Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uzbrojeni po zęby żołnierze, strzeżone drogi i unoszące się w powietrzu napięcie – to Argentyna pod rządami wojskowej junty. Ojciec z synem zamierzają przeprawić się z Buenos Aires do północnej granicy kraju z Brazylią. Matka Gaspara, bo tak ma na imię chłopiec, zginęła w tajemniczych okolicznościach.
Ojciec jest zdeterminowany, by uratować chłopca przed jego przeznaczeniem. Gaspar ma bowiem zostać medium na usługach Bractwa – tajnego stowarzyszenia, które przy pomocy zakazanych i niebezpiecznych rytuałów kontaktuje się z Ciemnością. By zyskać nieśmiertelność, członkowie Bractwa, rządzonego przez krewnych matki Gaspara, nie cofną się przed niczym. Ich starania sięgają setki lat wstecz, odkąd wieść o Ciemności przewędrowała z Afryki, przez Anglię, do Argentyny.
Enriquez czerpie garściami z historii swojego kraju i dawno zapomnianych wierzeń, tworząc niepokojącą, lecz olśniewającą powieść. Nasza część nocy to kolejny dowód na to, że autorka jest jednym z najważniejszych głosów w literaturze latynoamerykańskiej.
Utalentowana pisarka. W jej dziełach skażone rzeki, zepsute ulice, zgniłe mięso i zabite dzieci dogłębnie oddają horror znanych motywów. Swoje opowiadania osadza w atmosferze prawdy, nadając im mrocznego i poetycko opisowego tonu.
Patti Smith
Czytanie Enriquez to trudne, ekscytujące doświadczenie. Jej historie nie są kojące. Jest mistrzynią makabry, która nie odwołuje się do tanich emocji, ale każdy najmniejszy szczegół mroku ma swój powód, a każda jej opowieść zawiera ładunek polityczny.
Anne Meadows „Granta”
Horror, który rygorystycznie, wprost i z ogromnym entuzjazmem trzyma się zasad gatunku.
„El Cutural”
Najambitniejsza powieść autorki łączy opowieść grozy, w której pojawia się okrutne bóstwo, z krytyką argentyńskiej dyktatury i jej miejsc kaźni. Na długo zostaje z czytelnikiem.
„El Imparcial”
Ta powieść to saga, podróż przez krajobrazy z najgorszych koszmarach. Kontynuuje tradycję „wielkich latynoamerykańskich powieści” – utworów bardzo różnych, ale tak samo ambitnych i równie oszałamiających, jak Gra w klasy (…), Sto lat samotności czy 2666.
Juan Pablo Villalobos
Mariana Enriquez – argentyńska pisarka i dziennikarka. Urodzona w Buenos Aires w 1973 roku uznawana jest za jedną z najważniejszych latynoamerykańskich autorek. Debiutowała jako nastolatka w 1995 roku. Jej opowiadania ukazywały się w antologiach i czasopismach na całym świecie. Wydany w 2016 roku tom opowiadań To, co znaleźliśmy w ogniu wdarł się na listy bestsellerów w Argentynie i Hiszpanii. Od tamtej pory został przetłumaczony na trzydzieści języków. Nasza część nocy to najbardziej wyczekiwana powieść pisarki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 893
styczeń 1981
Uważam, że nieśmiertelność tracimy dlatego, iż instynkt samozachowawczy nie postąpił w swej ewolucji; rozwój badań wskazywałby na pierwszą zasadniczą myśl: utrzymać całe ciało przy życiu. Należałoby tylko szukać sposobu utrwalenia wszystkiego, co wiąże się z zachowaniem świadomości.
Adolfo Bioy Casares, Wynalazek Morela (przeł. Andrzej Nowak)
I cried, ‘Come out of the shadow, king of the nails of gold!’
W.B. Yeats, The Wanderings of Oisin
Tyle światła tego ranka i czyste niebo, zaledwie kilka białych plamek na ciepłym błękicie, przypominających bardziej smugi dymu niż chmury. Było już późno i musiał wyjechać, i ten upalny dzień będzie identyczny jak następny; jeśli spadnie deszcz, znad rzeki napłynie wilgoć, i jeszcze ten przytłaczający klimat Buenos Aires; nigdy nie zdoła opuścić miasta.
Juan bez popijania połknął tabletkę, by zapobiec bólowi głowy, którego jeszcze nie czuł, i wszedł do domu, żeby obudzić syna przykrytego prześcieradłem. Wyjeżdżamy, powiedział, delikatnie nim potrząsając. Chłopiec obudził się natychmiast. Czy inne dzieci też spały snem tak płytkim, tak czujnie? Umyj buzię, powiedział i delikatnie wyjął mu śpioszki z oczu. Nie było czasu na śniadanie, zjedzą po drodze. Wziął torby przygotowane już wcześniej i przez chwilę zastanawiał się, jaką książkę jeszcze dopakować; postanowił dorzucić jeszcze dwie. Spojrzał na leżące na stole bilety na samolot; wciąż jeszcze istniała ta możliwość. Mógł położyć się do łóżka i zaczekać na datę odlotu, za kilka dni. Żeby nie ulec lenistwu, podarł bilety i wyrzucił je do śmieci. Długie włosy sprawiały, że pociła mu się szyja; w słońcu to będzie nieznośne. Nie miał czasu, żeby je obciąć, ale zaczął szukać nożyczek w kuchennych szufladach. Kiedy je znalazł, wrzucił do tej samej plastikowej torebki, w której miał tabletki, ciśnieniomierz, strzykawkę i kilka bandaży, podstawowe artykuły pierwszej pomocy na podróż. Także starannie naostrzony nóż i torbę z prochami, których zamierzał wreszcie użyć. Zapakował też puszkę z tlenem, będzie jej potrzebował. W aucie panował chłód, obicie siedzeń nie nagromadziło w nocy zbyt wiele ciepła. Położył na przednim siedzeniu piknikową lodówkę z lodem i dwoma syfonami wody sodowej. Syn będzie musiał podróżować na tylnym siedzeniu, chociaż on sam wolałby mieć go z przodu, ale było to zabronione, a on nie mógł pozwolić sobie na żadne problemy z policją czy z wojskiem, które brutalnie strzegły dróg. Samotny mężczyzna z synem mógł budzić podejrzenia. Reżim był nieprzewidywalny, a Juanowi zależało na tym, żeby uniknąć wszelkich nieporozumień.
Gaspar, zawołał, nie podnosząc zbytnio głosu. Nie doczekał się odpowiedzi, więc wrócił do domu po chłopca. Gaspar próbował właśnie zawiązać sznurówki tenisówek.
– Ale żeś wszystko poplątał – powiedział i schylił się, żeby mu pomóc. Syn płakał, a ojciec nie potrafił go pocieszyć. Gaspar tęsknił za matką, ona robiła to wszystko instynktownie: obcinała paznokcie, przyszywała guziki, myła go za uszami i pomiędzy palcami stóp, pytała przed wyjściem, czy zrobił siusiu, pokazywała, jak elegancko zawiązać sznurówki. On też za nią tęsknił, ale tego ranka nie mógł zapłakać z synem. Masz wszystko, czego potrzebujesz?, zapytał. Ostrzegam, że nie będziemy po nic wracać.
Od dawna nie prowadził samochodu przez tyle kilometrów. Rosario zawsze nalegała, żeby siadał za kierownicą raz w tygodniu, by nie wyjść z wprawy. Dla Juana auto było za małe, jak prawie wszystko: spodnie za krótkie, koszule zbyt obcisłe, krzesła niewygodne. Upewnił się, że mapa z Klubu Automobilowego znajduje się w schowku, i ruszył.
– Jestem głodny – powiedział Gaspar.
– Ja też, ale zatrzymamy się na śniadanie w świetnym miejscu. Za chwilę, dobrze?
– Jeśli czegoś nie zjem, zwymiotuję.
– A mnie boli głowa, kiedy jestem głodny. Wytrzymaj. To tylko chwilka. Nie wyglądaj przez okno, bo jeszcze bardziej zakręci ci się w głowie.
Sam czuł się gorzej, niż chciał przyznać. Palce rąk mu drętwiały, rozpoznawał w piersi arytmiczne uderzenia serca. Wsunął na nos ciemne okulary i poprosił Gaspara, by opowiedział mu bajkę, którą czytał wieczorem. Miał dopiero sześć lat, ale czytał już płynnie.
– Nie pamiętam.
– Na pewno pamiętasz. Ja też jestem w kiepskim humorze. Spróbujemy jakoś razem się z tym uporać, czy przez całą drogę będziemy mieć miny jak srające koty?
Gaspar roześmiał się na wspomnienie o srających kotach. Potem opowiedział o królowej dżungli, która śpiewała, przechadzając się pomiędzy drzewami, i wszyscy lubili jej słuchać. Pewnego dnia nadeszli żołnierze, a ona przestała śpiewać i stała się wojowniczką. Schwytali ją, spędziła noc w zamknięciu; żeby uciec, musiała zabić pilnującego jej strażnika. Nikt nie chciał uwierzyć, że miała siłę go zabić, bo była bardzo wątła, dlatego uznali ją za czarownicę i spalili; przywiązali ją do drzewa, pod które podłożyli ogień. Ale rano zamiast ciała znaleźli czerwony kwiat.
– Drzewo o czerwonych kwiatach.
– Tak, drzewo.
– Podobała ci się ta historia?
– Nie wiem, bałem się jej.
– Drzewo nazywa się koralodrzew koguci grzebień. Tu nie rośnie ich zbyt wiele, ale niedługo ci je pokażę. Niedaleko domu twoich dziadków jest ich mnóstwo.
W lusterku wstecznym zobaczył, że Gaspar unosi brwi.
– Jak to mnóstwo?
– To legenda, tłumaczyłem ci już, co to jest legenda.
– Więc ta dziewczyna nie istnieje?
– Nazywała się Anahí. Być może istniała, ale tę historię o kwiatach opowiada się po to, by o niej pamiętać, a nie dlatego, że wydarzyła się naprawdę.
– Więc to się stało naprawdę czy nie?
– I tak, i nie. Obie rzeczy naraz.
Lubił patrzeć, jak Gaspar robi się poważny, a nawet zły, jak zagryza kąciki ust, jak otwiera i zamyka pięść.
– Teraz też pali się czarownice?
– Nie, teraz się ich nie pali. Poza tym nie ma już zbyt wielu czarownic.
Łatwo było wyjechać z miasta w niedzielny styczniowy poranek. Zostawili za sobą budynki wcześniej, niż się spodziewał. I niskie baraki z blachy w dzielnicach nędzy. I nagle ukazały się drzewa za miastem i pola. Gaspar już spał, a słońce grzało Juana w ramię, jakby był zwykłym ojcem na weekendowej wycieczce. Ale nie był zwykłym ojcem, inni czasem domyślali się tego, kiedy patrzyli mu w oczy, kiedy rozmawiali z nim przez chwilę, w jakiś sposób wyczuwali niebezpieczeństwo; nie mógł ukrywać, kim jest, przynajmniej niezbyt długo.
Zaparkował przed barem reklamującym gorącą czekoladę i drożdżowe rogaliki. Zjemy śniadanie, powiedział do Gaspara, który obudził się natychmiast i przetarł niebieskie oczy, wielkie, nieco zagubione.
Kobieta, która czyściła stoliki, z całą pewnością wyglądała na właścicielkę baru, poza tym sprawiała wrażenie miłej i skłonnej do plotek. Obrzuciła ich zaciekawionym spojrzeniem, kiedy usiedli z dala od okna, przy lodówce. Chłopiec z samochodzikiem z kolekcji i jego ojciec wysoki na dwa metry, z włosami opadającymi na ramiona. Przetarła ich stolik ścierką i zapisała zamówienie w notesiku, jakby bar był pełny. Gaspar zamówił czekoladę i drożdżówki z masą kajmakową, Juan szklankę wody i kanapkę z serem. Zdjął ciemne okulary i sięgnął po leżącą na stole gazetę, chociaż wiedział, że ważne wiadomości nigdy nie ukazują się w prasie. Nie pisano nic o tajnych centrach zatrzymań ani o nocnych starciach, porwaniach, ani odebranych dzieciach. Tylko kroniki o rozgrywanych w Urugwaju mistrzostwach Ameryki Łacińskiej, które go nie interesowały. Udawanie normalności czasami przychodziło mu z trudem, kiedy nie był skoncentrowany, kiedy był tak bezbrzeżnie smutny i zmartwiony. Poprzedniej nocy próbował jeszcze raz skontaktować się z Rosario. Nie potrafił. Nie było jej nigdzie, nie mógł jej poczuć, odeszła w sposób, którego absolutnie nie potrafił zrozumieć ani się z nim pogodzić.
– Ale upał – powiedział Gaspar.
Chłopak pocił się, miał wilgotne włosy i czerwone policzki. Juan dotknął jego pleców. Miał mokrą koszulkę.
– Poczekaj tu na mnie – powiedział i poszedł do samochodu po nową. Potem zaprowadził chłopca do łazienki, zmoczył mu głowę, otarł pot, włożył świeżą koszulkę, która trochę pachniała benzyną.
Kiedy wrócili do stołu, czekały na nich śniadanie i kobieta; Juan poprosił o szklankę wody dla Gaspara.
– Niedaleko jest świetny kemping, jeśli chcielibyście ochłodzić się w rzece.
– Dziękujemy, ale nie mamy czasu – odparł Juan, siląc się na uprzejmy ton. Rozpiął sobie kilka guzików koszuli.
– Podróżujecie sami? Jakie wielkie oczy ma ten mały! Jak masz na imię?
Juan miał ochotę powiedzieć, nie odpowiadaj jej synu, jedzmy, a ja uciszę ją na zawsze, ale Gaspar zdradził już kobiecie swoje imię, ona zaś, ośmielona, zapytała fałszywym słodziutkim głosem:
– A twoja mamusia?
Juan poczuł ból chłopca w całym swoim ciele. Był to ból pierwotny, niemożliwy do wyrażenia słowami; gwałtowny i przyprawiający o zawrót głowy. Musiał kurczowo chwycić się stołu, żeby uwolnić się od syna i tego bólu. Gaspar nie mógł odpowiedzieć i patrzył na niego, jakby prosił o pomoc. Zjadł zaledwie pół drożdżówki. Juan będzie musiał go nauczyć nie chwytać się w ten sposób, ani jego, ani nikogo innego.
– Przepraszam – Juan starał się zachować panowanie nad sobą, ale ton jego głosu zabrzmiał groźnie – ale co to, kurwa, panią obchodzi?
– Chciałam tylko porozmawiać, nic więcej – odrzekła urażona.
– Wspaniale. Obraża się pani, bo nie chcemy bawić pani durną rozmową, proszę sobie wyobrazić, że pani kretyńska niedyskrecja, wtykanie nosa w nie swoje sprawy są dla nas bolesne. Naprawdę chce pani wiedzieć? Moja żona zginęła trzy miesiące temu potrącona przez autobus, który przeciągnął ją przez dwie przecznice.
– Bardzo mi przykro.
– Nie, nie jest pani przykro, bo nie znała jej pani, tak samo, jak nie zna pani nas.
Kobieta chciała powiedzieć coś jeszcze, ale odeszła prawie z płaczem. Gaspar wciąż patrzył na ojca, ale oczy miał suche. Był trochę wystraszony.
– Nic się nie stało. Skończ śniadanie.
Juan skubał swoją kanapkę z serem; nie był głodny, ale nie mógł brać leków na pusty żołądek. Kobieta wróciła z przepraszającą miną, wyciągając przed siebie ramiona. Niosła dwa soki pomarańczowe. Na koszt firmy, powiedziała i poprosiła o wybaczenie. Nie wyobrażałam sobie takiej tragedii. Gaspar bawił się kolorowym małym samochodem z otwieranymi drzwiczkami i bagażnikiem, prezentem, który stryjek Luis przysłał mu z Brazylii. Juan kazał Gasparowi skończyć czekoladę i wstał, żeby zapłacić przy kontuarze. Kobieta wciąż przepraszała, a Juanowi skończyła się cierpliwość. Kiedy wyciągnęła rękę, żeby przyjąć pieniądze, złapał ją za nadgarstek. Pragnął wysłać jej znak, od którego by oszalała, wbiła sobie do głowy, że powinna obedrzeć ze skóry stopy swojego wnuka albo ugotować psa w sosie własnym. Powstrzymał się. Nie chciał się zmęczyć. Utrzymywanie tej podróży z synem w tajemnicy wykończyło go i na pewno nie pozostanie bez konsekwencji. Zostawił więc kobietę w spokoju.
Gaspar czekał na niego przy drzwiach, włożył ciemne okulary Juana. Ten chciał mu je zabrać, ale chłopiec uciekł mu ze śmiechem. Juan złapał go przy samochodzie i podniósł do góry: Gaspar był lekki i długi, ale nie będzie taki wysoki jak ojciec. Postanowił, że poszukają jakiegoś miejsca na obiad, zanim wyruszą w dalszą drogę do Entre Ríos.
Dzień okazał się wyczerpujący, pomimo że podróż upłynęła całkowicie normalnie: ruch był niewielki, zjedli pyszny obiad w przydrożnym grillu, a potem ucięli sobie drzemkę w cieniu drzew; od rzeki powiewało chłodnym wiatrem. Właściciel grilla też ich zagadywał i był ciekawski, ale nie zapytał o żonę, Juan porozmawiał z nim, popijając wino. Poczuł się źle po drzemce i czuł się tak przez całą drogę do Esquiny; upał był nieznośny. Ale teraz, kiedy próbował wyjaśnić recepcjoniście, że potrzebuje małżeńskiego łóżka dla siebie i pojedynczego dla syna, a cena nie ma znaczenia, zdał sobie sprawę z tego, że być może będzie potrzebował pomocy. Zapłacił z góry i pozwolił, żeby ktoś zajął się wniesieniem jego toreb. W pokoju włączył telewizor, żeby zająć czymś Gaspara, i wyciągnął się na łóżku. Wiedział, jak interpretować to, co się dzieje; arytmia wymknęła się spod kontroli, słyszał świst, ten odgłos wysiłku, mdłości oszalałych zastawek, bolało go w piersi, z trudem oddychał.
– Gaspar, podaj mi torbę – poprosił.
Wyjął z niej ciśnieniomierz i przekonał się, że ma niskie ciśnienie; to dobrze. Położył się na ukos, tylko w ten sposób stopy nie wystawały mu poza materac, i zanim połknął tabletki i spróbował odpocząć, najlepiej zasnąć, wyrwał kartkę z notatnika (z nadrukiem „Hotel Panambí, Esquina”), który leżał dla gości na nocnym stoliku, i zapisał numer telefonu.
– Synu, posłuchaj mnie uważnie. Jeśli się nie obudzę, zadzwoń pod ten numer.
Gaspar otworzył szeroko oczy, a potem skrzywił się, wydął usta w podkówkę.
– Nie płacz. To tylko na wypadek, gdybym się nie obudził, ale przecież się obudzę, okej?
Poczuł, jak serce mu skacze, jakby dodawał gazu, zmieniając bieg. Czy uda mu się zasnąć? Przyłożył palce do szyi. Sto siedemdziesiąt, może więcej. Nigdy nie miał tak wielkiej ochoty, żeby umrzeć, jak teraz, w tym pokoju hotelowym na prowincji, i nigdy tak bardzo się nie bał zostawić syna samego.
– To telefon do stryjka Luisa. Musisz wykręcić najpierw dziewiątkę, a kiedy usłyszysz sygnał, wybierz numer. Jeśli się nie obudzę, potrząśnij mną. A jeśli potrząśniesz mną i wciąż się nie obudzę, zadzwonisz do niego. Najpierw zawiadomisz jego, a potem pana na dole, w recepcji. Rozumiesz?
Gaspar powiedział, że tak, i ściskając kartkę z numerem w dłoni, położył się przy nim, blisko, ale wystarczająco daleko, żeby mu nie przeszkadzać.
Juan obudził się spocony ze snu bez snów. Była już noc, w pokoju paliło się słabe światło; Gaspar włączył nocną lampkę i czytał. Juan patrzył na niego, nie ruszając się z miejsca: chłopiec wyjął z torby książkę i czekał, miał obok siebie na poduszce kartkę z numerem telefonu. Gaspar, zawołał go, a chłopiec zareagował spokojnie, odłożył książkę, podszedł na czworakach, zapytał, czy czuje się lepiej; jak dorosły, jak wiele razy pytali go dorośli, którzy się nim opiekowali. Juan usiadł i zaczekał minutę z odpowiedzią. Serce wróciło do normalnego rytmu albo rytmu normalnego dla niego. Nie był zdenerwowany, nie było mu słabo. Czuję się dobrze, powiedział, posadził sobie Gaspara na nogach i objął go, gładząc ciemne włosy syna.
– Która jest godzina?
Gaspar pokazał mu zegar.
– Znasz się już na zegarku. Powiedz mi.
– Wpół do pierwszej.
W tej miejscowości nie znajdą o tej porze nic otwartego, żeby zjeść kolację. Mógł oczywiście pójść do centrum, wejść do jakiegoś sklepu czy zamkniętej restauracji i wziąć sobie wszystko, co było mu potrzebne, otwarcie drzwi było bardzo proste. Ale jeśli ktoś by go zobaczył, musiałby uporać się z tym świadkiem. A każdy taki drobny czyn mógł się zmienić w długi i wyczerpujący łańcuch śladów, które trzeba zmazać, wspomnień, które należy zniszczyć. Nauczono go tego już wiele lat temu: najlepiej żyć najnormalniej, jak to możliwe. Mógł zrobić rzeczy dla innych nieosiągalne. Jednak każda zdobycz, każdy wysiłek woli, żeby zdobyć to, czego pragnął, miały swoją cenę. W kwestiach mało ważnych nie warto było jej płacić. Teraz powinien przekonać nocnego portiera, żeby przygotował im coś do jedzenia. Nie czuł głodu, Gaspar pewnie też nie, chociaż nie jadł podwieczorku, a on zapomniał wyjąć wodę sodową z samochodu, powinien się zachowywać jak ojciec.
Przed wyjściem z pokoju musiał się jednak wykąpać, bo śmierdział. I może podciąć sobie włosy. Gaspar też potrzebował kąpieli, może nie tak pilnie. Wstał z łóżka, wciąż trzymając Gaspara na rękach, i zaniósł go pod prysznic. Odkręcił kurek z ciepłą wodą, odczekał chwilę i upewnił się, że jest tak, jak podejrzewał.
– Nie wykąpię się w zimnej – oświadczył Gaspar.
– Przecież jest gorąco. Nie? No dobrze, potem umyję cię ręcznikiem.
Juan wszedł pod prysznic, słyszał, że Gaspar, usiadłszy na pokrywie ubikacji, mówi do niego, opowiadał o tym, co czytał i co zobaczył z hotelowego okna, ale Juan go nie słuchał. Prysznic był za nisko, musiał się schylić, żeby umyć głowę, ale przynajmniej hotel zapewniał szampon i mydło. Z biodrami przepasanymi ręcznikiem stanął przed lustrem: mokre włosy sięgały za ramiona, pod oczami miał sińce.
– Przynieś mi nożyczki, są w mniejszej torbie.
– Mogę cię ostrzyc? Tylko trochę.
– Nie.
Juan zapatrzył się we własne odbicie, szerokie ramiona, ciemna blizna przecinająca pierś, oparzenie na ramieniu. Rosario zawsze obcinała mu włosy. Wiele razy też go goliła. Przypomniał sobie jej duże okrągłe kolczyki, nigdy ich nie zdejmowała, czasem nawet do snu. Przypomniał sobie, jak kiedyś się rozpłakała, przykucnąwszy nago na podłodze w łazience, bo przytyła w ciąży. Jak krzyżowała ręce, kiedy usłyszała coś, co wydawało się jej głupotą. Pamiętał, jak krzyczała na niego na ulicy, wściekła; była taka silna, kiedy waliła go pięściami podczas awantur. Ilu rzeczy nie umiał zrobić sam, ilu zapomniał, ile umiała zrobić tylko ona? Rozczesał włosy grzebieniem, ciął tak dobrze, jak umiał. Zostawił sobie dłuższy kosmyk z przodu, potem wysuszył włosy, żeby sprawdzić, czy nie wyszło tragicznie. Rezultat wydał mu się przyzwoity. Miał trochę zarostu na policzkach, ale nie rzucał się w oczy, bo był bardzo blady. Wrzucił obcięte włosy, które zebrał na chusteczce, do klozetu.
– Chodź, zobaczymy, czy uda nam się znaleźć coś do jedzenia.
W hotelowym korytarzu było ciemno i pachniało wilgocią. Przydzielony im pokój znajdował się tuż przy schodach. Juan przepuścił Gaspara przodem, ale chłopiec, zamiast od razu zejść na dół, popędził korytarzem. Z początku Juan myślał, że biegnie do windy. Ale po chwili uświadomił sobie, że Gaspar widzi to samo co on, chociaż reagował zupełnie inaczej, zamiast tego unikać – Juan był przyzwyczajony do tych zjaw i nie zwracał na nie uwagi – idzie na spotkanie, zaintrygowany. To, co kryło się na końcu korytarza, było wystraszone i nie stanowiło niebezpieczeństwa, ale było bardzo stare i jak wszystko, co dawne, żarłoczne i nieszczęśliwe, i zawistne.
Pierwszy raz syn coś wyczuwał, przynajmniej w jego obecności. Czekał, aż to się wydarzy, Rosario była pewna, że stanie się tak już niedługo, a zwykle miewała rację, ale teraz był już pewien, że Gaspar odziedziczył tę zdolność, co pogrążyło go w smutku, ścisnęło za gardło. Nigdy nie robił sobie zbytnich nadziei, że syn będzie normalny, ale tu, na tym korytarzu, ulotniły się one całkowicie, i Juan poczuł żałość jak łańcuch zaciskający się na szyi. Dziedziczną klątwę. Starał się udawać spokój.
– Gaspar – powiedział, nie podnosząc głosu. – Idziemy tędy. Po schodach.
Chłopiec odwrócił się i spojrzał na niego zdezorientowany, jakby obudził się w obcym pokoju ze snu trwającego wiele dni. To spojrzenie trwało zaledwie sekundę, ale Juan je rozpoznał. Musiał nauczyć go zamykać się na ten dryfujący w powietrzu świat, te lepkie tunele, jeziora, zrozumieć, jak ich unikać. I musiał zacząć prędko, bo pamiętał przerażenie z własnego dzieciństwa. A Gaspar nie powinien przeżywać tego samego.
Mój syn urodzi się ślepy, powtarzała zjawa na końcu korytarza, była łysa i ubrana w niebieską sukienkę. Gaspar jej nie słyszał, chociaż możliwe, że ją zobaczył. O niej mówił wcześniej w łazience – o kobiecie siedzącej na placu przed hotelem, która spoglądała w okno z otwartymi ustami. Juan nie zwrócił wtedy na to uwagi, bo syn nie mówił o niej z lękiem, co było dobre. Chłopiec intuicyjnie miał rację, nie było się czego bać, ta kobieta była ledwie echem. Teraz było wiele takich ech. Jak zwykle, kiedy odbywały się masowe morderstwa; efekt podobny do krzyku w jaskini, trwał, póki czas nie położył mu kresu. Do tego kresu było jeszcze daleko, niespokojni zmarli przemieszczali się szybko, chcieli być widziani. The dead travel fast, pomyślał.
Zeszli po schodach po cichu, żeby nie zbudzić innych gości. Kobieta, najpewniej jedna z właścicielek hotelu, przeglądała w recepcji czasopismo. Uniosła głowę na ich widok i wstała; szybkim gestem poprawiła bluzkę i włosy, trochę rozczochrane.
– Dobry wieczór – powiedziała. – Mogę wam w czymś pomóc?
Juan podszedł do kontuaru i oparł dłoń na książce telefonicznej, która leżała otwarta pod lampką.
– Dobry wieczór. Czy może przypadkiem można gdzieś jeszcze coś zjeść?
Kobieta przekrzywiła głowę.
– Być może udałoby się w grillu w klubie rybaka, ale pozwólcie, że zadzwonię i zapytam, bo to spory kawałek stąd.
Spory kawałek, pomyślał Juan, niemożliwe, w tej małej miejscowości nic nie mogło być daleko. Ściany recepcji do połowy wyłożono boazerią, podłoga była obita plastikową wykładziną, klucze wisiały na tablicy. Gaspar podszedł do niewielkiego akwarium i palcem śledził pływającą rybkę. Nikt nie odbiera, oznajmiła kobieta po długiej chwili wiszenia na telefonie. No trudno, pójdziemy spać bez kolacji. Juan uśmiechnął się i zauważył, że kobieta – młoda, około czterdziestki, ale sprawiała wrażenie starszej w smutnym świetle pogrążonego w ciszy hotelu – obserwuje go uważnie i wcale tego nie ukrywa. Zaspałem, wyjaśnił Juan. Podróż z Buenos Aires jest długa i byłem zmęczony.
Na zewnątrz absolutna cisza. Zauważył niebieskie światła radiowozu, ale prawie nie usłyszał silnika. Nawet tę miejscowość patrolowali?
– Przepraszam za niedyskrecję – powiedziała, wychodząc zza blatu recepcji. Wachlowała się, mimo że pracował wiatrak. – Jesteście w pokoju dwieście jeden? Mój pracownik powiedział, że miał dziś wrażenie, że gość z tego pokoju nie czuje się najlepiej. Martwiliśmy się, ale nie słyszeliśmy żadnych odgłosów ani nie zadzwonił pan na recepcję, więc nie chcieliśmy niepokoić.
– A skąd pani wie, że to ja jestem gościem z pokoju dwieście jeden?
– Bo mój pracownik wspomniał, że to wysoki jasnowłosy mężczyzna z dzieckiem.
– Dziękuję za troskę, proszę pani. Teraz czuję się znacznie lepiej, musiałem odpocząć. Pół roku temu miałem operację, czasem wydaje mi się, że jestem już zupełnie zdrowy, i przesadzam z wysiłkiem.
I z rozmysłem, teatralnym gestem Juan oparł jedną dłoń na koszuli rozpiętej do połowy piersi, żeby pokazać wyraźnie ogromną bliznę.
– No dobrze – powiedziała kobieta. – Zrobię wam coś, choćby kanapki. Chłopiec lubi spaghetti? Podgrzejemy je w kąpieli wodnej z odrobiną masła i gotowe.
– Co to jest spaghetti? – zapytał Gaspar, który przestał się interesować akwarium.
– Takie długie kluseczki, słonko – wyjaśniła kobieta i uklękła przed nim. Z masełkiem i serkiem?
– Tak. I też z sosikiem.
– Zobaczymy, co da się zrobić.
– Mogę popatrzeć, jak pani gotuje?
– Lubi gotować – powiedział Juan i wzruszył ramionami, żeby dać wyraz swojemu zdziwieniu.
Godzinę później Gaspar umiał już używać otwieracza do konserw; obaj zjedli makaron, trochę posklejany, z pysznym sosem i napili się wody z lodem, a kobieta towarzyszyła im, popijając słodkie wino i paląc papierosy. Kiedy skończyli, Juan zaproponował, że zmyje naczynia, żeby kobieta mogła wrócić do recepcji, a ona się zgodziła; na odchodnym życzyła mu szybkiego powrotu do zdrowia. Gaspar pomagał powycierać talerze, ale najpierw podziękował, z ustami wciąż umorusanymi sosem, a ona cmoknęła go w policzek.
Nie chciał wejść do pokoju: stanął w drzwiach jak wryty, oczy mu lśniły, wydawał się przestraszony.
– Tato, tam jest jakaś pani – powiedział. Juan zamrugał, żeby ją zobaczyć i poczuć; to była ta sama kobieta co w korytarzu, widocznie krążyła po hotelu.
– Nie patrz na nią. – Ujął twarz Gaspara w dłonie, były tak wielkie, że prawie otaczały mu głowę. – Spójrz na mnie.
Potem usiadł na podłodze i zapalił lampkę nocną. Na szczęście Gaspar nie słyszał, co mówiła. Zawsze lepiej tylko widzieć. Juan przysłuchiwał się jej przez minutę, z czystej ciekawości. Ta sama stara, samotna, rozpaczliwa śpiewka śmierci, echo śmierci. Potem ogłuchł na ten głos, ale jej nie wyrzucił, musiał nauczyć tego syna, i to szybko. Juan nie chciał, by bał się ani minutę dłużej.
– Posłuchaj mnie teraz uważnie.
– Kto to jest, tatusiu?
– Nikt. To tylko wspomnienie.
Położył mu dłoń poniżej mostka i poczuł serce swojego syna, szybkie, silne, zdrowe. Z zazdrości zaschło mu w ustach.
– Zamknij oczy. Czujesz moją dłoń?
– Tak.
– Czego dotykam?
– Brzucha.
– A teraz?
Położył dwa palce drugiej ręki na kręgu znajdującym się za żołądkiem.
– Pleców.
– Nie, nie pleców.
– Kręgosłupa.
– No właśnie. Teraz musisz pomyśleć o tym, co znajduje się między moimi dłońmi, jak wtedy, kiedy boli cię głowa i opowiadasz mi, że wydaje ci się, że coś siedzi tam w środku. Dobrze, pomyśl o tym, co tam jest.
Gaspar zacisnął powieki i zagryzł dolną wargę.
– Już.
– Dobrze. A teraz powiedz tej pani, żeby sobie poszła. Nie mów tego głośno. Możesz powiedzieć po cichu, jeśli chcesz, ale ważne, żeby przemówiła ta część, którą trzymam w dłoniach. Rozumiesz? To ważne.
To mogło zająć nawet całą noc, i Juan o tym wiedział.
– Powiedziałem jej.
Juan spojrzał na kobietę, która stała wciąż obok łóżka, była w ciąży, z otwartymi oczami, wciąż pewnie mówiąc o swoim pierwszym dziecku, w oczach miała pustkę.
– Jeszcze raz. Jakby twój głos dobiegał stamtąd, jakbyś miał w środku usta.
– Mam powiedzieć to na głos?
O co w ogóle pytał? Ale tak poważna wątpliwość wymagała odpowiedzi.
– Tak, dzisiaj tak.
Obraz kobiety powoli się ulotnił jak rozpraszający się dym. Powietrze w pokoju oczyściło się, jakby ktoś otworzył okna. Światło lampki nocnej stało się jaśniejsze.
– Bardzo dobrze, Gasparze, bardzo dobrze.
Chłopiec rozejrzał się po całym pokoju, szukając kobiety, która odeszła. Był poważny.
– Już nie wróci?
– Jeśli wróci, zrobisz to samo co przed chwilą.
Gaspar się trząsł, trochę z wysiłku, trochę ze strachu. Juan przypomniał sobie, jak pierwszy raz odpędzał bezcielesnego: chłopcu przyszło to równie łatwo, może nawet jeszcze łatwiej, zważywszy na sytuację. Oby był to koniec odziedziczonych przez Gaspara talentów. Oby nigdy nie nawiązał takiego rodzaju kontaktu, do jakiego on sam był zdolny. Rosario była pewna, że syn odziedziczy jego umiejętności. Nagle jej wspomnienie stało się tak żywe, jakby dotknął niechcący jakiegoś owada w mroku: Rosario uparcie siedziała na łóżku, w swoich białych szerokich spodniach z bawełny, z włosami związanymi wysoko w koński ogon. Gaspar odziedziczy wszystko, wszystko, co tak bardzo mu ciążyło. Poczuł gorąco w oczach.
– Teraz znów pójdę spać, bo niedługo muszę usiąść za kierownicą.
– Chcę spać z tobą.
– Nie bój się. Idź do łóżka. Jeśli nie będziesz mógł zasnąć, poczytaj książkę. Światło mi nie przeszkadza.
Ale Gaspar nie chciał czytać. Położył się na plecach i czekał, aż zmorzy go sen, wykazując się dyscypliną nietypową dla swojego wieku. Nie zasłonił żaluzji, więc skąpe światło z ulicy wpadało do pokoju, a gałęzie drzew rzucały cienie na ściany. Juan zaczekał, aż oddech Gaspara zacznie wskazywać na to, że chłopiec zasnął, i wtedy zbliżył się do niego: rozchylone usta, małe zęby mleczne, pot sklejający włosy na czole.
Mógł zrobić to we własnym łóżku, siedząc obok. Nie chciał jednak, żeby chłopiec obudził się i to zobaczył. Łazienka była równie dobrym miejscem. Nie potrzebował wiele: wystarczyła cisza, pukiel włosów Rosario, jakieś ostre narzędzie i prochy.
Siedząc na zimnych kafelkach, owinął wokół palców kosmyk włosów Rosario, który woził ze sobą w specjalnym puzderku. Obiecałaś, powiedział jej cichym głosem. I była to poważna obietnica, przypieczętowana ranami i krwią, a nie sentymentalnymi słowami.
Wyjął z plastikowej torebki garść prochów i rozsypał przed sobą na podłodze, tworząc znak północy. Od śmierci Rosario robił to każdej nocy, a rezultat był identyczny – cisza. Pustynia zimnego piasku i mętne gwiazdy. Wymyślił też bardziej podstawowe metody i efekt był zawsze taki sam – wiatr nad pustką.
Powtórzył słowa, pogłaskał kosmyk włosów, przywołał ją zakażonym językiem, którego należało używać podczas rytuału prochów. Z zamkniętymi oczami zobaczył pokoje i puste kąty, zgaszone ogniska, porzucone ubrania, suche rzeki, ale błąkał się dalej, aż w końcu wrócił do hotelowej łazienki, ciszy i dalekiego oddechu syna, i znów ją przywołał. Ani muśnięcia, drżenia, ułudy, podstępnej mary. Nie przychodziła, nie mógł do niej dotrzeć, od śmierci żony nie udało mu się natrafić na najmniejszy ślad jej obecności.
W pierwszych dniach złożył niewłaściwe ofiary. Ktoś powiedział mu kiedyś, że prawdziwej magii nie uprawia się, ofiarowując krew innych. Ofiarowuje się własną, tracąc jakąkolwiek nadzieję, że kiedykolwiek się ją odzyska. Juan podniósł żyletkę, którą wcześniej położył obok siebie i rozciął sobie dłoń skośnie, mniej więcej po linii zwanej linią umysłu albo głowy. Była to nieznośna rana, nigdy nie goiła się do końca, najgorsza z możliwych i dlatego powinna zadziałać. Kiedy poczuł w ciemnościach ciepło krwi, oparł dłoń na znaku usypanym z prochów na podłodze. Wymówił niezbędne słowa i czekał. Cisza przyprawiała go o zawrót głowy. Juan wiedział, że to oznaka tego, że traci moc. Nie miał pewności, czy stało się tak dlatego, że był bardzo chory, czy dlatego, że za bardzo się przemęczał; tak czy siak, utrata mocy wydawała się oczywista. To przywołujące zaklęcie nie wymagało od niego zbyt wielu sił, świat zmarłych był mu bardzo bliski, drzwi były lekkie, z łatwością otwierały się i zamykały. W wypadku innego rytuału, każdego innego, zwątpiłby pewnie, czy jest w stanie go odprawić. W wypadku tego – nie. Ten był jak przeciągnięcie się.
Zrezygnowany umył rękę i starł ręcznikiem krew z podłogi. Już się nie denerwował. Po pierwszych nieudanych próbach przeklinał Rosario, połamał meble i prawie pogruchotał sobie palce, waląc pięścią w podłogę. Teraz po prostu rozczarowany pozbierał prochy i schował z powrotem kosmyk włosów do skrzyneczki. For the dead travel fast, pomyślał jeszcze raz. W sumie była to prawda. Jemu odmówiono tej zwykłej szybkości.
Gaspar wciąż spał, chociaż upłynęło już sporo czasu; rytuał znaku północy wydawał się krótki dla tego, kto go odprawiał, ale zajmował wiele godzin płynących niepostrzeżenie. Już świtało, kiedy polał alkoholem ranę, która nigdy nie goiła się do końca, bo zawsze ciął się i ciął od nowa w tym samym miejscu, żeby dać krew prochom, zwracającym mu tylko tę podejrzaną ciszę, sprawiającą, że myślał o swojej zakneblowanej żonie, z ustami zaszytymi przez kogoś, kto chciał ich rozdzielić na zawsze.
Hotelowe śniadanie serwowano na stołach nakrytych obrusami w kratkę, w sali jadalnej o białych ścianach. Ozdobiono ją obrazami przedstawiającymi ryby, wysuszonymi rybami w witrynach i kolejnym akwarium, trochę większym od tego w recepcji. Esquina była czymś w rodzaju stolicy wędkarstwa. Juan nigdy w życiu nie łowił ryb. I, skoro tematem przewodnim hotelu była ichtiologia, nie rozumiał, dlaczego nazywał się Panambí, co w języku guaraní znaczyło „motyl”. Nigdzie nie było motyli, nawet w logo. Napił się niezbyt mocnej herbaty i posmarował Gasparowi tosty masą kajmakową. Syn był bardzo milczący.
– Co się stało?
– Jesteś na mnie zły.
– Nie, synku, jestem w złym humorze. Kiedy skończysz śniadanie, pójdziemy się wykąpać.
Gaspar przepłakał cały ranek, zanim zeszli do jadalni. Odkąd zmarła jego mama, płakał codziennie po przebudzeniu. Czasami tak po prostu, czasem złościło go jakieś głupstwo, czasem mówił, że boli go głowa, chce mu się spać, jest mu za gorąco. Śniła mu się i Juan o tym wiedział, zwykle śnił, że jej śmierć była tylko snem. Zdarzało się, że Juan dawał mu się wypłakać, kiedy indziej siadał przy nim w milczeniu, czasem przemywał mu twarz zimną wodą, ale nigdy nie wiedział dokładnie, co powinien zrobić. Tego ranka, kiedy Gaspar uspokoił się po chwili płaczu i krzyków, wyrywania sobie włosów i walenia pięścią w poduszkę, zaproponował mu, że pójdą na plażę. Gaspar zgodził się i zapytał, czy woda jest zimna jak w Mar del Plata. Powiedział, że nie, to rozlewisko rzeki, a rzeki są zupełnie inne, bardziej podobne do basenu. Było to kłamstwo, ale podziałało. Tak naprawdę to Juan chciał się wykąpać, uznał też, że czas najwyższy, by syn popracował trochę nad techniką, której go uczył. On sam nauczył się pływać w wieku ośmiu lat, przez czystą nieodpowiedzialność swojego brata, który wychodził z nim na spacery i nie wiedział, jak zorganizować mu czas, więc zapisał go na basen. Juan wiedział, że mu nie wolno; jego lekarz Jorge Bradford zabronił mu wyczerpujących ćwiczeń fizycznych. Nigdy nie dowiedział się o popołudniach na basenie albo udawał, że nie ma o nich pojęcia, często zachowywał się ambiwalentnie; stać go było na gesty niesamowicie wyrozumiałe, czasem jednak bywał wredny i trudno było przewidzieć jego reakcje.
Bradford nauczył go zamykania się, gdy Juan miał sześć lat i dochodził do siebie po kryzysie kardiologicznym; wiele ważnych rzeczy w jego życiu wydarzyło się na szpitalnym łóżku, pomiędzy bólem, znieczuleniem i strachem. Skorzystał z tej samej metody, której on sam użył z Gasparem w nocy. Doktor Bradford, ten, który zoperował go, kiedy Juan był umierający, odwiedzał go codziennie, a potem adoptował pod pretekstem, że w ten sposób zapewni mu najlepszą opiekę. Eleganckie porwanie. Zakup: zapłacił za niego. To cud, powiedział Bradford rodzicom, prawdziwy cud, że jeszcze żyje, potrzebuje leczenia i opieki, których państwo, niestety, ze względu na złą sytuację finansową, nie mogą mu zapewnić. A oni się zgodzili.
Tamtej nocy w szpitalnym łóżku Juan nie mógł uciszyć głosów, jakieś ręce macały go po całym ciele – od środka i na zewnątrz – widział ludzi wokół łóżka nawet wtedy, gdy zamykał oczy. I Bradford kazał mu usiąść, zwilżył jego włosy chłodną wodą i powiedział mniej więcej to samo, co Juan powiedział Gasparowi. Użyj głosu dobywającego się spomiędzy kręgosłupa i żołądka, każ im odejść, a sobie pójdą. Pamiętał dobrze, że musiał próbować wiele razy, szukając wskazówek w ciemnych i chciwych oczach tego mężczyzny, dopóki nie zapadła cisza, a sala intensywnej terapii nie stała się na powrót pomieszczeniem pełnym pacjentów, umierających albo po ciężkich urazach. Bradford został z nim, dopóki Juan nie zasnął. Rano, po przebudzeniu, głosy i obrazy wróciły, a Bradford wciąż tam był. Znów udzielił mu wskazówek, a Juanowi udało się za pierwszym razem. Później Bradford poprosił, żeby opowiedział mu o tym, co widział. I Juan wyliczył: budził się i przy stole ze śniadaniem albo w łóżku widział trupa; usta, które się z niego śmiały, dłoń zakrywającą mu twarz i niepozwalającą oddychać w nocy; ptaki i owady, które atakowały go, wlatując prosto w głowę, kiedy wychodził na patio; dwie maleńkie twarze patrzące na niego spod kamienia, którego używała matka, żeby drzwi szopy w głębi się nie zamykały. Opowiedział o tym rodzicom, ale oni nie wydawali się go rozumieć. Bradford owszem.
Rodzice bali się go, próbowali uspokajać i czym prędzej zmieniali temat. Jego brat Luis był inny. Też się bał, ale próbował pomóc. Mówił, żeby myślał o czym innym. Nauczył go pływać.
Teraz on musi nauczyć syna, ale najpierw chciał popływać chwilę w rzece sam. Pojechali samochodem na plażę, która była piękna i czysta, i w dodatku prawie pusta, posadził Gaspara na trawie, pod drzewem, postawił obok przenośną lodówkę. Nalał mu wody sodowej do plastikowego kubka i powiedział, tata idzie popływać, ale nie martw się, jeśli ktoś się do ciebie zbliży, pożałuje. Nie odchodź nigdzie, bo i tak cię znajdę i wiesz, co będzie.
Wchodząc do wody, minął parę wychodzącą na brzeg. Ona była ładna, miała na sobie jednoczęściowy niebieski kostium i powiedziała mu cześć, on spojrzał na niego dość agresywnie i mocno objął ją w pasie. Żadne z nich nie potrafiło uniknąć gapienia się na bliznę na piersi Juana. Jemu to nie przeszkadzało. Pływał piętnaście minut, dokładnie tyle, by się nie nadwyrężyć. Mógł pływać o wiele dłużej, ale musiał uważać na siebie, skoro miał potem usiąść za kierownicą. Rzeka lśniła srebrzyście w promieniach słońca, ale woda była dość mętna. Zanim wyszedł, przez chwilę unosił się na wodzie; od syna czuł wyłącznie spokój. Kiedy woda sięgała mu do kolan, pomachał do Gaspara i krzyknął: chodź, musisz się nauczyć, zdejmij koszulkę i tenisówki. Ułożył Gaspara na wodzie i pochylił się nad nim. Przytrzymam cię, powiedział, kiedy poczuł, że wije się ze strachu, żeby nie pójść na dno. Machaj nogami, dodał, ochlap mnie, rób jak najwięcej hałasu.
Było coś w tym gorącym poranku i śliskiej skórze chłopca na jego rękach, co sprawiło, że poczuł obok siebie Rosario, przypomniał sobie, jak umierała z zimna na angielskiej wsi, przypomniał sobie, jak śpiewała piosenkę Tonight will be fine, jak tańczyła do piosenki Bowiego i skarżyła się, że w radiu nigdy nie puszczają dobrej muzyki, i jej szyję, i piersi, które były duże, ale nigdy nie nosiła stanika, nawet kiedy urodził się Gaspar, i ranki, kiedy ją budził, ona się skarżyła, daj mi pospać, ale po chwili także go obejmowała, a on unosił jej nogi, kładł je na swoich ramionach, pieścił ją językiem i palcami, aż robiła się wilgotna.
Nie mógł jej znaleźć. Mógł zobaczyć tę biedną ciężarną kobietę z hotelu, mógł zobaczyć setki ludzi mordowanych codziennie, a jej nie mógł spotkać. Prosił ją, kiedy jeszcze żyła, prawie żartem, udając postać z powieści, nie zostawiaj mnie samego, haunt me, nie było po hiszpańsku słów, żeby oddać ten czasownik, nie chodziło o zaczarowanie ani o ukazanie się, chodziło o haunt, ale ona nigdy nie wzięła tego na poważnie. Przecież to on miał umrzeć pierwszy, to byłoby logiczne; żałosne, że jeszcze żył.
Czasem myślał, że Rosario się przed nim ukrywa. Albo że coś nie pozwala jej przybyć. Albo że odeszła zbyt daleko.
– A teraz co?
– Teraz włożysz głowę pod wodę. Ale nie zatykaj nosa.
– Utopię się.
– Na pewno się nie utopisz.
Ćwiczyli, jak wstrzymać oddech, nie zanurzając się w wodzie. Gaspar napełniał policzki powietrzem, a Juan poczuł niemożliwy do pomylenia z niczym ból w skroniach. Za dużo czasu na słońcu. Ale nie zamierzał przestać, póki chłopak nie nauczy się wstrzymywać oddechu.
Kiedy ponownie znaleźli się pod drzewem, nalał sobie zimnej wody sodowej i dodał kilka kostek lodu, które pływały w lodówce. Połknął dwie tabletki i zamknął oczy oparty o korzenie, żeby ból nieco ustąpił. Pulsowało mu w głowie, ale przynajmniej rytm był regularny, nieco powolny.
– Nie utopiłem się – powiedział nagle Gaspar.
– Widzisz? Pływanie jest łatwe, szybko się nauczysz.
– Obudzisz się?
– Nie śpię, odpoczywam.
– Chcesz kanapkę?
– Nie, niedługo zjemy obiad. A wieczorem zobaczymy Tali.
– Mogę zrobić kanapkę dla siebie?
Najlepszym sposobem na znalezienie drogi do domu Tali było zlokalizowanie na trasie starego mostu z zardzewiałego żelaza, już nieużytkowanego, porośniętego niemożliwą do powstrzymania zielenią wybrzeża, jej lianami i kwiatami. Obok niego wyłaniała się Kaplica Diabła i wtedy należało jechać prosto drogą z ubitej ziemi, która okazywała się nieprzejezdna, kiedy było błoto. Kaplica stanowiła formalne wejście do Colonia Camila. Tali uwielbiała tu mieszkać, w tej wiosce mającej dwustu mieszkańców i dwa sklepy.
Tali była jego prawie szwagierką. Córką ojca Rosario i jego kochanki z Corrientes, kobiety z klasy średniej, która wyprowadziła się na wieś, założyła świątynię San La Muerte – Świętego Umrzyka – i zyskała lokalną sławę jako uzdrowicielka i wielka piękność. Umarła młodo – Juan i Rosario wiedzieli, że chociaż zachorowała, jej śmierć zdecydowanie nie należała do naturalnych – Adolfo Reyes zaś, który kochał ją naprawdę i kolekcjonował wizerunki świętego (tak się właśnie poznali), dbał o jej świątynię. Tali podtrzymywała teraz tradycję swojej matki, strażniczki i kapłanki świętego. Razem z Rosario stworzyła salę poświęconą San La Muerte w Muzeum Sztuki Ludowej w Asunción, stanowiącą część wystawy stałej, uznawaną za najlepszą w Paragwaju, w regionie i prawdopodobnie na całym świecie.
Od lat w sanktuarium Tali organizowano potajemne uroczystości. Colonia Camila leżała z dala od miast, wprawdzie nad rzeką, chociaż oddzielona od kąpielisk i przystani; można tu było wyznawać w miarę spokojnie wszystkie te kulty, za którymi nie przepadał Kościół i które budziły strach i nieufność. W ostatnich czasach Tali utrzymywała swoje sanktuarium w dyskretnej tajemnicy. Nasłuchała się o wojskowych, którzy roztrzaskiwali domowe ołtarzyki podczas przeszukań, czasem porywali ich właścicieli, przetrzymywali potem kilka nocy w komisariacie, traktując to jako demonstrację siły. Ona była córką bogatego biznesmena mającego kontakty. I tak nie mogliby jej nic zrobić, ale lepiej na siebie uważać.
Adolfo Reyes kupił także sporo hektarów wokół świątyni i domu córki, gdyż na tym terenie znajdowała się Kaplica Diabła don Lorenza Simonettiego. Kościół został zbudowany przez imigranta z Włoch, jednak dziwnym zbiegiem okoliczności nigdy nie został konsekrowany. Tali sprzątała w nim w nocy, przyświecając sobie lampką naftową. Wiele osób widziało w oknach blask, krążyły rozmaite historie o tym, co dzieje się w jego ścianach, ale żadna nie była prawdziwa. Juan potwierdził to Tali i jej ojcu więcej niż raz: w kościele panowała wprawdzie dziwna atmosfera, ale nie nawiedzały go duchy. Adolfo Reyes, który lubił robić sobie rozmaite kpiny, nie zniechęcił się wcale: wymyślał różne plotki, nowe historie do tego stopnia, że nie dało się już odróżnić fikcji od najprawdziwszych faktów dotyczących tej kaplicy i zapomnianej miejscowości.
Lorenzo Simonetti przybył do Corrientes z Włoch jako wdowiec z ośmiorgiem dzieci. W 1904, rok po tym, jak osiedlił się w Colonia Camila, zaczął budować kaplicę, nie prosząc o pozwolenie władz kościelnych. Był rzemieślnikiem: wyrzeźbił Madonnę z drzewa urunday, starając się nadać jej rysy swojej żony zmarłej przy porodzie. Z pomocą sąsiadów wykonał też wszystko inne: prace murarskie, drewniane ławy, szkła do lichych witraży. Dzwony przywiózł mu z Włoch jego rodak. Ołtarz zdobiły blaszane kwiaty i roślinne wzory. Kościół z dżungli i z pogranicza, blisko Brazylii i Paragwaju.
Cały swój entuzjazm włożył jednak don Lorenzo w ścianę zakrystii. Tam umieścił swoje arcydzieło, budzące lęk sąsiadów i przypuszczalnie będące przyczyną dezaprobaty kurii. Drewniana płaskorzeźba zachowała się dobrze mimo upływu czasu, chociaż kolory nieco wyblakły. Była to wizja piekła, przerażająca nastawa ołtarzowa: dzieci z nieproporcjonalnie wielkimi głowami i powykrzywianymi nogami, pląsające w rytualnych tańcach wokół ognisk, bawiące się ze smokami i żmijami. Nagie kobiety przepasane wężami. Pomiędzy nimi oszalałe twarze, zawsze otwarte okrągłe oczy i jeszcze więcej gadów i płazów, przede wszystkim ropuch, ropuchy powtarzają się obsesyjnie, w nawiązaniu do egipskiej plagi. Scenę Sądu Ostatecznego uzupełnia postać człowieka, który czyta książkę i beznamiętnym wzrokiem obserwuje przeraźliwe obrazy pełne bólu.
Simonetti, skończywszy kościół, próbował podarować go kurii, ale księża po obejrzeniu odrzucili dar. Odbyły się kolejne negocjacje, zakończone kolejnymi odmowami. Z przyczyn pozornie biurokratycznych, nikt jednak nie wierzył w to wyjaśnienie. Mówiono, że retabulum przedstawia zlot czarowników, w którym bierze udział sam diabeł, kreolski sabat. Mówiono, że don Lorenzo uczestniczył w takich obrzędach. Simonetti zmarł, nie zdoławszy przekonać księży o świętości swojego dzieła. Być może ślubował – nie był stary, ale chory – że przejdzie drogę z Colonia Camila do Goya, żeby porozmawiać z kościelnymi władzami. Kiedy wrócił, położył się do łóżka, żeby odpocząć, i następnego dnia już nie żył.
W największym sklepie w Colonia Camila, w którym działał również skromny bar, ludzie opowiadali, że widzieli widmo ubranego na czarno Simonettiego, idącego do Goya. Opowiadano również historie o jakimś mrocznym stowarzyszeniu, które odwracało się plecami do ołtarza i klękało przed nastawą ołtarzową przedstawiającą Sąd Ostateczny.
Usłyszała go wcześniej, niż zobaczyła, gdy słońce rozpalało na niebie żółty płomień, a palmy w oddali przypominały cienie. Tali wybiegła z domu, biała sukienka pachniała jaśminowym mydłem, które przywieziono jej z Paragwaju, w pośpiechu zapomniała włożyć butów. Nie wierzyła w to jeszcze, kiedy czuła tylko jego zapach, ale kiedy go zobaczyła z niewielkiego wzniesienia, na którym stały jej dom i świątynia, nie miała już najmniejszych wątpliwości. W wieczornym słońcu jego jasne włosy nabrały pomarańczowych połysków, a czarna koszulka zabarwiła się granatem zmierzchu. Nawet kiedy śmiał się w ten sposób, z otwartymi ustami i zaznaczonymi dołeczkami na policzkach, i było coś rozczulającego w tym, jak zginał bardzo długie nogi, ślizgające się w błocie, i wyciągał ramiona, i mówił do syna, dawaj, a chłopiec drobił małymi kroczkami obok niego, nawet obserwując tę scenę rodzinną i zwykłą, można było zrozumieć, dlaczego nazywano go Złocistym Bogiem, z tymi żyłami na ramionach przypominającymi kable pod skórą i zbyt wielkimi rękami, cienkimi palcami, długimi i szerokimi dłońmi.
Nigdy nie widziała takiego mężczyzny, ani wcześniej, ani później, ani teraz, a kiedy go widywała, zdawał się jej tak niezwykle piękny, że oczy zachodziły jej mgłą i patrzenie na niego było jak zaskakujący zachód słońca, kiedy natura ukazuje swoją grozę i swoje piękno.
– Czyżbyś polubił błoto, chamigo? – krzyknęła. Miała nadzieję, że jej głos, ironiczny i jednocześnie ciepły, nie będzie się łamał, i tak się stało. Juan poznał ją od razu.
– Tali, co to za kataklizm? Ugrzęźliśmy w bagnie!
Juan i Gaspar – już całkiem wyrośnięty i chudy – śmiali się jak wariaci. Tali nie mogła w to uwierzyć. Spodziewała się, że będzie równie wściekły i smutny jak kilka miesięcy wcześniej. Teraz stał tu, w drzwiach jej domu, zwijając się ze śmiechu, z nogami grzęznącymi w błocie, mówiący do syna: „To ruchome piaski Corrientes!”.
– No, postarajcie się bardziej, jeśli się przewrócicie, weźmiecie kąpiel.
Tali oparta o bramę chciała nacieszyć się tym niesłychanym spektaklem: Złocisty Bóg żartujący z własnej niezdarności, udający, że pogrąża się w bagnie, że krzyczy ze strachu. Chłopiec, który był lżejszy, wydostał się z błota pierwszy, a Tali otworzyła przed nim bramę. On spojrzał jej w oczy, z ciekawością, uważnie. Cześć, Tali, powiedział. I odwrócił się, reagując okrzykami na to, że ojciec się poślizgnął i prawie upadł.
– Wiesz, Juancito, że droga za domem jest wyasfaltowana?
– Bujasz.
– No dobrze. Wysypali ją tylko szutrem.
– Czemu tamta droga jest szutrowa? Prowadzi do jakiejś większej miejscowości?
– Nie, ale to Corrientes. Nie warto szukać logiki.
– W takim razie potem przestawię samochód. Mam nadzieję, że nie ugrzązł w błocie.
– Najwyżej go popchniemy.
Juan przeskoczył na kawałek suchej trawy i stamtąd zrobił dwa długie kroki; dotarł do bramy. Tali wreszcie mogła popatrzeć na niego z bliska i uświadomiła sobie, że wieczorne światło okazało się złudne, Juan miał opuchnięte oczy i wychudł; te jego dziwne oczy, z tęczówką o wymieszanych kolorach, zielone i niebieskie błyski, i trochę żółtych, były zmęczone i senne. Ale to bladość Juana sprawiła, że Tali zrozumiała, iż wygłupy w błocie były właśnie tym – wygłupami.
– Gdybym nie wiedziała, że żyjesz, pomyślałabym, że mam przed sobą ducha, taki jesteś, kurwa, blady.
Udał, że tego nie słyszy, i objął ją mocno, tak że aż uniósł z ziemi. Pobrudził Tali sukienkę, ale ona się tym nie przejęła. Wtuliła się raz jeszcze, po tak długiej przerwie, w ciało Juana, które było potężne i wrażliwe; zanurzenie się w jego szerokiej piersi, poczucie na koszulce zapachu ciepła, benzyny i płynu przeciw owadom uspokajało. On oddychał głęboko, z ulgą. Zamknęła oczy i wsłuchała się w ten oddech i w nocne owady, które budziły się i bzyczały. Wziął ją za rękę, ona poczuła smutek na koniuszkach jego palców, jakby się z nich sączył. Zauważyła też, że ma brudny bandaż zawiązany na ranie wewnątrz dłoni. Musisz zmienić tę szmatę, zawyrokowała, ale Juan nic nie powiedział. Gaspar siedział na ziemi, próbując doczyścić białe tenisówki.
– Zostaw to, słonko, wypiorę ci je – odezwała się i natychmiast zaczęła działać. Podała mu rękę, zawołała skinieniem dłoni, jakby machała na powitanie, chłopaka pracującego na poletku za domem i poprosiła go, żeby przyprowadził samochód utwardzaną drogą, i podała bardzo chłodne tereré na stole na werandzie. – Mam tylko z werbeny. Zaraz przyniosę coś dla ciebie, mitaí, lubisz coca-colę?
Kiedy wróciła z napojem, Juan wyciągnął się na rozkładanym leżaku i zwilżył sobie twarz zimną wodą.
– Mogłeś uprzedzić, że przyjedziesz, przygotowałabym coś, posprzątała w domu.
– Nie wiedziałem, czy uda mi się dotrzeć na miejsce samemu, więc trochę się pospieszyłem. A kiedy zdałem sobie sprawę, że jest jeszcze wcześnie, postanowiłem cię odwiedzić, zanim ruszę do Puerto Reyes.
– Dobrze się czujesz?
Nie spojrzał na nią. Wolał czerwień zmierzchu pomiędzy drzewami.
– A mały jak się miewa?
– Nie rozmawiajcie o mnie, jakby mnie tu nie było – zaprotestował Gaspar i odstawił na stół szklankę z colą. Zmarszczył czoło i skrzyżował ramiona.
– No właśnie. Jego spytaj.
– Co za charakter, chłopcze. Jak się miewasz?
– Czasem dobrze, czasem źle. Tęsknię za mamą i boję się, kiedy on choruje. – I ze złym, prawie oskarżycielskim wyrazem twarzy wskazał na ojca.
Tali przytuliła chłopca i posadziła sobie na kolanach, chociaż był już na to za duży. Nie wiedziała, co zrobić, bo nigdy wcześniej nie słyszała, żeby sześcioletnie dziecko mówiło tak jasno i szczerze, powiedziała więc, chodź, zmienimy buty, i zapytała Juana, czy przywieźli drugą parę.
No jasne, odpowiedział, przywiozłem też sandały, ale tu może chyba chodzić boso. Nie, boso nie, zaoponowała Tali, za dużo owadów.
W łazience umyła Gasparowi nogi, zmieniła mu tenisówki i koszulkę, słuchając, jak opowiada o widzianych po drodze zwierzętach, nawet jeleniu z rogami. Wydało jej się dziwne, żeby jeleń mógł zawędrować tak daleko od rzeki, ale co mogło naprawdę dziwić, kiedy Juan był blisko?
Tali poznała Juana w Buenos Aires. Ojciec zawiózł ją tam, żeby zmusić Tali do nauki, ale ona uciekała z lekcji, rzucała się na podłogę, płakała. Rosario próbowała ją pocieszać, mówiąc, że szkoła nie jest wcale taka zła, że bywa tam nawet miło, ale Tali odpowiedziała, że to nie jej nienawidzi, lecz miasta. Adolfo Reyes zrezygnował więc z kształcenia młodszej córki w najlepszej szkole w Buenos Aires, w której uczyła się Rosario, i pozwolił jej wrócić na północ, do swojej świątyni i swoich ziółek, i wiejskiej szkoły.
Rosario i ona były nie tylko przyrodnimi siostrami, ale również dobrymi przyjaciółkami. Tali płakała, kiedy Rosario, w wieku osiemnastu lat, wyjechała do Anglii na studia. Miała się uczyć, tak powiedziała Tali, na najlepszym uniwersytecie na świecie i była szczęśliwa. Juan skończył piętnaście i tego roku spędził całe lato w Puerto Reyes. On też był bardzo smutny. Tali, która przyjechała tam z wizytą, aż otworzyła usta ze zdumienia, kiedy znów zobaczyła Juana w chłodnym miejscu na tarasie wychodzącym na rzekę. Dorastała, patrząc na synów imigrantów, wysokich i jasnowłosych jak ten chłopak, Szwedów z Oberá, Niemców z Eldorado, Ukraińców z Aristóbulo del Valle. Podczas wycieczek z ojcem czasem jadła na obiad kiełbasę i podziwiała orchidee na uroczystościach tych wspólnot; zakochiwała się jak głupia w chłopakach o przejrzystych oczach i skórze przyciemnionej słońcem. Ale kiedy Juan wstał z plecionego krzesła i pocałował ją w oba policzki, tamci mężczyźni i kobiety wydali się jej wprawkami niezbyt zdolnego malarza, szkicami niewprawnej dłoni, która próbowała wciąż od nowa, a w końcu narysowała Juana i dała mu życie, i mówiła: o to chodzi, tego szukałam, to właśnie doskonałe wykończenie. Juan miał piętnaście lat, ona siedemnaście, a jednak zapłonęły jej uszy, kiedy patrzyła na niego w milczeniu. Chcesz się przejść?, zapytała Tali. Nie jest chyba bardzo gorąco. Obeszli zdziczały ogród wokół domu. Opowiedziała mu o Skandynawach z Oberá i zapytała, czy jego rodzina też stamtąd pochodzi. Juan odparł, że tak, ale przeprowadzili się do Buenos Aires, bo on był bardzo chory. Może masz tam jeszcze rodzinę. Nie wiem, przyznał Juan.
Tego wieczoru, po kolacji złożonej z kajmana żakare i smażonego manioku, specjalności Rufiny, kucharki z Puerto Reyes, Juan wyrwał kartkę z zeszytu, w którym coś rysował, kiedy pozostali pili kawę (on nie pił), i podał jej obrazek: dwa psy szczekały do księżyca z promieniami przypominającego bardziej słońce, ale był to księżyc, bo miał twarz i to twarz kobiety, w oddali narysował dwa budynki, dwie niskie wieże, po jednej na każdego psa, a przed nimi jezioro albo staw, z którego wychodziło zwierzę przypominające langustę albo skorpiona. Pod spodem widniał napis „La Lune” i Tali natychmiast rozpoznała, że to jedna z kart tarota, którego stawiała Rosario, księżyc z tarota marsylskiego. Siostra próbowała ją nauczyć, ale Tali wolała hiszpańską talię.
– Mogę cię nauczyć, teraz, kiedy ona wyjechała – powiedział Juan.
– Skąd wiesz, że tego chcę?
– Od Rosario, powiedziała, że nie potrafiła ci dobrze tego wytłumaczyć. Ja umiem to zrobić lepiej niż ona.
– A ta karta co oznacza?
– To zależy od interpretacji.
Juan schował ołówek w kieszeni nieskazitelnie białej koszuli, którą miał na sobie. Nie wydawał się chory, chociaż ona wiedziała, że jego stan jest poważny. Czemu ukrywali to przed nią przez ostatnie lata? Dowiedziała się tego później, w dość brutalny sposób.
Wciąż miała tamten rysunek, tamten księżyc, tamte psy.
Gaspar, czysty i ze zmęczoną twarzą, usiadł na drugim leżaku. Już nie zbierało się na deszcz, ale zapadała ciemna i wilgotna noc. Guillermito, chłopak, który pracował u Tali, zapalił światła na patio i na werandzie. Juan zdjął koszulę i otrzepał ją, żeby osuszyć pot. Przyniosę ci wiatrak, zaproponowała Tali. Nie, nie potrzeba, odparł.
– Pewnie cię szukają.
– Nie znajdą mnie. Teraz trochę trudniej utrzymać tajemnicę, ale wciąż mogę to zrobić.
– Betty nie przyjedzie w tym roku?
– Jeśli chodzi o nią i jej córkę, nic się nie zmieniło. Nie może wziąć udziału w Ceremonii, póki nie zdecydują, co z dziewczynką. Na razie bardzo jej to odpowiada. Kiedy zdecydują, co zrobić z małą, a najprawdopodobniej odbiorą ją Betty, zobaczymy, co będzie.
– A wiesz, że w Reyes mają nowe psy? Boję się ich panicznie, są ogromne, przypominają konie. Jeden z nich, czarny, ma chyba z półtora metra, nazywa się Nix.
– Pies nie może mieć półtora metra, przesadzasz.
– Co to jest Nix? – zainteresował się nagle Gaspar.
– Juancito, to dziecko jest niemożliwe, wszystko słyszy.
– Nyks to grecka bogini nocy. Noc.
– A jest w mojej książce?
– Nie sądzę, to zapomniana bogini. Opowiadałem ci już o zapomnianych bogach. Ludzi, którzy ich wyznawali, było niewielu, z czasem robiło się ich coraz mniej i przestano o nich opowiadać.
– To bardzo smutne.
– Tak, to smutne. Ale o Nyks wiadomo kilka rzeczy. Była żoną Ereba, ciemności, która nie jest tym samym co noc, bo możesz też spotkać ją w dzień. Miała synów bliźniaków, Hypnosa i Tanatosa. Hypnos to sen, a Tanatos śmierć. Są podobni, ale oczywiście nie tacy sami.
– I mieszkają wszyscy razem?
– Tego nie wiadomo, więc możesz wyobrazić sobie, co chcesz.
Juan spojrzał na Tali i powiedział, że Gaspar czyta książkę z mitami. Obiecałem, że pokażę mu koralodrzew, ze względu na Anahí. Po cichu Tali powiedziała, dzieciak zanudzi ci się w szkole.
Guillermito podszedł do stołu. Proszę, znajdź mały materac dla chłopca, powiedziała Tali. Poproś Karinę, ona ma mnóstwo materacy. Zza załomu korytarza wyłoniła się dziewczynka trochę większa od Gaspara. Miała ubłocone kolana i włosy uczesane w dwa niechlujnie splecione warkocze.
– Laurita, może zabierzesz Gaspara i pobawicie się razem? Masz ochotę, Gasparze? Potem zawołamy was na kolację.
Dzieci przez chwilę nie wiedziały, o czym rozmawiać, ale Laurita opowiedziała Gasparowi o szczeniaczku, którego dostała, i zapytała, czy chce go zobaczyć, i poszli. Tali zauważyła, że Juan patrzy za nimi, jak odchodzą, i zagryza wargi.
– Nic mu się nie stanie, ona jest stąd, jest przyzwyczajona, zaopiekuje się nim lepiej niż ty. To normalne, co się z tobą dzieje.
– Nic nie jest normalne. Nie mogę z nią porozmawiać.
– Z Rosario? Juan, za parę dni masz Ceremonię. Na tym musisz się teraz skupić.
Juan spojrzał na nią oczyma mieniącymi się kolorami w słabym świetle werandy. Odwinął bandaż i pokazał jej ranę. Tali obejrzała ją uważnie, nie była spuchnięta, nie dostrzegła śladów infekcji.
– Nie mogę jej sprowadzić, nawet używając znaku północy. Skoro nie mogę nawiązać z nią kontaktu za pomocą tego rytuału, to znaczy, że ktoś nie pozwala jej przybyć.
– Ktoś może to zrobić?
– Ktoś potężny tak. Albo kilka osób wspólnie. Myślę, że jest ich kilkoro.
– Czasem nie udaje się nam dotrzeć do naszych zmarłych, wiesz o tym.
– Nie sądzę, żeby tak było w tym przypadku.
Juan spojrzał na Tali i odgarnął sobie z czoła kosmyk włosów.
– Ja nic nie czuję.
Teraz, kiedy nie było już słychać głosów dzieci, Tali przysunęła się do Juana i wyciągnęła do niego rękę. Chodź, wykąpię cię i oczyszczę ci ranę. Kupiłam sobie olbrzymią wannę, jakbym przeczuwała, że może się przydać. On wstał powoli, leniwie, a w korytarzu prowadzącym do łazienki Tali wspięła się na palce i go pocałowała, popchnęła do swojego pokoju i zamknęła plecami drzwi. Seks z Juanem zawsze był nieco brutalny, nawet jeśli on próbował być delikatny, a teraz nie próbował; Tali czuła ból, kiedy rozsuwała nogi, żeby przyjąć tak wielkie ciało, zabolało ją, kiedy upadła na podłogę sypialni, przeszkadzało jej twarde drewno pod plecami. Zawsze następował też moment załamania, czułego, ale też delikatnego, to szarpnięcie, ten przyprawiający o zawrót głowy poślizg, kiedy poznawała dłonie, które targały jej włosy, a on poruszał się w niej. I zawsze przychodziła ta niebezpieczna chwila, kiedy ona musiała go prosić, żeby zatrzymał to, co zaczynało się jak przyjemne wrażenie, drżące i gorączkowe, a kończyło jak szybko wzbierający przypływ, ciepła i zbyt głęboka fala, która już nie przypominała przyjemności. On zawsze jej słuchał i przestawał: tym razem usiadł, przyciągnął ją do siebie tylko jedną ręką i zmusił, by spojrzała mu w oczy.
Potem Juan położył się nagi w łóżku, na boku. I się rozpłakał, wciąż trzymając za rękę Tali, która znała go na tyle dobrze, by słuchać w ciszy tego płaczu i czekać. Angá, pierwszy raz płacze po niej, pomyślała, ale nic nie powiedziała, bo Juan źle znosił współczucie. Pogładziła go po włosach, tak cienkich i jasnych; nie ściemniały mu z wiekiem, jak wielu innym blondynom. Wyzwolił się delikatnie z jej uścisku. Znajdziesz sobie wreszcie kogoś, zapytał, a Tali położyła się u jego boku i zapaliła papierosa, dała mu się zaciągnąć, on zrobił to z zamkniętymi oczyma i wilgotną twarzą, nie wytarł łez. Nie, powiedziała, ty jesteś moim mężczyzną. Ale nie jestem tak odważna jak Rosario. Nie zrobię dla ciebie wszystkiego.
Juan zgasił niedopałek w popielniczce na nocnym stoliku i pocałował Tali; ona poza dymem i werbeną poczuła słony smak łez i chemiczny posmak lekarstw. Idę poszukać Gaspara, powiedział Juan i poszedł, boso i bez koszuli, wciąż miał ubłocone nogi. Po chwili Tali usłyszała, jak rozmawiają niedaleko od okna sypialni. Wciąż mówili o bogini nocy i jej dzieciach bliźniakach, tak podobnych i tak różnych, o śmierci i śnie.
Tali zrobiła Juanowi miejsce, kiedy w nocy wślizgnął się do jej łóżka. Pozwolił Gasparowi spać w salonie – chciał położyć materac tam, a nie w pokoju, i nie było sensu z nim dyskutować, mógł spać, gdzie chciał; Juan wykąpał się, sprawiał wrażenie, że jest myślami gdzie indziej, ona znała go dobrze, więc nawet go nie dotknęła. Szybko zasnął. Leżał plecami do niej. W półmroku mogła dostrzec bliznę zaczynającą się na żebrach i kończącą na plecach, ślad po przebytej w dzieciństwie operacji. Za pierwszym razem, kiedy zobaczyła go nagiego, blizny zrobiły na niej tak wielkie wrażenie, że chciała się wycofać; poza tym była od niego starsza, co robiła w łóżku z chorym nastolatkiem? Działo się to w Puerto Reyes, w jednym z gościnnych pokoi posiadłości. Tali pamiętała, że za pierwszym razem byli ostrożni, on był prawiczkiem i chociaż buzowały w nim hormony, jak w każdym chłopcu w jego wieku, był trochę zdystansowany, jakby potrafił zbadać sytuację i uniknąć nastoletniego niepokoju. I w pewnym sensie potrafił. To przez chorobę, wyjaśnił jej później. Każda rzecz, którą robił, wymagała negocjacji, wyliczeń. Jakby jego obowiązkiem było opiekowanie się delikatnym szklanym skarbem, którego nigdy nie mógł odłożyć na bok ani w bezpieczne miejsce, i musiał poruszać się ostrożnie, by go nie uszkodzić, nie potłuc, namyślając się nad każdym ruchem, zawsze na palcach, zawsze zastanawiając się, czy to gwałtowne posunięcie skończy się wypadkiem, ostatecznym zniszczeniem.
Tamtego lata Tali została inicjowana w Bractwie przez Adolfa Reyesa, swojego ojca, i zaproszona na Ceremonię. Kiedy zobaczyła Juana w miejscu mocy, zemdlała. Nikt nie zauważył, wszyscy byli w jakimś transie. Strach nie potrwał długo. Ojciec od lat opowiadał jej o Bractwie i słyszała historie różnych mediów. Ale nie spodziewała się, że Juan jest medium. Ukrywali to przed nią skrzętnie, nawet Rosario, tak bliska, ukrywała to latami, a Tali wiedziała dlaczego.
Trochę ponad rok później Juan pojechał do Londynu, żeby się zoperować i znów spotkać z Rosario. Zamieszkał na jakiś czas w Anglii, ale nieszczęście sprowadziło go z powrotem. Tali nie złościła się, gdy doszło do niej, że są z Rosario razem, bo czuła, że tak powinno być. Płakała tylko, kiedy się dowiedziała. Potem próbowała o nim zapomnieć, ale jej się nie udało.
Tali zasnęła nad ranem, a kiedy się obudziła, Juan i Gaspar byli już w kuchni i szykowali śniadanie. Włożyła świeżą sukienkę i podeszła do stołu, żeby im pomóc. Gaspar powiedział, robimy smaczne rzeczy. Przez chwilę pomyślała, czemu nie? Czemu nie zająć miejsca siostry, nie zaopiekować się wdowcem po niej i jej dzieckiem?
– Dzień dobry, chłopcy – przywitała się.
Gaspar w niezwykłym skupieniu smarował grzanki, trochę przypalone, ale zupełnie jadalne. Juan powiedział:
– Ochrona twojej świątyni to katastrofa.
Znów ten pogardliwy ton, którego nienawidziła, ta wyższość, która ją irytowała.
– Nie mam twoich umiejętności.
– To oczywiste. Potem zrobię to, co konieczne.
Gaspar dał jej grzankę. Była posmarowana zbyt grubą warstwą marmolady, ale Tali i tak ją zjadła. Postanowiła się nie kłócić.
– Pojedziemy potem nad wodę?
– Tak, tak! – zakrzyknął Gaspar. – Ja już umiem pływać.
– Uczy się – powiedział Juan.
– Możemy pójść, nie ma już sierpików.
– Co to są sierpiki?
– Ryby podobne do piranii. Ale tylko gryzą, nie zjedzą cię.
Gaspar otworzył szeroko oczy.
– Być może będziesz miał szczęście i jakąś zobaczysz.
– Ale nie chcę, żeby mnie pogryzły.
– Nie martw się tym, będę cię chronił.
– Mogę pooglądać telewizję?
Tali powiedziała, że tak, i zaniosła mu mleko i ciasteczka do salonu. Kiedy wróciła do kuchni, Juan siedział przy stole i palił papierosa.
– Wcześnie wstałeś?
– Staram się wcześnie wstawać, bo Gaspar budzi się z płaczem.
Spojrzała mu w oczy i zobaczyła tak wielką złość, że aż się przeraziła. On zgasił papierosa w kubku, wyjął z torby notes i powiedział: musimy załatwić sprawę tej świątyni. Idziemy na spacer, powiedział synowi, wrócimy za jakiś czas. Chłopak pokiwał głową, zahipnotyzowany poranną kreskówką, mimo że antena była kiepska i obraz wypełniał się pionowymi kreskami i deszczem. Po wyjściu Juan zatrzymał się na chwilę w ogrodzie Tali, który był niewielki, ale rosły w nim męczennice, chryzantemy, dalie, niezapominajki, glicynie opierające się na wysokich paprociach, i docierały aż do domu, wspinały się po ścianach do dachu, naparstnice purpurowe, które przypominały kaptury i kilka orchidei zwisających z pnia brzoskwini.
Tali poszła za Juanem do świątyni, którą zamykała na kłódkę. Rzadko ją otwierała, wierni przyjeżdżali głównie w sierpniu, żeby składać ofiary. Jeśli ktoś miał specjalną prośbę, najpierw ją odwiedzał i ustalali wspólnie datę rytuału.
– Chcesz wejść?
– Teraz nie.
Juan otworzył swój notatnik i rysował, trzymając w długich palcach maleńki ołówek. Kiedy robił to na stojąco, zawsze wyginał ciało w łuk, wysuwał do przodu biodra i kulił grzbiet. Nie zajęło mu to zbyt wiele czasu; kiedy skończył, zdjął ciemne okulary, żeby sprawdzić, czy efekt jest zadowalający, i otarł koszulką wilgotne czoło. Potem podszedł do drzwi świątyni, dotknął ich, pogładził.
– Chodź, Tali – powiedział.
Poprosił, żeby przytrzymała rysunek, by dobrze go widzieć, i z tylnej kieszeni spodni wyjął brzytwę. Rozciął sobie środkowy palec prawej dłoni od opuszka do knykcia i opuścił rękę. Kiedy krwawił już dość mocno, skopiował palcem obrazek na pomalowanych na biało drzwiach. Tali spojrzała na pieczęć, była delikatna i zachowywała geometryczną precyzję typową dla rysunków Juana. Dopiero kiedy skończyła podziwiać ochronny znak, który wydawał się prosty, ale nawet w niej powodował odruch odrzucenia, Tali zdała sobie sprawę z ciszy.
– Teraz nie będziesz już potrzebowała innej ochrony. Możesz nawet zostawić drzwi otwarte. – Zamilkł i spojrzał Tali w oczy. – Niedawno podarowano mi tę pieczęć.
– Prosiłeś o ochronę?
Juan spojrzał na bandaż opasujący mu dłoń, brudny i przepocony.
– Tak, prosiłem o ochronę i dają mi ją, chociaż jak zwykle się ociągają. Wiesz dobrze, że wciąż nie dostałem tego, czego naprawdę potrzebuję.
Potem zdrową ręką odebrał notatnik.
– Jeśli chcesz popływać, zrobię ci taki opatrunek, żebyś mógł wejść do wody.
Później, w łazience, Tali oczyściła ranę, myśląc o tym, jak brudne były tamte drzwi i jak kruche jest zdrowie Juana; wiedziała, że dla niego infekcja może być bardzo niebezpieczna. On dał się jej opatrzyć, poprosił tylko, żeby mocniej zacisnęła bandaż.
– Jesteś piękna – powiedział, kiedy skończyła.
– Nie mów tak, wiesz, że tego nie lubię.
– Zawsze byłaś piękna. Rosario była ładna, a ty jesteś piękna.
– Ale ty kochasz ją, więc proszę, nie mów tak.
– Ach, przecież zakochanie nie ma nic wspólnego z pięknem.
Tali wzięła się pod boki i zaczęła głęboko oddychać, żeby nie krzyczeć.
– Wiesz, Juancito, że musisz mnie uprzedzać, zanim przyjedziesz, bo jak nie, to dzieją się takie rzeczy.
– Jakie? – zapytał i usiadł na krawędzi wanny, krzyżując nogi.
– Takie, że nigdy o tobie nie zapominam, ale jakoś sobie radzę, lubię moje rośliny, mój dom, moje psy, mam swoje łóżko i czasem w nocy, kiedy słyszę jakieś kroki, wyobrażam sobie, że to ty, ale najczęściej śpię sobie spokojnie, tylko tyle ci powiem. I nagle przyjeżdżasz z dzieckiem i ja zachowuję się jak idiotka, jak kompletna idiotka, rozumiesz, wyobrażam sobie, że zostaniecie i że będziemy razem, i podobne głupoty. Wyobrażam sobie nawet, to nie do pomyślenia, że moja siostra byłaby zadowolona, gdybyście ze mną zostali. Moja biedna kochana siostra. Nie dajesz mi, kurwa, spokoju.
Ktoś zapukał delikatnie do drzwi łazienki, a Juan powiedział, wejdź, synku. Gaspar wszedł nieśmiało. Tali stanęła wyprostowana obok umywalki i poprawiła sobie włosy, były bardzo długie, prawie do pasa. Czasem myślała, że jest już za stara na takie włosy. Gaspar nawet na nią nie spojrzał.
– Co ci się stało w palec?
– Skaleczyłem się na dworze.
– Czym?
– Rozbitą butelką, która stała tam, żeby koty nie weszły do kurnika.
– Boli cię?
– Nie.
– Kiedy rozcięli cię tu, musiało strasznie boleć. – I Gaspar wskazał na jego pierś.
– Ach, ale to co innego – odparł Juan, a Tali zauważyła, że powstrzymuje uśmiech. – To tylko małe skaleczenie, w palec, mówiłem ci, że po tamtej operacji bolały mnie kości.
– No tak, musieli ci je przeciąć piłą, żeby cię zoperować.
– Ach, dziecko, nie mów tak – jęknęła Tali.
– Pocięli go, nie wiedziałaś? – Gaspar spojrzał na nią, mrugając oczami, jakby drażniło go światło. – Przecięli go na pół, a potem z powrotem zaszyli. Mieli wyleczyć mu serce, ale wydaje mi się, że chyba nie za bardzo im się udało.
Juan zaczął się głośno śmiać. Wziął go na ręce i uniósł wysoko.
– Twojego ojca nie da się wyleczyć! Jesteś okropny, straszysz Tali.
– Chciałem jej tylko wytłumaczyć.
– Już jej wszystko wyjaśniłem przez telefon, dawno temu.
– Więc ja już nie muszę.
– Nie, już nie trzeba jej niczego tłumaczyć.
– A pojedziemy nad wodę?
– Tak, zaraz.
Juan pocałował Gaspara w policzek i wziął Tali za rękę, żeby wyciągnąć ją z łazienki, ale ona powiedziała, idźcie sami, obaj jesteście szaleni. Ja muszę się przebrać i umyć. Nie rób dramatu, szepnął Juan, a ona pokręciła głową. Potrzebowała kilku minut, musiała znaleźć krem do opalania, ręczniki, zwilżyć sobie twarz, zmyć krew z wanny, zaczekać, aż ręce przestaną się jej trząść.
Pojedziemy moim samochodem, powiedziała Tali, ja poprowadzę. Jezioro znajdowało się niedaleko i lepiej było się kąpać w nim niż w rzece, zdradliwej na tym odcinku, z wirami i piaszczystymi głębinami. Panował duszący upał, ale niebo było czyste, ani jednej deszczowej chmurki; może pojawią się później, oby nie, pomyślała Tali, styczniowa wilgoć potrafiła być nieznośna. Ruszywszy, pogładziła Juana po nodze; on włożył bojówki i sprawiał wrażenie, że bardzo mu niewygodnie w renault, o wiele dla niego za małym. Gaspar milczał na tylnym siedzeniu i Tali spróbowała go zagadać o jego rysunki, ale chłopak nie odpowiadał, więc dała sobie spokój. Był w żałobie, i ona też, i rozumiała, jak smutne jest to gorące powietrze, otwarty piec południa, którego żar leje im się na twarze. Umarła mu mama. Nic nie zdoła go ukoić.
Zatrzymała samochód na poboczu i wysiadła.
– Chodź, Gasparze, chcę ci coś pokazać – powiedziała do chłopca z zewnątrz.
Przed drewnianym domem pomalowanym na błękitno, który wyglądał, jakby zaraz miał się zawalić, stał pokryty kwieciem koralodrzew. Gaspar wygramolił się z auta niechętnie, ale posłuchał jej.
– To drzewo, o którym opowiadał ci tata, drzewo tej Indianki, Anahí.
Chłopiec podszedł do pnia i z dołu zaczął się przyglądać czerwonym kwiatom.
– Na gałęzi jest kot.
– Gdzie?
Tali podeszła i spojrzała w górę: rudy kot spał z rozłożonymi łapami w chłodzie liści. Gaspar wciąż był poważny, ona schyliła się, żeby znaleźć się na jego wysokości i spojrzeć mu w oczy. Twoja mama nadal cię kocha, powiedziała. Nie może być dłużej z tobą, ale kocha cię do szaleństwa. Gaspar zasłonił twarz i zaczął płakać, kiwając się na nogach; Tali zostawiła go w spokoju, nie patrzyła w stronę samochodu, nie chciała wiedzieć, czy Juan ich obserwuje, czy zbliża się, żeby im przerwać, czy wpadnie w szał, że przez nią jego syn płacze. Nie wróci już, prawda?, zapytał Gaspar, a Tali nie miała ochoty odpowiadać na to pytanie, ale powiedziała to, co powinna, że nie, nie wróci. Wiedziałaś, że potrącił ją autobus? Tak, nie pamiętasz, że przyjechałam na pogrzeb, możesz nie pamiętać, kiedy człowiek jest bardzo smutny, łatwo zapomina.
– Tu jest dużo autobusów, nie podoba mi się to.
Umiera ze strachu, zrozumiała Tali i chciała go przytulić, ale w postawie chłopca nie było nic, co by ją do tego zachęciło. Jest w tym podobny do ojca, przypominają koty.
– Tutaj nazywamy je busami. Są inne niż autobusy.
Nie pocieszy go tym, ale przynajmniej to była prawda.
– Jedziemy nad wodę?
Nie chce oddalać się od ojca, pomyślała Tali i z zaskoczeniem ujęła dłoń wyciągniętą do niej przez Gaspara. W aucie dalej milczał, ale przynajmniej wyglądał przez okno, wcześniej siedział z pochyloną głową. Juan nic nie mówił, zapalił tylko papierosa i palił go powoli, napełniając sobie płuca dymem, jakby nie wystarczał mu upał.
Reszta dnia przebiegła spokojnie i cicho, pomimo że na plaży i nad jeziorem pełno było ludzi. Gaspar dostał sporo oklasków, kiedy położył się plackiem na wodzie, bez pomocy ojca; wprawdzie nie zjadł zbyt wiele na obiad, ale zgodził się pobawić w kopanie dołów, kiedy zaprosiły go inne dzieci, mające mnóstwo wiaderek i łopatek. Nie odchodźcie daleko, chcemy mieć was na oku, poprosiła Tali, a one odpowiedziały, tak, proszę pani, i usadowiły się nie dalej niż trzy metry. Juan wszedł głęboko do wody, żeby popływać, a Tali, sama pod parasolem, w końcu się uspokoiła. Była już gotowa wysłuchać Juana. Wiedziała, że chce jej coś powiedzieć. Juan nie był jej przygodnym kochankiem. Ona nie była tylko zaklinaczką znad rzeki. Oboje należeli do Bractwa. Mogli udawać, że o tym zapominają, ale nie na długo.
Gaspar nadal kopał swój dołek, który według matki innych dzieci przypominał krater. Radio w jednym z samochodów było włączone, dochodziło stamtąd melancholijne chamamé, gruba kobieta spacerowała brzegiem z czarnym psem, który skakał na nią i sprawiał, że wybuchała śmiechem, dwóch młodych mężczyzn chowało swoje wędki i przynęty, i ryby na pace furgonetki, pewnie przyrządzą je gdzieś na grillu. Tali rozpoznała mężczyznę, który dwa miesiące wcześniej poprosił ją o ochronę, a ona wpuściła go samego do świątyni i pozwoliła pomodlić się do Świętego; pobłogosławiła jego szkielet winem i popiołem. Poznała też kobietę, która przyszła, żeby wywróżyć z kart, co stało się z jej córką. Tali zobaczyła, że nie żyje, że leży pod wodą, i powiedziała o tym. Jedna z tylu dziewczyn zamordowanych przez wojskowych i wrzuconych do rzeki, oczy wyjedzone przez ryby, stopy zaplątane w wodorosty, martwe syreny z brzuchami pełnymi ołowiu. Tali nie kłamała, nie dawała fałszywych nadziei. Ojcowie i matki młodych ofiar dyktatury kontaktowali się z nią, żeby dowiedzieć się przynajmniej, jak zginęły, czy ich ciała znalazły się w masowym grobie pełnym kości, pod wodą czy na jakimś prowincjonalnym cmentarzu. Kobieta teraz na nią nie patrzyła, bawiła się z dziewczynką. Czyżby była to córeczka zmarłej córki? Pamiętała tamto popołudnie, padało, niebo było czarne, ale ona i tak chciała wracać, nie bojąc się piorunów; Tali spoglądała za nią, jak biegnie drogą z ubitej ziemi. Pozbierała karty, ułożyła je w stosik, a potem piła mate, na zewnątrz ciemna szarość, i patrzyła, jak wiatr szarpie drzewem brzoskwini i drzewami w oddali, nad rzeką. Ka’aru, pomyślała, powinna mówić więcej w guaraní, zapominała języka, spędzała zbyt wiele czasu samotnie.
Juan wrócił, ale ona nie widziała, jak szedł po plaży, musiał zrobić kółko. Położył się obok niej na ręczniku. Był tak podekscytowany, że po kilku minutach Tali poważnie się zaniepokoiła.
– Czy ty rozumiesz, że jeśli coś ci się tu stanie, będzie nieszczęście? Wiesz, co mogą mi zrobić? Musielibyśmy jechać aż do Corrientes, żeby udzielono ci pomocy. Nde tavy, kurwa.
Juan przez długą chwilę nie mógł jej odpowiedzieć, a Tali wykorzystała ten czas, by patrzeć na niego z dezaprobatą, póki nie odzyska oddechu.
– Nie rób skandalu – powiedział Juan i napił się seven-upa z butelki.
– Gaspar bawi się spokojnie z innymi dziećmi.
– Wiem. Musimy porozmawiać.
– Odkąd przyjechałeś, wiem, że musimy porozmawiać.
– Potrzebuję twojej pomocy.
Juan usiadł ze skrzyżowanymi nogami, i nagle nie był już jej przyjacielem ani kochankiem, ani nawet mężczyzną, który ją denerwował i w którym była zakochana. Był medium. Tali wiedziała, że otaczający go ludzie nie zdołają usłyszeć, co mówi, a jeśli nawet usłyszą, nic nie zrozumieją w tym nieznanym im języku. Uświadomiła to sobie, bo powietrze wokół nich zaczęło drgać, a delikatne włoski na jej ramionach stawały dęba, jakby nie słońce dotykało jej skóry, tylko sopel lodu.
Naprawdę musisz to robić? Nikt nie wie, że tu jesteś, nie mamy nikogo w pobliżu.
Nie ufam nikomu. Nawet sobie. Gaspar jest w pułapce. Oni chcą, by był moim spadkobiercą. Myślą, że odziedziczył moją zdolność przywoływania Ciemności, albo chcą, żebym przeniósł swoją świadomość do jego ciała, kiedy nadejdzie moment. Wciąż byłbym uwięziony.
Już o tym wiemy, czemu znów mi o tym opowiadasz?
Żeby uporządkować myśli. I poprosić cię. Jestem pewien, że zabili Rosario. Rosario pokłóciła się z matką i z Florence. Kiedy ja leżałem w szpitalu. Rosario poprosiła je, żeby zostawiły nas w spokoju. Że nie mogą mnie dłużej wykorzystywać, że ja już nie chcę przywoływać, i że nigdy nie odda im Gaspara, żeby wykorzystali jego ciało.
Tali poczuła mdłości. To, co słyszała, było niemożliwe.
Moja siostra była szalona. Angá, dlaczego jej nie powstrzymałam?
Dla nich to nie do pomyślenia, że nie chcę użyć ciała Gaspara. Powiedziałem im oczywiście, że to zrobię. Rosario opowiedziała mi o kłótni niedługo przed wypadkiem. Była wściekła, bo po przeprowadzeniu Ceremonii znalazłem się na skraju wyczerpania, ale naraziła Gaspara na niebezpieczeństwo. Znów będą sprawdzać, czy jest medium, jak zawsze, tym razem jednak wynik będzie pozytywny.
Jesteś pewien? Może jest po prostu wrażliwy, i tyle?
Jestem pewien. Jeśli potrafimy sprawić, że tego nie zauważą, że próba jak zwykle się nie powiedzie, pozostanie tylko czekać, żeby osiągnął odpowiedni wiek, bym mógł wejść w jego ciało, i wiem, że przez te lata zdołam znaleźć sposób, żeby go od nich uwolnić. To potrwa, ale jestem zdesperowany i w końcu mi się to uda.
Czemu Rosario nie opowiedziała ci o tym wcześniej?
Przez długie miesiące ciągle trafiałem do szpitala i wypisywali mnie z niego, zanim mogli mnie zoperować. Nie miała odwagi. Nie wiem.
Nie wiń jej za to.
Winię ją. Winię ją, ale jej wybaczam.
Możesz odmówić przywoływania?