Niczyje - Refus Dominika - ebook + książka

Niczyje ebook

Refus Dominika

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Niczyje” jest listowną rozmową dwóch dotąd nieznanych sobie osób. Głównymi bohaterami są Marta i Tomasz, którzy swoją znajomość opierają na słowie pisanym – w ten sposób również się poznają. W listach poruszają tematy ogólnospołeczne, bliskie nam i bliskie naszym sercom, ale też takie, o których każdy myśli, ale mało kto mówi.

Wspólne rozważania prowadzą bez wymiany danych osobowych i bez dołączonych zdjęć – znają jedynie swoje imiona. Podstawy relacji budują na głęboko skrywanych postawach wobec życia, opartych na własnych doświadczeniach. Słowem: rozpisują swoje charaktery i doszukują się własnych tożsamości. Z każdym listem coraz bardziej się przed sobą otwierają, zachowując jednak tajemniczość i pozostawiając niedopowiedzenia.

W książce zawartych jest wiele pytań, które są zaproszeniem autorki do wspólnego poszukiwania właściwych im odpowiedzi.

Każdy z dziesięciu rozdziałów opatrzony jest ilustracją wykonaną przez artystkę plastyka Katarzynę Rzędzian.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 97

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ilustracje: Katarzyna Rzędzian

projekt okładki: Tadeusz Bisewski

redakcja: Magdalena Mieczkowska

korekta: Emilia Swatkowska

projekt graficzny środka, skład do druku: Tadeusz Bisewski

Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum

 

copyright © by Dominika Refus 2023

copyright © by Pan Wydawca 2023

 

ISBN 978-83-67473-46-0

 

wydanie 1

 

Gdańsk 2023

Pan Wydawca sp. z o.o.

ul. Wały Piastowskie 1/1508

80-855 Gdańsk

 

panwydawca.pl

List pierwszy

Droga Marto,

gdybyśmy usiedli obok siebie w parku, zapytałbym pewnie, jak masz na imię i czy mieszkasz w pobliżu. Jednak zawsze zastanawiałem się nad tym, jak to jest poznawać kogoś poprzez sposób dobierania słów, gdy wypowiedź ma charakter pisemny. Wymienić się wzajemnie okularami, przez które patrzy się na świat, i sprawdzić, czy faktycznie wygląda on przez nie tak różowo. A może okaże się, że ktoś bez przerwy nosi przyciemniane szkła i tak widziana rzeczywistość wyda się zbyt ponura, pozbawiona barw? A gdyby tak spróbować spojrzeć odmiennym od swojego punktem widzenia i w ten sposób nakreślić szkic postawy wobec życia tej nowo poznanej osoby? Chciałbym, aby tak wyglądał nasz początek. Czy zgadzasz się na to?

Bez odpowiedzi na moją propozycję, droga Nieznajoma, pozwolę sobie kontynuować mój list.

Tak się czasem zastanawiam, ile razy mój anioł stróż mnie zamyślił, a ile razy poprzedniego dnia ochlapał mi buty, abym wyszedł z domu o tę jedną minutę później.

Jeśli mi przyjdzie kiedyś komuś podziękować, mam listę takich zdarzeń, w czasie których osobiście poznałem się z niebezpieczeństwem. Tak sobie jednak myślę, że podobny spis trzyma też w swojej szafce ten, który nie odstępuje mnie na krok. On dopiero wie, w jakich sytuacjach mi pomógł, by nie stawiać któregoś dnia krzyżyka obok kolejnej pozycji i zakończyć tym listy zdarzeń przypisanej do mojego życia. Ciekawe, czy będę miał do niej kiedyś wgląd. Taka lista zatytułowana moim imieniem i nazwiskiem.

Pierwsze pytanie: czy też tak masz, że bezustannie Twoje myśli krążą wokół czegoś lub kogoś? Moje tak. Mój umysł przypomina mechanizm zegarka. Te wszystkie formułujące się zdania są jak zazębiające się w nim tarcze. Systematyczne, miarowe i wciąż coś odliczają. Myśl za myślą. Całe szczęście, że akurat ten zegar nie wybija co godzinę, bo pewnie bym zwariował.

Ale życie warte jest tego, aby być „od… do…”, a czasem też dla czegoś lub dla kogoś. A ja przyznaję, że niejednokrotnie o tym zapominam. Kiedy to sobie uświadamiam, czuję, że znów jestem na granicy, bez paszportu, bo tak naprawdę wcale nie chcę jej przekraczać. Chciałbym się starać nie dopuszczać do wystąpienia zdarzeń złych, które w konsekwencji radykalnie wypominałyby mi moje zapomnienie. Jeśli przyjdą gorsze chwile, wolałbym nie konfrontować się z prawdą, że zamiast żyć, stać mnie było tylko na to, by przeżywać z dnia na dzień. I nie chodzi o to, aby co minutę kłaniać się życiu w pas i dziękować. W takim niezrozumieniu po kilku latach stalibyśmy się jak figura pozytywki, która – nakręcona – wykonuje mechanicznie wciąż te same czynności. Nie chodzi też o to, aby rutyna nazywała codzienność niepoprawną czy straconą. Taktowne więc jest tutaj wyważenie, a ile czego postawić na obie szale, musimy wyczuć sami. Mierzyć i próbować, dołożyć albo odjąć.

Czy wiesz, że w pewnym momencie swojego życia zapomniałem, jak to jest się uśmiechać? Najgorsze, że to trwa nadal. Każdego ranka mijam lustro zawieszone w przedpokoju, ale –oprócz rzuconego przelotnie spojrzenia – nie chcę się w nim oglądać. Ostatnim razem, gdy patrzyłem na swoje odbicie, zobaczyłem ponownie siebie sprzed kilkunastu lat, i było to spotkanie dwóch obcych sobie osób. Poczułem, jakbym się przeglądał w krzywym zwierciadle. Widziałem siebie, ale moja mentalność i kształt szeroko pojętego „bycia” stały się inne. Wiem, że wystarczyło zrobić krok w jedną ze stron, aby nie musieć dłużej na to patrzeć. Jednak obraz karykatury mojego „ja” mam w głowie do dzisiaj.

Czy myślisz, że warto któregoś ranka się zatrzymać i spróbować prześledzić każdą część siebie na nowo? Żebym mógł nie uciekać wzrokiem, gdy mijam sklepowe witryny. Chciałbym wyleczyć się z fobii samego siebie i wyrzucić do kosza to, co gnębi mnie poczuciem bezwartościowości.

 

Z pozdrowieniami

Tomasz

 

PS Kiedy piszę ten list, w parapet mojego okna bez przerwy stukają krople deszczu, jakby chciały mnie w ten sposób popędzić. A ja, niespiesznie stawiając za chwilę kropkę kończącą to zdanie, życzę Tobie, Marto, spokojnego dnia.

List drugi

Dzień dobry, Tomaszu,

zaproponowałeś poznanie się bez wstępnej wymiany personaliów, więc pozwolisz, że wrócę kilkanaście lat wstecz, do siebie z czasów nielimitowanych szaleństw, na które jeszcze wtedy sobie przyzwalałam, i na wstępie coś Ci opowiem.

Jeszcze jako studentka czekałam na autobus powrotny do domu. Była to trasa mająca swój początek nad morzem i kończąca się w jednej z górskich miejscowości. Wsiadałam prawie na samym początku kursu. Kierowca pomógł mi władować walizkę do bagażnika, a zaraz po tym wskoczyłam po schodach do autobusu. Dzisiaj to pewnie pokonywałabym każdy stopień majestatycznym krokiem, aby nie potknęła się moja dojrzałość. Przechodziłam wąskim korytarzem wyłożonym staromodną wykładziną, w którą wdeptano tyle okruszków, że spokojnie zebrałabym z kilogram bułki tartej. Wszyscy się we mnie wpatrywali, więc nie zważając już na obrzydliwe podłoże, poczułam się, jakby to był czerwony dywan i właśnie rozpoczęło się moje pięć minut.

Miałam ochotę rozdawać pasażerom autografy, i tylko dlatego, że nie wyciągali nic, na czym mogłabym złożyć swój podpis, wyjęłam z kieszeni rękę, którą chwilę wcześniej sięgałam po długopis.

Byłam w połowie autobusu, gdy w końcu zauważyłam wolne miejsce. Chłopak, który siedział przy oknie i wyglądał na mojego rówieśnika, dał mi do zrozumienia, że zaprasza do wspólnej podróży. Chwila mojej sławy dobiegła końca, więc grzecznie usiadłam na swoim miejscu.

Dlaczego o tym piszę? Z owym nowo poznanym chłopakiem przegadałam całą siedmiogodzinną podróż. Rozmowa była głęboka, bez wstępnych ustaleń, chyba oboje uznaliśmy, że nie ma czasu na zapoznanie: kto, skąd, gdzie i w jakim celu. Jakbyśmy szli razem na spacer ścieżką własnych zasad i ani na moment żadne z nas nie próbowało – a nawet nie chciało – z niej zboczyć. Wcale tego nie potrzebowaliśmy, a wspólna wędrówka była bardzo dotleniająca.

Wysiadałam pierwsza i dopiero za jakiś czas przypomniałam sobie chłopaka z autobusu – bo tak nazwałam go we wspomnieniach – i zdałam sobie sprawę, że nie poznaliśmy swoich imion, ale przedstawiliśmy się sobie własnymi historiami.

Dlatego te kilkanaście lat później, Mężczyzno z listu, ochoczo przyjmuję Twoją propozycję i z ciekawością pieczętuję taką formę poznania.

Po przeczytaniu wstępu Twojego listu od razu przyszło mi do głowy pytanie: czy po odejściu człowieka jego anioł stróż jest wzywany przez swego Zleceniodawcę i zostaje mu przyznany kolejny obywatel Ziemi? No bo jak inaczej. A może automatycznie, po wypełnieniu posługi, przechodzi wtedy na emeryturę? Jakby był zatrudniony w niebiańskiej agencji ochrony. Ciekawe, ale może niech te anielskie rozważania zostaną w naszych głowach, a ja przejdę dalej.

Lustra. Jako dziecko byłam kiedyś w pokoju luster. Wtedy traktowałam pobyt tam wyłącznie jak zabawę, ale teraz myślę, że można wyciągnąć z tego coś więcej.

Gdyby porównać je do życia… Stajesz przed różnymi lustrami i widzisz w nich siebie w niedających się powielić sytuacjach. I to Ty decydujesz, jak długo oglądasz się w każdej z nich, ale nawet jeśli będziesz musiał patrzeć na pokrzywionego siebie, to niezależnie od tego, jakiego siebie zobaczysz z zewnątrz, pamiętaj, że wewnątrz pozostajesz dalej tym samym człowiekiem.

Hmm… Ja, gdy dochodzę do momentu, w którym już sama się zastawiam, jak bardzo jestem zmęczona, staram się przyjrzeć dziecięcej beztrosce. Widząc, jak dziecko biega przy akompaniamencie śmiechu, bawi się i szaleje, jakby jego pojemnik na energię nie miał dna, zdaję sobie sprawę, ile uśmiechu odebrały mi zmartwienia i obowiązki. Troski dorosłych nie lubią się huśtać, więc od czasu do czasu dobrze by było wybrać się na własny plac zabaw, chwycić mocno łańcuchy, odepchnąć się i rozkołysać tak, aby wiatr zagłuszył wszystkie myśli. Zagłuszył, bo wiemy, że niemożliwe byłoby je rozwiać swawolnym kołysaniem, jednak zawsze może być ono okazją do nabrania dystansu i przygotowania autorskiej strategii działania.

Czy zastanawiałeś się, co odebrało Ci odwagę do tego, by spojrzeć sobie w oczy?

 

Pozdrawiam

Marta

 

PS A może te rozbijające się o parapet krople deszczu wystukiwały Ci jakąś wiadomość, jak w alfabecie Morse’a? Jeśli na Twoim kawałku nieba już teraz świeci słońce, przy następnym deszczu sprawdź to. Nie uwierzylibyśmy, ile razy natura kontaktuje się z nami, a my tego nie zauważamy. Zatem: -- .. .-..- . --. --- / -.. -. .. .-

IWschód cyfrowego słońca

List trzeci

Droga Marto,

co mogło odebrać mi odwagę, by móc spojrzeć sobie w oczy? Myślałem o tym, i to niejeden raz. Zacznę od tego, że jestem ogromnym i niepoprawnym wrażliwcem, a co za tym idzie –moja dusza jest jak fotograf szukający unikatowych ujęć, ogląda dokładnie każdy kadr zarejestrowany wzrokiem. Wyobrażam sobie, że siedzi ona w tej swojej ciemni i bezustannie wymienia klisze, aby nie pominąć żadnego detalu, jaki został na nich uchwycony.

Trudno mi jest nadążyć za tym, co się dzieje, a raczej nie wiem, jak nauczyć się nie próbować tego rozumieć. I to nawet nie chodzi o mijający czas.

Przeraża mnie rzeczywistość. To, że ludzkość korzysta z mądrości, ale też wykorzystuje ją w szemrany sposób dla własnych interesów. Takiego zakładnika niełatwo odbić.

Jesteśmy na takim etapie, że częściej trzymamy w ręku telefon niż dłoń drugiego człowieka. Najgorzej, że nasza świadomość budzi się z tego letargu wtedy, gdy chwytamy bliską osobę za rękę w chwili, kiedy jej ciepło zamienia się w chłód, a krew w żyłach przestaje krążyć i napędzać życie.

Wtedy to łzy są nie tyle odruchem rozpaczy, co wyrazem własnego zatracenia. I teraz sam nie wiem, które będą bardziej gorzkie.

Robimy dzieciom setki zdjęć, by za kilka lat nie mieć czasu ich z nimi obejrzeć. Sam jestem ojcem. Gdy myślę o rodzicielstwie, sumienie rzuca mi wyzwanie odpowiedzialności. I wiesz, co jeszcze? Uświadamiam sobie, że jestem autorem wspomnień moich dzieci. To ode mnie zależy, co zobaczą i co zapamiętają. Taki reportaż z życia to sprawa rangi pokoleniowej – w nim dzieciństwo stanowi jego wstęp, a podsumowania padną w przyszłości, już z ust dorosłego człowieka. Będzie to zbiór wszystkich wspomnień przeanalizowany dojrzałym umysłem, przefiltrowany i surowo oceniony zdobytymi po drodze doświadczeniami. Tutaj można – a wręcz należy – mieć odwagę poddać się tej krytyce.

Chciałbym, żeby moje dzieci przyglądały się temu, co rzeczywiste. W świecie, w którym wschodzi cyfrowe słońce, nikt nie jest w stanie się ogrzać prawdziwymi wartościami. Czasem mam wrażenie, że wcale nie trzeba złapać wszystkich jego promieni, aby móc doświadczyć udaru słonecznego.

A ja, ojciec, czy potrafię kierować wyobraźnią swoich dzieci tak, aby same stwarzały bajkowe sceny swojego dzieciństwa, bez udziału sztucznego dźwięku, wyostrzonego koloru, nienaturalnego obrazu?

Może nie jest to łatwe, ale możliwe do zrobienia. W dzieciach kryje się niesamowity potencjał. Myślą wielotorowo, chętnie pukają do wszystkich drzwi, a na pytanie: „kto tam?” odpowiadają: „ciekawość”. Kiedy my, dorośli, mówimy, że coś jest do niczego, one bez dłuższego namysłu zrobią z tego użytek. Znaleziona gałąź jest rekwizytem wykorzystywanym podczas całodniowej zabawy, w której wyobraźnia nie musi mieć dodatkowych pikseli, a efekty specjalne to drzewa, ławki i całe podwórko, które zaaranżowała natura. Jako dzieci trzymamy te swoje magiczne patyki w rękach, jako dorośli też mamy swoje kije, ale…

Wszystkie urządzenia były kiedyś przypięte kablami, jak na smyczy, i trzymane na bezpieczną odległość, nie trzeba było ich wyprowadzać, bo to „domowe” sprzęty. Tymczasem spuszczone z kabli robią z nami, co chcą. Bezprzewodowe łącza krępują teraz nasze dłonie. I cóż z tego, że wychodzimy na świeże powietrze, gdy mimo to powoli zapominamy, jak wygląda błękit nieba. Nasze nieustannie spuszczone głowy pochylają się nad ekranami niczym w ukłonie w ramach podziękowania za stały dostęp do sieci.

Podczas jazdy samochodem ręka wciąż jest w gotowości, aby na dźwięk dzwonka natychmiast przeciągnąć palcem zieloną słuchawkę do góry. Rewolucja w motoryzacji sprawiła natomiast, że auta umieją już mówić, przez co wypierają trzeszczące radia, które kiedyś przypominały nam piosenki z dawnych lat.

Uważamy się za tak sprawnych akrobatów, że arcymistrzowsko w pozycji siedzącej podnosimy wysoko kolana i przytrzymując nimi kierownicę, wolnymi rękami odpisujemy na SMS. Ciekawe, ilu takich rajdowców z niechlubnym tytułem sprawcy zapisze się w statystykach wypadków śmiertelnych z udziałem dzieci, ojców wielodzietnych rodzin, babć prowadzących wnuki do przedszkola i tak dalej. Skoro stały kontakt z telefonem jest tak ważny, mam dla takiego kierowcy propozycję. Jeśli przez to, że patrzył w telefon, wjechał w ludzi i nie zdążył odpisać na tę wiadomość, koniecznie musiałby złożyć skargę, pociągając uczestników wypadku do odpowiedzialności. A już bezczelny jest ten, którego w stanie krytycznym zabiorą z miejsca zdarzenia do szpitala. Nie wspominając o tym, który zginie na miejscu. To dopiero szczyt wszystkiego i brak należytego szacunku.

Przecież kierowca patrzył na znaki. A co to za różnica, czy drogowe, czy te w SMS-ie. Po takim zdarzeniu policja powinna poprosić sprawcę wypadku o pomoc w odszukaniu rodziny ofiary. Niech napisze jej, że ten, na kogo czekają, już nie wróci. A jeśli tak dobrze mu to wszystko idzie, może znajdzie chwilkę i podrzuci od razu kilka linków do stron miejscowych zakładów pogrzebowych. Trzeba sobie pomagać. Życie nie jest zaprogramowane, by automatycznie usuwać z pamięci wybrane zdarzenia. Nie czytamy instrukcji obsługi, w której wyraźnie napisane jest, że takich błędów nie wykasuje nawet najlepszy informatyk.

Dokupujemy pamięci w telefonach, w zamian płacąc swoją własną. Pamiątki zamieniły się w serie ujęć, które służą tylko temu, by wybrać zdjęcie, na którym nasza twarz jest bez skazy, gotowa przyjąć setki pochlebnych komentarzy. Najważniejsze chwile swojego życia oglądamy na ekranach urządzeń, mimo że jesteśmy w tych miejscach tu i teraz bez żadnego filtra. Wystarczy, że dwa palce rozsuną się na ekranie, a natychmiast przybliża się to, co w oddali, nie trzeba nawet używać wyobraźni, by zobaczyć, co widnieje na granicy wzroku, za którą zresztą wszystko staje się już niewyraźne. Możemy przecież tak spokojnie jak wędkarz usiąść co jakiś czas na pomoście i czekać, aż zarzucone przez nas zainteresowanie przyniesie nam obfity połów nowych marzeń i planów. Ale o czym ja mówię, przecież to wymaga cierpliwości.

Wiesz, czyj głos ma dla mnie terapeutyczne brzmienie? Głos ludzi starszego pokolenia. Jest wyważony: z jednej strony ciężki od doświadczeń, łamiący się od cierpienia i smutku, a z drugiej – złagodzony uczuciem miłości, niesiony w przestrzeń lekkością uśmiechających się w duszy wspomnień. Gdy słucham przedstawicieli pokolenia tak okaleczonego przeżyciami, mam wrażenie, że – jakby świadomi ich przeminięcia –oswoili już te nadal przerażające cierpienia. Ich wypowiedzi są głośne ciszą. W oczach każdego nowo poznanego człowieka odznaczają się kulturą i mądrością. To wszystko sprawia, że ludzi tego pokolenia – bez względu na wykształcenie, pozycję czy posiadany majątek – łączy szacunek do życia.

Teraz wiele uczuć doczekało się zamienników. Płytkich wypełniaczy pustki na siłę udających spełnienie i pełnowartościowość. Czy to wystarczający powód, by stracić uśmiech?

 

Z pozdrowieniami

Tomasz

 

PS Bardzo nieoczywista interpretacja. Podoba mi się i nie ukrywam: dałaś mi do myślenia tym przekazem na temat natury.

 

PPS Obawiam się, że moja próba zaszyfrowania dla Ciebie wiadomości mogłaby wywołać jakieś nieporozumienia, dlatego – aby bezpiecznie kontynuować naszą znajomość – odwzajemniam się zwyczajnym: miłego dnia, Marto.

List czwarty

Dzień dobry, Tomaszu,

pod koniec swojego listu nawiązujesz do wartości tamtych lat. Sama jestem nimi zafascynowana, ale żyję w naszej rzeczywistości i w niej również staram się dostrzegać to, co warte pochwały. Bo nie chodzi o to, że powinniśmy żyć tak jak dawniej. Ostatni raz użyć maszyn, zniszczyć asfaltowe drogi, aby na bruk powrócił stukot końskich kopyt. Nie w ten sposób. To, co przyniosły nam kolejne dekady, to rozwój, który jest potrzebny i zasługuje na uznanie. Implanty zastępujące kości czy elektronika ratująca życie. Nie wiem, ile lat wymieniałabym wszystkich autorów oraz operatorów tych i jeszcze innych wynalazków, których powinniśmy nagradzać owacjami na stojąco.

Ale nie wiem, na ile jesteśmy dojrzali i świadomi, aby wszystko to przyjąć wraz z właściwym temu celem. Dokąd sięga granica rozwoju, a gdzie zaczyna się pole minowe ludzkości? Mam wrażenie, że mając możliwość dotknięcia gwiazd na niebie, przestajemy czuć przynależność do tego, co jest rzeczywiste tutaj, na Ziemi. Nie jestem pewna, czy jako ludzkość rozumiemy, że najpierw trzeba utrzymać równowagę, a później dopiero stawiać kolejny krok w przód.

Nie jestem przeciwniczką elektroniki i tego, co on-line, ale jednak widzę w naszych czasach pewien problem. Pilnujemy swojej dostępności w Internecie, przyzwalając na ograniczanie jej w realnej codzienności. Wywołałeś bardzo ciekawy temat, dlatego chętnie przy nim zostanę.

Można powiedzieć, że jestem młodą kobietą starej daty. Nie do końca to rozumiesz? Już wyjaśniam.

Piszesz o kojących głosach starszego pokolenia. Odbieram je podobnie. Kiedy jako dziecko słuchałam opowieści swoich dziadków, może nie do końca rozumiałam powagę tego przekazu, ale po upływie tylu lat zastanawiam się, jak te mądrości zatrzymać w czasie. Nie jestem w stanie odtworzyć tych historii i nawet nie próbuję. Są tego dwa proste wytłumaczenia: jedno to moja zawodna pamięć, a drugie – nawet gdybym potrafiła słowo w słowo zanotować te pouczające treści w głowie, w mojej opowieści odbiorca nie usłyszy emocji tamtych lat, mimo że nieco wyciszonych, nadal mających w sobie siłę autentyczności.

Fakt, który opisujesz, mnie również martwi. Zdjęcia. Ze swojej młodości pamiętam jeszcze brązowe taśmy, które wyciągałam w kierunku słońca albo innego źródła światła, żeby zobaczyć uchwycone ujęcia. Należało się solidnie zastanowić, zanim nacisnęło się przycisk aparatu, ponieważ po trzydziestym szóstym razie wszyscy pozujący do zdjęcia, słysząc dźwięk przewijającej się rolki, schodzili z piedestału z zawiedzionymi minami z powodu niedokonanej fotografii.

Teraz faktycznie na siłę usuwa się to, co mniej potrzebne, aby tylko móc zwolnić trochę miejsca zwanego mega- lub gigabajtami. Moje bajty nazywam albumami, wyjmuję je co jakiś czas z szafy. Na każdym zdjęciu jest taki obraz, o którym mogę opowiedzieć, gdzie wtedy byłam i co widziałam.

Dzisiaj, gdy chcę przejrzeć zdjęcia z wypoczynku swojej znajomej, czekam najpierw, aż kręcące się kółeczko ładowania uruchomi dla mnie całą galerię. Później popijam herbatę, czekając, aż koleżanka odnajdzie właściwy folder wśród upchanych na ekranie ikonek przysłaniających ciekawą tapetę. No cóż. Dobrze, że mam herbatę w wysokiej szklance, bo to nie koniec. Kiedy uruchamia już właściwy folder, słyszę, że jeszcze nie zdążyła posegregować zdjęć, i już wiem, że śmiało mogę zacząć myśleć, co powinnam kupić w drodze powrotnej do domu. Przewrócić oczami nie wypada, więc prowadzę krótki monolog w swojej głowie i – zmuszona kulturą do udzielenia twierdzącej odpowiedzi na pytanie, czy nie będzie mnie to nudziło, jeśli przejrzymy całość – przytakuję, po czym układam się wygodnie na kanapie, myśląc o tym, aby chociaż mój kręgosłup mógł poczuć ulgę.

No i właśnie do tego chciałabym wrócić, bo jestem ciekawa Twojej opinii w pewnej kwestii: czy powinniśmy być asertywni i kulturalnie praktykować odmowę. Uważam, że asertywność za długo siedzi w cieniu, a jest warta głębszego omówienia, i to w pełni swojego znaczenia w sytuacjach o wiele bardziej skomplikowanych niż ta przedstawiona wyżej. Zapisuję to w swoim notatniku, żeby nie zapomnieć, ale przypomnij mi, gdybym jednak zapomniała go otworzyć.

Piszesz o telefonach. Temat tak długi jak te wszystkie łącza internetowe razem wzięte. Oglądając horrory czy filmy fantasy, widzimy dziwne stwory, które mają nienaturalny wygląd i dodatkowe części ciała. A kim my jesteśmy? Kto z nas nie powiedział kiedyś, że „bez telefonu jak bez ręki” (i tutaj grupa pierwsza: z jedną kończyną górną) albo że „telefon to już teraz jak trzecia ręka” (i tutaj przedstawiam grupę numer dwa)? Sama czasami trochę straszę takim wizerunkiem, ale chciałabym pozostać ze swoimi obiema rękami. Trochę przyhamować i móc wyciągnąć je przed siebie, żeby spróbować złapać nie lepszy zasięg, ale wiatr, którego letni, ciepły podmuch czuję na swojej twarzy. Choć nieraz obie ręce mam lewe, to jednak ich liczba w zupełności mi odpowiada.

Ale wiesz, co przyszło mi na myśl? Od razu kiedy skończę pisać, pójdę to zrobić. Widziałam to już w niejednej restauracji i uważam, że dany lokal powinien za to dostać przynajmniej jedną gwiazdkę Michelin. A więc… Zaraz przy wejściu do mojego domu, obok drzwi, postawię koszyk z kartką o następującej treści: „Jeśli chcesz za progiem tego domu usłyszeć, co mówię, czy poczuć smak kawy, którą dla Ciebie zrobię, zostaw telefon tutaj. A zamiast pokazywać mi coś w swoim telefonie, opowiedz to – chętnie posłucham opisu, jaki przygotuje dla mnie Twoja wyobraźnia”. Hm, może brzmi trochę jak szantaż, ale dopowiem, że jeśli mój gość czeka na ważny telefon, na przykład od swoich bliskich, to nie musi czuć presji.

Napiszę coś teraz i proszę, abyś w następnym liście dał znać, czy po przeczytaniu tego zadźwięczało Ci w głowie „no tak” i czy towarzyszył temu lekki uśmiech, nie wiedzieć czy rozbawienia, czy rozżalenia.

Chcąc sprawdzić, która jest godzina, wyciągasz telefon i podświetlasz ekran. Wróć. Wyciągasz go ręką, której nadgarstek oplata pasek tykającego po cichu zegarka. Często się tak zdarza, prawda? To tak, jakbym usiłowała nałożyć but na but. Jakbyś zobaczył taką osobę, to pomyślałbyś: „hmm…”, bo z pewnością byłoby to zastanawiające zachowanie.

Czasem widzę, jak małemu dziecku podsuwa się telefon przed twarz. I tak się nieraz zastanawiam: czy taki rodzic nie widzi, że maluch ma na niej wypisane: „Zasłaniasz mi świat”? Marzy mi się, aby kilka lat później taki od małego bodźcowany elektroniką nastolatek popatrzył rodzicowi w oczy podczas rozmowy, a potem wstał, poszedł po telefon ojca bądź matki, spojrzał głęboko w obiektyw urządzenia i powiedział: „Teraz patrzymy sobie w oczy – mów”. W sklepie można kupić elektroniczną nianię, a w domu nierzadko ma się elektronicznych rodziców. I to w bezpłatnym gratisie, jak próbki szamponów w gazecie. Przykre, ale prawdziwe.

Nawiązując jeszcze do tego, co pisałeś. Wymiana nienamacalnych wiadomości między ludźmi, wysyłanych przez rozmaite komunikatory czy aplikacje umożliwiające błyskawiczne otrzymanie odpowiedzi, to nie substytut rozmowy.

Zauważ słowo „wymiana”. Nie użyłam go przypadkowo. To ma mieć twardy wydźwięk. W dzisiejszym świecie pomieszaliśmy zupełnie nazewnictwo z definicjami. To, że jako gatunek posiadamy zdolność mówienia, nie znaczy, że potrafimy rozmawiać. W przestrzeni krąży miliard informacji przesyłanych jakimś niewidzialnym sygnałem. Gdyby to było widoczne, myślę, że stanęlibyśmy w bezruchu, uwięzieni w jakiejś imitującej komunikację pajęczynie. Jak na razie jest to niesłyszalny szept, który odczytujemy na ekranach tych wszystkich urządzeń. Jako ich właściciele mamy możliwość poczucia czyjejś obecności i skorzystania z sieci po to, aby umówić się na spotkanie, a nie wpadać w nią, żeby zastąpić kontakt osobisty.

Inaczej jest w przypadku osób, których wspólne życie blisko siebie jest niemożliwe. Wówczas wszelkie sposoby cyfrowej łączności stają się spoiwem utrzymującym relację, a ta forma rozmowy jako jedyna tnie dzielące ich kilometry na drobne kawałki i pozwala choć na chwilę otrzeć łzę tęsknoty.

Czasami naszą obecność mierzymy siłą zasięgu, a prawdziwych siebie ukrywamy pod pseudonimem bądź nic nieznaczącym słowem „anonim”. Krzywdzące komentarze ociekające szlamem pogardy wobec innych, nieznajomych ludzi dają wyraz niby-odwadze. Anonimowa krytyka w Internecie jest jak plucie na kogoś pod wiatr.

Trudne rozmowy zamieniamy na liczbę znaków albo na symulujące naszą mimikę emotikony. Czy naprawdę chcemy dowiadywać się o sprawach ważnych, odczytując SMS w łazience?

Będąc na spotkaniu na żywo ze współrozmówcą, który ze łzami cieknącymi po policzkach opowiada nam o rozwodzie, my – w poczuciu tak zwanej potrzeby fizjologicznej – nie powinniśmy przepraszać na chwilę, ale zaprosić go ze sobą do toalety i, w trakcie wykonywania czynności oczywistych dla tego miejsca, wysłuchać jego szlochań przez drzwi kabiny. Na koniec, podkreślając ten zacny akt poświęcenia komuś tak marnej dawki uwagi, powinniśmy zapukać w drzwi jak po ukończonej spowiedzi, a dźwięk spłukiwanej wody mógłby w tej sytuacji odegrać rolę dzwonu kościelnego. Czy potrafilibyśmy zawołać z tej kabiny: „Szczere wyrazy współczucia!”? Sama nigdy nie zabieram telefonu do toalety, ponieważ mam antybakteryjny charakter, ale nieraz słyszałam w słuchawce dźwięk podobnych „dzwonów”.

Pamiętajmy, że zarówno przekaz, jak i odbiór pewnych informacji zasługują na szczególną powagę.

Kiedy jestem w mieście, nieraz widzę młode mamy, które ze słuchawkami na uszach słuchają ulubionych utworów, aby rozluźnić wymęczoną macierzyństwem psychikę. W ten sposób odcinają one zmysł słuchu od swojego dziecka i dalej prowadzą wózek ze swoją pociechą zajadającą zdrowe jabłko lub banana. A jeśli zacznie się ona krztusić tym, co je? Czy w tych słuchawkach zabrzmi dźwięk powiadomienia albo czy na ekranie telefonu pojawi się wiadomość, by zajrzeć do odwróconego tyłem dziecka? Aż ciężkie staje się moje pióro, gdy to piszę.

Tak sobie myślę, że telefon został stworzony, aby służyć do komunikacji, a tymczasem jest jak opaska na nodze u przestępcy, który odbywa areszt domowy i musi być pod stałą kontrolą elektronicznego strażnika więziennego. Coś mi się wydaje, że wynalazcy urządzeń zajmujących nam ręce chodzą teraz za biednym Edisonem i tłuką mu do głowy, aby opatentował jeszcze jedną żarówkę, nie taką, która będzie oświetlać nam mieszkania, ale taką, która oświeci nasze głowy.

Wybacz mi to moje przenośne pisanie. Czasem, żeby zrozumieć, co mam na myśli, trzeba wybrać się na długi spacer. Mam nadzieję, że wziąłeś coś na drogę i już wychodzisz.

 

Pozdrawiam serdecznie

Marta

 

PS Kobieca ciekawość nie daje mi spokoju i muszę od razu zapytać. Skąd pomysł, aby zgłosić się do Agencji Pośrednictwa Listowego? Przyznam, że nie spodziewałam się dużego zainteresowania tą formą poznania, a tutaj osobą, od której otrzymuję list, i to już po tygodniu, okazujesz się Ty, Tomaszu.

Dominika Refus – z wykształcenia audio­fonolog, aktualnie uczy się polskiego języka migowego oraz poznaje kulturę Głuchych. Od długich lat zainspirowana jest słowem, inwestuje w nie nadzieję na międzyludzki dialog oraz na szczere przemyślenia. Zachęca do podejmowania tematów nie tylko tych swobodnych w ogólnym rozumieniu, ale również takich, których trudność warto przełamywać w rozmowie z drugim człowiekiem.