Namaluj mnie - Patrycja Pelica - ebook + książka

Namaluj mnie ebook

Patrycja Pelica

4,2

Opis

Wiemy o innych tyle, ile nam pozwolą.

 

Rok 1995. Do klasy maturalnej Liceum Plastycznego w Supraślu dołącza nowa uczennica. O Idzie nikt nie wie nic pewnego, zresztą ona sama niechętnie o sobie mówi. Tajemnicza dziewczyna od razu przyciąga uwagę niesamowicie zdolnego, a zarazem introwertycznego Aleksandra, a kiedy prosi go, by ją namalował, on nie potrafi odmówić. Ida, jak się okazuje, z pochodzenia Tatarka, fascynuje go coraz bardziej, a ich romans staje się kolejną tajemnicą starego Pałacu Buchholtzów, w którym mieści się szkoła. Planują wyjechać razem na studia, lecz Ida znika bez śladu.

 

Rok 2014. Alex, znany malarz, wraca do Supraśla na zjazd absolwentów. Kiedy spotyka Idę, próbuje zmusić ją do odpowiedzi, dlaczego ich związek zakończył się bez słowa. Ida okazuje się jednak nie mniej tajemnicza niż w liceum, Aleksander rozpoczyna więc własne śledztwo, plącząc się coraz bardziej w pajęczynę kłamstw, niedomówień i półprawd. Co tak naprawdę wydarzyło się osiemnaście lat temu? Kim była dziewczyna, której portretu nie potrafił dokończyć? I jak tamta pierwsza miłość zmieniła życie ich obojga? Cofając się pamięcią do pierwszego spotkania, stara się zrozumieć, dlaczego ich idealna miłość nie przetrwała. A może nie była wcale taka idealna?

 

Z Supraśla do Paryża. Słodko-gorzka historia pierwszej miłości. A w tle wielka sztuka, lata dziewięćdziesiąte i muzyka Maanamu oraz Nirvany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (38 ocen)
19
11
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaSzary

Dobrze spędzony czas

"Namaluj mnie" Autor: Patrycja Pelica Wydawnictwo @waspos Książka podzielona jest na dwie strefy czasowe, czytane naprzemiennie. Dzięki czemu możemy zagłębić się w historię i dokładnie ją prześledzić. W pierwszej linii czasowej, przedstawiona jest historia maturzystów szkoły plastycznej w Supraślu. Ich przyjaźń, wspólne wypady na klubów, nauka w szkolnych ławach. 📚 Pewnego dnia do szkoły dołącza Ida-tajemnicza dziewczyna, do której niesamowicie ciągnie Aleksa.🥰 W tajemnicy zaczynają się spotykać, a ich uczucia z czasem robią się coraz głębsze.💌 Druga linia czasowa przenosi nas już do 2014 roku. Odbywa się zjazd absolwentów. Wszyscy wspominają, rozmawiają o swoim życiu. Aleksander spotyka na korytarzu Idę. Oboje kogoś mają. Mimo wszystko przyciąganie i chęć dostania odpowiedzi na pytania, nie pozwalają im od siebie odejść.❤️‍🩹 Czy Aleksander dowie się, dlaczego miłość jego życia go opuściła bez pożegnania?💔 Powieść jest bogata w wszelakie opisy, chwilami mnie to odrzuca...
00
sandranowicka21

Z braku laku…

Dawno nie czytałam historii o tak niedojrzałych ludziach. Serio. Rozumiem te część o licealistach, ale jeśli oni oboje przeżyli tyle lat bez siebie, a potem po powrocie ciągle zachowują się jak dzieciaki bez brania jakiejkolwiek odpowiedzialności za swoje zachowanie (mam głównie na myśli bohaterkę) to ja tego nie kupuję. Zmarnowałam czas. Nie jest to książka lekka, dla zabicia czasu, w której takie szybkie zwroty "oj, wybaczone" są wpisane w konwencję, ale książka zupełnie nie wpisuje się w przemyślaną i głęboką historię o życiu. Chyba taki był zamysł, ale nie wyszło. Może to też po prostu ja i fakt, że ciężko mi znieść historie, w których idealizuje się miłość między ludźmi, którzy się krzywdzą, zachowują niedojrzałe, okłamują, nie naprawiają błędów (nawet nie próbują), nie pracują nas sobą i potem dwa dni (absurdalnie denerwujące w wykonaniu bezgranicznie infantylnej bohaterki) i gigantyczne problemu zamiecione pod dywan i 18 lat cierpienia, o którym ciągle mówili, ot tak zniknęło. N...
00

Popularność



Podobne


Nagrodzone w prestiżowym konkursie Empiku i Maszyny do pisania Krótka historia namiętności 2022 opowiadanie – teraz jako powieść! Spośród prawie półtora tysiąca prac to właśnie Namaluj mnie znalazło się w ścisłym gronie laureatów jako „wzruszająca historia o miłości, która jest w stanie pokonać nawet czas” i otrzymało wyróżnienie. Ida i Aleksander powracają jako bohaterowie książki. Jeszcze więcej uczuć i emocji – tych nastoletnich… i już całkiem dorosłych.

Po sentymentalnej podróży na Mazury (Ritterowie) i rozdartej między Polską a Izraelem historii rozdzielonej miłości(Mirabelki. Marzec 1968) autorka zabiera nas na Podlasie w zupełnie bliskie nam czasy. Nie zabraknie tajemnic z przeszłości, wielkich uczuć, trudnych decyzji i sekretu, który trzyma w napięciu do ostatnich stron.

Copyright © by Patrycja Pelica, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Patrycja Kiewlak

Zdjęcia na okładce: CCat82 (szkoła)/Adobe Stock oraz Anson (para)/Adobe Stock

Ilustracje wewnątrz książki: Obraz Marcin z Pixabay

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-412-3

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

2014

1995

2014

1995

2014

1995

2014

1995-1996

2014

1996

2014

1996

2014

1996

2014

1996

2014

1996

2014

1996

2014

1996

2014

1996

2014

Podziękowanie

Kochankowie zawsze się rozstają z tych samych przyczyn, które ich wcześniej połączyły.

Eric-Emmanuel Schmitt

2014

– Wszyscy wracają do Supraśla. Nie wiem, czy to błogosławieństwo czy przekleństwo, ale kiedy już podbijecie świat i zrobicie karierę, wróćcie i wy. Choćby po to, żeby o tym odpowiedzieć.

Słowa dyrektorki z dnia, gdy wręczała nam świadectwa maturalne, uderzyły mnie prawie z taką siłą, z jaką światła pałacu Buchholtzów poraziły mnie już w chwili, gdy przekraczałem jego bramę.

I proszę bardzo, przepowiednia dla absolwentów się sprawdziła. Znów tu byłem, osiemnaście lat później, choć mogłem przysiąc, że wyjechałem zaledwie wczoraj. To pewnie zasługa albo wina tego miejsca, gdzie czas zdawał się płynąć inaczej i które sprawiało wrażenie, jakby nic się nie zmieniło. Biała bryła pałacu wyrastała przede mną jak wielka góra. Roślinne zdobienia na fasadzie przypominały, że wzorowano ją na francuskich i włoskich pałacach, przez co obcym, którzy zabłądzili do tego podlaskiego miasteczka w sercu Puszczy Knyszyńskiej, trudno było uwierzyć, że ten bajeczny budynek jest teraz szkołą. Przed wejściem, pośrodku klombu herbacianych róż, dostrzegłem rzeźbę kobiety z koszem kwiatów, tak realistyczną, że wyglądała, jakby właśnie skończyła je zrywać. Jedni mówili, że ma rysy twarzy jednej z muz, inni – że właścicielki pałacu, Adeli Buchholtz, a każde pokolenie licealistów widziało w niej którąś z nauczycielek. Żelazny szyld LSP, Liceum Sztuk Plastycznych imienia Artura Grottgera, kołysał się na wietrze. Nad bocznym wejściem paliła się mała latarenka, a wszechobecne litery B – inicjały Buchholtzów, dla których zbudowano to miejsce – lśniły w blasku tysiąca żarówek i świec, które skutecznie wydobywały liceum z wczesnego, jesiennego zmroku.

Wnętrze też wyglądało tak, jak kiedyś. Na ścianach pod sufitem biegła biała sztukateria: liście kasztanowca wielkie jak ludzkie dłonie i owoce granatu wyglądające tak realistycznie, że aż chciało się wbić w nie zęby. Stoły na parterze, przykryte ciemnozielonym obrusem jak stolik, przy którym zdawaliśmy maturę, uginały się od przekąsek. Ciasta rozłożono na porcelanie Buchholtzów, która jakimś cudem przetrwała przemarsz Armii Czerwonej latem 1944. Obok nich, we wnętrzach kieliszków, płonęły maleńkie świece i dotarło do mnie, że w tej części pałacu całkowicie zrezygnowano dziś z żarówek, choć w czasach, gdy urządzano tu przyjęcia, znano już elektryczność.

Co chwilę ktoś zbiegał po schodach, trzymając się balustrady, wokół której wykuto zawijasy, układające się w kwiatową girlandę. Prowadziły najpierw do sal lekcyjnych: językowej, gdzie niemiłosiernie kaleczyliśmy francuskie słówka, i chemicznej, gdzie nauczyciel nie dawał nam odczynników, bojąc się, że zrobimy to, czego nie udało się Rosjanom – i puścimy pałac z dymem. Ostatnie piętro zajmował strych, gdzie suszyliśmy obrazy. Oparłem się o balustradę. Przypomniałem sobie, jak lubiłem stawać na szczycie i zerkać w dół, czekając, aż zobaczę skradającą się po nich Idę. Dziś co chwilę mijałem znajome twarze. Pamiętałem je z czasów, gdy przebiegaliśmy tędy z torbami pełnymi szkiców, wrzynającymi się w ramię, a w miasteczku nazywali nas artystycznymi dzieciakami albo tymi z Grottgera. I gdy z daleka zdradzały nas zapach terpentyny i farba na dłoniach, tusz na opuszkach i drzazgi na ubraniu.

Wróciłem do sali z szachownicą na posadzce, gdzie trwał bankiet; pod rzeźbione sylwetki kobiet, pod którymi ustawiono stoły jeden przy drugim, jak kiedyś w klasach. Gdzieś musiałem mieć zdjęcia z tego pomieszczenia: w końcu to tutaj dyrektorka wręczała nam świadectwa maturalne, a ja i Ida ogłosiliśmy, że jesteśmy razem.

A raczej to ja ogłosiłem, a Ida wydawała się nie do końca zadowolona. Przymknąłem oczy: znów ją widziałem niemal tak wyraźnie jak zdjęcie właścicielki na honorowym miejscu, naprzeciw mnie. Gdybym lubił dramatyzować, powiedziałbym, że to pałac straconych złudzeń i miłości, ale nie byłem romantykiem, więc dla mnie było to po prostu miejsce, gdzie spędziłem najszczęśliwsze chwile. Zanim ktoś złamał mi serce.

Imię Laury pojawiło się na wyświetlaczu trzeci raz tego wieczora. Nie mogłem go zignorować.

– Już o mnie zapomniałeś, kochanie? – pytała z takim entuzjazmem, że zdążyła już pewnie wybaczyć mi, iż nie zabrałem jej ze sobą.

Początkowo była tak zła, że przed wyjazdem nawet się ze mną nie pożegnała.

– Jasne, że nie – udawałem oburzonego.

Ostatnio w naszym związku coraz częściej zdarzało mi się udawać.

– Ale tu ciągle coś się dzieje. Nie zauważyłem, że dzwoniłaś.

To nawet nie było kłamstwo, bo chociaż jej imię mignęło mi na wyświetlaczu raz i drugi, byłem tak pochłonięty zjazdem, że nie do końca dotarło do mnie, kto dzwoni. Trochę tak, jakby to miejsce rządziło się własnymi prawami; jakby teraźniejszość przegrywała tu z przeszłością, a telefony, maile i wszystko, czym żyliśmy na co dzień, nagle wydawało się mniej ważne i nie tak pilne.

– To jak?

Wyobraziłem ją sobie w naszej kuchni, z parującym kubkiem espresso i stosem katalogów ślubnych. Niemal słyszałem, jak stuka łyżeczką w spodek, nim ją odłoży.

– Wybrałaś już coś?

Trzy lata zajęło mi, by poprosić ją o rękę, a choć od tamtej chwili minęły kolejne dwa, Laura nie wybrała ani sukienki, ani obrączek. Jedyne, co zdążyliśmy zamówić, to sala bankietowa w domu na Manhattanie, gdzie podobno kiedyś bawił się na balach młody Hamilton. Miałem nadzieję, że Laura zajmie się tym pod moją nieobecność i podjedzie tam, by wybrać menu i wystrój sali, tymczasem moja narzeczona wolała poczekać na mnie.

– Wybierzemy coś razem. O ile nie ukradnie mi ciebie jakaś licealna miłość.

– No wiesz? Skończyłem tę szkołę prawie dwadzieścia lat temu.

– To wcale nie tak dużo.

Nie byłem pewien, czy żartuje, czy w jej głosie pobrzmiewa niespodziewany smutek, tak cichy jak piosenka Maanamu, do której tańczyliśmy na studniówce.

Kto kochał naprawdę, będzie kochał zawsze.

– Było, minęło. – Uśmiechnąłem się, bo pierwszy raz zdarzało się, by Laura była o mnie zazdrosna. – Daję ci słowo, że wszystkie licealne gwiazdy zjechały tu z mężami i gromadami dzieci. Pogadamy, powspominamy, wypijemy po kieliszku… Zresztą wiesz, że nie wypadało mi tu nie być.

– Wiem. – Usłyszałem, że coś zasyczało, widać Laura włączyła ekspres do kawy. – Kogo jak kogo, ale ciebie nie mogło tam zabraknąć. Teraz to ty jesteś ich gwiazdą. Mogę się założyć, że świecisz nad Supraślem najjaśniej.

– Bez przesady. Nie tylko ja odniosłem sukces.

– Ale nikt nie miał tylu wystaw. I to nie byle gdzie.

Miała sporo racji, bo na Podlasie przyleciałem prosto z Madrytu, gdzie moje dwie prace znalazły się na wystawie w Prado.

– O twoje dzieła biją się największe domy aukcyjne, nie zapominaj.

Wciąż mnie peszyło, gdy nazywała moje obrazy dziełami, tak jak nadal nie potrafiłem zrozumieć tego, że interesowały się nimi największe galerie.

Dla mnie to nadal były bazgroły, podczas gdy Laura musiała mieć katalog z każdej wystawy, na której znalazł się chociaż jeden mój szkic.

– Nie zapominam też, kto jest moją największą fanką.

– Muszę kończyć. – Do jej głosu wrócił entuzjazm, a ja usłyszałem, jak coś brzęknęło. Pewnie klucze. – Baw się dobrze, Alex. Kocham cię.

– Ja ciebie też – odparłem sekundę przed tym, gdy poczucie winy zakuło mnie jak kolce herbacianych róż z dziedzińca, które widziałem przez balkonowe drzwi.

To Laura zawsze mówiła o miłości jako pierwsza, a mnie pozostało jedynie przytaknąć. I nie chodziło jedynie o refleks, bo miałem wystarczająco czasu, by powiedzieć to jako pierwszy, tymczasem…

Podmuch zimnego powietrza uderzył mnie w twarz. Ktoś musiał nie domknąć okien, ale ja drgnąłem, jakby któryś z duchów tego pałacu dotknął mojej skroni. Dlatego gdy jeszcze poczułem czyjąś dłoń na ramieniu, prawie wylałem wino na nową marynarkę.

– Przepraszam, nie wie pan gdzie… To ty?

Nie była duchem tego pałacu ani zjawą z przeszłości, ale przez chwilę pożałowałem, że tak nie jest.

Rozpoznałem ten głos, jego barwę i tembr, rozpoznałem jej zapach nawet, gdy tłumiły go perfumy. Zapomnieć ją znaczyłoby zapomnieć siebie. I choć jej włosy, ścięte krótko, sięgały ledwie za uszy, a wokół oczu namnożyło się drobnych zmarszczek, jakby mały, ale uparty pająk tkał tam sieć; choć kolorowe sukienki zastąpiła małą czarną, a zamiast setki bransoletek nosiła jedną, srebrną jak pierwsze siwe nitki w moich włosach, to wciąż była Idą. Tamtą Idą, z którą spędziłem klasę maturalną, ale planowałem spędzić też życie. Tamtą Idą, która złamała mi serce, a wszystkie moje marzenia podarła na strzępy jak nieudany, niedopracowany szkic.

Patrzyłem na nią jak na ducha: na brązowe włosy, ciemniejsze o odcień i kocie oczy, które obwiedzione czarnymi kreskami, wydawały się jeszcze bardziej skośne. Szukałem odprysków granatowego lakieru na paznokciach albo zagnieceń na sukience. Najmniejszych niedoskonałości, które przekonałyby mnie, że jest kobietą z krwi i kości, a nie iluzją.

– Aleksander. – Uśmiechnęła się, a ja nie mogłem ocenić, czy to szczerość, czy kurtuazja. Dziś, tu i teraz, zwyczajnie wypadało się uśmiechać.

– Czy ty w ogóle wiesz, co mi zrobiłaś?

Patrzyłem, jak uśmiech znika z jej warg niczym szkic powoli ścierany z kartki.

Jak w ogóle mogła się do mnie uśmiechać? Po tym wszystkim?

– Myślałam, że mi wybaczysz.

Złapałem ją za nadgarstek, tam, gdzie nosiła kiedyś dziesiątki bransoletek: prezentów od koleżanek i pamiątek z koncertów. Dziś wystarczyła jedna, złota, z modnego butiku.

– Jak można wybaczyć coś takiego? – Moje słowa musiały brzmieć cierpko jak wino, którego nie zdążyłem dopić.

Odstawiłem kieliszek. Ochota na alkohol całkiem mi przeszła.

– Aleksander…

Znowu szeptała moje imię jak wtedy, gdy byliśmy parą nastolatków i zdawaliśmy tu maturę. Gdy wszystko między nami dopiero się zaczynało, a ja dałbym wszystko, byleby usłyszeć moje imię z jej ust.

– To było dawno.

Dopiero teraz zauważyłem, że ścisnąłem jej rękę za mocno. Jutro pewnie obudzi się z siniakami, a ja z myślą, że tylko mi się śniła. Podszedłem bliżej, na tyle blisko, by wdychać jej zapach: pomarańczę i chyba frezję. Kiedyś znałem wszystkie jej perfumy, zresztą połowę kupiłem jej w prezencie.

– Właśnie. Było dawno, ale jeśli nadal boli, to musiało coś chyba znaczyć, prawda? Przynajmniej dla mnie.

I nagle teraźniejszość i zjazd przestały mieć znaczenie. Nie miały go nawet Laura i obietnice, które zostawiłem na innym kontynencie, bo oto znów miałem przed sobą Idę, a każde jej spojrzenie bolało jak cios prosto w serce, dzięki czemu zrozumiałem, że to, co uważałem za skończone i bez znaczenia, wcale takie nie jest. Mimo osiemnastu lat, które minęły, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. A może właśnie dlatego.

– Dla mnie to też wiele znaczyło. Ty znaczyłeś. Wierzysz mi, prawda?

A czy ona by uwierzyła, gdybym opowiedział jak dzień po dniu, plaster po plastrze, zlepiałem w całość moje pogruchotane serce, ale wystarczał jakiś detal – uśmiech podobny do jej, perfumy podobne do jej perfum – a znowu rozpadało się na kawałki? I jak z uśmiechem na ustach i krwawą miazgą w miejscu serca zaczynałem je składać od nowa?

Oparłem się pokusie, żeby znów jej nie dotknąć. Żeby przypadkiem nie sprawić bólu i jej, i sobie.

– Więc dlaczego, Ida? – zadałem wprost pytanie, którego nie udało mi się zadać osiemnaście lat temu. – Dlaczego?

1995

Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, byłem pewien, że śnię. Uszczypnąłem się nawet do krwi, zostawiając na nadgarstku czerwone półksiężyce, gdy przemknęła przede mną uliczkami Supraśla, dźwigając duży, wojskowy plecak, upstrzony naszywkami z festiwali. Bardziej jednak zdziwiła mnie jej sukienka. Długa do kolan, do wiązanych, ciężkich butów, niepasujących do jej drobnej sylwetki, sukienka w słoneczniki, wielkie jak na obrazie van Gogha. Rozumiałem, że byliśmy uczniami liceum plastycznego, a mieszkańcy brali nas za artystów i dziwaków, ale kto się tak ubiera na rozpoczęcie roku? Kto się w ogóle tak ubiera? Im dłużej przyglądałem się nowej, tym bardziej mnie intrygowała, gdy szła z przystanku w centrum miasteczka, a ciepły wiatr, typowy raczej dla lipca niż września, rozwiewał jej długie, brązowe włosy. Chciałem za nią biec, ale jak na złość padłem ofiarą marazmu rodem z koszmaru, gdy nogi wrastają w ziemię, a każdy ruch jest sto razy wolniejszy. Powlokłem się więc za nią do tej dziwnej szkoły, gdzie przeszłość zdawała się nie do końca godzić z upływem czasu i patrzyła na nas ze zdjęć dawnych właścicieli. Przeszłość pokręcona jak roślinne wzory na balustradzie, lecz i romantyczna jak historia naszego liceum.

Mieściło się ono w dawnym pałacu fabrykanta, Adolfa Buchholtza, miejscowego bogacza z przełomu XIX i XX wieku i miało być prezentem dla jego narzeczonej, Adele Schroeiber. Adele była córką Karola, łódzkiego króla bawełny i choć zamieszkała w bajkowym pałacu w sercu Podlasia, a mąż, jak mówili, świata za nią nie widział, jej historia była najsmutniejszą, jaką znałem. Może dlatego unikałem pierwszego piętra, gdzie w jednej z klas ze starego zdjęcia z sepii patrzyły na nas jej poważne, zamyślone oczy?

Był pierwszy tydzień września, więc wyglądaliśmy tęsknie przez okno pałacu, za którym, jak na złość, pogoda bardziej przypominała lato niż jesień. Nauczyciel na historii mówił, że u progu takiej pięknej jesieni zabił się Witkacy, a sorka od plastyki pocieszała nas, że jeśli pogoda się utrzyma, będziemy włóczyć się skrajem Puszczy Knyszyńskiej na zajęciach w plenerze zamiast umierać z nudy w ławkach, które coraz bardziej ograniczały nas i uciskały. A może to małe, podlaskie miasteczko zaczynało wydawać się nam zbyt ciasne? Może już czuliśmy przymus, by wyruszyć w drogę jak dzikie gęsi, które hałasowały za naszymi oknami; przymus delikatny, a zarazem uporczywy jak łaskotanie piór, kiedy wyrastają ze skrzydeł. O takich skrzydłach marzył przecież Ikar. A w klasie maturalnej chyba każdy ma coś z Ikara: inaczej czy wyjeżdżałby do obcego miasta, między obcych ludzi? Czy podejmowałby ryzyko?

Siedziałem w środkowym rzędzie, dlatego spojrzałem najpierw w prawo, później w lewo, jak na przejściu dla pieszych, żeby przyjrzeć się znajomym po lecie. Wszyscy nosili na skórze jego ślady; kilka dziewczyn było tak opalonych, jakby wróciły z Grecji. I wszyscy zmienili się, spoważnieli, urośli. Mieli już inne problemy niż pisanie ściąg czy kłótnie z nauczycielami, który przedmiot jest najważniejszy. Teraz zastąpiły je dylematy, kogo zaprosić na studniówkę i do jakiego miasta iść na studia, bo co do wydziału, prawie bez wyjątku marzyliśmy o ASP. Przez ostatnie trzy lata obserwowałem ich semestr po semestrze, jak z pryszczatych dzieciaków przepoczwarzają się w młodych dorosłych, poważnieją i dorośleją. Trochę żałowałem, że za rok o tej porze już ich nie zobaczę.

Pod oknem jedną ławkę zajmowały dwie dziewczyny. Łączyły je czarne, aksamitne chokery na szyjach z przywieszką w kształcie rozgwiazdy. Przez trzy lata liceum zdążyły już przerobić serduszka, nuty i znaki zodiaku. Poza chokerami dzieliło je wszystko. Maria Kamila, wciśnięta pod okno, mrużyła oczy w lekko drwiącym uśmiechu, a jej proste włosy, ścięte do linii brody, po wakacjach miały wiśniowy odcień. Z kolei naturalne, orzechowe loki Anastazji, nad którymi nie potrafiła zapanować mimo arsenału wsuwek i spinek, spadały jej prawie do pasa. Marika, która zabiłaby za nazywanie jej Marią Kamilą, stale trzymała się na uboczu, a kiedy Nastii nie było w szkole, praktycznie się nie odzywała, patrząc na klasę jak na bandę dzieciaków. Z kolei Anastazja nie mogła przejść korytarzem, by ktoś jej nie objął, nie wciągnął w pogawędkę albo nie oddawał jej zeszytu. Nigdy nie odmawiała pomocy, gdy ktoś nie rozumiał matematyki, a jej notatki były jedynym ratunkiem dla wagarowiczów. Krążyła plotka, że Anastazja ma więcej cierpliwości niż wielu nauczycieli, a druga, że jak tak dalej pójdzie, to sama skończy w szkole, ucząc innych.

Na mój widok uśmiechnęła się szeroko i zaczęła do mnie machać, dopóki jedna z papierowych kul nie trafiła ją w plecy.

– Grzesiek, ty buraku! – zasyczała wściekle jej sąsiadka z ławki. – Myślałam, że wydoroślałeś przez wakacje, a tymczasem twoje miejsce dalej jest w piaskownicy!

Anastazja poczerwieniała, co było doskonale widać, bo jako jedyna z klasy praktycznie się nie malowała. W przeciwieństwie do reszty dziewczyn, które co przerwę wyciągały z torebek owocowe błyszczyki, a później miały tak zlepione usta, że z trudem je otwierały, kiedy nauczyciele wywoływali je do odpowiedzi. Naciągnęła na nadgarstki mankiety białej koszuli i pochyliła się tak, że plątanina włosów zasłaniała jej twarz – ale i bez tego wiedzieliśmy, że jest wiśniowa jak włosy Mariki. Grzesiek obrzucał ją papierami od pierwszego dnia w pierwszej klasie i jak widać, nie zamierzał przestać aż do matury.

Teraz też, niewiele robiąc sobie z syków Mariki, zdążył wydrzeć kolejną kartkę w kratkę, zwinąć w kulę i… Papier nie doleciał do Nastii, bo trafił w brzuch nową. A konkretniej w słoneczniki na jej sukience.

Nowa uniosła lekko brwi. Schyliła się po kulę, a potem rzuciła ją na ławkę Grześka.

– To chyba twoje śmieci? – Zmrużyła zielone oczy, a ja zauważyłem, że w kącikach są lekko skośne, jak u nikogo w klasie. – Zgubiłeś drogę do kosza?

Szach! – pomyślałem.

W sali zapadła taka cisza, że słyszeliśmy brzęk każdej z bransoletek, którymi nowa miała oplątane oba nadgarstki, gdy szła do wolnej ławki. Obracała je setki razy, dopóki głos nauczyciela nie wyrwał jej do odpowiedzi.

– Mamy tu nową uczennicę. Przedstaw się.

Podejrzewałem, że będzie speszona jak każdy, kto musi stanąć przeciw dwudziestu ciekawskim parom oczu, tymczasem jej głos brzmiał pewnie, jakby czekała na tę chwilę. A może chciała ją mieć już za sobą?

– Idalia Bojanowicz. Cześć wszystkim.

I na tym koniec. Ani słowa skąd się przeniosła i dlaczego.

– Dalia? – zachichotał Grzesiek. Miał doskonałą okazję, żeby zemścić się za akcję z papierowymi kulami. – Co to za głupie imię? Jak ten kwiatek?

– Nie Dalia, tylko Idalia – poprawiła go spokojnie. – Po prostu Ida. – Zaraz jednak odwróciła w jego stronę lekko zmrużone oczy, jak chwilę wcześniej, kiedy zwracała mu uwagę. – Jak Idy marcowe. Wtedy, kiedy zadźgali Cezara.

Szach i mat!

Nie usłyszałem, co mówił nauczyciel, i nie zapamiętałem nic więcej z tamtego dnia poza wpatrywaniem się w plecy Idy, w miejsce, gdzie niebieski guzik spinał jej słonecznikową sukienkę.

Do końca lekcji pozostała prawie nieruchoma; jedynie jej nadgarstki podrygiwały lekko, kiedy zaczynała notować. Nie przyciągała też uwagi niczym poza krzykliwym, wściekle żółtym kolorem słoneczników na jej sukience. Nauczyciel nie wołał jej więcej do odpowiedzi, więc nie odezwała się już ani razu – ale nie musiała. Jej pierwsze zdania w klasie wystarczyły, by zjednać sobie nawet Marikę, z której pociągniętych krwistą szminką ust zniknął drwiący uśmieszek. Ktoś taki wydawał się równie nieprawdopodobny jak wszystkie postaci z przeszłości, które kiedyś zamieszkiwały ten pałac. Ktoś taki nie mógł być po prostu Idą. A ja, w jej obecności, nie mogłem myśleć o niczym innym.

Na plastyce, po obowiązkowym przedstawieniu się – musiała robić to na każdej lekcji – nikt już nie miał odwagi nazwać ją Dalią. Profesor Wroński jak zawsze zaczął od burzy mózgów, a tym razem zapytał, czym jest dla nas sztuka.

– Tylko bez namyślania się w nieskończoność! To ma być wasze pierwsze skojarzenie!

I jak tu nie kochać szkoły, gdzie zamiast pisania tematu zaczyna się lekcję od czegoś takiego?

– No mnie się to kojarzy z jakąś martwą naturą – zaczęła Marika.

– A ja mam trochę żywsze skojarzenia. – Nastia podniosła rękę.

Wciąż zapominała, że Wroński powtarzał, że to nie podstawówka i możemy to sobie darować. Chciał z nami rozmawiać raczej jak równy z równym, a nie profesor z uczniami.

– Portrety, impresjoniści i tak dalej.

– A ja od razu myślę o aukcjach za miliony dolarów – wtrącił Bartosz. – Takich van Goghach i Rembrandtach, na których zarabia się fortunę.

– To jeśli pierwszą twoją myślą są pieniądze, to może pomyśl o pracy w banku. – Wroński przeszedł się od biurka aż na koniec klasy i z powrotem. – Bo na dziełach zwykle zarabia się dopiero po śmierci twórcy.

– A ja myślę, że sztuka to piękne obrazy tworzone przez smutnych ludzi. – Ida spojrzała na nauczyciela, ale zaraz uciekła wzrokiem, jakby wstydziła się własnych słów. Wroński zatrzymał się przy jej ławce.

– Nie wszystkie – zaprzeczył.

– Ale większość. A przynajmniej te najsłynniejsze.

– Myślisz, że Klimt był smutny, malując Pocałunek?

– Ale Hooper, malując Nocne marki, był.

– To znaczy, że każdy widzi w sztuce, co chce. – Wroński się uśmiechnął. – Dla każdego sztuka może być czymś innym – zwrócił się już do całej klasy. – Na następne zajęcia napiszcie, czym sztuka jest dla każdego z was.

Próbowałem zagadać do Idy. Jakoś ją zaczepić, lecz wciąż szukałem słów, a gdy je znalazłem, brakło mi odwagi, co było dziwne, bo nigdy nie miałem trudności z poznawaniem nowych osób. Wypatrywałem jej po lekcjach w liceum pełnym szeptów i cieni i myślałem o niej, zamiast odrabiać zadania, przez co wykorzystałem wszystkie nieprzygotowana już w pierwszym tygodniu. Wdychałem zapach jej włosów, kiedy przepuszczałem ją w drzwiach, albo obserwowałem z okien internatu, jak po lekcjach idzie na przystanek, żeby wrócić do ciotki, u której podobno mieszkała; kolorowa plama na szarym tle. Ze skrawków materiału sama szyła sobie bluzki, przypominające kubistyczne obrazy, i ubierała się nie mniej dziwnie niż pierwszego dnia szkoły, gdy jej słonecznikowa sukienka aż kuła w oczy na tle biało-granatowych strojów.

Była jak Midas, z tą różnica, że wszystko, czego tknęła, stawało się sztuką. Chciałem jej to powiedzieć, a zarazem paraliżował mnie lęk.

I tak mijał dzień za dniem, dopóki ktoś nie popchnął mnie na długiej przerwie. Próbowałem złapać się metalowej balustrady, kutej w kwiaty i pnącza tak, że przypominała girlandę, ale straciłem równowagę i sturlałem się z połowy schodów, po drodze wytrącając ludziom szkice albo przewracając ich jak kręgle. Prosto na Idę.

Przeklinałem sam siebie, rozmasowując stłuczony łokieć. Ida patrzyła na mnie wyczekująco, a ja jeszcze nigdy tak rozpaczliwie nie szukałem słów – bo przecież żadne kawałki typu masz ładne oczy nie wchodziły tu w grę – dopóki nie przyszła mi do głowy ciekawostka, którą wyczytałem kiedyś w internacie. Zawsze, gdy się nudziłem, sięgałem po biografie znanych artystów, aż bibliotekarki zaczęły je chować specjalnie dla mnie.

– Wiesz, że Salvador Dali spadał ze schodów tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę?

– Wymyśliłeś to? – Zaśmiała się w głos, a jej śmiech nie brzmiał wcale jak wymuszony czy nieszczery. – My się chyba nie znamy? To znaczy jesteś w mojej klasie, ale jeszcze nie gadaliśmy.

– Jakoś nie było okazji – skłamałem.

To nie okazji mi brakowało, ale odwagi. I słów.

Wymieniliśmy imiona i uśmiechy, ale wątpiłem, czy Ida zapamiętała moje. Zaraz też zniknęła w tłumie, żeby nie tracić długiej przerwy, ale gdy zerknęła na mnie przez ramię, do złudzenia przypominała Dziewczynę z perłą. Mogłem przysiąc, że gdyby Vermeer żył w Supraślu w latach dziewięćdziesiątych i chodził do naszej szkoły, a nie w Niderlandach trzy wieki wcześniej, malowałby właśnie ją.

Szkoda, że nie byłem Vermeerem.

*

– Hej! Kto idzie dziś na piwo?

Po ostatnim dzwonku na szkolny dziedziniec, z którego środka patrzył na nas posąg kobiety z koszykiem róż, wysypywali się ostatni maturzyści. To był dopiero pierwszy tydzień września, a w ramiona większości już wrzynały się paski od toreb na szkice albo futerałów z nieskończonymi obrazami, kiedy mijali żelazny szyld LSP, skrzypiący na przydługich łańcuchach. Prawie nikt nie rozmawiał o maturze, choć nauczyciele straszyli nią już od pierwszego dzwonka. Liczyło się co innego: rysunki, szkice i zdjęcia do projektów, inspiracje jakimś malarzem, kierunkiem, tym, co się przypadkiem zobaczyło w wakacje, z których oprócz bursztynowych wisiorków i tandetnych tatuaży przywoziło się pomysły. To było to, co wyróżniało nasze liceum: niby musieliśmy zakuwać słówka i definicje, niby baliśmy się sprawdzianów z chemii i nienawidziliśmy wypracowań z polskiego, ale to wszystko wydawało się jakby w tle, na drugim planie. Najbardziej liczyło się to, do czego naprawdę mieliśmy serce i talent: sztuka, która tu, w Supraślu, znaczyła więcej niż hobby, zainteresowanie, sposób na zabicie czasu. Która dopiero kiełkowała, ale już stawała się sposobem na życie. Która, dla większości z nas, była po prostu życiem.

Nic dziwnego, że w miasteczku nazywali nas dziwakami z Grottgera. Może chcieliśmy zasłużyć na ten tytuł. Może chcieliśmy nimi być?

– Alex, idziesz z nami?

Nie znosiłem zdrabniania mojego imienia prawie tak bardzo jak barów przy rynku, do których próbowali mnie wyciągnąć koledzy z klasy.

Zajrzałem do nich kilka razy, wystarczająco, by wiedzieć, co mogę tam znaleźć: wyblakłe plakaty, rozwodnione piwo i prujące się szaliki Jagiellonii na boazerii ściemniałej od dymu tysiąca papierosów, które wypalono w tysiąc nudnych popołudni, takich jak to.

A jednak chodzenie tam było tradycją naszej klasy: nie mniejszą niż wymienianie się ściągami, błaganie o przełożenie kartkówki albo przesiadywanie na dachu Nastii, gdy obiecywaliśmy, że stąd uciekniemy: zimno wdzierało się pod nasze dżinsy, wielki świat wydawał się na wyciągnięcie ręki, a papierosy i mentosy krążyły z rąk do rąk, dopóki nie opróżniliśmy pudełek.

Dziś jednak nie miałem ochoty na wspólne wyjście i rozwodnione piwo.

– Może kiedy indziej, co?

– No nie gadaj, że będziesz się dziś uczył! – Bartosz objął mnie ramieniem. Po kumpelsku. A przecież nigdy nie byliśmy kumplami.

Z całej klasy miał ze sztuką najmniej wspólnego, ale rodzina, która szczyciła się kilkoma krewnymi, wystawiającymi obrazy w Muzeum Narodowym, zmusiła go do nauki w Supraślu.

– Nikt się nie uczy w pierwszy tydzień szkoły!

Chwycił mnie za ramię, a ja udawałem, że próbuję się wyrwać, lecz bardziej dla zasady. Znałem ten scenariusz na pamięć: najpierw wędrówka całą grupą, gdy ludzie pokazywali nas sobie, szepcząc to oni, dzieciaki z Grottgera, aleją Tkaczy, między bliźniaczo podobnymi domami z drewna, które właściciele pałacu zbudowali swoim pracownikom. Jeden z nich, z obszernym parterem i dusznym strychem znaliśmy najlepiej, bo mieszkała w nim Nastia. Później targowanie się z barmanem, bo nie wszyscy mieli osiemnaście lat, wreszcie rozwodnione piwo i karaoke do polskich piosenek. Chodziłem z nimi raz na jakiś czas, żeby nie zostać klasowym odludkiem, a chłopaki, kiedy już przesadziły z piwem i śpiewały schrypniętymi głosami, przestawały zwracać na mnie uwagę. Mogłem więc obserwować i szkicować ludzi z sąsiednich stolików, dopóki nie zbrakło mi kartek, biletów i serwetek. Ale nie zapału do malowania. Tego mi nigdy nie brakowało.

Szarpaliśmy się pół żartem, pół serio, dopóki nie wpadliśmy na rower, stojący pod samymi drzwiami szkoły; ten na kolejny – i mogliśmy już tylko patrzeć, jak jeden po drugim przewracają się przy piekielnym zgrzycie i pobrzękiwaniu.

– Wow! – zawołał Bartosz. – Czyli to tak działa efekt domina!

Jeszcze nie skończył, a z okna na piętrze wysunęła się ondulacja, a po niej twarz naszej wychowawczyni, Marii Wiśniewskiej. Pierwszym, na co padł jej wzrok, był stos rowerów, drugim – ja z brzegiem kurtki Bartosza, której nie zdążyłem puścić.

– Aleksander! – Dobrze, że chociaż wściekła nie zdrobniła mojego imienia.

– To nie ja!

Dopiero wtedy dostrzegłem ją w otwartym skrzydle drzwi, między rzeźbami dwóch atlasów, zamiast kul ziemskich dźwigających fasadę naszej szkoły. Ida miała na sobie postrzępioną dżinsową koszulę z naszywkami, które podobno ręcznie przyszyła, z brzegami związanymi w pasie. Wokół szyi wiły się kable od słuchawek. Ręce skrzyżowała na wysokości klatki piersiowej, do której przyciskała związaną, tekturową teczkę. Jak długo tam stała? I jak długo przyglądała nam się wzrokiem, który bardziej pasował do nauczycielki; jakby bliżej jej było do wychowawczyni w oknie niż do nas?

Zakładałem, że już szykuje ripostę, jak pierwszego dnia, gdy ukróciła zaczepki Grześka wobec Nastii, ona jednak odłożyła teczkę na ławkę i schyliła się nad rowerową katastrofą, nim zrobił to któryś z nas.

– Pomogę wam.

– Jak miło z twojej strony. – Bartosz już uśmiechał się do niej tym charakterystycznym uśmiechem, dzięki któremu jego imię pojawiało się na ławkach i w rogach zeszytów. Zwykle z przebitym sercem obok. Ona jednak nie odwzajemniła uśmiechu.

– Tam gdzieś na dole jest mój rower.

Zerknęła na plątaninę łańcuchów i kół, damek, składaków i górali, nie wspominając o czymś, co wyglądało jak hybryda BMX-a z komunijnym prezentem, z której wyciągałem pojedyncze sztuki.

Ida wcisnęła słuchawki w uszy i pomagała mi bez słowa. Przez kilka minut jedynym dźwiękiem między nami był jednostajny szum z walkmana, w którym nie mogłem rozpoznać żadnej melodii.

– Hej. – Postukałem ją w ramię, czekając, aż ściszy muzykę. – Czego słuchasz?

Bez słowa podała mi słuchawkę, a że akurat schylałem się po następny rower, spojrzała na mnie z góry. Widziałem, jak manipuluje palcami przy guzikach srebrnego walkmana. Jeden głośny trzask – i ze słuchawki popłynęły gitarowe basy. Zajmowały połowę nagrania: idealny wstęp do męskiego głosu.

Meet me, hey, hey, hey

And miss me hey, hey, hey

Free feel missing, hey, hey

And I wouldn’t hear… hey1

– Nirvana?

Myślałem, że znowu jedynie pokiwa głową, ale tym razem się odezwała.

– Kurt Cobain jest najlepszy – powiedziała.

Przez chwilę oboje słuchaliśmy kawałka, złączeni słuchawkami, pochyleni lekko ku sobie, z dłońmi opartymi o kierownicę tego samego roweru: moje knykcie szare od grafitu, jej wciąż różowe od akwareli.

Nigdy nie byłem jeszcze tak blisko Idy, dlatego nie mogłem odżałować, kiedy kawałek się skończył, a ja musiałem oddać jej słuchawkę.

And she wouldn’t miss me, hey, hey2

– Chyba był? Przecież Kurt nie żyje.

Miałem ochotę odgryźć sobie język. Kurt nie żyje do fanki Nirvany? Serio, co jeszcze głupszego mogłem powiedzieć?

– Wiesz, co mówią fani Elvisa? Elvis lives. Wyszywają to na koszulkach, wypisują sprayem na murach albo tatuują sobie na ramionach.

– To trochę jak fani Freddiego, którzy rysują serca na płocie przy jego domu – podchwyciłem. – Wystają tam dzień i noc. Podobno Mary Austin ma już ich dość.

– Słuchasz Queen? – To musiało być pytanie retoryczne, bo zamiast dać mi odpowiedzieć, ciągnęła: – Ludzie wierzą, że najwięksi nie odchodzą tak zupełnie. Że dalej żyją w swojej muzyce. Lennon, Hendrix, Freddie…

– I Kurt – dokończyłem, bo teraz rozumiałem, co miała na myśl, mówiąc, że Kurt jest, a nie był najlepszy.

– To co? – Bartosz zaczekał, aż uporamy się z rowerami. Oczywiście sam nie podniósł ani jednego. – Idziemy na to piwo czy nie?

Spodziewałem się, że tani bar, cuchnący dymem, będzie ostatnim miejscem, gdzie Ida zgodzi się pójść, ale ona pokiwała głową, mocując teczkę na bagażniku.

No więc poszliśmy.

*

– Nie jest wcale tak źle.

Ida rozglądała się po zadymionym pomieszczeniu, zagraconym niskimi, okrągłymi stolikami rodem z lat dwudziestych. Kto bywał tu częściej, wiedział, że wieczorem meble wylądują pod ścianą jako jedna wielka piramida, podobna do tej, która niechcący powstała z naszych rowerów. Stoliki i krzesła znikną, a podłoga zamieni się w parkiet do tańczenia. Ida przeszła wzdłuż ścian, na których kolorowe plakaty zapraszały na letnie koncerty i festiwale trzy, cztery lata temu. Obok znalazły się czarne krążki winyli i okładki płyt, przyszpilone jeden przy drugim jak owady w gablocie. Między nimi zagubione wisiorki i pojedyncze kolczyki wisiały jak trofea.

– Dla pani. – Bartosz przesunął w stronę Idy kufel z piwem.

Piana ciekła po ściankach, szkło zostawiało na stoliku mokre koła. Poszukałem wzrokiem Mariki, a ona przewróciła oczami jak zawsze, gdy mówiła: znowu to samo, zaczyna się taniec godowy Bartka.

– Przecież prowadzę. – Ida odsunęła kufel w jego stronę.

– Rower? – Bartosz wcisnął się na obitą spękaną skórą sofę i objął Idę ramieniem. – No co ty?

– Muszę jakoś wrócić do domu.

– Nie musisz. Możesz przenocować u mnie.

Zacisnąłem dłonie na kuflu. Jeszcze moment i zmiażdżyłbym szkło, gdyby ktoś nie włączył T.Love. Bartosz zerwał się z sofy, ale Igor, jego najlepszy kumpel, był szybszy.

– Mogę prosić?

Ida zerknęła za nich, na kilka par, które jako pierwsze nieśmiało podrygiwały w uścisku, nucąc tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym, i na Marikę, wirującą między nimi z kieliszkiem wina. Odmawiała facetom, zwykle dwa razy starszym, kiedy prosili ją do tańca, i sprawiała wrażenie, jakby doskonale bawiła się w swoim własnym towarzystwie.

– To jak?