchaczach jak największe wrażenie.
Opowiadali o życiu i o śmierci, o biednych i bogatych, o dobru i złu.
Wiele legend odnosi się do prawdziwych wydarzeń historycznych.
I tak na przykład Pieśń o Nibelungach opowiada wydarzenia z czasów wędrówek ludów, gdy królami byli Gunter i Attyla. Również Pieśń o Rolandzie i legenda o Golemie, który chronił Żydów w praskim getcie, bazują na faktach.
Ale dlaczego legendy wydają się tak fantastyczne i niesamowite? Ponieważ rzeczywistość wydawała się gawędziarzom nudna! Dlatego właśnie przypisywali bohaterom legend niesamowite siły — by ci potrafili ścinać kilka głów naraz czy pokonać straszliwe, ziejące ogniem potwory lub skrzydlate smoki o sokolich szponach albo o lwich łapach.
Im dłużej legendy były przekazywane z pokolenia na pokolenie, tym bardziej je ubarwiano.
Bohaterowie legend są dziś od nas zbyt oddaleni, by mog-li się nam wydawać prawdziwi. Kto chciałby wykąpać się we krwi smoka, tak jak to zrobił Zygfryd? Nawet wiedząc, że będzie potem nieśmiertelny. Brak chętnych.
Mimo to legendy oczarowują nas ciągle — dlatego dzisiaj są żywe.
Czarodzieje i magicy szukali tego źródła przez setki lat. Królowie i bogacze byli gotowi wydać majątek, by móc napić się wody wiecznej młodości. Starzy ludzie opowiadali o niej swoim wnukom, ci opowiadali o niej później swoim wnukom, a wnukowie wnuków opowiadali o niej z kolei swoim wnukom: „Gdzieś na świecie istnieje źródło wiecznej młodości. Jego woda jest krystalicznie czysta i zaczarowana. Pachnie kwiatami i wiosną. Kiedy człowiek pije tę wodę, z każdym łykiem staje się młodszy”.
Stara norweska legenda mówi, że źródło młodości ukryte jest gdzieś w lasach Norwegii. Daleko na północy, tam, gdzie zima trwa osiem miesięcy.
W tamtych okolicach na skraju lasu żyło kiedyś stare małżeństwo. Mężczyzna był myśliwym, kobieta zbierała grzyby i czekała przed chatą na powrót męża z łowów.
Za każdym razem, gdy mąż wracał do domu, mówiła:
— Tak bardzo się o ciebie martwiłam. Nie wiem, co zrobię, jeśli kiedyś nie wrócisz z polowania.
— Ja również się o ciebie martwię — odpowiedział jej starzec. — Boję się, że może ci się coś przytrafić, gdy jestem poza domem.
Pewnego dnia mężczyzna upolował młodego renifera. Ucieszył się i pomyślał: „Mięsa wystarczy nam przynajmniej na kolejne trzy tygodnie. Będę mógł zostać dłużej w domu”.
Po chwili jednak zorientował się, że nie jest w stanie zataszczyć całego łupu do domu. Pochylił się nad zwierzęciem, aby odciąć przynajmniej udziec.
Nie potrafił się jednak podnieść. Był już bardzo stary. Zrozpaczony klęczał obok martwego renifera i zaczął płakać.
— Po co zabiłem to biedne zwierzę, skoro nie potrafię swego łupu przynieść do domu? — szlochał.
Był tak smutny, że aż chciał umrzeć.
Nagle usłyszał cichy głos:
— Nie płacz, starcze, pomogę ci.
Starzec rozglądnął się dookoła i ze zdziwieniem zauważył obok siebie malutkiego skrzata, nie większego niż dłoń.
— Nie znasz mnie, ale ja znam ciebie — odezwał się skrzat. — Znam cię nawet bardzo dobrze. Twoją żonę też. Wasze suszone grzyby są bardzo smaczne.
— Skąd o tym wiesz? — spytał zdziwiony starzec.
— Skąd? Zjadam je. Potajemnie.
— Jak mam to rozumieć?
— Mieszkam blisko waszego domu. W starym, wysokim pniu za twoją chatą, na brzegu lasu. Ostatniego roku zima była, jak wiesz, bardzo długa. Moje zapasy się skończyły. A ponieważ nie chciałem umrzeć z głodu, po prostu zakradłem się do twojej chaty. I grzyby, które znalazłem w komórce, bardzo, ale to bardzo mi smakowały. Suszone mięso też było smaczne. Wyśmienicie dosolone.
— Często bywałeś u mnie?
— Czy ja wiem? Nie za często. Tylko wtedy, kiedy byłem głodny — zaśmiał się skrzat. — Uratowałeś mi życie, nie wiedząc o tym. I teraz cię za to wynagrodzę. To znaczy, spłacę teraz moje długi. Pomogę ci zanieść renifera do domu.
— Nie potrafisz. Jesteś zbyt mały. A ja zbyt stary.
— Coś ci pokażę. Chodź ze mną.
— Nie mogę się podnieść — westchnął starzec. — Jestem za słaby. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
— To posuwaj się za mną, tak jak potrafisz. To niedaleko. Zaraz za tym drzewem.
— A co tam jest?
— Źródło, ale bardzo szczególne źródło. Jedyne na świecie źródło młodości. Gdy napijesz się wody z tego źródła, z każdym łykiem będziesz młodszy o rok.
— Ależ to niemożliwe! Kpisz sobie ze mnie.
— Chodź za mną, starcze. Sam się przekonaj!
Ostatkiem sił starzec powlókł się za skrzatem.
Znalazł źródło i zaczął pić. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, piąty łyk… dziesiąty. I z każdym łykiem w jego ciało wstępowały nowe siły.
W tafli wody widział własne odbicie. Naprawdę z każdym łykiem stawał się o rok młodszy. Starzec zaczął liczyć swoje lata w odwróconej kolejności:
— Osiemdziesiąt sześć, osiemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt cztery… — i tak dalej.
I nagle miał sześćdziesiąt lat, potem pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści pięć, trzydzieści cztery… trzydzieści jeden…
Przestał pić, gdy miał dwadzieścia dziewięć lat, zerwał się radośnie i zawołał:
— Ale moja staruszka się zdziwi! Czy i ją mogę tu przyprowadzić?
— Ależ oczywiście! — zaśmiał się skrzat. — Przecież ci mówiłem, że jej grzyby bardzo mi smakowały.
Starzec, który stał się dwudziestodziewięcioletnim mężczyzną, zarzucił sobie na barki renifera i pobiegł do domu.
Jego żona już czekała na niego. Zobaczyła młodego mężczyznę, który podążał w jej kierunku, i nie mogła uwierzyć własnym oczom.
— Powiedz — spytała — czy to ty? Czy może twój syn, o którym nic nie wiem?
— To ja, staruszko! Chodź ze mną! Stał się cud. Pokażę ci źródło. Źródło z zaczarowaną wodą. Z każdym wypitym z niej łykiem staniesz się o rok młodsza.
— Czy to możliwe?
— Spójrz na mnie!
Staruszce aż zabłysły oczy, podniosła się i podążyła za mężem.
Wkrótce dotarli do źródła i kobieta zaczęła pić.
I tak jak wcześniej jej mąż, tak teraz ona mogła liczyć swoje lata w odwrotnym kierunku:
— Osiemdziesiąt sześć, osiemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt trzy… osiemdziesiąt…
Zobaczyła w wodzie własne odbicie. Widziała, jak zmienia się jej twarz. Z tej ogromnej radości i napięcia zemdlała.
Szybko jednak znowu oprzytomniała i piła dalej.
— Och… — westchnęła nagle i ponownie zemdlała.
Znowu szybko oprzytomniała i piła dalej. Mężowi cała ta sytuacja zaczęła się powoli nudzić, bo żona co chwilę na przemian mdlała i przytomniała.
— Pójdę już do domu — oznajmił mężczyzna. — Zacznę smażyć mięso. Uważaj na siebie i nie pij za dużo!
— Jakoś sobie poradzę! — zawołała kobieta. — Właśnie mam sześćdziesiąt lat.
Mężczyzna poszedł do chaty, nakrył do stołu, usmażył mięso i czekał na żonę.
Ale ona nie nadchodziła.
W końcu zaczął się niepokoić. Poczekał jeszcze chwilę. Wreszcie jednak nie wytrzymał i ruszył w kierunku źródła po żonę.
— Co się z tobą dzieje? — wołał już z daleka. — Dlaczego nie wracasz do domu?
I nagle usłyszał dziecięcy głos:
— A kuku! Tutaj jestem!
Mężczyzna podszedł do źródła i nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Dwuletnia dziewczynka miała na sobie starą sukienkę jego żony.
— Nie pij więcej! — zawołał przerażony. — Nie chcę mieć dziecka za żonę.
Ściągnął z dziewczynki mokre ubrania. Nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać.
Jego żona po prostu wypiła zbyt dużo wody ze źródła młodości.
— Tato! Tato! — odezwała się dziewczynka.
— Nie jestem twoim tatą. Jestem twoim mężem. Teraz muszę czekać, aż będziesz dorosła. Ale nie szkodzi. Co roku będę pił łyk ze źródła młodości. W ten sposób za kilka lat będziemy w tym samym wieku.
Jak powiedział, tak zrobił.
I tak żyją być może do dzisiaj.
Na dalekiej Północy żył kiedyś rybak, który nazywał się Olaf Osteson. Pewnego dnia Olaf wrócił do domu, nie złowiwszy ani jednej ryby.
— Morze zamarzło — oznajmił żonie. — Nie mogłem łowić. W drodze powrotnej do domu przeleciało mi coś czarnego nad głową i od tamtej chwili mdli mnie. Jestem zmęczony. Chyba od razu pójdę do łóżka, żeby trochę odpocząć.
— Twoja głowa jest gorąca — zauważyła żona. — Na pewno się przeziębiłeś.
— Nie, nie, to coś innego — odpowiedział Olaf. — Przecież ci mówiłem, że coś czarnego przeleciało nad moją głową. Od tamtej chwili jestem jakby zdrętwiały. Podaj mi Biblię. Słowo Boże na pewno będzie mi pomocą.
Olaf chciał czytać Biblię, ale nie potrafił. Powieki miał ciężkie jak z ołowiu, jego ręce były ciężkie jak z ołowiu i nogi również.
— Coś dziwnego się ze mną dzieje — wyszeptał Olaf. — Muszę spać. Proszę, nie budź mnie…
I zasnął.
Olaf spał jak zabity. Jeden dzień. Dwa dni. Trzy dni.
Czwartego dnia żona próbowała go obudzić. Ale nie udało się jej.
Olaf Osteson nie był wprawdzie martwy, ale nie był też żywy. Znajdował się gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią.
Tak twierdził lekarz, którego wezwała jego żona.
— Nie potrafię pomóc Olafowi — oznajmił lekarz.
Wtedy kobieta wezwała księdza.
— Nie potrafię mu pomóc — powiedział również ksiądz. Ale przynajmniej dodał jej drobinę otuchy. — Zostaw go w spokoju — doradził. — Odczekajmy, zobaczymy, co się stanie. Może sam się obudzi.
Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Żona Olafa musiała spędzić je sama — ze śpiącym w łóżku Olafem.
Potem nadszedł Sylwester. Ale i noc sylwestrową musiała spędzić samotnie.
Dopiero po trzynastu dniach Olaf pierwszy raz się poruszył i powiedział:
— Wody. Podaj mi wody!
Żona podała mu święconej wody, którą zostawił u nich ksiądz.
Wtedy Olaf przebudził się na dobre, usiadł w łóżku i oznajmił:
— Nie uwierzysz, gdzie byłem przez ten cały czas.
— No to opowiedz — zachęciła go pełna wyczekiwania żona. — We wszystko ci uwierzę.
— Przeżyłem coś, czego żaden żyjący człowiek nie przeżył.
— To znaczy?
— Moja dusza odbyła długą podróż. Najpierw jechałem na czarnym koniu. Był to dziki kary koń. Ścigały nas dzikie psy. Były rozwścieczone, ich nozdrza ziajały ogniem. Ale mój koń nie rżał. Pędził w dzikim galopie, a psy za nim. I wiesz, wcale nie ujadały. Nie było słychać żadnego dźwięku. Byłem tak przerażony, że włosy stały mi dęba.
— I co było dalej?
— Dotarłem do krainy, gdzie w powietrzu wisiała groza. I nagle mój kary koń znikł. Musiałem na bosaka przemierzać pole pełne kolczastych krzewów. Zakrwawiłem sobie stopy. Dotarłem do bagna. Grzęzłem po kolana w błocie. Ledwo wyszedłem z bagien, a zaraz zaczęła się kraina lodu. Musiałem na bosaka przemierzać przejmujące chłody. Nie mogłem zawrócić, musiałem iść dalej i dalej…
— I co się w końcu stało?
— Dotarłem do przepaści. W głębi szalała rzeka, rwąca rzeka. Oba brzegi łączył tylko bardzo wąski mostek, musiałem przez niego przejść.
— I udało ci się?
— Straszliwie się bałem. Ale musiałem iść dalej. Na moście czaił się zielony jadowity wąż. Za nim siedział pies szczerzący zęby. Za psem stał czarny byk, który wściekle szurał kopytami i nastawiał na mnie rogi.
Widziałem przed sobą ludzi. Właściwie nie ludzi, tylko ludzkie dusze. Wyglądały jak cienie. Niektóre dusze zostały ukąszone przez węża. Spadały wtedy z mostu głęboko w otchłań. Innym duszom udało się przejść obok węża, ale zostały rozszarpane przez psa. A jeszcze inne zepchnął w otchłań byk.
— A co się stało z tobą?
— Mnie się udało! Zmory przepuszczały również inne dusze. Dusze ludzi, którzy w swoim życiu nie zrobili niczego złego. Za mostem podszedł do mnie anioł i odprowadził mnie do raju. Tam widziałem dusze, które żyły w wiecznym pokoju. A było tam tak pięknie, że nie potrafię ci tego opisać. Ale musiałem iść dalej.
— Jeszcze dalej?
— Nie uwierzysz, ale anioł pokazał mi sąd ostateczny. Dusze muszą bardzo długo czekać, zanim staną na sądzie ostatecznym. Skąpcy chodzą niecierpliwie tam i z powrotem w płaszczach z ołowiu. Nie potrafią ich ściągnąć, a czekanie trwa czasami wieki, tłumaczył mi anioł. Oszuści muszą nosić na sobie płonące ubrania. Mordercy, brodząc po kolana w bagnie, noszą przez cały czas swoje ofiary na plecach. Ich męczarnie są nie do opisania. Nic nie może ich wybawić. Każdy musi stawić się na sąd ostateczny, ale grzesznicy zwlekają. Boją się, że wszystko zostanie tam położone na wagę i prawda zostanie ujawniona.
— I ty to wszystko przeżyłeś?
— Przysięgam na zbawienie własnej duszy.
— Ale jak znalazłeś drogę powrotną?
— Anioł posłał mnie z powrotem. Powiedział: „Idź z powrotem na ziemię, Olafie. I opowiedz wszystkim, co ich tu czeka. Każdy na ziemi powinien się nad swoim życiem dobrze zastanowić. Tylko wtedy przejdzie przez most, by móc cieszyć się życiem wiecznym”.
Olaf Osteson zerwał się z łóżka i ruszył do kościoła, aby opowiedzieć wszystkim o swoim śnie.
Dawno, dawno temu żył w Anglii rozbójnik. A ponieważ był sprawiedliwym rozbójnikiem, stał się sławny na cały świat. Zabierał pieniądze bogatym i dawał je biednym. Nazywał się Robin Hood.
Właściwie nazywał się hrabia Robin von Huntingdon i pochodził ze starej arystokratycznej rodziny. Hrabia Robin nie mógł jednak zbyt długo korzystać z arystokratycznych przywilejów. A było to tak. Król Anglii Ryszard, nazywany z powodu swej wielkiej odwagi Lwie Serce, brał właśnie udział w wyprawie krzyżowej. Na czas nieobecności zlecił rządy krajem swojemu bratu księciu Janowi.
W przeciwieństwie do Ryszarda Lwie Serce, książę Jan był niedobrym i rozrzutnym człowiekiem. Wszystkie swoje dobra ziemskie najpierw doprowadził do ruiny, a potem sprzedał. Dlatego nazywano go też Janem bez Ziemi. Gdy potrzebował pieniędzy, był zdolny do najgorszych rzeczy. A pieniędzy potrzebował zawsze.
— Znowu nie jesteśmy w stanie opłacić żołnierzy, Wasza Wysokość — oznajmił mu kiedyś skarbnik królewski.
— Nie powinni bezczynnie sterczeć, tylko sami na siebie zarabiać — odpowiedział książę.
— Co macie na myśli, panie?
— Jest sporo bogatej szlachty, która ma dużo pieniędzy, na przykład hrabia Robert von Huntingdon. Wystarczy przecież splądrować jego zamek i pozbędziemy się naszych finansowych zmartwień.
— Ależ, Wasza Wysokość…
— Żadnego ale! Potrzebujemy pieniędzy czy nie?
— Oczywiście, że potrzebujemy.
— W takim razie napadniemy na zamek hrabiego Huntingdona. To rozkaz!
Dwa tygodnie później królewscy żołnierze zaatakowali zamek hrabiego. Hrabia Robert i jego żona zostali zamordowani. Skarbiec zrabowano. Straż zamkowa zginęła w nierównej walce. Tylko Robin, młody syn hrabiego, zdążył się uratować ucieczką.
Ukrył się w wielkim lesie — w lesie Sherwood.
Tam też poprzysiągł zemstę napastnikom.
— Książę Jan rządzi nami nie jak król, tylko jak rabuś! — Nie umiał powstrzymać gniewu. — Tak długo jak król Ryszard Lwie Serce, nasz prawdziwy król, jest nieobecny, będę chronił wszystkich biednych i prześladowanych, tak mi dopomóż Bóg. Będę zabierał pieniądze bogatym i rozdzielał je wśród biednych. Będę bronił słabych, a zwalczał potężnych.
Wkrótce wokół młodego hrabiego zaczęły gromadzić się setki niezadowolonych i prześladowanych. Każdy z nich miał jakiś powód, by walczyć przeciwko księciu Janowi. Wszyscy byli uzbrojeni w łuki, noże i miecze.
— Przyjaciele! Jest nas niewielu. Nasz wróg ma nad nami przewagę liczebną. Tylko podstępem możemy go zwyciężyć, podstępem i zwinnością. Musimy atakować wroga z zaskoczenia i równie szybko znikać. Musimy być dla niego w lesie niewidoczni — oznajmił młody hrabia swoim zwolennikom.
— Dobrze. Ale jak mamy to zrobić?
— Liście są zielone i trawa jest zielona. Dlatego wszyscy będziemy nosić zielone ubrania. Jeśli któryś z nas ukryje się w trawie, z odległości dziesięciu kroków nikt go nie zauważy.
Wszyscy uznali, że pomysł jest dobry.
— Tak, załóżmy zielone ubrania! — krzyczeli.
Robin pierwszy kazał sobie uszyć zielony strój. Miał też zielony kaptur. Gdy nałożył go na głowę, stawał się niewidoczny w zielonym morzu liści. Jego przyjaciele zaczęli go nazywać Robin Hood, co po polsku znaczy Robin Kaptur.
Robin Hood nigdy nie rozstawał się z trzema rzeczami: swoim łukiem, kołczanem ze strzałami i rogiem. Rogiem mógł zawsze zwoływać swoich ludzi — wszystkich, którzy przyłączyli się do niego.
Niedaleko lasu Sherwood leżało miasto Nottingham. Napady Robin Hooda na możnych i bogaczy wprawiały szeryfa Nottingham w tak wielką wściekłość, że wysłał do lasu Sherwood setki żołnierzy, by schwytano rozbójnika.
Robin Hood i jego ludzie potrafili się jednak ukryć tak dobrze, że nie udało się nikogo złapać.
— Przegnałem Robin Hooda i jego ludzi z lasu Sherwood — oznajmił szeryf dumnie. — Udało nam się pozbyć tych okropnych rabusiów.
Nie przypuszczał, że w rzeczywistości Robin Hood znajduje się całkiem blisko.
— Pozwólmy mu wierzyć w to, że przegnał nas z lasu — oznajmił Robin Hood swoim ludziom. — Mam plan, jak przechytrzyć szeryfa. Już wkrótce zdobędziemy wszystkie jego pieniądze.
— Jak chcesz to zrobić? — dopytywali się jego ludzie.
— Zobaczycie — śmiał się w odpowiedzi Robin Hood.
W dzień targowy przebrał się za rzeźnika i pojechał do Nottingham na targ. Załadował swoją furmankę świeżym bydlęcym mięsem.
Na targu oferował mięso po bardzo niskiej cenie. W mgnieniu oka sprzedał całe mięso z furmanki.
Wiadomość o tym szybko się rozeszła. Takiego głupiego rzeźnika w Nottingham jeszcze nigdy nie widziano.
Gdy szeryf dowiedział się o tym, od razu pobiegł na targ.
— Słyszałem — zwrócił się do Robin Hooda — że można u ciebie kupić mięso po bardzo korzystnej cenie. Mam na utrzymaniu wielu żołnierzy. Czy mógłbyś zaopatrzyć nas w ciągu najbliższych dni w kilka furmanek mięsa?
— Bardzo chętnie, Wasza Wysokość — odpowiedział uniżenie Robin Hood. — Mam sporo bydła i chcę je sprzedać. Jeśli chcecie je kupić, możecie od razu pojechać ze mną. Oddam całe stado za niewielką sumę.
„Rzadko spotyka się tak głupiego człowieka” — pomyślał zaślepiony swoim skąpstwem szeryf. „Kupię od niego bydło za niską cenę i tu, w Nottingham, drogo sprzedam. W ten sposób w krótkim czasie pomnożę swoje bogactwo”.
— A gdzie trzymasz swoje bydło? — spytał zaciekawiony.
— Niedaleko stąd, w lesie Sherwood.
— No dobrze, pojadę z tobą — zgodził się szeryf. — Poczekaj, tylko zabiorę ze sobą pieniądze.
Wrócił szybko z dwoma żołnierzami. Wsiedli do furmanki Robin Hooda i pojechali.
— Jeszcze kilka tygodni temu ludzie bali się wchodzić do lasu Sherwood. Ale na pewno słyszałeś, że Robin Hooda już tu nie ma — rozgadał się zadowolony szeryf.
— Też o tym słyszałem — zaśmiał się rozbójnik. — Pewnie bał się pańskich żołnierzy!
Ale gdy dotarli do lasu i zrobiło się ciemno, szeryf zrobił się podejrzliwy. Zaczął się rozglądać na wszystkie strony i zapytał:
— Gdzie to twoje stado? Gdzie to bydło, które mam kupić?
— Trochę cierpliwości! — odpowiedział Robin Hood i zadął w róg.
Nagle las zaczął się ruszać.
Słychać było trzask łamanych gałęzi.
Kilka sekund później ubrani na zielono mężczyźni otoczyli furmankę. Dziesiątki strzał w naciągniętych łukach były wycelowane w szeryfa i jego dwóch żołnierzy.
— Nie strzelać! Błagam! — krzyknął szeryf. — Poddaję się!
Od razu podniósł ręce do góry, a obaj żołnierze poszli za jego przykładem.
— Ależ, szeryfie — zaśmiał się Robin Hood. — Nie musisz się obawiać. To nie rabusie. To moi ludzie. A ja jestem Robin Hoodem.
— Błagam, nie zabijajcie mnie — błagał szeryf.
— Kto powiedział, że chcemy cię zabić? Słyszałeś kiedyś, żebyśmy kogoś zabili? Nie, szanowny panie. Jeśli wyświadczysz nam pewną przysługę, włos nie spadnie ci z głowy.
— Jaką przysługę? — spytał szeryf z ulgą w głosie.
— Na przykład jeśli zaprosisz nas na ucztę.
— Kiedy tu nie ma przecież w pobliżu żadnej gospody…
— Och, nie martw się. Mamy wśród nas kilku wyśmienitych kucharzy. Wina mamy też pod dostatkiem. Musisz tylko powiedzieć, że nas zapraszasz.
— Ależ oczywiście! Chętnie to zrobię! Wszystkich was zapraszam!
Na leśnej polanie ustawiono długi stół. Rozpalono kilka ognisk. Wkrótce zaczął się rozchodzić zapach pieczonych dzików. Wszyscy jedli i pili przez całą noc.
Następnego ranka szeryf dostał rachunek za całą ucztę. Rachunek był tak wysoki, że szeryf oprócz wszystkich swoich pieniędzy musiał oddać jeszcze swój kapelusz, swoją koszulę i wszystko, co miał.
Zawstydzony szeryf i jego żołnierze wracali do Nottingham w samej bieliźnie.
— Przysięgam, że pewnego dnia jeszcze cię dopadnę, Robin Hoodzie! — wrzeszczał wściekły szeryf. — Każę cię wtedy powiesić na placu targowym.
Żołnierze szeryfa wielokrotnie wracali do lasu Sherwood. Ale nigdy nie udało im się znaleźć ani Robin Hooda, ani jego zielonej armii, która znikała w morzu liści jak ryba w wodzie.
Piąty wiek był w Europie czasem wielkich niepokojów.
Z Azji najeżdżali na nią Hunowie, których prowadził król Attyla. Przepędzane przez nich ludy wędrowały przez całą Europę. Granice przesuwały się. Stare królewskie pałace znikały, nowi władcy umacniali swoją władzę.
W tym niespokojnym czasie żył w okolicach, gdzie Ren wpada do Morza Północnego, pewien kowal. Nazywał się Mime.
Mime był małym, ale krzepkim mężczyzną. Rycerze przybywali do niego z daleka, by zamawiać u niego miecze i zbroje. Jego kuźnia była ogromna, miał aż dwunastu czeladników, którzy dla niego pracowali.
Pewnego dnia kowal Mime poszedł do lasu, by wypalać węgiel drzewny. Był pochłonięty pracą, gdy nagle z krzaków opodal wyszło nagie dziecko.
Mime podszedł do niego.
— Co ty tutaj robisz? — zdziwił się. — Dlaczego jesteś goły? Nie potrafisz mówić?
I nagle zza krzaków ukazała się łania i zaczęła czule lizać głowę dziecka. Delikatnie próbowała skierować dziecko w stronę zarośli. I wtedy kowal zrozumiał, dlaczego dziecko nie miało ubrania.
— Czy ta łania jest twoją matką? — zaczął wypytywać. — Wychowujesz się u niej? I dlatego nie potrafisz mówić?
Kowal wziął dziecko na ręce. Postanowił wziąć je ze sobą do domu. Sam z żoną nie mieli dzieci.
— Skąd wziąłeś tego chłopczyka? — spytała zaskoczona żona.
— Znalazłem go w lesie — odpowiedział Mime. — Nazwiemy go Zygfryd.
Nikt nie wiedział dlaczego, ale Zygfryd rósł szybciej niż inne dzieci. Z dnia na dzień był też coraz silniejszy. Czy były to jakieś czary? A może mleko łani dało mu tyle sił?
Gdy miał dziesięć lat, Zygfryd chciał już pracować w kuźni. Czeladnicy go wyśmiali.
— Jesteś jeszcze o wiele za młody, Zygfrydzie. Jesteś jeszcze dzieckiem.
— Pokażę wam, kto tu jest dzieckiem! — zawołał Zygfryd i pobił czeladników. Dał sobie radę z każdym.
Chłopcy bardzo się zawstydzili i jeden za drugim uciekli z kuźni. Mistrz Mime strasznie się zdziwił, że jego czeladnicy przepadli jak kamień w wodę. Kiedy później dowiedział się z jakiego powodu, rozzłościł się na Zygfryda.
— Ci ludzie pracowali dla mnie. Jak mogłeś ich pobić i przegonić? Bez czeladników nie uporam się z całą moją pracą.
— Pobiłem ich, bo nie pozwolili mi pracować w kuźni.
— Jesteś jeszcze za młody, Zygfrydzie. Młoty kowalskie są ciężkie. Ale jeśli koniecznie chcesz, możesz spróbować.
Poszli razem do kuźni. Mime podał Zygfrydowi najcięższy kowalski młot. Następnie szczypcami wyciągnął z ognia rozżarzony żelazny pręt i położył go na kowadle.
— Uderz!
Zygfryd uderzył z taką siłą, że kowadło znikło w ziemi jak gwóźdź w drewnie.
Mime oniemiał.
— Jesteś zbyt silny na to rzemiosło, chłopcze! — powiedział w końcu. — Nie możesz zostać kowalem. Musimy znaleźć dla ciebie inny zawód.
— Kiedy ja chcę być kowalem. I jeśli mi nie pozwolisz, będę nadal bił twoich czeladników, żeby nikt nie chciał u ciebie pracować.
Mime zaczął się bać Zygfryda.
— Musimy się pozbyć tego chłopca — oznajmił pewnej nocy żonie. — Jest zbyt silny, by być kowalem, również zbyt niezdarny i niecierpliwy. Nie potrafi jednak tego zrozumieć, właściwie jest jeszcze dzieckiem.
— On już nie jest dzieckiem! — odpowiedziała żona. — Je za czterech. To, co pałaszuje jednego dnia, starczyłoby na cały tydzień dla trzech parobków.
— To dawaj mu mniej.
— Nie mam odwagi. Boję się jego złości. Po prostu sobie z nim nie radzę.
— Ja też — przytaknął kowal. — Ja też nie.
— Sam przyniosłeś nam to nieszczęście do domu.
— Wiem, wiem. Ale co mam teraz zrobić? — zasępił się kowal.
— Zaprowadź go z powrotem tam, skąd go zabrałeś — poradziła mu żona.
— Znajdzie drogę powrotną do nas — stwierdził kowal. — Jeszcze nas pozabija. Przecież wiesz, jaki jest porywczy.
Zastanawiał się chwilę i w końcu przyszło mu coś do głowy.
— W lesie żyje smok — powiedział. — Pożera wilki, niedźwiedzie i jelenie. Słyszę go czasami, gdy wypalam drewno. Ten smok może być naszym ratunkiem. Wyślę Zygfryda w tamtą stronę lasu. Wtedy już do nas nie wróci.
— Masz rację. Smok jest naszym ratunkiem — zgodziła się żona.
Następnego ranka kowal przywołał do siebie Zygfryda i powiedział:
— Kończy nam się węgiel, a mam mnóstwo zamówień. Idź do lasu, Zygfrydzie, żeby wypalać węgiel drzewny dla mnie.
— Ale muszę wziąć ze sobą jedzenie.
— Powiedziałem już żonie, żeby przygotowała dla ciebie jedzenie na dziewięć dni.
— Upiekłam pełny piec chleba dla ciebie, Zygfrydzie! — oznajmiła żona kowala.
Wkrótce Zygfryd był gotowy do drogi. Załadował jedzenie na dziewięć dni na taczkę. Wziął też sporo pustych worków i wielką siekierę.
— Wrócę za tydzień — zawołał na odchodnym.
— Będziemy na ciebie czekać z niecierpliwością — odpowiedzieli nieszczerze kowal i jego żona.
Zygfryd szedł coraz głębiej w las. W końcu doszedł do dziwnie wyglądającej polany. Drzewa wokół polany były zwęglone.
„Sympatyczne miejsce” — pomyślał. „Z pewnością wypalano tutaj węgiel drzewny, dlatego wszystko wokół jest takie czarne”.
Nie przypuszczał, że trafił w pobliże miejsca, gdzie mieszka smok, i że drzewa od czasu do czasu zapalają się, bo ten zieje ogniem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki