Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Szampan, kręta szosa, człowiek na drodze, słup... Prowadząca dziewczyna ginie na miejscu. Jej ojciec Pierce Quincy postanawia wyjaśnić okoliczności wypadku. Razem z byłą policjantką Rainie Conner odkrywają, że ktoś poluje na jego bliskich. Że wie o nich bardzo dużo. I że wkrótce będzie następny wypadek...
[Opis okładkowy]
Cykl: Quincy & Rainie, t. 3
/Następny wypadek, Lisa Gardner, 2001 rok, ISBN 8372458502, wydanie I, Amber/
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Żoliborz miasta stołecznego Warszawy
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (3)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 435
Rok wydania: 2001
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
NASTĘPNY WYPADEK
Powieści LISY GARDNER
w Wydawnictwie Amber
DRUGA CÓRKA
MĄŻ DOSKONAŁY
NASTĘPNY WYPADEK
TRZECIA OFIARA
Lisa
Gardner
NASTĘPNY WYPADEK
Przekład Władysław Wojciechowski
Tytuł oryginału
THE NEXT ACCIDENT
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK
ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna
AGATA NOCUŃ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
AGATA NOCUŃ
MONIKA SZWABOWICZ
Ilustracja na okładce
DANILO DUCAK
Projekt graficzny okładki
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK
Opracowanie graficzne okładki
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER
Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach!
Tu kupisz wszystkie nasze książki!
http://www.amber.supermedia.pl
Copyright © 2001 by Lisa Baumgartner.
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-850-2
Wirginia
Namiętnie całował jej szyję. Lubiła jego pocałunki, lekkie jak szept, rozbudzające. Odchyliła głowę. Usłyszała własny chichot. Kiedy wziął między wargi koniuszek jej ucha, chichot zamienił się w jęk.
Boże, jak ona kochała, gdy jej dotykał.
Palcami uniósł jej gęste włosy. Osuwały się po jej karku i spadały na nagie ramiona.
Znów zachichotała. Roześmiała się i wtedy poczuła słony smak na wargach. Zrozumiała, że płacze. Odwrócił ją na brzuch. Nie protestowała.
Czuła jak przesuwa dłońmi po kręgosłupie, zatrzymuje się w talii.
Może powiedziała „tak”. Może tylko jęknęła. Nic już nie wiedziała. Jedna pusta butelka po szampanie na łóżku. Czuła na ustach zakazany smak, ale mówiła sobie, że to nic takiego. W końcu to tylko szampan, a przecież mieli co uczcić, prawda? On znalazł nową pracę, dobrą pracę, tyle że daleko stąd. Ale będą wizyty w weekendy, może listy, telefony...
Świętowali, jednocześnie okrywając się żałobą. Kochali się na pożegnanie. Wprawdzie ludzie z AA nie powinni świętować przy szampanie, ale co tam...
Przechylił otwartą butelkę szampana nad jej ramionami. Chłodna musująca ciecz spłynęła po karku, rozlewając się kałużą na białym atłasowym prześcieradle. Zlizywała ją, nie mogła się powstrzymać.
Rozsunęła nogi, wyprężyła się. Pragnęła go aż do bólu. Tylko on mógł ukoić ten ból. Tylko on mógł ją uratować.
Napełnij mnie. Spraw, żebym znowu poczuła się dobrze.
Wszedł w nią. Cofnęła biodra. Rozluźniła mięśnie pleców. Oddała się
mu.
Napełnij mnie. Spraw, żebym znowu poczuła się dobrze.
Sól na policzkach. Szampan na języku. Dlaczego wciąż płakała? Przechyliła głowę, łyczkami spijała szampana. Wreszcie pokój zaczął wirować, przyprawiając ją o mdłości.
Nagle łóżko znikło. Stali na zewnątrz, na podjeździe. Była ubrana, miała suche policzki. Szampan zniknął, ale nie pragnienie. Nie piła od pół roku. Teraz miała straszną ochotę na więcej. Została jeszcze jedna butelka. Może nakłoni go, żeby dał jej ją na drogę. Jedna na pożegnanie.
Nie odchodź...
Ale on się jeszcze wahał. Patrzył na nią tym głębokim troskliwym spojrzeniem. Miał zmarszczki wokół oczu. Spodobały jej się, kiedy go poznała. Chwilę później uśmiechnął się, jakby odnalezienie jej uczyniło go szczęśliwszym.
Nigdy wcześniej żaden mężczyzna nie uśmiechał się do niej w ten sposób. Jakby była kimś wyjątkowym.
O Boże, nie odchodź...!
Trzecia butelka szampana. Pełna. Jeszcze jedna za stare czasy. Jeszcze jedna na drogę.
Kochanek wziął jej twarz w dłonie. Muskał policzki kciukami.
Nie mogła już odpowiedzieć. Krztusiła się własnymi łzami.
Jechali samochodem. Musiała się naprawdę skoncentrować, bo wąska droga wiła się jak wąż.
Było ciemno i bardzo dziwnie, bo najpierw myślała, a jej ciało reagowało dopiero po dłuższej chwili. On siedział obok na miejscu pasażera. Chciał się upewnić, że Mandy bezpiecznie dojedzie do domu. Potem miał wziąć taksówkę. Może jednak powinna jechać taksówką? Może nie powinna prowadzić? Skoro on jest przy niej, dlaczego to ona siedzi za kierownicą?
Ale nie potrafiła dłużej skupić się nad tą myślą.
Przytaknęła, marszcząc brwi i ze wszystkich sił próbując się skoncentrować. Kierownica w jej dłoniach wydawała się śmieszna. Taka okrągła. Dziwne... Postanowiła przyhamować. Zamiast tego wcisnęła gaz. Samochód gwałtownie przyśpieszył.
Szosa pędziła prosto na nią. Szarpnęło.
Pasy. Powinna zapiąć pasy. Sięgnęła i chwyciła za klamrę. Pociągnęła. Pas wyciągnął się luźno. Racja. Popsuty. Trzeba go naprawić. Któregoś dnia. Dzisiaj. Gwiazdy po kolei znikały, niebo zaczęło jaśnieć. Niedługo wzejdzie słońce. Teraz potrzebowała tylko, żeby mała dziewczynka zaśpiewała: „Jutro, jutro, zawsze jest jutro...”
Popatrzyła na niego odrętwiała. Miał w oczach dziwny błysk. Podniecenie. Nie rozumiała.
Przytaknęła. Tama została przerwana, po jej policzkach popłynęły łzy. Łkała bezsilnie, podczas gdy ford explorer jechał wężykiem.
Załkała mocniej. Sól na policzkach, szampan na wargach. Taka samotna. Czarna otchłań. Sama, sama, sama.
Usiłowała zaprzeczyć, ale tylko bezsilnie skinęła głową.
Dlaczego tata nie wrócił do domu na moje urodziny? Chcę do tatusia!
Napełnij mnie. Spraw, żebym znowu poczuła się dobrze.
Taka samotna...
Sól na policzkach. Szampan na wargach. I stopa na pedale gazu...
Pedał gazu... Zakręt.
Taka samotna. Boże, jaka ja jestem zmęczona!
Jej stopa wciska pedał gazu...
Zobaczyła go w ostatniej chwili. Mężczyznę na wąskim poboczu. Szedł z psem. Zdziwił się na widok samochodu tak wczesnym rankiem, tym bardziej że samochód pędził prosto na niego.
Skręcić! Skręcić! Boże, skręcić! Amanda Jane Quincy szarpnęła kierownicą...
Samochód pędził przed siebie. Jej ukochany wciąż trzymał rękę na kierownicy, trzymał bardzo mocno.
Czas się zatrzymał. Niczego nie rozumiejąc, Mandy popatrzyła na ukochaną twarz. W oknie ujrzała przelatujący ciemny kształt. Zobaczyła też pas bezpieczeństwa na jego silnej, szerokiej piersi. Usłyszała, jak mówi:
Explorer uderzył w mężczyznę. Łubu-du-bum! Krótki okrzyk. Samochód pojechał dalej. I kiedy już myślała, że wszystko będzie dobrze - w końcu nadal była cała, w końcu nadal byli cali - z ciemności wynurzył się słup telefoniczny.
Mandy nawet nie zdążyła krzyknąć. Z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę auto uderzyło w gruby drewniany słup. Przód wozu opadł, tył podskoczył do góry. Amanda wyleciała z fotela. Rzuciło ją na przednią szybę. Górna krawędź okna zmiażdżyła jej czubek głowy.
Pasażer wyszedł bez szwanku. Pas bezpieczeństwa przytrzymał go w fotelu. Potężne szarpnięcie pozbawiło go oddechu, ale po chwili udało mu się złapać powietrze i już było dobrze. Samochód znieruchomiał. On znieruchomiał. Nic mu się nie stało.
Odpiął pas gołymi dłońmi. Wiedział, że nie musi się przejmować odciskami palców. Nie przejmował się również czasem. Wiejska droga wczesnym rankiem. Ktoś będzie tędy przejeżdżał dopiero za dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut.
Przyjrzał się swojej pięknej Mandy, sexy Mandy. Jej serce nadal biło, chociaż ledwie ledwie. Brakowało jej górnej części głowy. Jej ciało walczyło ostatkiem sił. Nie miała żadnych szans.
Po osiemnastu miesiącach planowania wreszcie był zadowolony. Amanda Jane Quincy zmarła przerażona, zdruzgotana i ze złamanym sercem.
Mężczyzna pomyślał, że jeszcze nie wyrównał rachunków z Pierce'em Quincym, ale to był dobry początek.
Czternaście miesięcy później
Portland, Oregon
W poniedziałkowe popołudnie prywatny detektyw Lorraine Conner usiadła przy zawalonym papierami biurku, wystukała kilka liczb na klawiaturze swojego starego laptopa i skrzywiła się na widok wyniku wyświetlonego na ekranie. Powtórzyła operację, ale wynik był ten sam. Popatrzyła ponuro. Jej budżet pozostawał niezmiennie kiepski.
Cholerny program! Cholerne pieniądze! Cholerny upał! I cholerny wentylator. Kupiła go w zeszłym tygodniu, a już się psuł. Aby zaczął działać trzeba go było dwa razy uderzyć. Zrobiła to i wreszcie poczuła delikatny podmuch. Chryste, jak ta pogoda ją dobijała!
Poniedziałek, trzecia po południu. Na zewnątrz słońce prażyło i zapowiadał się kolejny rekord upałów w Portland. Teoretycznie w Portland nie zdarzają się takie upały jak na Wschodnim Wybrzeżu i klimat nie jest tu równie wilgotny jak na Południu. Niestety, w ostatnich dniach klimat chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Rainie już dawno temu zamieniła podkoszulek na kusą białą koszulkę na ramiączkach. W tej chwili koszulka przywarła do jej skóry, a łokcie zostawiały wilgotne kręgi na powierzchni biurka. Jeśli będzie jeszcze goręcej, zacznie chodzić z laptopem pod prysznic.
W budynku była wprawdzie klimatyzacja, ale ze względów oszczędnościowych Rainie chłodziła swoje duże mieszkanie w tradycyjny sposób. Otwierała okna i włączała stojący na biurku niewielki wentylator. Ale w taki upał jak dziś na siódmym piętrze wcale nie robiło się chłodniej, za to smog gęstniał dziesięciokrotnie.
Zły dzień na program zaciskania pasa. Zwłaszcza w Pearl, modnej dzielnicy Portland, gdzie mrożoną kawę podawano na każdym skrzyżowaniu, a każda kafejka szczyciła się wspaniałymi lodami. Większość sąsiadów prawdopodobnie siedziała teraz w swoich ulubionych kawiarniach sieci Starbucks, ciesząc się klimatyzacją i zastanawiając się, czy wybrać mrożoną herbatę, czy kawę z odtłuszczonym mleczkiem.
Ale nie Rainie. Nowa, lepsza Lorraine Conner siedziała w swoim modnym mieszkaniu w tej modnej dzielnicy miasta, próbując zdecydować, co jest ważniejsze - pieniądze na pralnię czy nowy gaźnik do, piętnastoletniego grata.
Wystukała na komputerze całkiem nowe liczby, ale pozbawiony wyobraźni program pokazał ten sam wynik. Westchnęła. Zaliczyła test kontrolny oregońskiej rady detektywów na licencję detektywa. Dzięki temu mogła zacząć pracę dla obrońców jako śledczy obrony, tak jak Paul Drakę dla Parry'ego Masona. Niestety, dwuletnia licencja kosztowała ją siedemset dolarów. Potem musiała zapłacić sto dolców za ubezpieczenie na pięć tysięcy dolarów na wypadek ewentualnych reklamacji. Na koniec musiała wyłożyć ponad osiemset dolców na ubezpieczenie na milion dolarów, na wypadek błędów i pomyłek w pracy. Tak więc firma Conner Investigations pięła się w górę, a Rainie była do tyłu na tysiąc sześćset dolarów.
- Ale ja lubię jeść - próbowała wyjaśnić swojemu komputerowi, lecz program nie zareagował.
Odezwał się dzwonek. Rainie wyprostowała się, leniwie przeczesała dłonią włosy i dopiero teraz się zdziwiła. Dziś nie spodziewała się klientów. Zajrzała do salonu, gdzie był telewizor podłączony do systemu ochrony budynku i właśnie pokazywał widok na główne wejście. Przed zamkniętymi drzwiami stał porządnie ubrany mężczyzna o szpakowatych włosach. Po chwili znów zadzwonił. Potem spojrzał w stronę kamery.
Z wrażenia Rainie nie mogła złapać tchu. Jej serce chyba przestało na chwilę bić. Przyjrzała się jeszcze raz. Tego człowieka zupełnie się nie spodziewała.
Znowu przeczesała dłonią niedawno obcięte włosy. Jeszcze nie przyzwyczaiła się do swojego nowego wyglądu, a w dodatku upał sprawiał, że włosy wyglądały jak stara, najeżona szczotka do zmywania. Koszulka na ramiączkach była stara i przepocona. Dżinsowe szorty - podarte i wystrzępione - zupełnie nieprofesjonalne. W końcu miała się zająć papierkową robotą, a do tego nie trzeba się stroić. Nawet nie użyła rano dezodorantu! Dzień był tak gorący i parny, że szkoda gadać.
Agent specjalny Pierce Quincy nadal patrzył w kamerę. Rainie próbowała pozbierać myśli. Przyglądała się Quincy'emu. Minęło prawie osiem miesięcy, odkąd widziała go ostatni raz, i pół roku, odkąd przestał telefonować.
Obraz był trochę niewyraźny, ale dostrzegła znajome zmarszczki wokół oczu i głębokie bruzdy na czole. Wyglądał na człowieka, który zbyt długo miał do czynienia ze śmiercią. I właśnie to jej się w nim podobało. Quincy. Nieprzenikniona, trudna do rozszyfrowania twarz. Nienagannie skrojony garnitur. Nie istniał drugi taki człowiek jak agent specjalny Quincy.
Trzeci raz wcisnął guzik dzwonka. Nie zamierzał odejść. Kiedy Quincy na coś się decydował, nigdy sobie nie odpuszczał. No, chyba że chodziło o Rainie.
Z niechęcią odepchnęła od siebie tę myśl. Nie chciała myśleć o tym w ten sposób. Cóż, próbowali, ale się nie udało. Zdarza się. Nie sądziła, żeby tym razem chodziło co coś osobistego. Wpuściła go.
Po chwili zapukał do drzwi. Na szczęście zdążyła wypachnić się dezodorantem, ale z włosami nic się nie dało zrobić. Energicznie otworzyła drzwi, jedną dłoń oparła na biodrze i powiedziała:
Czekała. Milczenie się przeciągało, ale ku jej zadowoleniu Quincy odezwał się pierwszy.
Quincy uniósł brew.
Uśmiechnęła się wbrew sobie. Potem szerzej otworzyła drzwi i wpuściła go do środka.
Quincy nie odezwał się od razu. Niby przechadzał się od niechcenia, ale Rainie nie dała się nabrać. Cztery miesiące wcześniej włożyła w to prawie wszystkie swoje oszczędności i wiedziała, jakie wrażenie robi jej nowe mieszkanie. Urządzone w dawnym magazynie, wysokie na prawie trzy i pół metra, było jasne i przestronne. Osiem potężnych kolumn w kuchni, sypialni, salonie i gabinecie. Olbrzymie okno z autentycznymi szybami z 1925 roku rozciągało się na całą ścianę.
Poprzednia właścicielka wykończyła wejście brązowymi płytkami, a ściany wymalowała na kolor jasnej cegły. Mieszkanie miało więc szykowny, modny wygląd, Rainie widywała takie w czasopismach. Wydatki związane z wyposażeniem doprowadziły ją na krawędź bankructwa, ale gdy wreszcie zobaczyła efekty, stwierdziła, że było warto. Gdyby nowa, lepsza Lorraine Conner wcześniej mieszkała w takim lokalu, tak samo jak on byłaby modna i szykowna.
Rainie przyjrzała się jego twarzy. Wyglądało na to, że mówił szczerze.
Quincy odczekał chwilę, po czym uśmiechnął się zazdrośnie.
Uniosła brwi na znak, że to też nie była odpowiedź na jej pytanie, po czym przysiadła na krawędzi biurka i czekała.
Agent specjalny Pierce Quincy zaczynał karierę w FBI jako psycholog. Było to w czasach, kiedy wydział nosił nazwę jednostki wsparcia śledczego, a Pierce uchodził za najlepszego z najlepszych. Sześć lat wcześniej, po pewnej szczególnie brutalnej sprawie, przeniósł się do sekcji badań behawioralnych, gdzie zajął się przewidywaniem przestępstw i nauczaniem w Quantico. Rainie poznała go rok temu w swoim rodzinnym Bakersville w stanie Oregon. Spokojną społecznością tego miasta wstrząsnęła masakra, która przyciągnęła też uwagę Quincy'ego. Rainie była wtedy oficerem prowadzącym. Poznała Quincy'ego zaledwie godzinę wcześniej, po czym udali się razem na miejsce zbrodni. Jego opanowanie, z jakim patrzył na obrysy ciał małych dziewczynek, zrobiło na niej ogromne wrażenie.
Z początku Rainie nie była twarda. Stała się taka po kilku dniach śledztwa, kiedy sytuacja w mieście zmieniła się ze złej na jeszcze gorszą i kiedy zrozumiała, że naprawdę ma się czego bać. Quincy okazał się jej sprzymierzeńcem, solidnym oparciem. Nim sprawa dobiegła końca, wyglądało na to, że połączy ich coś więcej.
Wtedy właśnie Rainie straciła pracę w biurze szeryfa. Prokurator okręgowy oskarżył ją o zabójstwo pewnego czternastolatka. Rainie cztery miesiące czekała na rozprawę. Po ośmiu miesiącach, zupełnie nie wiadomo dlaczego, oskarżenie przeciwko niej zostało wycofane.
Adwokat Rainie miał wrażenie, że ktoś interweniował w jej sprawie. Ktoś wpływowy. Rainie nigdy się nie dowiedziała, ale zawsze podejrzewała, że to Quincy maczał w tym palce. Fakt ten nie tylko ich nie zbliżył, ale wręcz odsunął od siebie.
Agent specjalny Pierce Quincy był tym agentem, który zatrzymał Jima Becketta. Jim Beckett był człowiekiem, który odkrył Henry'ego Hawkinsa. Ten zaś był osobnikiem, który prawdopodobnie wiedział, co się stało z Jimmym Hoffą.
Ona zaś była po prostu Lorraine Conner i jeszcze dużo musiała zrobić, żeby jej życie wróciło do normy.
Rainie omal nie parsknęła.
Rainie zmarszczyła brwi. Quincy z osobistą sprawą? To ją zaintrygowało.
Poszła do kuchni, nalała dwie szklanki wody, do każdej dodając dużo lodu. Kiedy wróciła do salonu, Quincy rozsiadł się już na kanapie w niebieskie pasy. Była to stara kanapa, jedna z nielicznych pamiątek jej życia w Bakersville.
Mieszkała tam w niedużym wiejskim domu. Na jego tyłach rosły wysokie sosny, a powietrze rozbrzmiewało ponurym pohukiwaniem sów. Nie było słychać syren ani odgłosów nocnych imprez. Wieczorami pogrążała się we wspomnieniach: pijana matka i jej uniesiona pięść; uderzenie, które na szczęście nie trafiło w głowę.
Nie wszystkie zmiany w życiu Rainie były złe.
Quincy wypił większy łyk wody, potem zdjął marynarkę i ułożył ją równo na oparciu kanapy. Ciemna kabura kontrastowała z elegancką białą koszulą.
Quincy przytaknął.
Rainie aż zaniemówiła ze zdumienia. Quincy domyślił się o jej wątpliwości i dodał stanowczo:
Rainie ściągnęła brwi i rzuciła:
Rainie przygryzła dolną wargę.
Rainie nie odpowiedziała od razu. Analizowała fakty, usiłując jakoś poskładać to wszystko do kupy.
Rainie nieco dłużej popatrzyła na Quincy'ego.
W końcu Rainie zrozumiała.
Rainie usiłowała mówić delikatnie, ale wyszło inaczej i Quincy prawie natychmiast się wściekł. Zacisnął wargi i zmierzył ją ponurym spojrzeniem. Quincy był naukowcem i na ogół traktował świat jak zadanie, które należy przeanalizować i rozwiązać. Ale był też myśliwym. Rainie znała go również z tej strony. Kiedy tamtego wieczoru ostatni raz byli razem, dotykała blizn na jego piersi.
Rainie przestała krążyć po pokoju. Wyzywająco popatrzyła mu w oczy. Zobaczyła, jak Quincy zaciska szczęki i zaciska dłonie w pięści. Lubiła go, kiedy stawał się taki. Reszta świata pomyślałaby: profesjonalny Pierce Quincy. A ona pragnęła tego mężczyzny. Wreszcie go pragnęła.
Dzielnica Pearl, Portland
Wystarczył jeden wieczór spędzony razem w mieście, żeby wrócili do swoich dawnych ról. Quincy zjawił się w mieście i zaprosił ją na kolację. Świetne jedzenie: przekąski z krewetek, tuńczyka i enchilada z masłem orzechowym. Quincy wypił dwa kieliszki słynnego koktajlu daiquiri - podawanego w schłodzonych kieliszkach do martini. Rainie piła wodę, ponieważ w takich miejscach jak restauracja Oba nie miała odwagi na swój mały rytuał: zamówić piwo budweiser light, ale go nie pić.
Trochę rozmawiali. Dużo rozmawiali. Boże, jak dobrze go znów widzieć.
Rainie uniknęła jego spojrzenia, nie chcąc odpowiadać na pytanie. Żałowała, że nie zamówiła butelki budweisera i postanowiła zmienić temat.
Rainie uniosła brwi ze zdziwienia.
Rainie przytaknęła.
Quincy popatrzył na nią z zainteresowaniem. Po chwili Rainie wyjaśniła, wzruszając ramionami.
Rainie uśmiechnęła się szeroko. Nie umiała się powstrzymać.
Quincy spojrzał jakoś dziwnie. Rainie zdawało się, że może chciał powiedzieć coś więcej, a potem się rozmyślił.
Przyszedł kelner z rachunkiem. Quincy zapłacił. I jak za dawnych czasów Rainie udawała, że jej to nie przeszkadza.
Byłoby rozsądnie zakończyć ten wieczór właśnie tu. Quincy zjawił się, zlecił Rainie ważną dla siebie sprawę i zaprosił ją na kolację. Koniec. Powinna zawczasu dać sobie spokój. Ale była zaledwie siódma, temperatura dopiero zaczynała spadać. Rainie nadal czuła się niepewnie.
Poprowadziła go przez dzielnicę Pearl. Piękny stary sklep, a przed nim nieprawidłowo zaparkowane porsche. A tu kolejna kawiarnia, tutaj galeria sztuki, dalej salon wystawowy unikatowych, ręcznie robionych mebli. Pokazała mu też rzędy magazynów niedawno zamienionych na mieszkania po ćwierć miliona dolarów i luksusowe apartamenty. Ich fasady były odnowione, wymalowane w łagodne żółcie i ciepłe brązy. Przed każdym frontowym wejściem siedzieli ludzie w malutkich ogródkach. Kilka par ubranych w ciuchy marki J. Crew spacerowało po wypielęgnowanych ulicach ze swoimi labradorami.
Spójrz na to miejsce - pomyślała Rainie. - Spójrz na mnie. Nieźle jak na dziewczynę z zabitego dechami Bakersville.
Potem popatrzyła na swoje wystrzępione szorty i nieszczególną koszulkę na ramiączkach i wtedy euforia ją opuściła. Pragnęła tego świata z jego pięknymi rzeczami. Nienawidziła tego świata z jego pięknymi rzeczami. Miała trzydzieści dwa lata, a wciąż nie wiedziała, kim jest i czego cfce od życia. Wkurzało ją to, ale gniew kierowała przeciwko sobie.
Nagle zawróciła w stronę wzgórz. Quincy nie rozumiał dlaczego, ale zaraz ruszył w ślad za nią.
Touche, miejscowy lokal. Był tu w czasach, kiedy tylko biedni studenci uważali, że można mieszkać w dzielnicy magazynów. Będzie tu, kiedy właścicielom rodzinnych sportowych samochodów zbrzydną wielkie mieszkania i zaczną uciekać ku zieleńszym pastwiskom. Na dole znajdowała się restauracja. Całkiem niezła. Górę zajmowała sala bilardowa. Znacznie lepsza.
Przy barze Rainie podała prawo jazdy i zwitek banknotów. W zamian otrzymała komplet bil, dwa kije i dwie butelki budweisera light. Quincy uniósł jedną brew, po czym zdjął marynarkę. W tym słabo oświetlonym pomieszczeniu był jedynym facetem w garniturze wśród pół tuzina motocyklistów i dwóch tuzinów studentów. Czuł się bardzo nieswojo i ona o tym wiedziała.
Quincy był dobry. Spodziewała się tego. Kiedy byli razem, nie zdołała doszukać się w nim żadnego słabego punktu. To ją zarówno irytowało, jak i sprawiało, że wciąż była nim zainteresowana. W dzielnicy Pearl Rainie mieszkała od czterech miesięcy i Touche było jedynym miejscem, w którym czuła się jak w domu. Stoły były odrapane, dywan mocno wytarty, bar sponiewierany. Lokal po przejściach, zupełnie tak jak ona.
Quincy trafił dwie bile i przymierzył się do szóstki, ale spudłował. Barman Leonard przyglądał się przez chwilę, po czym obojętnie wzruszył ramionami. Touche przyciągał wielu rekinów bilardu i widział już lepszych.
Rainie śmiało przystąpiła do gry. Teraz czuła się dobrze. Adrenalina w żyłach, przyjemny gwar w uszach. Uśmiechała się. W oczach Quincy'ego widać było coraz większy ogień. Czuła go na swoich odsłoniętych ramionach, kiedy pochylała się nad stołem. Miał rozpięty kołnierzyk i podwinięte rękawy. Na palcach miał ślady niebieskiej kredy i jasnoniebieską smugę na policzku.
Znaleźli się na niebezpiecznym gruncie. I to jej się podobało.
Grali przez trzy godziny. On wygrał za pierwszym razem, kiedy ona spróbowała białą bilą przeskoczyć nad ósemką. Ale się nie udało. Wygrał za drugim razem, kiedy zaczęła grać agresywnie i chciała zgarnąć wszystko. Ale się nie udało. Potem ona wygrała trzecią, czwartą i piątą rozgrywkę, dając Quincy'emu dużo do myślenia.
Uśmiechnął się do niej szeroko i wrócił do stołu. W szóstej rozgrywce zaskoczył ją, rezygnując z finezji i demonstrując siłę. Ale ona też miała coś w zanadrzu. Dzięki temu gra stawała się coraz bardziej interesująca.
Szóstą dał jej wygrać, teraz szykowali się do siódmej.
Spróbował trafić ósemkę i chybił. Rainie chwyciła kij.
Potem popatrzyła na Quincy'ego i...
Zamknął oczy. Wiedziała, że liczy do dziesięciu, żeby się uspokoić i nie udusić jej od razu. Co za ironia! Rainie zrozumiałaby przemoc zapewne lepiej niż on.
Jego słowa zawisły w powietrzu. Nie udawała, że ich nie zrozumiała. Znów pomyślała o Bakersville, o domu, w którym się wychowywała, o wielkiej werandzie i cudownych olbrzymich sosnach. Pomyślała o tamtym jednym dniu sprzed piętnastu lat, potem o tamtej nocy sprzed piętnastu lat i stwierdziła, że on też musi o nich myśleć. Pewnego razu Quincy powiedział, że wydobycie prawdy na wierzch po prostu by ją uwolniło.
Teraz, po roku, już nie była tego pewna. Ostatnio żyła jakby bliżej prawdy, ale mimo to zostało jeszcze wiele przeszkód do pokonania.
Rainie sama poszła do domu. Sama włączyła światło w swoim wielkim mieszkaniu. Sama wzięła prysznic, umyła zęby i sama poszła do łóżka.
Miała zły sen.
Znalazła się na afrykańskiej pustyni. Znała to miejsce z programu, który obejrzała na Discovery. We śnie częściowo rozpoznawała kolejne sceny z programu, inne zaś jawiły się jako prawdziwe wydarzenia.
Pustynna równina. Straszna susza. Malutki słoń, którego urodziła wyczerpana słonica. Niepewnie stanął na nogach, pokryty mazią i resztkami łożyska. Jego matka westchnęła i zdechła.
Rainie była zbyt daleko, żeby mu pomóc. Po chwili krzyknęła: Biegnij, malutki, biegnij!, choć jeszcze nie wiedziała, czego może się obawiać.
Urodzony przed godziną słoń pochylił się nad matką, szukając pokarmu. W końcu odszedł chwiejnym krokiem.
Rainie podążyła za nim przez pustynię. Powietrze drżało od upału, spalona ziemia pękała pod stopami. Osierocony słoń pomrukiwał smutno, szukając jedzenia i towarzystwa. Kiedy dotarł do kępy pochylonych drzew, wyczochrał się o jeden z grubych pni.
To nowo narodzone gruboskórne zwierzę myli pień drzewa z nogami swojej matki - Rainie usłyszała głos komentatora. - Ociera się o nie, żeby zaznaczyć swoją obecność i poczuć się bezpiecznie. Gdy nie zaznaje spokoju, wyczerpane kontynuuje poszukiwanie wody na wyjałowionej suszą ziemi.
Maluch rzucił się przed siebie. Mijały kolejne godziny. Mały słoń potykał się coraz częściej. Upadał na twardy grunt. Z trudem się podnosił, ale szedł dalej.
Musi znaleźć wodę - monotonie mówił komentator - W życiu pustyni woda decyduje o życiu lub śmierci.
Nagle na horyzoncie pojawiło się stado słoni. Kiedy się zbliżyło, Rainie ujrzała, jak małe słonie biegną w cieniu olbrzymich ciał swoich matek. Kiedy stado przystawało, słoniątka się pożywiały, podczas gdy matki głaskały je trąbami.
Rainie się uspokoiła. Skoro zjawiły się inne słonie, sierota zostanie uratowana.
Stado podeszło bliżej. Maluch podbiegł do niego, wydając odgłosy radości. Ale przywódca stada, potężny słoń, wyszedł naprzód, chwycił go trąbą i odrzucił. Mały słoń, urodzony zaledwie dziewięć godzin wcześniej, upadł na twardą ziemię. Nie poruszał się.
Głos komentatora znów się odezwał.
Zdarza się, że stado słoni przyjmuje sierotę do swojego grona. Agresywne zachowanie, jakie tu widzimy, jest wynikiem naprawdę srogiej suszy. Stado ledwo utrzymuje się przy życiu, więc nie chce powiększać swojej liczebności. Przewodnik stada w małym słoniu widzi zagrożenie dla całego stada i dlatego go odpycha.
Rainie próbowała podbiec do nieruchomego słoniątka. Pustynia się rozrastała, więc nie mogła tam dotrzeć. Biegnij, malutki, biegnij!
Mały słoń wreszcie się poruszył. Potrząsnął łbem i wstał z trudem. Nogi mu drżały. Myślała, że znów się przewróci, ale wtedy opuścił łeb, zebrał siły i drżenie minęło.
Stado znajdowało się jeszcze w zasięgu wzroku. Mały pobiegł za nim.
Jeden z młodszych słoni zatrzymał się i kopnął malucha w łeb. Ten upadł. Zapłakał. Spróbował jeszcze raz. Dwa inne słonie odwróciły się w jego stronę. Podbiegł do nich. Powaliły go na ziemię. Dźwignął się, ale one znów go powaliły. Z uporem podchodził, płacząc, płacząc i płacząc. One zaś przewracały go na twardą, zeschniętą ziemię. Potem odwróciły się i ciężko ruszyły w drogę.
- Biegnij, malutki, biegnij - wyszeptała Rainie. Łzy spływały jej po policzkach.
Mały słoń ogromnym wysiłkiem podniósł się na nogi. Muchy krążyły nad otwartymi ranami. Jedno oko miał tak spuchnięte, że nic nim nie widział. Dziewięć godzin życia, same bolesne doświadczenia... Ale on walczył, żeby przetrwać.
Zrobił jeden krok. Potem następny. Ruszył w ślad za stadem, ale już się nie odzywał ani nie zbliżał, żeby inne słonie go nie poturbowały.
Trzy godziny później słońce zniżyło się nad horyzont, a stado znalazło niewielką kałużę. Słonie kolejno wchodziły do wody. Komentator twierdził, że słoniątko czeka, aż najpierw one się wykąpią.
Rainie odetchnęła z ulgą. Sytuacja musiała się wyjaśnić. Zwierzęta znalazły wodę, nie czuły się już zagrożone, więc mogły pomóc sierocie. Mały się nie poddał i wszystko zaczęło się układać. No bo tak już jest. Kiedy przetrzyma się najgorsze, nadchodzi to, co musi być lepsze.
Myślała tak, dopóki nie zjawiły się szakale i na oczach innych słoni zaczęły rozrywać malucha na strzępy.
Rainie obudziła się. W jej uszach pobrzmiewały jeszcze krzyki słoniątka. Twarz miała całą we łzach.
Niepewnie wstała z łóżka. Poszła do kuchni. Tam nalała sobie wody do szklanki i wypiła kilka dużych łyków.
W mieszkaniu panowała cisza. Trzecia nad ranem, cisza, ciemność, pustka. Jej dłonie drżały. Jej własne ciało wydało jej się obce.
Pomyślała, że chciałaby... Chciała, żeby Quincy był przy niej.
South Street, Filadelfia
Elizabeth Ann Quincy ładnie się starzała.
Wychowywano ją w przekonaniu, że kobieta powinna o siebie dbać. Wyskubane brwi, ułożone włosy, nawilżona skóra twarzy. Poza tym zęby dwa razy dziennie czyszczone nitką. Nic bardziej nie postarza kobiety niż bakterie mnożące się wśród dziąseł.
Elizabeth robiła to, co jej kazano. Dbała o brwi, układała włosy, nawilżała skórę. Kiedy załatwiała jakieś sprawy, wkładała sukienkę. A tenisówki nosiła tylko na korcie.
Była dumna z tego, że zawsze postępowała zgodnie z zasadami. Wychowywała się w bogatej rodzinie zamieszkałej na obrzeżach Pittsburgha. W każdy weekend uprawiała angielski styl jazdy konnej i skoki przez przeszkody. Nim ukończyła osiemnaście lat, potrafiła tańczyć Jezioro łabędzie. Wiedziała też, jak używać piwa do skręcania włosów w piękne loki, a potem do ich prostowania za pomocą żelazka fryzjerskiego. Dzisiejsze młode dziewczyny uważały jej pokolenie za frywolne. Ciekawe, czy zmieniłyby zdanie, gdyby każdy dzień zaczynały od prostowania sobie włosów na desce do prasowania.
Miała trudny okres. Kiedy zaczęła naukę w college'u, jej matka tego nie zaaprobowała. Właśnie wtedy spodobał jej się Pierce Quincy. Był inny niż wszyscy, których znała. Pochodził z Nowej Anglii. Jej matce to się nawet podobało.
Może łączyło go coś ze statkiem „Mayflower”? Ciekawe, czy utrzymywał jakieś kontakty ze starą ojczyzną? Nie utrzymywał. Jego ojciec prowadził farmę na Rhode Island. Miał setki hektarów ziemi, ale był bardzo zamknięty w sobie.
Quincy robił doktorat z psychologii. To też podobało się jej matce.
Pracownik naukowy? Może być. Doktor Quincy - bardzo dobrze. Ustatkuje się, będzie miał prywatną praktykę. Na skołatanych umysłach można zarabiać pieniądze.
Quincy'ego rzeczywiście pociągały skołatane umysły. Lata pracy w policji w Chicago skłoniły go do studiowania kryminologii i psychologii. Najwyraźniej bardziej niż broń i emocje związane z pracą policjanta fascynowały go umysły przestępców. Skąd brały się skrzywione osobowości? Kiedy ktoś taki zabije pierwszy raz? Jak można go powstrzymać?
Elizabeth i Pierce często o tym rozmawiali. Elizabeth fascynowała jasność jego myśli i entuzjazm w głosie. Był człowiekiem spokojnym i dobrze wykształconym. Szokował umiejętnością stawiania się na miejscu zabójcy i przewidywania jego kroków.
Mroczność jego pracy dosłownie ją ekscytowała. Kiedy przyglądała się jego dłoniom w czasie rozmów o psychopatach i sadystach, kiedy wyobrażała sobie, jak trzyma w dłoniach broń... Był myślicielem, ale również człowiekiem czynu. Kochała w nim te cechy.
Na początku, kiedy jeszcze myślała, że się pobiorą, ustatkują i będą wiedli normalne życie. Na początku, zanim zrozumiała, że dla takiego mężczyzny jak Pierce nie istniało normalne życie. On potrzebował swojej pracy, oddychał nią. Natomiast ona i ich dwie córeczki zupełnie nie pasowały do jego świata.
Elizabeth była jedyną osobą w rodzinie, która miała się rozwieść i samotnie wychowywać dzieci. Jej matce to się nie podobało. Namawiała ją, żeby wytrwała, lecz Elizabeth jasno widziała swoją drogę. Musiała myśleć o Amandzie i Kimberly. Córki potrzebowały stabilizacji, spokojnego życia, a nie ojca, którego wywoływano nagle z boiska, gdzie grał z dziećmi w piłkę, tylko po to, żeby jechał oglądać jakieś zwłoki. Zwłaszcza Amanda miała z tym problemy. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego może oglądać ojca dopiero wtedy, gdy zabójcy sobie odpuszczali.
Elizabeth wolała zadbać o dzieci. W tych czasach często to sobie mówiła. Wolała zadbać o dzieci.
Nawet gdy zgodziła się na odłączenie aparatury?
W wieku czterdziestu siedmiu lat Elizabeth Ann Quincy nadal była piękną kobietą. Kulturalną, doświadczoną i samotną.
W poniedziałkowy wieczór szła South Street w Filadelfii, nie zwracając uwagi na grupki roześmianych ludzi, którzy odwiedzali eleganckie butiki i sex-shopy. Minęła trójkę mocno wytatuowanych nastolatków, potem ustąpiła drogi czarnej limuzynie. Tego dnia wyjątkowym wzięciem cieszyły się konne dorożki, co do zapachu ludzkiego potu i jedzenia smażonego na oleju dodawało odór końskich odchodów.
Bethie świadomie nie zwracała uwagi na zapachy, a jednocześnie unikała kontaktu wzrokowego z innymi przechodniami. Chciała wrócić do swojego domu na Society Hill, żeby zaszyć się w nim wśród beżowych ścian i obitych jedwabiem kanap. Kolejny wieczór z telewizją kablową. Byle nie patrzeć na telefon. Byle nie myśleć o tym, żeby zadzwonił.
Zupełnie nieoczekiwanie zderzyła się z jakimś mężczyzną. Wychodził z eleganckiego sklepu spożywczego i natarł prosto na jej ramię.
Chwycił ją za rękę, zanim przewróciła się na ulicę upstrzoną końskim nawozem.
Oszołomiona Elizabeth potrząsnęła głową. Chciała już powiedzieć: Nic mi nie jest, ale wreszcie zobaczyła człowieka, który na nią wpadł. Nie zdołała wydobyć z siebie ani słowa. Jego twarz... Wyraźne europejskie rysy, wesołe niebieskie oczy i gęste szpakowate włosy. Był starszy, jak oceniła - miał czterdzieści parę, a może nawet pięćdziesiąt lat. Wyglądał na zamożnego. Niezapięta lniana koszula odsłaniała szyję i lekko siwiejące owłosienie na piersi. Miał na sobie beżowe spodnie, spięte paskiem od Gucciego, i mokasyny od Armaniego. Wyglądał... Był wspaniały!
Nagle uświadomiła sobie, że nadal trzyma ją za rękę. Zaczęła mówić nieskładnie:
Elizabeth dopiero po chwili pozbierała myśli. Aż pobladła z wrażenia. Skoro był w szpitalu i skoro mu ją wskazano... Pomyślała, że wie, dokąd to wszystko prowadzi, i poczuła, jak ogarnia ją dojmujący chłód. Zamknęła oczy. Przełknęła z trudem i powiedziała:
Nie powiedział ani słowa. Wyciągnął koszulę ze spodni i pokazał jej swój prawy bok. Tego się właśnie obawiała.
Blizna nie była duża, miała kilkanaście centymetrów. Widać było, że operacja odbyła się całkiem niedawno. Ale za miesiąc, dwa skóra z pewnością odzyska normalną barwę i wówczas pozostanie zaledwie cienka linia.
Zupełnie nieświadomie wyciągnęła rękę i dotknęła blizny.
Gwałtowne westchnienie wyrwało ją z marazmu. Nagle uprzytomniła sobie, jak to wygląda: obcy mężczyzna stoi przed nią z podwiniętą koszulą. Ludzie przystawali i gapili się na nich.
Płakała. Nie uświadamiała sobie tego, ale łzy spływały jej po policzkach.
Elizabeth Quincy nie wytrzymała. Przytuliła się do mężczyzny, który nosił w sobie nerkę Amandy. Tuliła go mocniej niż kiedykolwiek swoją córkę, jakby to mogło przywrócić jej życie. Matka nie powinna grzebać swoich własnych dzieci. Zgodziła się na odłączenie aparatury. Boże, ona wyraziła zgodę, a oni odebrali jej dziecko...
Tristan Shandling objął ją. Pośrodku ruchliwej South Street. Z początku nieśmiało poklepywał ją po ramieniu, potem zaczął to robić śmielej. Pozwolił jej wypłakać się na swojej piersi, mówiąc:
Dzielnica Pearl, Portland
We wtorek o piątej rano Rainie wyczołgała się z łóżka. W celu zaspokojenia swoich masochistycznych założeń na ten dzień przebiegła dziesięć kilometrów w wilgotności przekraczającej dziewięćdziesiąt procent. I co interesujące - nie umarła.
Kiedy czterdzieści minut później wróciła do domu, od razu poszła wziąć zimny prysznic. Stała pod strumieniem wody i zastanawiała się, jak może być w Wirginii.
Nigdy nie wyjeżdżała ze stanu Oregon. Od czasu do czasu myślała o podróży do Seattle, ale jakoś nigdy jej się to nie udało. W wieku trzydziestu dwóch lat zupełnie nie znała pozostałych Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ale to samo można było powiedzieć o wielu mieszkańcach Oregonu. To duży stan. Są w nim plaże, góry, pustynie, jeziora, bogate miasta i małe mieściny. W Oregonie można uprawiać hazard i windsurfmg, można się wspinać na skałki, jeździć na nartach, opalać się, robić zakupy, grać w golfa, żeglować, łowić ryby, brać udział w spływach tratwą po rwących potokach i jeździć konno. Bywa, że prawie wszystko to można robić w tej samej okolicy. Można więc jeździć do innych stanów, ale po co?
Wytarła się, wybrała luźne bawełniane rzeczy, po czym zdecydowała się wydać dwa tysiące dolarów na samolot. Firma wynajmująca samochody miała też niezły ubaw z jej kartą kredytową. Dzięki Bogu za American Express!
Potem zaczęła się zastanawiać, jak prowadzić interesy na odległość. Była prywatnym detektywem, więc nie przeszkadzały jej żadne ograniczenia stanowe, chociaż w większości agencji stanowych musiałaby podawać numer licencji. Gdyby zechciała przejrzeć jakieś akta z terenu Wirginii, miałaby problemy. To był całkiem nowy problem, ale poradziła sobie z nim bez kłopotu.
W Przeglądzie prywatnych detektywów odnalazła pewnego człowieka w Wirginii i zadzwoniła do niego. Podała mu numer licencji i wyjaśniła swoją sprawę. Uzgodnili, że będzie przekazywała informacje do detektywa Phila de Beersa, a on za standardową stawkę będzie organizował potrzebne jej kartoteki. Okazało się, że warto było wydać tysiąc sześćset dolarów na zdobycie licencji.
Rainie spakowała rzeczy na trzy dni i dorzuciła do nich swojego glocka z nierdzewnej stali.
W trzy godziny później leciała już samolotem, wreszcie na tyle rozluźniona, że przestała kurczowo trzymać się fotela, i zaczęła czytać oficjalny raport o śmierci Amandy Jane Quincy.
Na miejscu zdarzenia pierwszy zjawił się policjant z policji stanowej, którego wezwał przez komórkę kierowca ciężarówki. Było to o piątej pięćdziesiąt dwie. Roztrzęsiony kierowca ciężarówki zeznał, że zobaczył ciało na poboczu. Wysiadł i znalazł starszego mężczyznę, który wydawał się martwy, zabitego niedużego psa, a nieco dalej w krzakach forda explorera rozbitego o słup telefoniczny. Spod pogniecionej klapy wydobywała się para. Mężczyzna ten powiedział, że wołał do kobiety siedzącej za kierownicą, ale bez skutku. Nie dotykał jej ani nie ruszał, bo, jak wiedział, w podobnych wypadkach można tylko bardziej zaszkodzić poszkodowanemu.
Kierowca ciężarówki był jeszcze na miejscu wypadku, kiedy zjawił się policjant. Zaprowadził funkcjonariusza do ciała przechodnia. Policjant stwierdził śmierć na miejscu. Potem podeszli do explorera. Policjantowi udało się jakoś wyważyć drzwi od strony kierowcy. Sprawdził puls kobiety. Ofiara wykazywała słabe oznaki życia, co policjant zgłosił na centralę. W tym czasie kierowca ciężarówki przyjrzał się obrażeniom głowy kobiety, odwrócił się i zwymiotował.
Raport zawierał wiele szczegółów, głównie dzięki temu, że policjant natychmiast wezwał karetkę. Rainie wiedziała z doświadczenia, że nikt nie zaciera śladów lepiej niż pracownicy pogotowia, no, może z wyjątkiem straży pożarnej.
Przyjrzała się uważnie zdjęciom z polaroida, jak również małym rysunkom, które wskazywały, gdzie znaleziono pieszego i jego psa, a następnie szkic przedstawiający położenie samochodu względem słupa. Z danych wynikało, że ford explorer rocznik 1996 był zarejestrowany na nazwisko Amandy Jane Quincy i że został zakupiony trzy lata wcześniej. Był to model bez dodatkowych bajerów, bez automatycznej skrzyni biegów i - na nieszczęście dla Mandy - bez poduszki powietrznej.
W chwili zderzenia kierowca nie miał zapiętych pasów. Policjant zapisał, że pas kierowcy „nie funkcjonował”. Rainie nie wiedziała, co to może znaczyć, ale na kolejnych stronach również nie znalazła wyjaśnienia.
Rozczarował ją fakt, że nie wezwano specjalistów z drogówki. W stanie Oregon policja miała specjalny oddział, który specjalizował się w analizowaniu i rekonstrukcji wypadków. W Wirginii albo nie mieli takiego oddziału, albo doszli do wniosku, że nie ma potrzeby go wzywać. Dobrze, że tamten policjant zapisał przynajmniej podstawowe rzeczy. Na zakręcie nie było śladów, czyli kobieta nawet nie próbowała hamować. Na boku i tyle samochodu nie znaleziono żadnych uszkodzeń ani zadrapań lakieru, które mogłyby wskazywać na udział innego pojazdu. Na miejscu wypadku nie znaleziono śladów innych samochodów.
Wniosek policjanta był prosty: wypadek z udziałem jednego auta, kierujący stracił panowanie nad pojazdem, zrobić badania na narkotyki i alkohol.
Na pogotowiu policjant dopisał do raportu jeszcze jedno zdanie: Badanie wykazało 2 promile alkoholu we krwi. Kobieta kierująca samochodem ma poważne obrażenia głowy i prawdopodobnie nie przeżyje.
Na tym notatka się kończyła. Ofiara wypadku nie odzyskała świadomości, więc nie przedstawiono jej oskarżenia. Ponad rok później - zmarła. Sprawa zamknięta.
Rainie poczuła chłód.
Odłożyła notatki, ale zdjęcia nadal trzymała w dłoniach. Zdjęcia nieszczęsnego mężczyzny, który wyszedł na spacer z psem. Zdjęcia biednego foksteriera, który miał nie dość długą smycz. Zdjęcia masywnego pojazdu, którego przód od uderzenia spłaszczył się jakby był z papieru.
Pracownicy pogotowia błyskawicznie przewieźli Amandę na intensywną terapię, oszczędzając wszystkim widoku. Policjant zdążył jednak sfotografować przednią szybę, włącznie z jej lewym górnym narożnikiem, w którym widać było makabrycznie strzaskaną twarz.
Quincy przyjrzał się zdjęciom. Rainie zastanawiała się, po jakim czasie je odłoży.
Westchnęła. Zawartość raportu nie dawała wielkiej nadziei. Nie znaleziono śladów innego samochodu. Nie było śladów hamowania. Poza tym nie było śladów żadnego innego człowieka. Policjant napisał przyzwoity raport i w tej chwili Rainie musiała to przyznać.
Pozostawała kwestia, jakim cudem Mandy była pijana o wpół do szóstej rano, kiedy trzy godziny wcześniej u znajomych była trzeźwa. Był jeszcze „niefunkcjonujący” pas; gdyby działał, pewnie uratowałby jej życie. No i ten tajemniczy mężczyzna, podobno ukochany Amandy Quincy, którego nikt nigdy nie widział.
Greenwich Village, Nowy Jork
Kimberly August Quincy stała w narożniku Placu Waszyngtona, w samym centrum kampusu Uniwersytetu Nowojorskiego. Świeciło słońce. Niebo było błękitne. Trawa na placu soczyście zielona. Rezydenci przechodzili obok, ubrani w modne garnitury i małe okulary w stylu Johna Lennona. Wakacyjni studenci w poszarpanych dżinsowych szortach i kolorowych koszulkach leżeli na trawie, ucząc się albo po prostu spokojnie śpiąc.
Ładne lipcowe popołudnie. Bezpieczne, urocze miejsce, nawet jak na standardy Nowego Jorku.
Kimberly oddychała ciężko. Sapała. Miała torbę. Wcześniej niosła ją na ramieniu, teraz trzymała mocno w dłoniach. Szła... Nie pamiętała dokąd. Pot spływał jej po twarzy.
Chodnikiem szedł żwawo mężczyzna w garniturze. Zerknął na nią i od razu się zatrzymał.
Mężczyzna oddalił się szybkim krokiem. Kręcił głową i na pewno żałował, że chciał zrobić dobry uczynek w mieście, które słynęło z tego, że mieszka w nim pełno czubków.
Ale Kimberly nie była czubkiem. Przynajmniej na razie. Wiedziała to, gdyż miała za sobą sporą liczbę zajęć z psychologii. To był kolejny napad niepokoju. Miewała je już od paru miesięcy.
Zdarzały się dni, a nawet całe tygodnie, kiedy wszystko było dobrze. Kimberly ukończyła pierwszy rok studiów. Zapisała się na dwa letnie kursy, chodziła na dodatkowe zajęcia z profesorem kryminologii i pracowała jako wolontariuszka w schronisku dla bezdomnych. Miała więc czym się zająć i miała się z kim spotykać. Wychodziła za kwadrans siódma rano i rzadko wracała przed dziesiątą wieczorem. I to jej się podobało.
Ale pewnego razu...
Na początku jakieś dziwne uczucie. Dreszcz przebiegający po plecach i karku. Zatrzymywała się nagle na środku ulicy albo odwracała się gwałtownie w zatłoczonym metrze. Szukała... Nie wiedziała czego. Po prostu miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Ktoś, kogo nie widziała.
Potem niepokój mijał równie szybko, jak się zjawiał. Tętno się uspokajało, oddech wyrównywał. Znów czuła się dobrze. Przez kilka dni, przez kilka tygodni, a potem...
Od pogrzebu było gorzej, ataki zdarzały się coraz częściej. Potem potrzebowała dwóch-trzech dni, żeby złapać oddech, lecz wkrótce, kiedy wchodziła do metra - bum! - świat znów zaczynał się walić!
Próbowała jakoś to sobie wytłumaczyć. Straciła siostrę, walczyła z matką, a ojciec... Bóg jeden wie, co się z nim działo. Skonsultowała się z profesorem Marcusem Andrewsem, wykładowcą kryminologii. Profesor powiedział, że to prawdopodobnie reakcja na stres.
- Niech się pani wyluzuje - poradził. - Proszę dać sobie trochę czasu na wypoczynek. To, co można osiągnąć w wieku dwudziestu lat, równie dobrze można osiągnąć rok później.
Ale oboje wiedzieli, że ona nie zwolni. Miała taki styl. Jak często powtarzała jej matka, Kimberly była bardzo podobna do swojego ojca. I tak samo jak on nigdy niczego się nie bała. Tym gorsze wydawały się napady niepokoju, które ją ostatnio dręczyły.
Pamiętała, jak kiedyś z siostrą i z ojcem poszła do wesołego miasteczka. Miała osiem lat. Ona i Mandy były bardzo podekscytowane. Całe popołudnie tylko z tatą, poza tym cukrowa wata i tyle atrakcji. Ledwie mogły się pohamować.
Musiały pojeździć na kolejce, karuzeli, diabelskim młynie. Zjadły po jabłku karmelkowym, po dwie porcje prażonej kukurydzy, wszystko to popijając zimną coca-colą. A kiedy naładowały się cukrem i kofeiną, postanowiły przycisnąć tatę, żeby kontynuować zabawę.
Tylko że tata nie zwracał już na nie uwagi. Przyglądał się pewnemu mężczyźnie, który stał niedaleko, mężczyźnie w długim brudnym płaszczu. Kimberly dobrze pamiętała, jak Mandy pociągnęła nosem i spytała: Co tak śmierdzi?
Ojciec dał im znak, żeby się uciszyły. Wystarczyło jedno spojrzenie na jego twarz, żeby dziewczynki nawet nie śmiały się odezwać.
Tamten człowiek miał aparat zawieszony na pasku na szyi. Patrzyły, jak fotografował kolejne dzieci.
Mandy popatrzyła na obcego mężczyznę, jak nerwowo robił kolejne zdjęcia, po czym sama się rozdygotała.
Ich tata mówił dalej: