NANA - Émile Zola - ebook

NANA ebook

Emile Zola

5,0

Opis

"Nana" Émile'a Zoli to jedno z tych dzieł literatury, które nie tylko opowiada fascynującą historię, ale jednocześnie zagłębia się w ludzką psychikę i ukazuje mechanizmy rządzące społeczeństwem. Powieść przenosi nas do tętniącego życiem Paryża Drugiego Cesarstwa, gdzie luksus i zepsucie idą w parze, a główna bohaterka, Nana, staje się symbolem władzy i upadku.

Nana to kobieta, która dzięki swojej urodzie i magnetycznemu urokowi wkracza na scenę paryskiego teatru, by zawładnąć sercami i umysłami mężczyzn. Nie mając wybitnego talentu aktorskiego, szybko zyskuje miano ikony, stając się przedmiotem pożądania i obsesji. Zola w mistrzowski sposób pokazuje, jak Nana, będąc uosobieniem zmysłowości, staje się narzędziem niszczenia mężczyzn i ich karier. Jednak pod warstwą tej historii kryje się znacznie więcej – obraz społeczeństwa skazanego na moralną i finansową zgubę.

Warto sięgnąć po tę książkę, ponieważ "Nana" to nie tylko powieść o uwodzicielce, ale także przenikliwy komentarz społeczny. Zola odsłania przed czytelnikiem zakulisowe mechanizmy świata elit, pokazując, jak chciwość, hipokryzja i pragnienie dominacji prowadzą do destrukcji. W "Nanie" spotykają się miłość, pasja, ambicje i zguba, tworząc fascynujący portret kobiety, która zmienia losy ludzi wokół niej.

To powieść o władzy, seksie, społecznym prestiżu i ludzkiej słabości, a jej przesłanie jest zaskakująco aktualne nawet dziś. Jeśli szukasz książki, która jednocześnie bawi i zmusza do refleksji nad życiem i społecznymi konwenansami, "Nana" to wybór, który nie rozczaruje.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 686

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




NANA

autor: Émile Zola

ROZDZIAŁ I

O dzie­wią­tej wie­czo­rem sala te­atru Va­ri­étés była nie­mal cał­ko­wi­cie pusta. Kilka osób sie­działo cicho, cze­ka­jąc na bal­ko­nie i w lo­żach, ale ich obec­ność gi­nęła w rzę­dach sie­dzeń, któ­rych po­kry­cia z kar­dy­nal­nego ak­sa­mitu wy­da­wały się ledwo wi­do­czne w przy­tłu­mio­nym świe­tle słabo pło­ną­cego ży­ran­dola. Cień otu­lał wielką, czer­woną plamę kur­tyny, a ze sceny, gdzie nie za­pa­lono jesz­cze świa­teł ram­po­wych, ani z po­roz­rzu­ca­nych pul­pi­tów or­kie­stry, nie do­cho­dził żaden dźwięk. Je­dy­nie wy­soko, w trze­ciej ga­le­rii, przy ko­pu­ło­wym su­fi­cie, gdzie nagie ko­biety i dzieci uno­siły się po nie­bio­sach, które w świe­tle ga­zo­wych lamp miały zie­lon­kawy blask, roz­brzmie­wały na­wo­ły­wa­nia i śmie­chy, prze­ry­wa­jąc nie­ustanny gwar gło­sów. Głowy w ko­bie­cych i ro­bot­ni­czych czap­kach usta­wione były rząd za rzę­dem, pod sze­ro­kimi, skle­pio­nymi wnę­kami ozdo­bio­nymi zło­ce­niami. Co kilka se­kund po­ja­wiała się ob­sługa, z bi­le­tami w dło­niach, pro­wa­dząc dżen­tel­mena i damę, któ­rzy zaj­mo­wali swoje miej­sca – on w wie­czo­ro­wym stroju, ona szczu­pła i smu­kła, sie­dząc obok niego, po­woli wę­dru­jąc wzro­kiem po sali.

Dwóch mło­dych męż­czyzn po­ja­wiło się w lo­żach; stali i roz­glą­dali się wokół sie­bie.

— Nie mó­wi­łem ci, Hec­tor? — za­wo­łał star­szy z nich, wy­soki męż­czy­zna z ma­łymi, czar­nymi wą­sami. — Je­ste­śmy za wcze­śnie! Spo­koj­nie mo­głeś mi po­zwo­lić do­koń­czyć cy­garo.

Obok prze­cho­dziła ob­sługa.

— Och, panie Fau­chery — po­wie­działa zna­jomo — jesz­cze pół go­dziny do roz­po­czę­cia!

— To po co ogła­szają, że za­czy­nają o dzie­wią­tej? — mruk­nął Hec­tor, któ­rego długa, szczu­pła twarz przy­brała wyraz iry­ta­cji. — Tylko dzi­siaj rano Cla­risse, która gra w sztuce, przy­się­gała, że za­czną punk­tu­al­nie o dzie­wią­tej.

Przez chwilę mil­czeli, pa­trząc w górę na za­cie­nione loże. Zie­lona ta­peta, którą były wy­ście­łane, jesz­cze bar­dziej po­tę­go­wała ich mrocz­ność. Na dole, pod ga­le­rią, dolne loże to­nęły w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. W lo­żach na dru­gim po­zio­mie sie­działa tylko jedna tęga dama, oparta o ak­sa­mitną ba­lu­stradę. Po pra­wej i lewej stro­nie, po­mię­dzy wy­so­kimi pi­la­strami, loże sce­niczne, przy­sło­nięte dłu­gimi, frędz­lo­wa­nymi za­sło­nami, po­zo­sta­wały puste. Sala, z bielą i zło­tem, zła­go­dzo­nymi de­li­kat­nymi od­cie­niami zie­leni, wy­da­wała się, jakby była po­kryta cienką war­stwą kurzu, uno­szą­cego się z ma­łych pło­mieni w wiel­kim szkla­nym ży­ran­dolu.

— Udało ci się za­ła­twić lożę sce­niczną dla Lucy? — za­py­tał Hec­tor.

— Tak — od­po­wie­dział jego to­wa­rzysz — ale nie było łatwo. Och, nie martw się, Lucy na pewno nie przyj­dzie za wcze­śnie!

Stłu­mił lek­kie ziew­nię­cie, a po chwili prze­rwy:

"Masz szczę­ście, bo nie byłeś wcze­śniej na pierw­szej nocy. Blonde Venus bę­dzie wy­da­rze­niem roku. Lu­dzie mówią o tym od sze­ściu mie­sięcy. Co za mu­zyka, mój drogi chłop­cze! Co za prze­bie­gły pies, Bor­de­nave! Zna się na rze­czy i za­cho­wał to na sezon wy­sta­wowy". Hec­tor był re­li­gij­nie uważny. Zadał py­ta­nie.

"A Nana, nowa gwiazda, która zagra Venus, znasz ją?".

"Tu je­steś, znowu za­czy­nasz! - za­wo­łał Fau­chery, pod­no­sząc ręce do góry. "Od sa­mego rana lu­dzie mówią o mnie Nana. Spo­tka­łem już ponad dwa­dzie­ścia osób, a tu Nana, a tam Nana! Co ja wiem? Czy ja znam wszyst­kie ko­biety lek­kich oby­cza­jów w Pa­ryżu? Nana jest wy­na­la­zek Bor­de­nave'a! Musi być nie­zła!"

Uspo­koił się, ale pustka domu, przy­ćmione świa­tło lampy, ko­ścielne po­czu­cie sa­mo­za­do­wo­le­nia, które wzbu­dzało to miej­sce, pełne szep­czą­cych gło­sów i od­głosu drzwi - wszystko to dzia­łało mu na nerwy.

"Nie, na Jo­wi­sza - po­wie­dział nagle - tutaj włosy si­wieją. Wy­cho­dzę. Może na dole znaj­dziemy Bor­de­nave'a. Udzieli nam in­for­ma­cji na temat róż­nych rze­czy".

Na dole, w wiel­kim, wy­ło­żo­nym mar­mu­rem holu wej­ścio­wym, gdzie znaj­do­wała się kasa, pu­blicz­ność za­czy­nała się po­ka­zy­wać. Przez trzy otwarte bramy można było za­ob­ser­wo­wać żar­liwe życie bul­wa­rów, które w tę piękną kwiet­niową noc tęt­niły ży­ciem. Od­głos kół po­wo­zów za­trzy­my­wał się nagle, drzwi po­wo­zów za­my­kały się ha­ła­śli­wie, a lu­dzie za­częli wcho­dzić ma­łymi grup­kami, zaj­mu­jąc miej­sca przed kasą bi­le­tową i wspi­na­jąc się po po­dwój­nych scho­dach na końcu holu, po któ­rych ko­biety prze­cha­dzały się ko­ły­sząc bio­drami. Przy su­ro­wym świe­tle ga­zo­wym, wokół bla­dych, na­gich ścian holu wej­ścio­wego, któ­rego skąpe de­ko­ra­cje z cza­sów Pierw­szego Ce­sar­stwa przy­wo­dziły na myśl pe­ry­styl świą­tyni za­ba­wek, wi­siały wy­nio­słe żółte pla­katy z nazwą "Nana" wy­pi­saną wiel­kimi czar­nymi li­te­rami. Dżen­tel­meni, któ­rzy zda­wali się być przy­kle­jeni do wej­ścia, czy­tali je; inni, sto­jąc w po­bliżu, zaj­mo­wali się roz­mową, blo­ku­jąc w ten spo­sób drzwi domu, pod­czas gdy przy kasie gruby męż­czy­zna z roz­le­głą, bli­sko ogo­loną twa­rzą udzie­lał szorst­kich od­po­wie­dzi tym, któ­rzy na­ci­skali, by zająć miej­sca.

"Tam jest Bor­de­nave - po­wie­dział Fau­chery, scho­dząc po scho­dach. Ale za­rządca już go wi­dział.

"Ah, ah! Je­steś miłym fa­ce­tem!" krzyk­nął do niego z da­leka. "W taki spo­sób mnie po­wia­da­miasz, prawda? Prze­cież otwo­rzy­łem dziś rano moje Fi­garo - ani słowa!".

"Po­cze­kaj chwilę - od­po­wie­dział Fau­chery. "Z pew­no­ścią muszę po­znać twoją Nanę, zanim za­cznę o niej mówić. Poza tym nie skła­dam żad­nych obiet­nic.

Na­stęp­nie, aby za­koń­czyć dys­ku­sję, przed­sta­wił swo­jego ku­zyna, pana Hec­tora de la Fa­lo­ise, mło­dego czło­wieka, który przy­je­chał do Pa­ryża, aby ukoń­czyć edu­ka­cję. Me­na­dżer od razu zmie­rzył go wzro­kiem. Ale Hec­tor od­wza­jem­nił jego spoj­rze­nie z głę­bo­kim za­in­te­re­so­wa­niem. A więc to był ten Bor­de­nave, ten show­man płci pięk­nej, który trak­to­wał ko­biety jak nad­zorca ska­zań­ców, ten spry­ciarz, który za­wsze pra­co­wał pełną parą nad ja­kimś chwy­tem re­kla­mo­wym, ten krzy­czący, plu­jący, kle­piący się po udach facet, ten cynik z duszą po­li­cjanta! Hec­tor od­niósł wra­że­nie, że po­wi­nien od­kryć ja­kieś sym­pa­tyczne spo­strze­że­nie na tę oka­zję.

"Twój teatr..." za­czął ckli­wym tonem.

Bor­de­nave prze­rwał mu dziką frazą, jak przy­stało na czło­wieka, który lubi szczere sy­tu­acje.

"Na­zwij to moim bur­de­lo­wym!"

Na te słowa Fau­chery ro­ze­śmiał się z apro­batą, pod­czas gdy La Fa­lo­ise za­trzy­mał się ze ści­śnię­tym gar­dłem, czu­jąc się bar­dzo zszo­ko­wany i sta­ra­jąc się spra­wiać wra­że­nie, jakby po­do­bało mu się to zda­nie. Me­ne­dżer uciekł, by uści­snąć dłoń kry­ty­kowi dra­ma­tycz­nemu, któ­rego ko­lumna miała znaczny wpływ. Kiedy wró­cił, La Fa­lo­ise do­cho­dził do sie­bie. Oba­wiał się, że zo­sta­nie po­trak­to­wany jak pro­win­cjusz, jeśli okaże się zbyt nie­fra­so­bliwy.

"Po­wie­dziano mi - za­czął po­now­nie, pra­gnąc zna­leźć coś do po­wie­dze­nia - że Nana ma wspa­niały głos".

"Nana?" za­wo­łał kie­row­nik, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. "To głos squ­irta!"

Młody męż­czy­zna dodał po­śpiesz­nie:

"Poza tym, że jest pierw­szo­rzęd­nym ko­mi­kiem!"

"Ona? Dla­czego ona jest bryłą! Nie ma po­ję­cia, co zro­bić z rę­kami i no­gami".

La Fa­lo­ise za­ru­mie­nił się lekko. Stra­cił orien­ta­cję. Za­czął się jąkać:

"Za nic w świe­cie nie prze­ga­pił­bym dzi­siej­szego pierw­szego przed­sta­wie­nia. Wie­dzia­łem, że twój teatr..."

"Na­zwij to moim bur­de­lo­wym - wtrą­cił Bor­de­nave z mro­żą­cym krew w ży­łach upo­rem czło­wieka prze­ko­na­nego.

Tym­cza­sem Fau­chery z nie­zwy­kłym spo­ko­jem przy­glą­dał się wcho­dzą­cym ko­bie­tom. Ru­szył na ra­tu­nek ku­zy­nowi, gdy zo­ba­czył, że ten jest cały w ner­wach i nie wie, czy się śmiać, czy zło­ścić.

"Bądź miły dla Bor­de­nave'a - na­zy­waj jego teatr tak, jak sobie tego życzy, po­nie­waż go to bawi. A ty, mój drogi, nie każ nam cze­kać na darmo. Jeśli twoja Nana ani nie śpiewa, ani nie gra, prze­ko­nasz się, że po­peł­ni­łeś błąd, to wszystko. Prawdę mó­wiąc, wła­śnie tego się oba­wiam".

"Po­myłka! Po­myłka!" krzyk­nął za­rządca, a jego twarz przy­brała pur­pu­rowy od­cień. "Czy ko­bieta musi umieć grać i śpie­wać? Kur­czę, je­steś zbyt GŁUPI. Na Boga, Nana ma inne dobre strony - coś, co jest tak dobre, jak wszyst­kie inne rze­czy razem wzięte. Wy­czu­łem to; to jest deu­ced pro­no­un­ced z nią, albo mam za­pach idioty. Zo­ba­czysz, zo­ba­czysz! Musi się tylko po­ja­wić, a cały dom bę­dzie się na nią gapił".

Uniósł w górę swoje wiel­kie dło­nie, które drżały pod wpły­wem jego en­tu­zja­zmu, a teraz, uwol­niw­szy się od swo­ich uczuć, zni­żył głos i mruk­nął do sie­bie:

"Tak, zaj­dzie da­leko! O tak, pomóż mi, zaj­dzie da­leko! Ależ ona ma skórę!"

Gdy Fau­chery za­czął go wy­py­ty­wać, zgo­dził się udzie­lić szcze­gó­ło­wych wy­ja­śnień, po­słu­gu­jąc się tak pry­mi­tywną fra­ze­olo­gią, że Hec­tor de la Fa­lo­ise po­czuł się nieco znie­sma­czony. Był bar­dzo zżyty z Naną i nie mógł się do­cze­kać jej wy­stępu na sce­nie. Mniej wię­cej w tym samym cza­sie po­szu­ki­wał Wenus. Nigdy nie po­zwa­lał, by ko­bieta ob­cią­żała go przez dłuż­szy czas; wolał, by pu­blicz­ność mogła cie­szyć się jej za­le­tami na­tych­miast. Ale w jego skle­pie trwała nie­zła awan­tura, która zo­stała wy­wró­cona do góry no­gami przez po­ja­wie­nie się tej wiel­kiej damy. Rose Mi­gnon, jego gwiazda, ak­torka ko­miczna o dużej sub­tel­no­ści i uro­cza śpie­waczka, co­dzien­nie gro­ziła, że zo­stawi go na lo­dzie, po­nie­waż była wście­kła i do­my­ślała się obec­no­ści ry­walki. A co do ra­chunku, dobry Boże! Cóż to był za hałas! Skoń­czyło się na tym, że po­sta­no­wił wy­dru­ko­wać na­zwi­ska obu ak­to­rek taką samą czcionką. Ale to nie prze­szka­dzało mu. Za każ­dym razem, gdy któ­raś z jego ma­łych ko­bie­tek, jak je na­zy­wał - na przy­kład Si­monne lub Cla­risse - nie chciała iść tak, jak chciał, po pro­stu pod­no­sił nogę i łapał ją z tyłu. W prze­ciw­nym razie życie było nie­moż­liwe. O tak, sprze­da­wał je; wie­dział, ile kosz­tują, te ko­biety!

"Tut!" za­wo­łał, prze­ry­wa­jąc krótko. "Mi­gnon i Ste­iner. Za­wsze razem. Wiesz, że Ste­ine­rowi robi się nie­do­brze od Rose; dla­tego mąż pil­nuje teraz jego kro­ków w oba­wie, że mu się wy­mknie".

Na ze­wnątrz, na chod­niku, rząd dysz ga­zo­wych na gzym­sie te­atru rzu­cał plamę ja­skra­wego świa­tła. Na jej tle wy­róż­niały się dwa małe, gwał­tow­nie zie­lone drzewa, a ko­lumna lśniła tak żywym bla­skiem, że z da­leka można było od­czy­tać wid­nie­jące na niej ogło­sze­nia, ni­czym w biały dzień, pod­czas gdy gęsta noc bul­waru była usiana świa­tłami ponad nie­wy­raź­nymi kon­tu­rami nie­ustan­nie po­ru­sza­ją­cego się tłumu. Wielu męż­czyzn nie we­szło do te­atru od razu, ale zo­stało na ze­wnątrz, by po­roz­ma­wiać, koń­cząc cy­gara pod pro­mie­niami linii dysz ga­zo­wych, które rzu­ciły na ich twa­rze bladą bla­dość i za­ry­so­wały ich krót­kie czarne cie­nie na as­fal­cie. Mi­gnon, bar­dzo wy­soki, bar­dzo sze­roki facet, z kwa­dra­tową głową sil­nego męż­czy­zny na jar­marku, wy­mu­szał przej­ście przez śro­dek grup i cią­gnął za ramię ban­kiera Ste­inera, nie­zwy­kle ni­skiego męż­czy­znę z już wi­do­czną kor­po­ra­cją i okrą­głą twa­rzą oto­czoną brodą, która już si­wieje.

"Cóż," po­wie­dział Bor­de­nave do ban­kiera, "spo­tka­łeś ją wczo­raj w moim biu­rze".

"Ach! To była ona, prawda?" wy­try­snął Ste­iner. "Tak po­dej­rze­wa­łem. Tylko, że ja wy­cho­dzi­łem, a ona wcho­dziła, i ledwo ją do­strze­głem.

Mi­gnon słu­chał z pół­przy­mknię­tymi po­wie­kami i ner­wowo ob­ra­cał na palcu wielki pier­ścio­nek z bry­lan­tem. Zro­zu­miał, że cho­dzi o Nanę. Potem, gdy Bor­de­nave ry­so­wał por­tret swo­jej nowej gwiazdy, co roz­pa­liło pło­mień w oczach ban­kiera, za­koń­czył, włą­cza­jąc się do roz­mowy.

"Och, daj jej spo­kój, mój drogi ko­lego; ona jest niska! Pu­blicz­ność szybko po­każe jej drzwi. Ste­iner, mój chłop­cze, wiesz, że moja żona czeka na cie­bie w swo­jej loży".

Chciał po­now­nie objąć go w po­sia­da­nie. Ale Ste­iner nie chciał opu­ścić Bor­de­nave. Przed nimi stru­mień ludzi tło­czył się i na­pie­rał na kasę bi­le­tową, sły­chać było gwar gło­sów, po­śród któ­rych imię Nana brzmiało z całą me­lo­dyjną ży­wo­ścią swo­ich dwóch sylab. Męż­czyźni, któ­rzy stali przed ogło­sze­niami, wy­ma­wiali je gło­śno; inni, py­ta­ją­cym tonem, wy­po­wia­dali je, gdy prze­cho­dzili; pod­czas gdy ko­biety, jed­no­cze­śnie nie­spo­kojne i uśmiech­nięte, po­wta­rzały je cicho z wy­ra­zem za­sko­cze­nia. Nikt nie znał Nany. Kiedy Nana upa­dła? W tłu­mie krą­żyły opo­wie­ści i żarty, szep­tane od ucha do ucha. To imię było piesz­czotą samą w sobie; było to imię piesz­czo­tliwe, któ­rego zna­jo­mość pa­so­wała do każ­dej wargi. Już samo jego wy­ma­wia­nie spra­wiało, że tłum sta­wał się we­soły i bar­dzo uprzejmy. Go­rączka cie­ka­wo­ści pchała go na­przód, ten ro­dzaj pa­ry­skiej cie­ka­wo­ści, która jest tak gwał­towna, jak do­stęp do po­zy­tyw­nego nie­roz­sądku. Każdy chciał zo­ba­czyć Nanę. Pew­nej damie urwała się fal­bana sukni, pe­wien męż­czy­zna zgu­bił ka­pe­lusz.

"Och, za­da­jesz mi zbyt wiele pytań na ten temat!" za­wo­łał Bor­de­nave, któ­rego ob­le­gało kilku męż­czyzn. "Idziesz się z nią zo­ba­czyć, a ja idę, oni mnie chcą".

Znik­nął, ocza­ro­wany tym, że zwol­nił swoją pu­blicz­ność. Mi­gnon wzru­szył ra­mio­nami, przy­po­mi­na­jąc Ste­ine­rowi, że Rose czeka na niego, by po­ka­zać mu ko­stium, który miała za­ło­żyć w pierw­szym akcie.

"Na Jo­wi­sza! Tam jest Lucy, wy­siada ze swo­jego po­wozu - po­wie­dział La Fa­lo­ise do Fau­chery'ego.

W rze­czy­wi­sto­ści była to Lucy Ste­wart, drobna ko­bieta w wieku około czter­dzie­stu lat, z nie­pro­por­cjo­nal­nie długą szyją, szczu­płą, po­cią­głą twa­rzą, cięż­kimi ustami, ale z taką ja­sno­ścią, taką ła­ska­wo­ścią ma­nier, że była na­prawdę bar­dzo cza­ru­jąca. Przy­pro­wa­dziła ze sobą Ca­ro­line He­quet i jej matkę - Ca­ro­line, ko­bietę o zim­nym typie urody, matkę, osobę o bar­dzo god­nej po­sta­wie, która wy­glą­dała, jakby była wy­pchana słomą.

"Idziesz z nami? Za­re­zer­wo­wa­łam dla cie­bie miej­sce - po­wie­działa do Fau­chery'ego. "Zde­cy­do­wa­nie nie! Żeby nic nie wi­dzieć!" - od­po­wie­dział. "Mam stra­gan; wolę być w stra­ga­nach".

Lucy wzdry­gnęła się. Czyżby nie miał od­wagi po­ka­zać się w jej to­wa­rzy­stwie? Nagle po­wstrzy­mała się i prze­szła do in­nego te­matu:

"Dla­czego nie po­wie­dzia­łeś mi, że znasz Nanę?".

"Nana! Nigdy nie wi­dzia­łam jej na oczy".

"Honor jasna? Po­wie­dziano mi, że byłeś z nią w łóżku".

Ale Mi­gnon, pod­cho­dząc do nich z pal­cem przy ustach, dał im znak, by za­mil­kli. A kiedy Lucy go za­py­tała, wska­zał na prze­cho­dzą­cego mło­dego męż­czy­znę i mruk­nął:

"Nana's fancy man".

Wszy­scy na niego pa­trzyli. Był ład­nym czło­wie­kiem. Fau­chery roz­po­znał go; był to Da­gu­enet, młody czło­wiek, który prze­pu­ścił trzy­sta ty­sięcy fran­ków w po­goni za ko­bie­tami, a teraz parał się han­dlem ak­cjami, by od czasu do czasu ra­czyć je bu­kie­tami i ko­la­cjami. Lucy od­kryła, że miał piękne oczy.

"Ach, to Blan­che!" - za­wo­łała. "To ona po­wie­działa mi, że byłeś w łóżku z Naną.

Blan­che de Sivry, wspa­niała, piękna dziew­czyna, któ­rej przy­stojna twarz zdra­dzała oznaki tycia, po­ja­wiła się w to­wa­rzy­stwie szczu­płego, sta­ran­nie za­dba­nego i nie­zwy­kle dys­tyn­go­wa­nego męż­czy­zny.

"Hra­bia Xa­vier de Van­deu­vres - szep­nął Fau­chery do ucha swo­jego to­wa­rzy­sza.

Hra­bia i dzien­ni­karz uści­snęli sobie dło­nie, a Blan­che i Lucy roz­po­częły ener­giczne, wza­jemne wy­ja­śnie­nia. Jedna ubrana na nie­bie­sko, druga na ró­żowo, stały blo­ku­jąc drogę swo­imi głę­boko fal­ba­nia­stymi spód­ni­cami, a imię Nany po­wta­rzało się w ich roz­mo­wie tak gło­śno, że lu­dzie za­częli ich słu­chać. Hra­bia de Van­deu­vres od­pro­wa­dził Blan­che. Ale do tego czasu imię Nany roz­brzmie­wało gło­śniej niż kie­dy­kol­wiek wokół czte­rech ścian holu wej­ścio­wego wśród tę­sk­noty za­ostrzo­nej opóź­nie­niem. Dla­czego przed­sta­wie­nie się nie za­częło? Męż­czyźni wy­cią­gnęli ze­garki; spóź­nial­scy wy­sko­czyli ze swo­ich po­wo­zów, zanim te zdą­żyły pod­je­chać; grupy opu­ściły chod­nik, gdzie prze­chod­nie prze­cho­dzili przez pustą prze­strzeń oświe­tlo­nego gazem chod­nika, wy­cią­ga­jąc szyje, aby zaj­rzeć do te­atru. Uliczny chło­piec pod­szedł, po­gwiz­du­jąc, sta­nął przed ogło­sze­niem na drzwiach, po czym za­wo­łał "Woa, Nana!" gło­sem pi­ja­nego męż­czy­zny i ru­szył w swoją stronę truch­tem i szu­ra­niem sta­rych butów. Roz­legł się śmiech. Pa­no­wie o nie­na­gan­nym wy­glą­dzie po­wtó­rzyli: "Nana, woa, Nana!". Lu­dzie tło­czyli się, przy kasie wy­bu­chła kłót­nia i na­ra­stał zgiełk spo­wo­do­wany szu­mem gło­sów wzy­wa­ją­cych Nanę, do­ma­ga­ją­cych się Nany w jed­nym z tych przy­stę­pów głu­piej mi­miki i czy­stego zwie­rzę­co­ści, które ogar­niają tłumy.

Ale ponad całym tym zgieł­kiem dał się sły­szeć dzwo­nek po­prze­dza­jący pod­nie­sie­nie kur­tyny. "Dzwo­nili, dzwo­nili!" Wieść o tym do­tarła na bul­war, po czym na­stą­piła bie­ga­nina, wszy­scy chcieli wejść do środka, pod­czas gdy służba te­atru zwięk­szyła swoje siły. Mi­gnon, z nie­po­ko­jem w gło­sie, w końcu po­now­nie zła­pała Ste­inera, który nie był zo­ba­czyć ko­stiumu Rose. Na pierw­szy dźwięk dzwonka La Fa­lo­ise przedarł się przez tłum, cią­gnąc za sobą Fau­chery'ego, aby nie prze­ga­pić sceny po­cząt­ko­wej. Cała ta nie­cier­pli­wość pu­blicz­no­ści iry­to­wała Lucy Ste­wart. Ja­kimi bru­ta­lami byli ci lu­dzie, że tak po­py­chali ko­biety! Zo­stała z tyłu z Ca­ro­line He­quet i jej matką. Hol wej­ściowy był teraz pusty, a za nim wciąż sły­chać było prze­cią­gły war­kot bul­waru.

"Jakby za­wsze były za­bawne, te ich ka­wałki!" po­wta­rzała Lucy, wcho­dząc po scho­dach.

W domu Fau­chery i La Fa­lo­ise, przed swo­imi stra­ga­nami, spo­glą­dali na nich na nowo. W tym cza­sie dom był już pełen bla­sku. Wy­so­kie stru­mie­nie gazu oświe­tlały wielki szklany ży­ran­dol sze­le­stem żół­tych i ró­żo­wych pło­mieni, które spły­wały stru­mie­niem olśnie­wa­ją­cego świa­tła od ko­puły do pod­łogi. Kar­dy­nalne ak­sa­mity sie­dzeń mie­niły się od­cie­niami je­ziora, pod­czas gdy wszyst­kie zło­ce­nia znów lśniły, a de­li­katne zie­lone de­ko­ra­cje ła­go­dziły efekt pod zbyt zde­cy­do­wa­nymi ma­lo­wi­dłami na su­fi­cie. Re­flek­tory zo­stały pod­krę­cone i ja­skra­wym bla­skiem oświe­tliły kur­tynę, któ­rej ciężka pur­pu­rowa dra­pe­ria miała w sobie całe bo­gac­two godne pa­łacu z bajki i kon­tra­sto­wała z pod­ło­ścią pro­sce­nium, na któ­rym pod zło­ce­niami widać było pęk­nię­cia tynku. W sali było już cie­pło. Przy pul­pi­tach or­kie­stra stro­iła in­stru­menty wśród de­li­kat­nego trylu fle­tów, stłu­mio­nego dud­nie­nia rogów, śpiewu skrzy­piec, które uno­siły się wśród na­ra­sta­ją­cej wrzawy gło­sów. Wszy­scy wi­dzo­wie roz­ma­wiali, prze­py­chali się, zaj­mo­wali miej­sca, a zgiełk w bocz­nych ko­ry­ta­rzach był teraz tak gwał­towny, że każde drzwi do domu z tru­dem wpusz­czały nie­wy­czer­pany na­pływ ludzi. Roz­le­gały się sy­gnały, sze­lest tka­nin, nie­ustanny prze­marsz spód­nic i stro­jów, pod­kre­ślony czar­nym od­cie­niem płasz­cza lub sur­duta. Mimo to rzędy sie­dzeń stop­niowo się za­peł­niały, a tu i ów­dzie lekka to­a­leta wy­róż­niała się z oto­cze­nia, głowa o de­li­kat­nym pro­filu po­chy­lona do przodu pod ko­kiem, gdzie bły­snęła bły­ska­wica klej­notu. W jed­nym z pu­de­łek czu­bek na­giego ra­mie­nia lśnił jak śnieżny je­dwab. Inne damy, sie­dzące swo­bod­nie, le­ni­wie wa­chlo­wały się, śle­dząc wzro­kiem prze­py­cha­jące się ruchy tłumu, pod­czas gdy mło­dzi dżen­tel­meni, sto­jący na stra­ga­nach, z bar­dzo nisko wy­cię­tymi ka­mi­zel­kami i gar­de­niami w dziur­kach od gu­zi­ków, wska­zy­wali oku­lary ope­rowe opusz­kami pal­ców w rę­ka­wicz­kach.

To wła­śnie teraz dwie ku­zynki za­częły szu­kać twa­rzy tych, któ­rych znały. Mi­gnon i Ste­iner sie­dzieli razem w dol­nej loży, ramię w ramię, opie­ra­jąc się o ak­sa­mitną ba­lu­stradę. Blan­che de Sivry zda­wała się być w wy­łącz­nym po­sia­da­niu loży na po­zio­mie stra­ga­nów. Ale La Fa­lo­ise przyj­rzała się Da­gu­ene­towi wcze­śniej niż ko­mu­kol­wiek in­nemu, który zaj­mo­wał miej­sce dwa rzędy przed nią. Nie­opo­dal niego, bar­dzo młody czło­wiek, na oko sie­dem­na­sto­letni, być może wa­ga­ro­wicz z col­lege'u, wpa­try­wał się w niego sze­roko parą pięk­nych oczu, jakie mógłby mieć che­ru­bi­nek. Fau­chery uśmiech­nął się, pa­trząc na niego.

"Kim jest ta dama na bal­ko­nie?" za­py­tał nagle La Fa­lo­ise. "Dama z młodą dziew­czyną w nie­bie­skim stroju obok niej.

Wska­zał na dużą ko­bietę, która miała zbyt cia­sne sznu­ro­wa­dła, ko­bietę, która była blon­dynką, a teraz stała się biało-żółta, a jej sze­roka twarz, za­czer­wie­niona od farby, wy­glą­dała na opuch­niętą pod desz­czem ma­łych dzie­cię­cych loków.

"To Gaga", brzmiała pro­sta od­po­wiedź Fau­chery'ego, a po­nie­waż imię to zda­wało się zdu­mie­wać jego ku­zyna, dodał:

"Nie znasz Gagi? Była roz­ko­szą wcze­snych lat Lu­dwika Fi­lipa. Obec­nie wszę­dzie za­biera ze sobą córkę".

La Fa­lo­ise ani razu nie spoj­rzał na młodą dziew­czynę. Widok Gagi po­ru­szył go; jego oczy już jej nie opu­ściły. Nadal uwa­żał, że jest bar­dzo ładna, ale nie śmiał tego po­wie­dzieć.

W mię­dzy­cza­sie dy­ry­gent pod­niósł smy­czek i or­kie­stra roz­po­częła uwer­turę. Ludzi wciąż przy­by­wało; po­ru­sze­nie i hałas na­ra­stały. Wśród tej pu­blicz­no­ści, cha­rak­te­ry­stycz­nej dla pierw­szych nocy i nigdy nie pod­le­ga­ją­cej zmia­nom, ist­niały małe pod­sek­cje zło­żone z bli­skich przy­ja­ciół, któ­rzy z uśmie­chem po­now­nie się zbie­rali. Sta­rzy by­walcy pierw­szych nocy, z ka­pe­lu­szami na gło­wach, wy­da­wali się zna­jomi i cał­kiem swo­bodni, wy­mie­nia­jąc po­zdro­wie­nia. Był tam cały Paryż, Paryż li­te­ra­tury, fi­nan­sów i przy­jem­no­ści. Było tam wielu dzien­ni­ka­rzy, kilku pi­sa­rzy, kilku ludzi z giełdy i wię­cej kur­ty­zan niż uczci­wych ko­biet. Był to nie­zwy­kle mie­szany świat, zło­żony ze wszyst­kich ta­len­tów i spla­miony wszyst­kimi wa­dami, świat, w któ­rym na każ­dej twa­rzy ma­lo­wało się to samo zmę­cze­nie i ta sama go­rączka. Fau­chery, któ­rego prze­słu­chi­wał kuzyn, po­ka­zał mu boksy po­świę­cone ga­ze­tom i klu­bom, a na­stęp­nie wy­mie­nił kry­ty­ków dra­ma­tycz­nych - chu­dego, wy­su­szo­nego osob­nika o cien­kich, zło­śli­wych ustach, a przede wszyst­kim wiel­kiego fa­ceta o do­bro­dusz­nym wy­ra­zie twa­rzy, wy­le­gu­ją­cego się na ra­mie­niu swo­jej są­siadki, mło­dej panny, nad którą roz­my­ślał z czu­ło­ścią i oj­cow­skim spoj­rze­niem.

Prze­rwał jed­nak, gdy zo­ba­czył La Fa­lo­ise'a kła­nia­ją­cego się oso­bom zaj­mu­ją­cym lożę na­prze­ciwko. Wy­glą­dał na za­sko­czo­nego.

"Co?" za­py­tał. "Znasz hra­biego Muf­fat de Beu­ville?"

"Och, dawno temu" - od­po­wie­dział Hec­tor. "Muf­fa­to­wie mieli po­sia­dłość nie­da­leko nas. Czę­sto bywam w ich domu. Hra­bia jest tam z żoną i swoim te­ściem, mar­ki­zem de Cho­uard".

Z pewną dozą próż­no­ści - był bo­wiem za­do­wo­lony ze zdu­mie­nia ku­zyna - prze­szedł do szcze­gó­łów. Mar­kiz był radcą stanu; hra­bia zo­stał nie­dawno mia­no­wany szam­be­la­nem ce­sa­rzo­wej. Fau­chery, który zła­pał swój kie­li­szek ope­rowy, spoj­rzał na hra­binę, pulchną bru­netkę o bia­łej cerze i pięk­nych ciem­nych oczach.

"Przed­sta­wisz mnie im mię­dzy ak­tami" - za­koń­czył. "Spo­tka­łem się już z hra­bią, ale chciał­bym pójść do nich we wtorki".

Ener­giczne okrzyki "Hush" do­cho­dziły z gór­nych ga­le­rii. Uwer­tura już się roz­po­częła, ale lu­dzie wciąż na­pły­wali. Spóź­nial­scy zmu­szali całe rzędy wi­dzów do wsta­wa­nia, drzwi lóż ło­mo­tały, w przej­ściach sły­chać było gło­śne spory. Nie usta­wały też od­głosy wielu roz­mów, po­dobne do gło­śnego świer­gotu roz­ga­da­nych wró­bli o zmroku. Wszystko było w za­mie­sza­niu; dom był mie­sza­niną głów i ra­mion, które po­ru­szały się w tę i z po­wro­tem, ich wła­ści­ciele sia­dali lub pró­bo­wali się roz­go­ścić, lub z dru­giej strony, pod­eks­cy­to­wani pró­bo­wali po­zo­stać w po­zy­cji sto­ją­cej, aby osta­tecz­nie się ro­zej­rzeć. Okrzyk "Sia­daj, sia­daj!" do­biegł za­cie­kle z mrocz­nych cze­lu­ści dołu. Przez dom prze­szedł dreszcz ocze­ki­wa­nia: w końcu lu­dzie mieli po­znać tę słynną Nanę, którą Paryż zaj­mo­wał się przez cały ty­dzień!

Stop­niowo jed­nak szum roz­mów cichł wśród spo­ra­dycz­nych wy­bu­chów szorst­kiej mowy. I po­śród tego mdłego szmeru, tych gi­ną­cych wes­tchnień dźwięku, or­kie­stra ude­rzyła w małe, żywe nuty walca z włó­czę­gow­skim ryt­mem ki­pią­cym ło­bu­zer­skim śmie­chem. Pu­blicz­ność była pod­eks­cy­to­wana; już się uśmie­chali. Ale banda kla­kie­rów w pierw­szych rzę­dach dołu wście­kle biła brawo. Kur­tyna pod­nio­sła się.

"Na Geo­rge'a! - wy­krzyk­nął La Fa­lo­ise, wciąż roz­ma­wia­jąc. "Z Lucy jest jakiś męż­czy­zna".

Pa­trzył na lożę sce­niczną na dru­gim po­zio­mie po swo­jej pra­wej stro­nie, któ­rej przód zaj­mo­wały Ca­ro­line i Lucy. Z tyłu tej loży można było do­strzec godne ob­li­cze matki Ca­ro­line i boczną twarz wy­so­kiego mło­dego męż­czy­zny o szla­chet­nej gło­wie z ja­snymi wło­sami i nie­na­gan­nym stroju.

"Spójrz!" La Fa­lo­ise po­now­nie na­le­gał. "Tam jest męż­czy­zna".

Fau­chery po­sta­no­wił skie­ro­wać swój kie­li­szek ope­rowy na lożę sce­niczną. Zaraz jed­nak za­wró­cił.

"Och, to La­bor­dette", mruk­nął nie­dba­łym gło­sem, jakby obec­ność tego ła­god­nego męż­czy­zny po­winna ude­rzyć cały świat jako na­tu­ralna i nie­ma­te­rialna.

Za ku­zy­nami lu­dzie krzy­czeli "Cisza!". Mu­sieli prze­stać mówić. Dom ogar­nął bez­ruch, a wiel­kie po­ła­cie głów, wszyst­kie wy­pro­sto­wane i uważne, opa­dły od stra­ga­nów do naj­wyż­szej ga­le­rii. Pierw­szy akt "Blond Wenus" miał miej­sce na Olim­pie, tek­tu­ro­wym Olim­pie, z chmu­rami na skrzy­dłach i tro­nem Jo­wi­sza po pra­wej stro­nie sceny. Przede wszyst­kim Iris i Ga­ni­me­des, wspo­ma­gani przez trupę nie­biań­skich asy­sten­tów, za­śpie­wali re­fren, usta­wia­jąc sie­dze­nia bogów dla rady. Po raz ko­lejny roz­legł się aplauz sa­mych klasz­czą­cych, a pu­blicz­ność, nieco nie­obecna, usia­dła w ocze­ki­wa­niu. Nie­mniej jed­nak La Fa­lo­ise okla­ski­wała Cla­risse Be­snus, jedną z ma­łych ko­bie­tek Bor­de­nave'a, która grała Iris w mięk­kiej nie­bie­skiej su­kience z wiel­kim sza­lem w sied­miu ko­lo­rach tęczy owi­nię­tym wokół talii.

"Wiesz, ona pod­ciąga ko­szulę, żeby to za­ło­żyć - po­wie­dział do Fau­chery'ego na tyle gło­śno, by usły­szeli go wszy­scy wokół. "Pró­bo­wa­li­śmy tej sztuczki dziś rano. Wszystko było pod jej pa­chami i wokół ple­ców.

Ale w domu roz­legł się lekki sze­lest; Rose Mi­gnon wła­śnie we­szła na scenę jako Diana. Cho­ciaż nie miała ani twa­rzy, ani fi­gury od­po­wied­niej do tej roli, była chuda i ciemna, o uro­czej brzy­do­cie cha­rak­te­ry­stycz­nej dla pa­ry­skich dzieci ulicy, mimo to wy­glą­dała uro­czo i jakby była sa­tyrą na po­stać, którą re­pre­zen­to­wała. Jej pio­senka przy wej­ściu na scenę była pełna wer­sów na tyle oso­bli­wych, że można było pła­kać ze śmie­chu i na­rze­kań na Marsa, który przy­go­to­wy­wał się do opusz­cze­nia jej dla to­wa­rzy­stwa Wenus. Za­śpie­wała to z czy­stą re­zerwą, tak pełną ży­wio­ło­wej su­ge­styw­no­ści, że pu­blicz­ność roz­grzała się do czer­wo­no­ści. Mąż i Ste­iner, sie­dzący obok sie­bie, śmiali się ra­do­śnie, a cały dom wy­buchł ry­kiem, gdy Prul­li­ère, ten wielki fa­wo­ryt, po­ja­wił się jako ge­ne­rał, ma­ska­ra­dowy Mars, przy­ozdo­biony ogrom­nym pió­ro­pu­szem i cią­gnący za sobą miecz, któ­rego rę­ko­jeść się­gała mu do ra­mie­nia. Jeśli cho­dzi o niego, miał już dość Diany; jak twier­dził, była z nim zbyt nie­śmiała. Diana obie­cała, że bę­dzie miała na niego oko i ze­mści się na nim. Duet za­koń­czył się ko­micz­nym jo­dło­wa­niem, które Prul­li­ère wy­gło­sił bar­dzo za­baw­nie z wrza­skiem wście­kłego ko­cura. Miał w sobie całą za­bawną głu­potę mło­dego dżen­tel­mena, któ­rego sprawy mi­ło­sne do­brze się roz­wi­jają, i rzu­cał naj­bar­dziej zu­chwałe spoj­rze­nia, które wzbu­dzały prze­ni­kliwy ko­biecy śmiech w lo­żach.

Potem pu­blicz­ność po­now­nie ochło­nęła, po­nie­waż ko­lejne sceny oka­zały się nu­żące. Stary Bosc, im­be­cyl Jo­wisz z głową zmiaż­dżoną pod cię­ża­rem ogrom­nej ko­rony, do­piero co zdo­łał wy­wo­łać uśmiech na twa­rzach pu­blicz­no­ści, gdy wdał się w do­mową sprzeczkę z Ju­noną na temat ra­chun­ków ku­cha­rza. Prze­marsz bogów, Nep­tuna, Plu­tona, Mi­nerwy i reszty, pra­wie wszystko ze­psuł. Lu­dzie za­częli się nie­cier­pli­wić, roz­legł się nie­spo­kojny, po­woli na­ra­sta­jący szmer, pu­blicz­ność prze­stała in­te­re­so­wać się przed­sta­wie­niem i ro­zej­rzała się po domu. Lucy za­częła się śmiać z La­bor­dette'em; hra­bia de Van­deu­vres wy­cią­gał szyję w roz­mo­wie za krzep­kimi ra­mio­nami Blan­che, pod­czas gdy Fau­chery kątem oka przy­glą­dał się Muf­fa­tom, z któ­rych hra­bia wy­da­wał się bar­dzo po­ważny, jakby nie ro­zu­miał alu­zji, a hra­bina uśmie­chała się nie­wy­raź­nie, jej oczy za­tra­ciły się w za­du­mie. Ale nagle, w tym nie­kom­for­to­wym sta­nie rze­czy, okla­ski klasz­czą­cego kon­tyn­gentu roz­le­gły się z re­gu­lar­no­ścią ostrzału plu­to­no­wego. Lu­dzie od­wró­cili się w stronę sceny. Czy to w końcu Nana? Ta Nana spra­wiała, że cze­kało się z nie­cier­pli­wo­ścią.

Była to de­le­ga­cja śmier­tel­ni­ków, któ­rych wpro­wa­dzili Ga­ni­me­des i Iris, sza­no­wane osoby z klasy śred­niej, wszy­scy oszu­kani mę­żo­wie, i przy­byli przed ob­li­cze władcy bogów, aby zło­żyć skargę na Wenus, która z pew­no­ścią roz­pa­lała ich dobre damy nad­mia­rem żaru. Chór, w oso­bli­wych, do­lo­ry­stycz­nych to­nach, prze­ry­wa­nych ci­szami peł­nymi pan­to­mi­micz­nych przy­znań, wy­wo­łał wiel­kie roz­ba­wie­nie. Zgrabna fraza obie­gła cały dom: "Chór ro­ga­czy, chór ro­ga­czy" i to "chwy­ciło", bo był bis. Głowy śpie­wa­ków były zwa­rio­wane; od­kryto, że ich twa­rze są zgodne z frazą, zwłasz­cza twarz gru­basa, która była okrą­gła jak księ­życ. W mię­dzy­cza­sie przy­był Wul­kan w wiel­kim gnie­wie, do­ma­ga­jąc się z po­wro­tem swo­jej żony, która wy­mknęła się trzy dni temu. Chór wzno­wił swoją pieśń, wzy­wa­jąc Wul­kana, boga ro­ga­czy. Rolę Wul­kana za­grał Fon­tan, uta­len­to­wany aktor ko­me­diowy, jed­no­cze­śnie wul­garny i ory­gi­nalny, a jego rola była naj­dzik­szym ka­pry­sem i zo­stał prze­brany za wiej­skiego ko­wala, z ogni­sto­czer­woną pe­ruką, go­łymi ra­mio­nami wy­ta­tu­owa­nymi ser­cami prze­bi­tymi strzałą i całą resztą. Ko­biecy głos za­wo­łał w bar­dzo wy­so­kiej to­na­cji: "Och, czyż on nie jest brzydki?", a wszyst­kie panie śmiały się i biły brawo.

Potem na­stą­piła scena, która wy­da­wała się nie mieć końca. Jo­wisz w jej trak­cie zda­wał się nigdy nie koń­czyć zbie­ra­nia Rady Bogów, aby pod­dać się proś­bom oszu­ka­nego męża. I wciąż nie było Nany! Czy kie­row­nic­two trzy­mało Nanę do opad­nię­cia kur­tyny? Tak długi okres ocze­ki­wa­nia za­koń­czył się iry­ta­cją pu­blicz­no­ści. Ich szem­ra­nie za­częło się na nowo.

"Idzie źle", po­wie­działa Mi­gnon pro­mien­nie do Ste­inera. "Zo­sta­nie do­brze przy­jęta, zo­ba­czysz!".

W tym samym mo­men­cie chmury z tyłu sceny roz­stą­piły się i po­ja­wiła się Wenus. Nie­zwy­kle wy­soka, nie­zwy­kle silna, jak na swoje osiem­na­ście lat, Nana, w bia­łej tu­nice bo­gini i z ja­snymi wło­sami po pro­stu spły­wa­ją­cymi na ra­miona, ze­szła do świa­teł z cichą pew­no­ścią ruchu i śmie­chem po­zdro­wie­nia dla pu­blicz­no­ści i roz­po­częła swoją wielką me­lo­dię:

"Kiedy Wenus wę­druje w wie­czór".

Od dru­giego wersu lu­dzie w całym domu spo­glą­dali na sie­bie. Czy to był jakiś żart, jakiś za­kład ze strony Bor­de­nave'a? Nigdy nie sły­szano bar­dziej po­zba­wio­nego me­lo­dii głosu, ani ta­kiego, który byłby pro­wa­dzony z mniej­szym kunsz­tem. Jej me­na­dżer oce­nił ją zna­ko­mi­cie; z pew­no­ścią śpie­wała jak kania dżdżu. Co wię­cej, nie wie­działa nawet, jak po­ru­szać się na sce­nie: wy­rzu­cała ręce przed sie­bie, ko­ły­sząc całym cia­łem w przód iw tył w spo­sób, który ude­rzył pu­blicz­ność jako nie­sto­sowny i nie­przy­jemny. Okrzyki "Och, och!" już wzno­siły się na wi­downi i ta­nich miej­scach. Roz­le­gły się rów­nież gwizdy, gdy głos na stra­ga­nach, przy­po­mi­na­jący pie­ją­cego się ko­guta, za­wo­łał z wiel­kim prze­ko­na­niem:

"To bar­dzo mądre!"

Cały dom się obej­rzał. To był che­ru­bi­nek, wa­ga­ro­wicz ze szkoły z in­ter­na­tem, który sie­dział z sze­roko otwar­tymi oczami i pro­mienną twa­rzą na widok Nany. Kiedy zo­ba­czył, że wszy­scy od­wra­cają się w jego stronę, za­czer­wie­nił się nie­sa­mo­wi­cie na myśl o tym, że nie­świa­do­mie ode­zwał się na głos. Da­gu­enet, jego są­siad, przyj­rzał mu się z uśmie­chem; pu­blicz­ność ro­ze­śmiała się, jakby roz­bro­jona i nie miała już ochoty sy­czeć; pod­czas gdy mło­dzi dżen­tel­meni w bia­łych rę­ka­wicz­kach, za­fa­scy­no­wani wdzięcz­nymi kon­tu­rami Nany, od­chy­lili się do tyłu na swo­ich miej­scach i bili brawo.

"To jest to! Dobra ro­bota! Brawo!"

W mię­dzy­cza­sie Nana, wi­dząc śmie­jący się dom, sama za­częła się śmiać. Ra­dość wszyst­kich po­dwo­iła się. Mimo wszystko była za­bawną istotą, tą piękną dziew­czyną! Jej śmiech spra­wił, że w jej pod­bródku po­ja­wił się mały do­łe­czek. Stała tam i cze­kała, nie nu­dząc się ani tro­chę, obe­znana ze swoją pu­blicz­no­ścią, od razu wcho­dząc jej w słowo, jakby sama przy­zna­wała z przy­mru­że­niem oka, że nie ma ta­lentu war­tego dwa gro­sze, ale że to wcale nie ma zna­cze­nia, że w rze­czy­wi­sto­ści ma inne dobre strony. A potem, po tym jak dała znak dy­ry­gen­towi, który wy­raź­nie ozna­czał: "Śmiało, sta­ruszku!", roz­po­częła drugą zwrotkę:

"To Wenus, która o pół­nocy prze­cho­dzi -"

Wciąż ten sam kwa­śny głos, tylko że teraz ła­sko­tał pu­blicz­ność w od­po­wied­nim miej­scu tak zręcz­nie, że przez chwilę wy­wo­ły­wał u nich lekki dreszcz przy­jem­no­ści. Nana wciąż się uśmie­chała: uśmiech roz­świe­tlał jej małe czer­wone usta i błysz­czał w jej wiel­kich oczach, które były naj­czyst­szego błę­kitu. Kiedy do­cho­dziła do pew­nych dość ży­wych wer­sów, de­li­katne po­czu­cie przy­jem­no­ści spra­wiało, że od­chy­lała nos, któ­rego ró­żowe noz­drza uno­siły się i opa­dały, a na jej po­licz­kach po­ja­wiał się jasny ru­mie­niec. Wciąż ko­ły­sała się w górę i w dół, bo tylko ona wie­działa, jak to robić. I ta sztuczka nie była już brzydko gło­so­wana; wręcz prze­ciw­nie, męż­czyźni pod­nie­śli swoje oku­lary ope­rowe. Kiedy do­szła do końca wersu, głos cał­ko­wi­cie ją za­wiódł i do­sko­nale zda­wała sobie sprawę, że nigdy go nie skoń­czy. Za­miast więc się za­mar­twiać, pod­ku­liła nogę, która na­tych­miast za­ry­so­wała się pod jej prze­świ­tu­jącą tu­niką, wy­gięła się gwał­tow­nie do tyłu, tak że jej biust zo­stał wy­rzu­cony do góry i do przodu, i wy­cią­gnęła ręce. Ze wszyst­kich stron roz­le­gły się okla­ski. W mgnie­niu oka ob­ró­ciła się na pię­cie i we­szła na scenę, uka­zu­jąc wi­dzom kark, na któ­rym czer­wono-złote włosy wy­glą­dały jak u ja­kie­goś zwie­rzę­cia. Wtedy okla­ski stały się go­rącz­kowe.

Za­koń­cze­nie aktu nie było już tak eks­cy­tu­jące. Wul­kan chciał spo­licz­ko­wać Wenus. Bo­go­wie na­ra­dzili się i po­sta­no­wili prze­pro­wa­dzić do­cho­dze­nie na ziemi, zanim dadzą oszu­ka­nemu mę­żowi sa­tys­fak­cję. Wtedy to Diana za­sko­czona czułą roz­mową Wenus i Marsa przy­rze­kła, że nie ode­rwie od nich wzroku przez całą po­dróż. Była też scena, w któ­rej Mi­łość, grana przez małą dwu­na­sto­let­nią dziew­czynkę, od­po­wia­dała na każde za­dane jej py­ta­nie "Tak, mamo! Nie, mamo!" w winno-brzmią­cym tonie, z pal­cami w nosie. W końcu Jo­wisz, z su­ro­wo­ścią mi­strza, który jest coraz bar­dziej zde­ner­wo­wany, za­mknął Mi­łość w ciem­nej sza­fie, każąc jej od­mie­nić cza­sow­nik "ko­cham" dwa­dzie­ścia razy. Finał był bar­dziej do­ce­niany: był to chór, który za­równo ze­spół, jak i or­kie­stra wy­ko­nali z wielką bły­sko­tli­wo­ścią. Ale gdy kur­tyna opa­dła, kla­kie­rzy na próżno pró­bo­wali uzy­skać we­zwa­nie, pod­czas gdy cały dom już wstał i ru­szył do drzwi.

Tłum dep­tał i prze­py­chał się, za­klesz­czony nie­jako mię­dzy rzę­dami sie­dzeń, wy­mie­nia­jąc się przy tym wy­ra­że­niami. Padło tylko jedno zda­nie:

"To idio­tyczne." Jeden z kry­ty­ków po­wie­dział, że obo­wiąz­kiem jest zro­bić ładne cię­cie. Ka­wa­łek miał jed­nak nie­wiel­kie zna­cze­nie, po­nie­waż lu­dzie mó­wili o Nanie przed wszyst­kim innym. Fau­chery i La Fa­lo­ise, któ­rzy po­ja­wili się jako jedni z pierw­szych, spo­tkali Ste­inera i Mi­gnona w przej­ściu poza stra­ga­nami. W tym oświe­tlo­nym gazem miej­scu, które było tak wą­skie i ogra­ni­czone jak chod­nik w ko­palni, można było się pra­wie udu­sić. Za­trzy­mali się na chwilę u pod­nóża scho­dów po pra­wej stro­nie bu­dynku, chro­nio­nych przez ostat­nią krzy­wi­znę tra­lek. Wi­dzo­wie z ta­nich miejsc scho­dzili po scho­dach z nie­ustan­nym stu­ko­tem cięż­kich butów; mi­jali stru­mień czar­nych płasz­czy, pod­czas gdy jedna z pra­cow­nic do­kła­dała wszel­kich sta­rań, by ochro­nić krze­sło, na któ­rym pię­trzyły się płasz­cze i pe­le­ryny, przed na­pie­ra­ją­cym tłu­mem.

"Na pewno ją znam - za­wo­łał Ste­iner, gdy tylko do­strzegł Fau­chery'ego. "Je­stem pe­wien, że gdzieś już ją wi­dzia­łem - w ka­sy­nie, jak sądzę, i że sama się tam za­brała - była taka pi­jana".

"Jeśli cho­dzi o mnie", po­wie­dział dzien­ni­karz, "nie do końca wiem, gdzie to było. Je­stem taki jak ty; na pewno się na nią na­tkną­łem".

Zni­żył głos i za­py­tał, śmie­jąc się:

"Być może u Tri­co­nów".

"Egad, to było w brud­nym miej­scu" - oświad­czyła Mi­gnon. Wy­glą­dał na zi­ry­to­wa­nego. "To obrzy­dliwe, że pu­blicz­ność tak przyj­muje pierw­szą la­dacz­nicę, która się po­jawi. Wkrótce na sce­nie za­brak­nie przy­zwo­itych ko­biet. Tak, na ko­niec za­bro­nię Rose wy­stę­po­wać".

Fau­chery nie mógł po­wstrzy­mać uśmie­chu. W mię­dzy­cza­sie stu­kot cięż­kich butów na scho­dach nie usta­wał, a mały czło­wie­czek w ro­bot­ni­czej czapce wołał za­chryp­nię­tym gło­sem:

"Ojej, ona nie jest wop­pe­rem! Jest w czym wy­bie­rać!"

W przej­ściu dwóch mło­dych męż­czyzn, de­li­kat­nie za­krę­co­nych i for­mal­nie olśnie­wa­ją­cych w koł­nie­rzy­kach i resz­cie, dys­ku­to­wało ze sobą. Jeden z nich po­wta­rzał słowa: "Be­stial­stwo, be­stial­stwo!", nie po­da­jąc żad­nych po­wo­dów; drugi od­po­wia­dał sło­wami: "Osza­ła­mia­jące, osza­ła­mia­jące!", jakby on rów­nież gar­dził wszel­kimi ar­gu­men­tami.

La Fa­lo­ise stwier­dził, że jest cał­kiem nie­zła; od­wa­żył się tylko stwier­dzić, że by­łaby jesz­cze lep­sza, gdyby za­dbała o swój głos. Ste­iner, który już nie słu­chał, jakby się obu­dził. Co­kol­wiek się sta­nie, trzeba cze­kać, po­my­ślał. Być może wszystko zo­sta­nie ze­psute w ko­lej­nych ak­tach. Pu­blicz­ność oka­zała za­do­wo­le­nie, ale z pew­no­ścią nie zo­stała jesz­cze sztur­mem pod­bita. Mi­gnon przy­się­gał, że utwór nigdy się nie skoń­czy, a kiedy Fau­chery i La Fa­lo­ise opu­ścili ich, by udać się do foyer, objął Ste­inera ra­mie­niem i opie­ra­jąc się mocno o jego ramię, szep­nął mu do ucha:

"Zo­ba­czysz ko­stium mojej żony w dru­gim akcie, stary. Jest po pro­stu czar­no­księ­ski".

Na górze, w holu, trzy szklane ży­ran­dole pło­nęły olśnie­wa­ją­cym świa­tłem. Dwaj ku­zyni za­wa­hali się przez chwilę przed wej­ściem, po­nie­waż sze­roko otwarte prze­szklone drzwi za­pew­niały widok pro­sto przez ga­le­rię - widok na fa­lu­jące morze głów, które dwa prądy, jak gdyby, utrzy­my­wały w cią­głym ruchu wi­ro­wym. W końcu jed­nak we­szli. Pięć lub sześć grup męż­czyzn, roz­ma­wia­ją­cych bar­dzo gło­śno i ge­sty­ku­lu­ją­cych, upar­cie dys­ku­to­wało o sztuce po­śród tych gwał­tow­nych przerw; inni krą­żyli wokół, a ich ob­casy, gdy się ob­ra­cali, dźwię­czały ostro na wo­sko­wa­nej pod­ło­dze. Po pra­wej i lewej stro­nie, mię­dzy ko­lum­nami z imi­ta­cji mar­muru, ko­biety sie­działy na ła­wach po­kry­tych czer­wo­nym ak­sa­mi­tem i przy­glą­dały się ru­chowi tłumu ze znu­że­niem, jakby upał spra­wił, że stały się ospałe. W wy­so­kich lu­strach za nimi widać było od­bi­cie ich koków. Na końcu sali, przed barem, męż­czy­zna z ogromną kor­po­ra­cją po­pi­jał szklankę sy­ropu owo­co­wego.

Ale Fau­chery, aby ode­tchnąć swo­bod­niej, wy­szedł na bal­kon. La Fa­lo­ise, który stu­dio­wał fo­to­gra­fie ak­to­rek za­wie­szone w ra­mach na prze­mian z lu­strami mię­dzy ko­lum­nami, po­szedł za nim. Zga­sili linię dysz ga­zo­wych na fa­sa­dzie te­atru, a na bal­ko­nie, który wy­da­wał im się nie­za­miesz­kany, było ciemno i bar­dzo chłodno. Sa­motny i spo­wity w cie­niu młody męż­czy­zna stał, opie­ra­jąc ręce na ka­mien­nej ba­lu­stra­dzie, we wnęce po pra­wej stro­nie. Palił pa­pie­rosa, któ­rego pło­nący ko­niec lśnił czer­wie­nią. Fau­chery roz­po­znał Da­gu­eneta. Uści­snęli sobie ser­decz­nie dło­nie.

"Czego tam szu­kasz, mój drogi ko­lego?" - za­py­tał dzien­ni­karz. "Ukry­wasz się w dziu­rach i za­ka­mar­kach - ty, czło­wieku, który nigdy nie opusz­cza stra­ga­nów pierw­szej nocy!".

"Ale ja palę, wi­dzisz", od­po­wie­dział Da­gu­enet.

Na­stęp­nie Fau­chery, aby usu­nąć go z pola wi­dze­nia:

"No pro­szę! Co są­dzisz o nowej ak­torce? Jest wy­star­cza­jąco szorstko trak­to­wana w przej­ściach".

"Bah!" - mruk­nął Da­gu­enet. "To lu­dzie, z któ­rymi nie bę­dzie miała nic wspól­nego!".

Na tym koń­czyła się jego kry­tyka ta­lentu Nany. La Fa­lo­ise po­chy­lił się do przodu i spoj­rzał na bul­war. Okna ho­telu i klubu były jasno oświe­tlone, pod­czas gdy na chod­niku po­ni­żej ciemna masa klien­tów zaj­mo­wała sto­liki Café de Ma­drid. Po­mimo póź­nej pory tłum wciąż się tło­czył i był tło­czony; lu­dzie szli coraz krót­szym kro­kiem; tłum nie­ustan­nie wy­ła­niał się z Pas­sage Jo­uf­froy; po­je­dyn­cze osoby cze­kały pięć lub sześć minut, zanim mogły przejść przez jezd­nię, na taką od­le­głość roz­cią­gał się sznur po­wo­zów.

"Cóż za po­ru­sza­jąca się masa! I co za hałas!" La Fa­lo­ise po­wta­rzał, bo Paryż wciąż go za­dzi­wiał.

Dzwo­nek dzwo­nił przez jakiś czas; foyer opu­sto­szało. W przej­ściach pa­no­wał po­śpiech. Kur­tyna była już pod­nie­siona, gdy całe grupy wi­dzów po­now­nie we­szły do sali wśród po­iry­to­wa­nych min tych, któ­rzy znów byli na swo­ich miej­scach. Każdy zajął swoje miej­sce z oży­wio­nym spoj­rze­niem i od­no­wioną uwagą. La Fa­lo­ise skie­ro­wał swoje pierw­sze spoj­rze­nie w stronę Gagi, ale onie­miał wi­dząc u jej boku wy­so­kiego, uczci­wego męż­czy­znę, który jesz­cze nie­dawno sie­dział w loży Lucy.

"Jak się na­zywa ten czło­wiek?" - za­py­tał.

Fau­chery nie za­uwa­żył go.

"Ach tak, to La­bor­dette - po­wie­dział w końcu tym samym nie­dba­łym ru­chem. Sce­ne­ria dru­giego aktu była za­sko­cze­niem. Przed­sta­wiała pod­miej­ską po­tań­cówkę w Boule Noire. Prze­bie­rańcy tra­to­wali ha­czyk, któ­rego re­fre­nowi to­wa­rzy­szyło stu­ka­nie ob­ca­sów. To "ar­ry­ishow­skie" wyj­ście, któ­rego nikt się nie spo­dzie­wał, wy­wo­łało tak wiel­kie roz­ba­wie­nie, że dom bi­so­wał połów. I to wła­śnie na tę roz­rywkę przy­była boska banda, spro­wa­dzona na ma­nowce przez Iris, która fał­szy­wie chwa­liła się, że do­brze zna Zie­mię, aby kon­ty­nu­ować swoje śledz­two. Za­ło­żyli prze­bra­nia, aby za­cho­wać in­co­gnito. Jo­wisz po­ja­wił się na sce­nie jako król Da­go­bert, z bry­cze­sami na lewą stronę i wielką cy­nową ko­roną na gło­wie. Febus po­ja­wił się jako pocz­ty­lion z Lon­ju­meau, a Mi­nerwa jako nor­mań­ska niańka. Gło­śne wy­bu­chy we­so­ło­ści po­wi­tały Marsa, który miał na sobie skan­da­liczny mun­dur, su­ge­ru­jący al­pej­skiego ad­mi­rała. Ale okrzyki śmie­chu stały się jesz­cze gło­śniej­sze, gdy po­ja­wił się Nep­tun, odziany w bluzę, z wy­soką ro­bot­ni­czą czapką na gło­wie i lo­ve­lo­kami przy­kle­jo­nymi do skroni. Cho­dząc w kap­ciach, za­wo­łał gru­bym gło­sem.

"Cóż, je­stem bło­go­sła­wiony! Kiedy je­steś ma­she­rem, nigdy nie mo­żesz nie po­zwo­lić im się ko­chać!"

Roz­le­gły się okrzyki "Oh! Oh!", pod­czas gdy panie trzy­mały swoje wa­chla­rze o jeden sto­pień wyżej. Lucy w swo­jej loży śmiała się tak upar­cie, że Ca­ro­line He­quet uci­szyła ją stuk­nię­ciem swo­jego wa­chla­rza.

Od tego mo­mentu utwór zo­stał ura­to­wany - co wię­cej, za­po­wia­dał się na wielki suk­ces. Ten kar­na­wał bogów, to wle­cze­nie w błoto ich Olimpu, ta kpina z całej re­li­gii, ca­łego świata po­ezji, uka­zała się w świe­tle kró­lew­skiej roz­rywki. Go­rączka lek­ce­wa­że­nia ogar­nęła li­te­racki świat pierw­szej nocy: le­genda zo­stała zdep­tana; sta­ro­żytne ob­razy zo­stały znisz­czone. Ma­ki­jaż Jo­wi­sza był ka­pi­talny. Mars od­niósł suk­ces. Kró­lew­skość stała się farsą, a armia głu­potą. Kiedy Jo­wisz, nagle za­ko­chany w małej praczce, za­czął strą­cać sza­lo­nego kan­kana, Si­monne, która grała rolę praczki, wy­mie­rzyła kop­niaka w nos władcy nie­śmier­tel­nych i zwró­ciła się do niego tak lek­ce­wa­żąco jak "Mój wielki tatuś!", że nie­umiar­ko­wany atak śmie­chu wstrzą­snął całym domem. Gdy tań­czyli, Febus po­czę­sto­wał Mi­nerwę sa­łatką z misek ne­gusa, a Nep­tun usiadł na swoim miej­scu wśród sied­miu czy ośmiu ko­biet, które czę­sto­wały go ciast­kami. Chęt­nie wy­ła­py­wano alu­zje, nada­wano im nie­przy­zwo­ite zna­cze­nia, a nie­szko­dliwe frazy od­cho­dziły od wła­ści­wego zna­cze­nia w świe­tle okrzy­ków do­bie­ga­ją­cych ze stra­ga­nów. Przez długi czas pu­blicz­ność te­atralna nie pła­wiła się w głu­po­cie bar­dziej lek­ce­wa­żą­cej. To ich uspo­ko­iło.

Nie­mniej jed­nak akcja utworu po­su­wała się na­przód po­śród tych wy­głu­pów. Wul­kan, jako ele­gancki mło­dzie­niec ubrany, aż po rę­ka­wiczki, cał­ko­wi­cie na żółto i z oku­la­rem wbi­tym w oko, nie­ustan­nie bie­gał za Wenus, która w końcu po­ja­wiła się jako ry­baczka, z chustką na gło­wie i biu­stem po­kry­tym du­żymi zło­tymi bi­be­lo­tami. Nana była tak biała i pulchna i wy­glą­dała tak na­tu­ral­nie w roli wy­ma­ga­ją­cej sze­ro­kich bio­der i zmy­sło­wych ust, że od razu pod­biła cały dom. Z jej po­wodu za­po­mniano o Rose Mi­gnon, choć była wy­stro­jona jak roz­koszne dziecko, z wi­kli­no­wym bur­le­tem na gło­wie i krót­kim mu­śli­no­wym far­tusz­kiem, i wła­śnie wzdy­chała skargi Diany słodko pięk­nym gło­sem. Druga, wielka dzie­wu­cha, która kle­pała się po udach i gda­kała jak kura, roz­ta­czała wokół sie­bie za­pach życia, su­we­renny ko­biecy urok, któ­rym pu­blicz­ność była odu­rzona. Od dru­giego aktu wszystko było dla niej do­zwo­lone. Mogła trzy­mać się nie­zgrab­nie, mogła nie za­śpie­wać ja­kiejś nuty zgod­nie z me­lo­dią, mogła za­po­mnieć słów - nie miało to zna­cze­nia: mu­siała tylko od­wró­cić się i ro­ze­śmiać, by wzbu­dzić okrzyki aplauzu. Kiedy wy­ko­nała swoje słynne kop­nię­cie z bio­dra, stra­gany za­pło­nęły, a blask pasji wzno­sił się w górę, w górę, od ga­le­rii do ga­le­rii, aż do­tarł do bogów. To był także triumf, kiedy po­pro­wa­dziła ta­niec. Była w tym jak w domu: z ręką na bio­drze, in­tro­ni­zo­wała Wenus w rynsz­toku przy chod­niku. A mu­zyka zda­wała się być stwo­rzona dla jej ple­bej­skiego głosu - ochry­pła, świ­dru­jąca, z re­mi­ni­scen­cjami z jar­marku w Saint-Cloud, świsz­czą­cymi klar­ne­tami i fi­glar­nymi try­lami ma­łych fle­tów.

Dwa nu­mery zo­stały po­now­nie bi­so­wane. Otwie­ra­jący walc, ten walc z nie­grzecz­nym ryt­mem, po­wró­cił i po­rwał bogów. Ju­nona, jako wie­śniaczka, spryt­nie zła­pała Jo­wi­sza i jego małą praczkę i za­tkała mu uszy. Diana, za­ska­ku­jąc Wenus w akcie schadzki z Mar­sem, po­spiesz­nie wska­zała go­dzinę i miej­sce Wul­ka­nowi, który za­wo­łał: "Mam plan!". Reszta aktu nie wy­da­wała się zbyt jasna. Śledz­two za­koń­czyło się koń­co­wym ga­lo­pem, po któ­rym Jo­wisz, zdy­szany, spo­cony i bez ko­rony, oświad­czył, że małe ko­biety na Ziemi są pyszne i że wszy­scy męż­czyźni są winni.

Kur­tyna opa­dała, gdy pewne głosy, wzno­szące się ponad burzą braw, za­wo­łały z wrzawą:

"Wszy­scy! Wszystko!"

W tym mo­men­cie kur­tyna po­now­nie się pod­nio­sła; ar­tystki po­ja­wiły się ramię w ramię. Nana i Rose Mi­gnon sta­nęły obok sie­bie, kła­nia­jąc się i dy­ga­jąc. Pu­blicz­ność biła brawo, kla­kie­rzy wy­krzy­ki­wali akla­ma­cje. Potem stop­niowo sala opu­sto­szała.

"Muszę iść zło­żyć wy­razy sza­cunku hra­bi­nie Muf­fat - po­wie­dział La Fa­lo­ise. "Do­kład­nie tak; przed­sta­wisz mnie", od­po­wie­dział Fau­chery; "potem zej­dziemy na dół".

Nie było jed­nak łatwo do­stać się do bok­sów pierw­szego po­ziomu. W przej­ściu na szczy­cie scho­dów pa­no­wał tłok. Aby w ogóle prze­do­stać się mię­dzy róż­nymi gru­pami, trzeba było zro­bić się małym i prze­su­wać się, uży­wa­jąc przy tym łokci. Po­chy­lony pod mie­dzianą lampą, gdzie pło­nął stru­mień gazu, bar­czy­sty kry­tyk osą­dzał dzieło w obec­no­ści uważ­nego kręgu. Lu­dzie mi­mo­cho­dem wy­mie­niali mię­dzy sobą jego na­zwi­sko. Śmiał się przez cały spek­takl - taka plotka krą­żyła po ko­ry­ta­rzach - nie­mniej jed­nak był teraz bar­dzo su­rowy i mówił o smaku i mo­ral­no­ści. Dalej kry­tyk o cien­kich war­gach prze­peł­niony był życz­li­wo­ścią o nie­przy­jem­nym po­smaku skwa­śnia­łego mleka.

Fau­chery przy­glą­dał się skrzy­niom przez okrą­głe otwory w drzwiach. Ale hra­bia de Van­deu­vres za­trzy­mał go py­ta­niem, a kiedy zo­stał po­in­for­mo­wany, że dwaj ku­zyni za­mie­rzają zło­żyć hołd Muf­fa­tom, wska­zał im skrzy­nię numer sie­dem, z któ­rej wła­śnie wy­szedł. Na­stęp­nie po­chy­lił się i szep­nął dzien­ni­ka­rzowi do ucha:

"Po­wiedz mi, mój drogi ko­lego", po­wie­dział, "ta Nana - czy to na pewno ta dziew­czyna, którą wi­dzie­li­śmy pew­nego wie­czoru na rogu Rue de Pro­vence?".

"Na Jo­wi­sza, masz rację - za­wo­łał Fau­chery. "Mó­wi­łem, że się na nią na­tkną­łem!"

La Fa­lo­ise przed­sta­wił swo­jego ku­zyna hra­biemu Muf­fat de Beu­ville, który wy­da­wał się bar­dzo ozię­bły. Ale sły­sząc na­zwi­sko Fau­chery, hra­bina pod­nio­sła głowę i z pewną re­zerwą po­chwa­liła pa­ra­gra­fi­stę za jego ar­ty­kuły w Fi­garo. Opie­ra­jąc się o ak­sa­mitne opar­cie przed sobą, ob­ró­ciła się na wpół z pięk­nym ru­chem ra­mion. Roz­ma­wiali przez krótki czas i wspo­mniano o Wy­sta­wie Po­wszech­nej.

"Bę­dzie bar­dzo do­brze - po­wie­dział hra­bia, któ­rego kwa­dra­towa twarz o re­gu­lar­nych ry­sach za­cho­wała pewną po­wagę.

"Od­wie­dzi­łem dziś Champ de Mars i wró­ci­łem stam­tąd na­prawdę zdu­miony".

"Mówią, że wszystko nie bę­dzie go­towe na czas" - od­wa­żył się za­uwa­żyć La Fa­lo­ise. "Jest tam nie­skoń­czone za­mie­sza­nie...".

Ale hra­bia prze­rwał mu swoim su­ro­wym gło­sem:

"Wszystko bę­dzie go­towe. Ce­sarz tego pra­gnie".

Fau­chery we­soło opo­wia­dał, jak pew­nego dnia, gdy wy­brał się tam w po­szu­ki­wa­niu te­matu do ar­ty­kułu, był bli­ski spę­dze­nia ca­łego czasu w akwa­rium, które było wów­czas w trak­cie bu­dowy. Hra­bina uśmiech­nęła się. Od czasu do czasu spo­glą­dała w dół na bryłę domu, uno­sząc rękę w bia­łej rę­ka­wiczce do łok­cia i wa­chlu­jąc się le­ni­wie. Dom drze­mał, nie­mal opu­sto­szały. Nie­któ­rzy dżen­tel­meni na stra­ga­nach otwo­rzyli ga­zety, a damy przyj­mo­wały wi­zyty cał­kiem wy­god­nie, jakby były u sie­bie. Pod wiel­kim ży­ran­do­lem, któ­rego świa­tło ła­go­dziła de­li­katna chmura kurzu wzbi­jana przez zdez­o­rien­to­wane ruchy w prze­rwie, sły­chać było tylko do­brze wy­cho­wane szepty. Przy róż­nych wej­ściach tło­czyli się męż­czyźni, by po­roz­ma­wiać z da­mami, które po­zo­stały na swo­ich miej­scach. Przez kilka se­kund stały w bez­ru­chu, wy­su­wa­jąc się nieco do przodu i eks­po­nu­jąc wiel­kie białe piersi z przodu ko­szuli.

"Li­czymy na cie­bie w przy­szły wto­rek", po­wie­działa hra­bina do La Fa­lo­ise i za­pro­siła Fau­chery'ego, który się ukło­nił.

O sztuce nie po­wie­dziano ani słowa; imię Nany nie padło ani razu. Hra­bia był tak lo­do­wato do­stojny, że można by przy­pusz­czać, że bie­rze udział w po­sie­dze­niu le­gi­sla­tury. Aby wy­ja­śnić ich obec­ność tego wie­czoru, za­uwa­żył po pro­stu, że jego teść lubił teatr. Drzwi loży mu­siały po­zo­stać otwarte, po­nie­waż mar­kiz de Cho­uard, który wy­szedł, aby zo­sta­wić swoje miej­sce go­ściom, wró­cił. Pro­sto­wał swoją wy­soką, starą syl­wetkę. Jego twarz wy­glą­dała miękko i biało pod ka­pe­lu­szem z sze­ro­kim ron­dem, a nie­spo­kojne oczy śle­dziły ruchy prze­cho­dzą­cych ko­biet.

W chwili, gdy hra­bina wy­sto­so­wała za­pro­sze­nie, Fau­chery opu­ścił lożę, czu­jąc, że roz­mowa o sztuce nie by­łaby na miej­scu. La Fa­lo­ise jako ostatni opu­ścił lożę. Wła­śnie za­uwa­żył ja­sno­włosą La­bor­dette, wy­god­nie usa­do­wioną w loży hra­biego de Van­deu­vres i roz­ma­wia­jącą z bar­dzo bli­ska z Blan­che de Sivry.

"Gadu - po­wie­dział po po­wro­cie do ku­zyna - ten La­bor­dette zna wszyst­kie dziew­czyny! Jest teraz z Blan­che".

"Bez wąt­pie­nia zna je wszyst­kie - od­parł cicho Fau­chery. "Za co chcesz być wzięty, przy­ja­cielu?

Ko­ry­tarz był już nieco oczysz­czony z ludzi i Fau­chery miał wła­śnie zejść na dół, gdy za­wo­łała go Lucy Ste­wart. Była na dru­gim końcu ko­ry­ta­rza, przy drzwiach swo­jej loży. Po­wie­działa, że się tam go­tują i za­jęła cały ko­ry­tarz w to­wa­rzy­stwie Ca­ro­line He­quet i jej matki, wszyst­kie trzy sku­biąc przy­pa­lone mig­dały. Otwie­racz do pu­de­łek roz­ma­wiał z nimi po ma­cie­rzyń­sku. Lucy od­pa­dła z dzien­ni­ka­rzem. Na pewno był ład­nym fa­ce­tem! Pod­szedł do in­nych ko­biet i nawet nie za­py­tał, czy są spra­gnione! Potem, zmie­nia­jąc temat:

"Wiesz, drogi chłop­cze, uwa­żam, że Nana jest bar­dzo miła".

Chciała, żeby zo­stał w loży na ostatni akt, ale uciekł, obie­cu­jąc, że zła­pie ich potem przy drzwiach. Na dole przed te­atrem Fau­chery i La Fa­lo­ise za­pa­lili pa­pie­rosy. Wiel­kie zgro­ma­dze­nie za­blo­ko­wało chod­nik, stru­mień męż­czyzn, któ­rzy ze­szli ze scho­dów te­atru i wdy­chali świeże nocne po­wie­trze na bul­wa­rach, gdzie ryk i bitwa uci­chły.

Tym­cza­sem Mi­gnon od­cią­gnęła Ste­inera do Café des Va­ri­étés. Wi­dząc suk­ces Nany, za­czął en­tu­zja­stycz­nie o niej opo­wia­dać, cały czas ob­ser­wu­jąc ban­kiera kątem oka. Znał go do­brze; dwa razy po­mógł mu oszu­kać Rose, a potem, gdy ka­prys się skoń­czył, przy­pro­wa­dził go do niej, wier­nego i skru­szo­nego. W ka­wiarni zbyt liczny tłum klien­tów prze­ci­skał się wokół mar­mu­ro­wych sto­li­ków. Kilku stało, pijąc w wiel­kim po­śpie­chu. Wy­so­kie lu­stra od­bi­jały ten tło­czący się świat głów w nie­skoń­czo­ność i po­więk­szały ponad miarę wą­skie po­miesz­cze­nie z trzema ży­ran­do­lami, obi­tymi mo­le­ski­nem sie­dze­niami i krę­tymi scho­dami udra­po­wa­nymi na czer­wono. Ste­iner po­szedł i usiadł przy sto­liku w pierw­szym sa­lo­nie, który wy­cho­dził na bul­war, a jego drzwi zo­stały zdjęte dość wcze­śnie jak na tę porę roku. Gdy Fau­chery i La Fa­lo­ise prze­cho­dzili obok, ban­kier za­trzy­mał ich.

"Chodź i napij się z nami, co?" - po­wie­dzieli.

Był jed­nak zbyt za­ab­sor­bo­wany pew­nym po­my­słem; chciał rzu­cić bu­kiet Nanie. W końcu za­wo­łał kel­nera z ka­wiarni, do któ­rego zwra­cał się fa­mi­liar­nie per Au­gu­ste. Mi­gnon, która słu­chała, spoj­rzała na niego tak ostro, że stra­cił twarz i za­jąk­nął się:

"Dwa bu­kiety, Au­gu­ste, i do­starcz je słu­żą­cemu. Bu­kiet dla każ­dej z tych dam! Szczę­śliwa myśl, co?"

Na dru­gim końcu sa­lonu, jej ra­miona opie­rały się o ramę lu­stra, dziew­czyna, na oko osiem­na­sto­let­nia, po­chy­lała się nie­ru­chomo przed pustą szklanką, jakby była otę­piała dłu­gim i bez­owoc­nym ocze­ki­wa­niem. Spod na­tu­ral­nych loków jej pięk­nych szaro-zło­tych wło­sów spo­glą­dała dzie­wi­cza twarz z ak­sa­mit­nymi oczami, które były jed­no­cze­śnie ła­godne i szczere.

Miała na sobie su­kienkę z wy­bla­kłego zie­lo­nego je­dwa­biu i okrą­gły ka­pe­lusz, który przy­ciem­niły ciosy. Chłodne nocne po­wie­trze spra­wiło, że wy­glą­dała bar­dzo blado.

"Rany, to Satin - mruk­nął Fau­chery, gdy jego wzrok padł na nią.

La Fa­lo­ise prze­słu­chał go. Ojej, tak, była ulicz­nicą - nie li­czyła się. Ale była tak skan­da­licz­nym typem, że lu­dzie ba­wili się, zmu­sza­jąc ją do mó­wie­nia. I dzien­ni­karz, pod­no­sząc głos:

"Co ty tam ro­bisz, Satin?"

"Grzę­znę", od­po­wie­dział cicho Satin, nie zmie­nia­jąc po­zy­cji.

Czte­rej męż­czyźni byli ocza­ro­wani i za­częli się śmiać. Mi­gnon za­pew­niła ich, że nie muszą się spie­szyć; przy­go­to­wa­nie sce­no­gra­fii do trze­ciego aktu zaj­mie dwa­dzie­ścia minut. Ale dwaj ku­zyni, po wy­pi­ciu piwa, chcieli po­now­nie wejść do te­atru; zimno da­wało się we znaki. Wtedy Mi­gnon zo­stał sam ze Ste­ine­rem, po­ło­żył łok­cie na stole i roz­ma­wiał z nim z bli­ska.

"To zro­zu­miałe, co? Pój­dziemy do jej domu, a ja cię przed­sta­wię. Wiesz, że to sprawa mię­dzy nami - moja żona nie musi o tym wie­dzieć".

Po po­now­nym za­ję­ciu miejsc Fau­chery i La Fa­lo­ise za­uwa­żyli ładną, spo­koj­nie ubraną ko­bietę w dru­gim rzę­dzie bok­sów. Była w to­wa­rzy­stwie po­waż­nie wy­glą­da­ją­cego dżen­tel­mena, głów­nego urzęd­nika Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych, któ­rego La Fa­lo­ise znał, po­nie­waż spo­tkał go u Muf­fa­tów. Co do Fau­chery'ego, miał wra­że­nie, że na­zy­wała się Ma­dame Ro­bert, dama o nie­po­szla­ko­wa­nej opi­nii, która miała ko­chanka, tylko jed­nego, i to za­wsze sza­no­waną osobę.

Mu­sieli się jed­nak od­wró­cić, gdyż Da­gu­enet uśmie­chał się do nich. Teraz, gdy Nana od­niósł suk­ces, nie ukry­wał już, że wła­śnie świę­cił triumfy w przej­ściach. U jego boku stał młody wa­ga­ro­wicz, który nie opusz­czał swo­jego miej­sca, tak oszo­ło­miony sta­nem za­chwytu, w jakim po­grą­żyła go Nana. To było to, po­my­ślał; to była ta ko­bieta! Za­ru­mie­nił się na tę myśl i me­cha­nicz­nie ścią­gnął i za­ło­żył rę­ka­wiczki. Po­nie­waż jego są­siad mówił o Nanie, od­wa­żył się go za­py­tać.

"Wy­ba­czy pan, że za­py­tam, ale czy zna pan tę damę, która gra?".

"Tak, tro­chę tak - mruk­nął Da­gu­enet z pew­nym za­sko­cze­niem i wa­ha­niem.

"Więc znasz jej adres?"

Py­ta­nie, skie­ro­wane do niego, padło tak gwał­tow­nie, że miał ochotę od­po­wie­dzieć mu pac­nię­ciem w ucho.

"Nie - po­wie­dział su­chym tonem.

I od­wró­cił się ple­cami. Chło­pak wie­dział, że wła­śnie do­pu­ścił się na­ru­sze­nia do­brych ma­nier. Za­ru­mie­nił się bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek i wy­glą­dał na prze­stra­szo­nego.

Roz­le­gły się tra­dy­cyjne trzy puk­nię­cia, a wśród po­wra­ca­ją­cego tłumu, ob­sługa, ob­ła­do­wana pe­li­sami i płasz­czami, krzą­tała się w wiel­kim tem­pie, aby odło­żyć rze­czy ludzi. Kla­kie­rzy okla­ski­wali sce­no­gra­fię, która przed­sta­wiała grotę na Etnie, wy­drą­żoną w ko­palni sre­bra i z bo­kami błysz­czą­cymi jak nowe pie­nią­dze. W tle kuź­nia Wul­kana świe­ciła jak za­cho­dząca gwiazda. Diana, od dru­giego aktu, do­szła do po­ro­zu­mie­nia z bo­giem, który miał uda­wać, że jest w po­dróży, aby zo­sta­wić wolną drogę dla Wenus i Marsa. Le­d­wie Diana zo­stała sama, po­ja­wiła się Wenus. Po domu prze­biegł dreszcz za­chwytu. Nana była naga. Z cichą zu­chwa­ło­ścią po­ja­wiła się nago, pewna su­we­ren­nej mocy swo­jego ciała. Otu­lała ją gaza, ale jej za­okrą­glone ra­miona, jej ama­zoń­ski biust, jej sze­ro­kie bio­dra, które ko­ły­sały się zmy­słowo w tę i z po­wro­tem, jej całe ciało, w rze­czy­wi­sto­ści, można było od­gad­nąć, a nawet do­strzec, w całej jego pian­ko­wej bieli od­cie­nia pod lekką tka­niną, którą miała na sobie. To była Wenus wy­nu­rza­jąca się z fal bez żad­nej za­słony, z wy­jąt­kiem jej wło­sów. A kiedy Nana unio­sła ra­miona, złote włosy pod jej pa­chami były wi­do­czne w bla­sku re­flek­to­rów. Nie było okla­sków. Nikt się już nie śmiał. Męż­czyźni stali na­przód z po­waż­nymi twa­rzami, ostrymi ry­sami, po­draż­nio­nymi i spie­czo­nymi ustami. Wiatr zda­wał się prze­mi­jać, miękki, de­li­katny, pełen ta­jem­ni­czej groźby. Nagle w pod­ska­ku­ją­cym dziecku od­kryto ko­bietę, ko­bietę pełną nie­spo­koj­nych su­ge­stii, która przy­nio­sła ze sobą de­li­rium seksu i otwo­rzyła bramy nie­zna­nego świata po­żą­da­nia. Nana wciąż się uśmie­chała, ale jej uśmiech był teraz gorzki, jak u po­że­ra­cza ludzi.

"Na Boga - po­wie­dział po pro­stu Fau­chery do La Fa­lo­ise.

W mię­dzy­cza­sie Mars z pió­ro­pu­szem piór przy­był po­śpiesz­nie na miej­sce schadzki i zna­lazł się mię­dzy dwiema bo­gi­niami. Potem na­stą­pił frag­ment, który Prul­li­ère za­grał z wielką de­li­kat­no­ścią. Gła­skany przez Dianę, która chciała do­ko­nać osta­tecz­nego ataku na jego uczu­cia przed wy­da­niem go Wul­ka­nowi, na­kła­niany przez Wenus, którą pod­nie­ciła obec­ność jej ry­walki, pod­dał się tym czu­łym roz­ko­szom z bło­go­sła­wio­nym wy­ra­zem twa­rzy męż­czy­zny w ko­ni­czy­nie. Wresz­cie wiel­kie trio do­pro­wa­dziło scenę do końca, a wtedy w loży Lucy Ste­wart po­ja­wił się asy­stent i rzu­cił na scenę dwa ogromne bu­kiety bia­łych bzów. Roz­le­gły się brawa; Nana i Rose Mi­gnon ukło­niły się, a Prul­li­ère pod­nio­sła bu­kiety. Wielu miesz­kań­ców stra­ga­nów od­wró­ciło się z uśmie­chem w stronę par­teru zaj­mo­wa­nego przez Ste­inera i Mi­gnon. Ban­kier, któ­rego twarz była krwi­sto­czer­wona, cier­piał na małe kon­wul­syjne drgawki pod­bródka, jakby miał za­stój w gar­dle.

To, co na­stą­piło póź­niej, cał­ko­wi­cie za­sko­czyło dom. Diana ode­szła wście­kła, a zaraz potem Wenus, sie­dząca na po­kry­tym mchem sie­dzi­sku, za­wo­łała do sie­bie Marsa. Nigdy jesz­cze nie za­ry­zy­ko­wano bar­dziej pro­mien­nej sceny uwo­dze­nia. Nana, obej­mu­jąc Prul­li­ère'a za szyję, przy­cią­gała go do sie­bie, gdy Fon­tan, z ko­micz­nie wście­kłą mi­miką i prze­sadną imi­ta­cją twa­rzy obu­rzo­nego męża, który za­ska­kuje żonę we FLA­GRANTE DE­LICTO, po­ja­wił się z tyłu groty. Trzy­mał słynną sieć z że­la­znymi oczkami. Na chwilę po­chy­lił się i za­mach­nął nią, jak robi to rybak, gdy za­mie­rza wy­ko­nać rzut, a dzięki po­my­sło­wemu ob­ro­towi Wenus i Mars zo­stali zła­pani w sidła; sieć owi­nęła się wokół nich i trzy­mała ich nie­ru­chomo w po­sta­wie szczę­śli­wych ko­chan­ków.

Szmer okla­sków na­ra­stał i na­ra­stał jak na­ra­sta­jące wes­tchnie­nie. Za­częto kla­skać w dło­nie, a każdy kie­li­szek ope­rowy był skie­ro­wany na Wenus. Stop­niowo Nana za­wład­nęła pu­blicz­no­ścią i teraz każdy męż­czy­zna był jej nie­wol­ni­kiem.

Fala po­żą­da­nia wy­pły­wała z niej jak z pod­nie­co­nego zwie­rzę­cia, a jej wpływ roz­prze­strze­niał się i roz­prze­strze­niał, aż opa­no­wał cały dom. W tym mo­men­cie jej naj­mniej­szy ruch roz­nie­cił pło­mień po­żą­da­nia: małym pal­cem wła­dała mę­skim cia­łem. Plecy wy­gięły się w łuk i za­drżały, jakby nie­wi­dzialne smyczki skrzy­piec zo­stały na­cią­gnięte na ich mię­śnie; na ra­mio­nach męż­czyzn po­ja­wiły się zbie­lałe włosy, które fru­wały w po­wie­trzu, wy­dmu­chi­wane przez cie­płe i błą­dzące od­de­chy, tchnięte nie wia­domo z ja­kich ko­bie­cych ust. Przed sobą Fau­chery zo­ba­czył wa­ga­ru­ją­cego ucznia, na wpół pod­nie­sio­nego z sie­dze­nia przez na­mięt­ność. Cie­ka­wość ka­zała mu spoj­rzeć na hra­biego de Van­deu­vres - był nie­zwy­kle blady, a jego usta wy­glą­dały na ści­śnięte - na gru­bego Ste­inera, któ­rego twarz była pur­pu­rowa aż do gra­nicy apo­plek­sji; na La­bor­dette'a, wpa­tru­ją­cego się w niego z wy­ra­zem zdu­mie­nia sprze­dawcy koni po­dzi­wia­ją­cego do­sko­nale ukształ­to­waną klacz; na Da­gu­eneta, któ­rego uszy były krwi­sto­czer­wone i drgały z roz­ko­szy. Nagły po­mysł spra­wił, że spoj­rzał za sie­bie i zdu­miał się tym, co zo­ba­czył w bok­sie Muf­fa­tów. Za hra­biną, która jak zwy­kle była biała i po­ważna, sie­dział wy­pro­sto­wany hra­bia z roz­dzia­wio­nymi ustami i czer­woną twa­rzą, a bli­sko niego, w cie­niu, nie­spo­kojne oczy mar­kiza de Cho­uard stały się fos­fo­ry­zu­jące jak u kota, pełne zło­tych iskie­rek. W domu pa­no­wał za­duch, a lu­dziom na spo­co­nych gło­wach gęst­niały włosy. Od trzech go­dzin od­dech tłumu wy­peł­niał i pod­grze­wał at­mos­ferę za­pa­chem stło­czo­nej ludz­ko­ści. Pod ko­ły­szą­cym się bla­skiem gazu chmury pyłu w po­wie­trzu stale gęst­niały, wi­sząc nie­ru­chomo pod ży­ran­do­lem. Cały dom zda­wał się oscy­lo­wać, po­dą­żać w kie­runku za­wro­tów głowy ze zmę­cze­nia i pod­nie­ce­nia, pełen tych sen­nych pra­gnień o pół­nocy, które trze­po­czą w za­ka­mar­kach łoża na­mięt­no­ści. A Nana, na oczach tej ospa­łej pu­blicz­no­ści, tych pięt­na­stu setek ludz­kich istot, stło­czo­nych i udu­szo­nych w wy­czer­pa­niu i ner­wo­wym roz­draż­nie­niu, które na­leżą do końca spek­ta­klu, Nana wciąż trium­fo­wała dzięki swo­jemu mar­mu­ro­wemu ciału i tej swo­jej sek­su­al­nej na­tu­rze, która była wy­star­cza­jąco silna, by znisz­czyć cały tłum jej wiel­bi­cieli, a mimo to nie do­znała żad­nych ob­ra­żeń.

Utwór do­biegł końca. W od­po­wie­dzi na trium­falne we­zwa­nie Wul­kana wszy­scy Olim­pij­czycy zbez­cze­ścili się przed ko­chan­kami z ochami i achami oszo­ło­mie­nia i ra­do­ści. Jo­wisz po­wie­dział: "Myślę, że to lek­kie za­cho­wa­nie z two­jej strony, mój synu, aby we­zwać nas do obej­rze­nia ta­kiego wi­doku". Wtedy na­stą­piła re­ak­cja na ko­rzyść Wenus. Chór ro­ga­czy zo­stał po­now­nie wpro­wa­dzony przez Iris i bła­gał władcę bogów, aby nie speł­niał jego prośby, po­nie­waż odkąd ko­biety miesz­kały w domu, życie do­mowe stało się nie­moż­liwe dla męż­czyzn: ci ostatni wo­leli być oszu­ki­wani i szczę­śliwi. Taki był morał tej sztuki. Na­stęp­nie Wenus zo­stała uwol­niona, a Wul­kan uzy­skał od niej czę­ściowy roz­wód. Mars po­go­dził się z Dianą, a Jove, w tro­sce o spo­kój do­mowy, spa­ko­wał swoją małą praczkę do kon­ste­la­cji. W końcu wy­cią­gnięto Mi­łość z jego czar­nej dziury, gdzie za­miast od­mie­niać cza­sow­nik AMO, zaj­mo­wał się pro­duk­cją "lalek". Kur­tyna opa­dła na apo­te­ozę, w któ­rej chór ro­ga­czy ukląkł i za­śpie­wał hymn wdzięcz­no­ści dla Wenus, która stała tam z uśmiech­nię­tymi ustami, a jej po­stawa zo­stała wzmoc­niona przez jej su­we­renną na­gość.

Pu­blicz­ność, już na no­gach, zmie­rzała do wyjść. Au­to­rzy zo­stali wy­mie­nieni, a wśród grzmotu okla­sków roz­le­gły się dwa na­wo­ły­wa­nia przed kur­tyną. Okrzyk "Nana! Nana!" roz­brzmiał dziko. Gdy tylko sala opu­sto­szała, zro­biło się ciemno: zga­sły re­flek­tory, ży­ran­dol zo­stał zga­szony, dłu­gie pasy sza­rego płótna zsu­nęły się ze sce­nicz­nych lóż i otu­liły zło­cone ozdoby ga­le­rii, a dom, ostat­nio tak pełen cie­pła i ha­łasu, za­padł nagle w ciężki sen, pod­czas gdy stę­chły, za­ku­rzony za­pach za­czął go prze­ni­kać. Przed lożą stała hra­bina Muf­fat. Bar­dzo wy­pro­sto­wana i szczel­nie owi­nięta fu­trami, wpa­try­wała się w gro­ma­dzące się cie­nie i cze­kała, aż tłum się ro­zej­dzie.

W przej­ściach lu­dzie prze­py­chali się z ob­sługą, która ledwo wie­działa, co robić wśród wa­la­ją­cych się stert od­kry­tych szat. Fau­chery i La Fa­lo­ise po­spie­szyli, by zo­ba­czyć, jak tłum się roz­cho­dzi. Wzdłuż holu wej­ścio­wego męż­czyźni two­rzyli żywy ży­wo­płot, pod­czas gdy w dół po­dwój­nych scho­dów po­woli i w re­gu­lar­nym, kom­plet­nym szyku scho­dziły dwa nie­koń­czące się tłumy ludzi. Ste­iner, w to­wa­rzy­stwie Mi­gnon, opu­ścił dom jako jeden z pierw­szych. Hra­bia de Van­deu­vres wy­szedł z Blan­che de Sivry na ra­mie­niu. Przez chwilę lub dwie Gaga i jej córka zda­wały się nie wie­dzieć, jak po­stą­pić, ale La­bor­dette po­spie­szył po nie z po­wo­zem, któ­rego drzwi szar­mancko za nimi za­mknął. Nikt nie wi­dział prze­cho­dzą­cego Da­gu­eneta. Gdy wa­ga­ro­wicz, przy­rze­ka­jąc sobie w my­ślach, że po­czeka pod drzwiami sceny, biegł z roz­pa­lo­nymi po­licz­kami w stronę Pa­sażu Pa­no­ram, któ­rego brama była za­mknięta, Satin, sto­jąca na skraju chod­nika, wy­su­nęła się na­przód i trą­ciła go spód­nicą, ale on w swo­jej roz­pa­czy dał jej dziką od­mowę i znik­nął wśród tłumu, ze łzami bez­sil­nego po­żą­da­nia w oczach. Wi­dzo­wie za­pa­lali cy­gara i od­cho­dzili, nucąc:

Kiedy Wenus wę­druje w wie­czór.

Satin wró­ciła przed Café des Va­ri­étés, gdzie Au­gu­ste po­zwo­lił jej zjeść cu­kier, który po­zo­stał z za­mó­wień klien­tów. Tęgi męż­czy­zna, który wy­szedł w bar­dzo go­rą­cym sta­nie, w końcu za­brał ją w cie­niu bul­waru, który teraz stop­niowo za­sy­piał.

Lu­dzie wciąż scho­dzili na dół. La Fa­lo­ise cze­kała na Cla­risse; Fau­chery obie­cał, że do­goni Lucy Ste­wart z Ca­ro­line He­quet i jej matką. Przy­szły; za­jęły cały kąt holu wej­ścio­wego i śmiały się bar­dzo gło­śno, kiedy Muf­fa­to­wie prze­szli obok nich z lo­do­wa­tym wy­ra­zem twa­rzy. Bor­de­nave wła­śnie otwo­rzył małe drzwiczki i wyj­rzaw­szy, uzy­skał od Fau­chery'ego for­malną obiet­nicę ar­ty­kułu. Był zlany potem, jego twarz pło­nęła, jakby był upo­jony suk­ce­sem.

"Je­steś dobry na dwie­ście nocy", po­wie­dział mu La Fa­lo­ise z uprzej­mo­ścią. "Cały Paryż od­wie­dzi twój teatr".

Ale Bor­de­nave po­czuł się zi­ry­to­wany i wska­zu­jąc pod­bród­kiem na pu­blicz­ność, która wy­peł­niała hol wej­ściowy - stado męż­czyzn o spie­czo­nych ustach i żar­li­wych oczach, wciąż pło­ną­cych ra­do­ścią z Nany - krzyk­nął gwał­tow­nie:

"Po­wiedz "mój bur­del", ty uparty dia­ble!".

ROZDZIAŁ II

O dzie­sią­tej na­stęp­nego ranka Nana jesz­cze spała. Zaj­mo­wała dru­gie pię­tro du­żego, no­wego domu przy bul­wa­rze Haus­smanna, któ­rego wła­ści­ciel wy­naj­mo­wał miesz­ka­nia sa­mot­nym pa­niom, aby mogły wy­su­szyć farbę. Bo­gaty ku­piec z Mo­skwy, który przy­je­chał spę­dzić zimę w Pa­ryżu, za­in­sta­lo­wał ją tam po za­pła­ce­niu z góry sze­ścio­mie­sięcz­nego czyn­szu. Po­koje były dla niej za duże i nigdy nie zo­stały w pełni ume­blo­wane. Wul­garny prze­pych zło­co­nych kon­sol i krze­seł kon­tra­sto­wał z bi­be­lo­tami ze sklepu z uży­wa­nymi me­blami - ma­ho­nio­wymi okrą­głymi sto­łami i cyn­ko­wymi kan­de­la­brami, które pró­bo­wały imi­to­wać flo­rencki brąz. Wszystko to przy­wo­dziło na myśl kur­ty­zanę zbyt wcze­śnie opusz­czoną przez swo­jego pierw­szego po­waż­nego pro­tek­tora i zdaną na nędz­nych ko­chan­ków, o nie­pew­nym pierw­szym wy­glą­dzie złego startu, upo­śle­dzoną przez od­mowy kre­dytu i groźby eks­mi­sji.

Nana spała na twa­rzy, tuląc w na­gich ra­mio­nach po­duszkę, w któ­rej cho­wała blade od snu po­liczki. Sy­pial­nia i gar­de­roba były je­dy­nymi dwoma miesz­ka­niami, które zo­stały od­po­wied­nio ume­blo­wane przez są­sied­niego ta­pi­cera. Pro­mień świa­tła wpa­da­jący przez za­słonę uka­zy­wał meble z pa­li­san­dru, za­słony i opar­cia krze­seł z wzo­rzy­stego ada­maszku z mo­ty­wem du­żych nie­bie­skich kwia­tów na sza­rym tle. Ale w mięk­kiej at­mos­fe­rze tej sen­nej kom­naty Nana nagle obu­dziła się, jakby za­sko­czona pu­stym miej­scem u jej boku. Spoj­rzała na drugą po­duszkę le­żącą obok jej; wśród jej fal­ban znaj­do­wała się ludzka głowa: była jesz­cze cie­pła. Po omacku jedną ręką na­ci­snęła gałkę elek­trycz­nego dzwonka przy wez­gło­wiu łóżka.

"A więc od­szedł?" za­py­tała słu­żącą, która się przed­sta­wiła.

"Tak, ma­dame, Mon­sieur Paul wy­szedł nie­całe dzie­sięć minut temu. Po­nie­waż Ma­dame była zmę­czona, nie chciał jej bu­dzić. Ale kazał mi po­wie­dzieć Ma­dame, że przyj­dzie jutro".

Gdy mó­wiła, Zoé, po­ko­jówka damy, otwo­rzyła ze­wnętrzną okien­nicę. Do środka wpa­dło świa­tło dzienne. Zoé, ciemna bru­netka z wło­sami sple­cio­nymi w małe war­ko­czyki, miała długą ksią­żecą twarz, jed­no­cze­śnie żywą i pełną szwów, za­darty nos, grube wargi i dwoje czar­nych oczu w cią­głym ruchu.

"Jutro, jutro", po­wtó­rzyła Nana, która nie była jesz­cze roz­bu­dzona, "czy jutro jest ten dzień?".

"Tak, ma­dame, Mon­sieur Paul za­wsze przy­cho­dził w środę".

"Nie, teraz pa­mię­tam - po­wie­działa młoda ko­bieta, wsta­jąc. "Wszystko się zmie­niło. Chcia­łam mu to po­wie­dzieć dziś rano. Wy­star­to­wałby prze­ciwko czar­nu­chowi! Po­win­ni­śmy mieć nie­złą za­bawę!".

"Ma­dame mnie nie ostrze­gła, nie mo­głam być tego świa­doma - mruk­nęła Zoé. "Kiedy Ma­dame zmieni swoje dni, do­brze zrobi, jeśli mi o tym powie, żebym wie­działa. Więc stary ską­piec nie bę­dzie już mu­siał pła­cić we wto­rek?"

Mię­dzy sobą zwy­kli więc z po­wagą na­zy­wać "sta­rym skąp­cem" i "czar­nu­chem" swo­ich dwóch płat­nych gości, z któ­rych jeden był han­dla­rzem o oszczęd­nych skłon­no­ściach z Fau­bo­urg Saint-Denis, pod­czas gdy drugi był Wo­ło­chia­ni­nem, fał­szy­wym hra­bią, któ­rego pie­nią­dze, wy­pła­cane za­wsze w naj­bar­dziej nie­re­gu­lar­nych od­stę­pach czasu, nigdy nie wy­glą­dały na uczci­wie zdo­byte. Da­gu­enet kazał Nanie wy­zna­czyć mu ko­lejne dni wizyt sta­rego skąpca, a po­nie­waż han­dlarz mu­siał być w domu przed ósmą rano, mło­dzie­niec wy­pa­try­wał jego wyj­ścia z kuchni Zoés i zaj­mo­wał jego miej­sce, które było jesz­cze cał­kiem cie­płe, aż do dzie­sią­tej. Potem i on zaj­mo­wał się swo­imi spra­wami. Nana i on zwy­kli uwa­żać to za bar­dzo wy­godny układ.

"Tym go­rzej - po­wie­działa Nana - na­pi­szę do niego dziś po po­łu­dniu. A jeśli nie otrzyma mo­jego listu, to jutro po­wstrzy­masz go przed przyj­ściem".

W mię­dzy­cza­sie Zoé cho­dziła cicho po po­koju. Mó­wiła o wczo­raj­szym wiel­kim prze­boju. Ma­dame po­ka­zała taki ta­lent; śpie­wała tak do­brze! Ach! Ma­dame nie musi się teraz mar­twić!

Nana, z łok­ciem wbi­tym w po­duszkę, tylko po­krę­ciła głową w od­po­wie­dzi. Jej ko­szula nocna zsu­nęła się na ra­miona, a roz­pusz­czone i splą­tane włosy spły­wały na nie ca­łymi ma­sami.

"Bez wąt­pie­nia - mruk­nęła, za­my­śla­jąc się - ale co zro­bić, by zy­skać na cza­sie? Będę miała dziś mnó­stwo kło­po­tów. Zo­baczmy, czy por­tier przy­szedł już dziś rano na górę?

Potem obie ko­biety po­waż­nie ze sobą roz­ma­wiały. Nana była winna trzy czwarte czyn­szu; wła­ści­ciel mówił o za­ję­ciu mebli. Wtedy też na­stą­piła praw­dziwa ulewa wie­rzy­cieli: był sta­jenny, szwaczka, kra­wiec dam­ski, han­dlarz wę­glem drzew­nym i inni, któ­rzy przy­cho­dzili każ­dego dnia i sia­dali na ławce w małym holu. Zwłasz­cza sprze­dawca węgla był okrop­nym czło­wie­kiem - krzy­czał na scho­dach. Ale naj­więk­szym po­wo­dem zmar­twień Nany był jej mały Louis, dziecko, które uro­dziła w wieku szes­na­stu lat, a teraz po­zo­sta­wiła pod opieką pie­lę­gniarki w wio­sce w są­siedz­twie Ram­bo­uil­let. Ko­bieta ta do­ma­gała się sumy trzy­stu fran­ków, zanim zgo­dzi się oddać jej ma­łego Lo­uisa. Nana, od czasu jej ostat­niej wi­zyty u dziecka, zo­stała ogar­nięta na­pa­dem mat­czy­nej mi­ło­ści i była zroz­pa­czona myślą, że nie może zre­ali­zo­wać pro­jektu, który teraz stał się jej hobby. Cho­dziło o spła­ce­nie pie­lę­gniarki i umiesz­cze­nie ma­łego męż­czy­zny u jego ciotki, pani Lerat, w Ba­ti­gnol­les, gdzie mo­głaby cho­dzić i wi­dy­wać go tak czę­sto, jak chciała.

W mię­dzy­cza­sie słu­żąca wciąż su­ge­ro­wała, że jej pani po­winna była zwie­rzyć się ze swo­ich po­trzeb sta­remu skąp­cowi.

"Z pew­no­ścią po­wie­dzia­łam mu wszystko", za­wo­łała Nana, "a on od­po­wie­dział mi, że ma zbyt wiele du­żych zo­bo­wią­zań. Nie prze­kro­czy ty­siąca fran­ków mie­sięcz­nie. Czar­nuch jest teraz że­bra­kiem; spo­dzie­wam się, że prze­grał w grze. A co do tej bied­nej Mimi, to on sam bar­dzo po­trze­buje po­życzki; spa­dek cen akcji wy­czy­ścił go do cna - teraz nie może nawet przy­nieść mi kwia­tów".

Mó­wiła o Da­gu­ene­cie. Nie miała przed Zoé żad­nych ta­jem­nic, a ona, przy­zwy­cza­jona do ta­kich zwie­rzeń, przyj­mo­wała je z peł­nym sza­cunku współ­czu­ciem. Po­nie­waż Ma­dame ra­czyła roz­ma­wiać z nią o swo­ich spra­wach, po­zwo­liła sobie po­wie­dzieć, co myśli. Poza tym bar­dzo lu­biła Ma­dame; opu­ściła Mme Blan­che w wy­raź­nym celu pod­ję­cia u niej służby i nie­biosa wie­działy, że Mme Blan­che wy­tę­żała wszyst­kie nerwy, by znów ją mieć! Sy­tu­acji nie bra­ko­wało; była dość do­brze znana, ale zo­sta­łaby z Ma­dame nawet w trud­nych oko­licz­no­ściach, po­nie­waż wie­rzyła w przy­szłość Ma­dame. Na ko­niec pre­cy­zyj­nie sfor­mu­ło­wała swoją radę. Kiedy było się mło­dym, czę­sto ro­biło się głu­pie rze­czy. Ale tym razem obo­wiąz­kiem było wy­glą­dać na ży­wego, po­nie­waż męż­czyźni my­śleli tylko o za­ba­wie. Ojej, tak! Sprawy same się ułożą. Ma­dame mu­siała po­wie­dzieć tylko jedno słowo, aby uci­szyć swo­ich wie­rzy­cieli i zna­leźć pie­nią­dze, któ­rych po­trze­bo­wała.

"To wszystko nie po­może mi zdo­być trzy­stu fran­ków", po­wta­rzała Nana, wplą­tu­jąc palce w sploty wło­sów na ple­cach. "Muszę mieć trzy­sta fran­ków dzi­siaj, na­tych­miast! Głu­pio jest nie znać ni­kogo, kto dałby ci trzy­sta fran­ków".

Za­sta­no­wiła się. Naj­chęt­niej wy­sła­łaby do Ram­bo­uil­let panią Lerat, któ­rej spo­dzie­wała się tego ranka. Re­ak­cja jej na­głej fan­ta­zji ze­psuła jej triumf ostat­niej nocy. Wśród tych wszyst­kich męż­czyzn, któ­rzy ją po­cie­szali, nie było ani jed­nego, który przy­niósłby jej pięt­na­ście louis! A prze­cież nie można było przyj­mo­wać pie­nię­dzy w ten spo­sób! Wiel­kie nieba, jaka była nie­szczę­śliwa! Wciąż wra­cała do te­matu swo­jego dziecka - miał nie­bie­skie oczy jak che­ru­bi­nek; po­tra­fił se­ple­nić "mamma" tak śmiesz­nym gło­sem, że można było umrzeć ze śmie­chu!

Ale w tym mo­men­cie roz­legł się dzwo­nek elek­tryczny przy drzwiach ze­wnętrz­nych, który roz­brzmiał szyb­kimi i drżą­cymi wi­bra­cjami. Zoé wró­ciła, mru­cząc po­ufale:

"To ko­bieta".

Wi­działa tę ko­bietę dzie­siątki razy, tylko że nigdy jej nie roz­po­znała i była zu­peł­nie nie­świa­doma na­tury jej re­la­cji z da­mami w trud­nej sy­tu­acji.

"Po­wie­działa mi, jak się na­zywa - ma­dame Tri­con".

"Tri­con", za­wo­łała Nana. "A niech mnie! To prawda. Za­po­mnia­łam o niej. Wpro­wadź ją."

Zoé wpro­wa­dziła wy­soką star­szą panią, która no­siła loki i wy­glą­dała jak hra­bina na­wie­dza­jąca biura praw­ni­ków. Na­stęp­nie wy­ma­zała się z po­koju, zni­ka­jąc bez­sze­lest­nie z lek­kim, ser­pen­ty­no­wym ru­chem, z któ­rym miała zwy­czaj wy­co­fy­wać się z po­koju po przy­by­ciu dżen­tel­mena. Mogła jed­nak zo­stać. Tri­con nawet nie usiadł. Do­szło je­dy­nie do krót­kiej wy­miany zdań.

"Mam dziś kogoś dla cie­bie. Za­leży ci na tym?"

"Tak. Ile?"

"Dwa­dzie­ścia louis".

"O któ­rej go­dzi­nie?"

"O trze­ciej. Więc wszystko usta­lone?"

"Za­ła­twione".

Tri­con od razu opo­wie­dział o sta­nie po­gody. Była sucha po­goda, przy­jemna do spa­ce­rów. Miała jesz­cze cztery lub pięć osób do zo­ba­cze­nia. Po przej­rze­niu nie­wiel­kiego no­tat­nika ode­szła. Kiedy znów zo­stała sama, Nana wy­glą­dała na po­cie­szoną. Lekki dreszcz wstrzą­snął jej ra­mio­nami, a ona po­now­nie owi­nęła się miękko cie­płą po­ścielą, wy­ko­nu­jąc le­niwe ruchy kota wraż­li­wego na zimno. Stop­niowo jej oczy za­my­kały się, a ona uśmie­chała się na myśl o ład­nym ubra­niu Lo­uiset na­stęp­nego dnia, pod­czas gdy w sen, w który po­now­nie za­pa­dła ze­szłej nocy, długi, go­rącz­kowy sen o nie­koń­czą­cych się okla­skach po­wró­cił jak trwały akom­pa­nia­ment do mu­zyki i de­li­kat­nie ukoił jej znu­że­nie.

O je­de­na­stej, kiedy Zoé wpro­wa­dziła panią Lerat do po­koju, Nana jesz­cze spała. Ale obu­dziła się na hałas i na­tych­miast za­wo­łała:

"To ty. Po­je­dziesz dzi­siaj do Ram­bo­uil­let?"

"Wła­śnie po to przy­szłam - po­wie­działa ciotka. "Po­ciąg jest dwa­dzie­ścia po dwu­na­stej. Mam czas, by na niego zdą­żyć".

"Nie, pie­nią­dze będę miała do­piero za jakiś czas - od­po­wie­działa młoda ko­bieta, prze­cią­ga­jąc się i wy­pi­na­jąc pierś. "Zjesz lunch, a potem zo­ba­czymy".

Zoé przy­nio­sła kurtkę.

"Fry­zjer jest tutaj, ma­dame - mruk­nęła.

Ale Nana nie chciała iść do gar­de­roby. I sama za­wo­łała:

"Wejdź, Fran­cis".

Do­brze ubrany męż­czy­zna otwo­rzył drzwi i ukło­nił się. Wła­śnie w tym mo­men­cie Nana wstała z łóżka, a jej nagie nogi były na wi­doku. Nie spie­szyła się jed­nak i wy­cią­gnęła ręce, po­zwa­la­jąc Zoé na­cią­gnąć rę­kawy szla­froka. Fran­cis, ze swo­jej strony, był cał­kiem spo­kojny i nie od­wra­ca­jąc się, cze­kał z trzeź­wym wy­ra­zem twa­rzy.

"Być może Ma­dame nie wi­działa gazet. W Fi­garo jest bar­dzo ładny ar­ty­kuł".

Przy­niósł dzien­nik. Pani Lerat za­ło­żyła oku­lary i prze­czy­tała ar­ty­kuł na głos, sto­jąc przy oknie. Miała po­sturę po­li­cjantki i wy­pro­sto­wała się, a jej noz­drza zda­wały się za­ci­skać za każ­dym razem, gdy wy­po­wia­dała szar­mancki epi­tet. Była to no­tatka Fau­chery'ego, na­pi­sana tuż po przed­sta­wie­niu, skła­da­jąca się z kilku bar­dzo po­chleb­nych ko­lumn, peł­nych dow­cip­nego sar­ka­zmu na temat ar­ty­sty i po­wszech­nego po­dziwu dla ko­biety.

"Do­sko­nale!" po­wta­rzał Fran­cis.

Nana za­śmiała się do­bro­dusz­nie, gdy zru­gał ją za jej głos! Fau­chery był miłym czło­wie­kiem, a ona od­wdzię­czyła mu się za jego cza­ru­jący styl pi­sa­nia. Pani Lerat, po po­now­nym prze­czy­ta­niu ogło­sze­nia, oświad­czyła sta­now­czo, że wszy­scy męż­czyźni mają dia­bła w dupie, i od­mó­wiła dal­szych wy­ja­śnień, będąc w pełni usa­tys­fak­cjo­no­waną wartką alu­zją, któ­rej zna­cze­nie znała tylko ona. Fran­cis skoń­czył pod­krę­cać i upi­nać włosy Nany. Ukło­nił się i po­wie­dział:

"Będę miał oko na wie­czorne ga­zety. Jak zwy­kle o wpół do pią­tej, co?".

"Przy­nieś mi gar­nek po­mady i funt przy­pa­lo­nych mig­da­łów z Bo­is­sier's" - za­wo­łała do niego Nana z sa­lonu, gdy za­my­kał za sobą drzwi.

Wtedy obie ko­biety, znów same, przy­po­mniały sobie, że się nie obej­mo­wały i zło­żyły na swo­ich po­licz­kach wiel­kie po­ca­łunki. Wia­do­mość ta roz­grzała ich serca. Nana, która do tej pory była na wpół uśpiona, znów ogar­nęła go­rączka triumfu. Ko­chana, ko­chana, to Rose Mi­gnon miała spę­dzić miły po­ra­nek! Po­nie­waż jej ciotka nie chciała iść do te­atru, po­nie­waż, jak twier­dziła, nagłe emo­cje ruj­no­wały jej żo­łą­dek, Nana za­brała się do opi­sy­wa­nia wy­da­rzeń wie­czoru i odu­rzyła się wła­snym re­ci­ta­lem, jakby cały Paryż zo­stał wstrzą­śnięty okla­skami. Potem, nagle prze­ry­wa­jąc sobie, za­py­tała ze śmie­chem, czy ktoś mógłby sobie wy­obra­zić to wszystko, kiedy zwy­kła prze­cha­dzać się po Rue de la Goutte-d'Or. Pani Lerat po­trzą­snęła głową. Nie, nie, nigdy nie można było tego prze­wi­dzieć! Za­częła mówić, przy­bie­ra­jąc po­ważną minę i na­zy­wa­jąc Nanę "córką". Czyż nie była dla niej drugą matką, odkąd pierw­sza ode­szła, by do­łą­czyć do taty i babci? Nana bar­dzo zmię­kła i była bli­ska łez. Ale Mme Lerat oświad­czyła, że prze­szłość to prze­szłość - o tak, z pew­no­ścią, brudna prze­szłość z rze­czami, któ­rych do­brze było nie po­ru­szać każ­dego dnia. Przez długi czas nie wi­dy­wała się z sio­strze­nicą, po­nie­waż w ro­dzi­nie oskar­żano ją o zruj­no­wa­nie sie­bie wraz z tą małą istotką. Dobry Boże, jakby to było moż­liwe! Nie pro­siła o zwie­rze­nia; wie­rzyła, że Nana za­wsze żyła przy­zwo­icie, a teraz wy­star­czyło jej, że znów zna­la­zła się w do­brej sy­tu­acji i ob­ser­wo­wała jej życz­liwe uczu­cia wobec syna. Cnota i ciężka praca wciąż były je­dy­nymi rze­czami war­tymi cze­go­kol­wiek na tym świe­cie.

"Kto jest ojcem dziecka?" - po­wie­działa, prze­ry­wa­jąc sobie, a jej oczy roz­bły­sły wy­ra­zem ostrej cie­ka­wo­ści.

Nana była za­sko­czona i za­wa­hała się przez chwilę.

"Dżen­tel­men" - od­po­wie­działa.

"No i już!" - po­wtó­rzyła ciotka. "Oświad­czyli, że mia­łaś go przez ka­mie­nia­rza, który miał w zwy­czaju cię bić. Rze­czy­wi­ście, kie­dyś mi o tym opo­wiesz; wiesz, że je­stem dys­kretna! Tut, tut, za­opie­kuję się nim, jakby był synem księ­cia".

Prze­szła na eme­ry­turę jako kwia­ciarka i żyła z oszczęd­no­ści, które zgro­ma­dziła, aż teraz przy­no­siły jej do­chód w wy­so­ko­ści sze­ściu­set fran­ków rocz­nie. Nana obie­cała wy­na­jąć dla niej małe, ładne miesz­ka­nie i dawać jej sto fran­ków mie­sięcz­nie. Na wzmiankę o tej sumie ciotka za­po­mniała się i krzyk­nęła do sio­strze­nicy, każąc jej ści­snąć ich gar­dła, po­nie­waż miała ich w gar­ści. Miała oczy­wi­ście na myśli męż­czyzn. Potem obie znów się ob­jęły, ale po­śród ra­do­ści twarz Nany, gdy pro­wa­dziła roz­mowę z po­wro­tem do te­matu Lo­uiseta, zda­wała się być przy­ćmiona na­głym wspo­mnie­niem.

"Czy to nie uciąż­liwe, że muszę wy­cho­dzić o trze­ciej?" - mruk­nęła. "To JEST uciąż­liwe!"

Wła­śnie wtedy we­szła Zoé, aby po­wie­dzieć, że obiad jest już na stole. We­szli do ja­dalni, gdzie przy stole sie­działa już star­sza pani. Nie zdjęła ka­pe­lu­sza i miała na sobie ciemną su­kienkę w nie­zde­cy­do­wa­nym ko­lo­rze, w po­ło­wie drogi mię­dzy śliwką a gęsią skórką. Nana nie wy­da­wała się za­sko­czona jej wi­do­kiem. Po pro­stu za­py­tała ją, dla­czego nie przy­szła do sy­pialni.

"Sły­sza­łam głosy" - od­po­wie­działa star­sza pani. "My­śla­łam, że masz to­wa­rzy­stwo".