Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Małe miasto. Jedna tragiczna noc. I wielka tajemnica, która przetrwała lata.
Przed laty, jeszcze w szkole średniej, detektyw Napoleon „Nap” Dumas stracił brata. Leo i jego dziewczyna Diana zostali znalezieni martwi na torach kolejowych. W tym samym czasie zniknęła bez śladu również Maura, którą Nap uważał za miłość swojego życia.
Kiedy po latach od zaginięcia Maury śledczy znajdują jej odciski palców w samochodzie należącym do podejrzanego o morderstwo, Nap rozpoczyna gorączkowe śledztwo. Zamiast odpowiedzi natrafia jednak na kolejne niewiadome. Okazuje się, że nie wiedział nic ani o kobiecie, którą kochał, ani o przyjaciołach z dzieciństwa, ani o opuszczonej bazie wojskowej, w pobliżu której dorastał, a przede wszystkim – nie wiedział nic o Leo i Dianie, których śmierć jest o wiele bardziej mroczna i przerażająca, niż kiedykolwiek mógłby sobie wyobrazić.
Fałszywe tożsamości, mroczne rodzinne sekrety i tajemnicze spiski – czyli wszystko to, za co czytelnicy kochają mistrza thrillerów – Harlana Cobena!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 388
Okładka
O książce
Strona tytułowa
O autorze
Tego autora
Strona redakcyjna
Dedykacja
Od autora
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Wielkie sekrety i małe kłamstewka…
O tym, co wydarzyło się tragicznej nocy przed piętnastoma laty, wiedzieli tylko Leo i Diana. Była to noc ich śmierci. Kiedy na torach kolejowych znaleziono poszarpane ciała, zatrzymało się życie kilku mieszkańców miasta. Przede wszystkim życie Napa Dumasa, brata bliźniaka Leo. Tym bardziej że tej samej nocy zaginęła jego ukochana dziewczyna, Maura.
Żeby ją odnaleźć i dowiedzieć się, co przydarzyło się bratu, Nap wstąpił do policji. Ale mimo podejmowania różnych tropów wciąż nic nie wie. Aż do poranka, kiedy do jego drzwi puka dwójka policjantów.
Nap rozpaczliwie chce zrozumieć, co wydarzyło się tamtej nocy… Ale pytań jest coraz więcej – o dziewczynę, którą kochał, przyjaciół z dzieciństwa, o których myślał, że ich zna, o opuszczoną bazę wojskową, niedaleko której dorastał, i o Leo i Dianę… których śmierć skrywa tajemnicę dużo mroczniejszą, niż Nap przypuszczał.
Współczesny amerykański pisarz, który uznanie w kręgu miłośników literatury sensacyjnej zdobył swoją trzecią książką, Bez skrupułów, opublikowaną w 1995 r. Jako pierwszy współczesny autor otrzymał trzy prestiżowe nagrody literackie przyznawane w kategorii powieści kryminalnej, w tym najważniejszą – Edgar Poe Award. Światowa popularność Cobena zaczęła się w 2001 r. od thrillera Nie mów nikomu, zekranizowanego w 2006 r. Kolejne powieści, m.in. Na gorącym uczynku, Wszyscy mamy tajemnice, Zostań przy mnie, Schronienie, Kilka sekund od śmierci, Sześć lat później i Tęsknię za tobą, uczyniły go megagwiazdą gatunku i jednym z najchętniej czytanych autorów, także w Polsce. Twórczość pisarza wciąż budzi zainteresowanie filmowców: na podstawie prozy Cobena powstało kilka filmów i seriali, prawa do Tęsknię za tobą zostały kupione przez Warner Bros, a w ekranizacji Już mnie nie oszukasz główną rolę zagra Julia Roberts.
W 2018 roku platforma Netflix zawarła z Harlanem Cobenem umowę, dzięki której w ciągu kilku najbliższych lat powstanie aż 14 ekranizacji jego powieści!
www.harlancoben.com
NIE MÓW NIKOMU
BEZ POŻEGNANIA
JEDYNA SZANSA
TYLKO JEDNO SPOJRZENIE
NIEWINNY
W GŁĘBI LASU
ZACHOWAJ SPOKÓJ
MISTYFIKACJA
NA GORĄCYM UCZYNKU
KLINIKA ŚMIERCI
ZOSTAŃ PRZY MNIE
SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
TĘSKNIĘ ZA TOBĄ
NIEZNAJOMY
JUŻ MNIE NIE OSZUKASZ
NIE ODPUSZCZAJ
Myron Bolitar
BEZ SKRUPUŁÓW
KRÓTKA PIŁKA
BEZ ŚLADU
BŁĘKITNA KREW
JEDEN FAŁSZYWY RUCH
OSTATNI SZCZEGÓŁ
NAJCZARNIEJSZY STRACH
OBIECAJ MI
ZAGINIONA
WSZYSCY MAMY TAJEMNICE
W DOMU
Mickey Bolitar
SCHRONIENIE
KILKA SEKUND OD ŚMIERCI
ODNALEZIONY
Jako współautor
AŻ ŚMIERĆ NAS ROZŁĄCZY
NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2011
Tytuł oryginału:
DON’T LET GO
Copyright © Harlan Coben 2017
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2018
Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2018
Redakcja: Marta Gral
Zdjęcie na okładce: © Paul Bucknall/Arcangel Images
ISBN 978-83-8125-433-5
WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media
Pour AnneA Ma Vie de Cœr Entier
Kiedy dorastałem w małym miasteczku w stanie New Jersey, opowiadano tam dwie miejskie legendy.
Pierwsza głosiła, że w książęcej posiadłości za bramą z kutego żelaza mieszka słynny mafioso i że za domem ma spalarnię, która może służyć jako prowizoryczne krematorium.
Według drugiej legendy – która stała się inspiracją do napisania tej książki – tuż przy jego posiadłości, niedaleko gimnazjum, za ogrodzeniem z drutu kolczastego i tablicami TEREN ZAMKNIĘTY, znajdowała się baza pocisków Nike z głowicami nuklearnymi.
Po latach odkryłem, że obie legendy były prawdziwe.
Daisy miała na sobie obcisłą czarną sukienkę z dekoltem, w którym można było zgłębiać tajniki filozofii.
Mężczyzna w prążkowanym szarym garniturze, którym miała się zająć, siedział przy końcu baru. Hm. Facet mógłby być jej ojcem. Mogło jej to utrudnić zadanie, ale niekoniecznie. Ze starszymi panami nigdy nic nie wiadomo. Niektórzy, zwłaszcza świeżo upieczeni rozwodnicy, bardzo starają się udowodnić, że wciąż mają „to coś”, nawet jeśli nigdy go nie mieli.
Zwłaszcza jeśli nigdy go nie mieli.
Idąc tanecznym krokiem przez salę, czuła, jak spojrzenia mężczyzn pełzną niczym dżdżownice po jej nagich udach. Dotarłszy do końca baru, zakończyła występ, siadając obok niego na stołku.
Facet wpatrywał się w stojącą przed nim szklaneczkę z whiskey niczym Cyganka w kryształową kulę. Daisy czekała, aż odwróci się w jej stronę. Nie zrobił tego. Przez chwilę przyglądała mu się z profilu. Miał gęstą siwą brodę, bulwiasty, jakby ulepiony z plasteliny nos i długie, zmierzwione niczym szczotka włosy.
Drugie małżeństwo, domyśliła się Daisy. I najprawdopodobniej drugi rozwód.
Dale Miller – tak się nazywał – delikatnie podniósł szklankę. Trzymał ją w obu dłoniach, jakby była ptakiem z połamanymi skrzydełkami.
– Cześć – powiedziała, w wystudiowany sposób odrzucając włosy do tyłu.
Miller obrócił głowę w jej stronę. Spojrzał jej prosto w oczy. Czekała, aż jego wzrok powędruje w dół – cholera, kiedy miała na sobie tę sukienkę, nie mogły się przed tym powstrzymać nawet kobiety – ale on go nie opuścił.
– Witam – odpowiedział i odwrócił się z powrotem do swojej whiskey.
Daisy czekała na ogół, aż facet zacznie ją podrywać. Taką miała technikę. Mówiła „Cześć” tak jak teraz, uśmiechała się i delikwent z miejsca pytał, czy może jej postawić drinka. Wiadomo, co jest grane. Ale Miller najwyraźniej nie miał ochoty na flirt. Pociągnął jeden, a potem drugi pokaźny łyk ze szklanki.
Bardzo dobrze. Zalewał robaka. To powinno jej ułatwić zadanie.
– Mogę coś dla pani zrobić? – zapytał.
Gruboskórny, pomyślała. To słowo najlepiej go opisywało. Nawet w prążkowanym garniturze, z niskim schrypniętym głosem miał w sobie coś z opryskliwego, rozbijającego się motorem weterana z Wietnamu. Tacy jak on starsi mężczyźni wydawali się Daisy w dziwaczny sposób seksowni, choć wynikało to chyba z jej legendarnych problemów z ojcem. Lubiła facetów, przy których czuła się bezpiecznie.
Od dawna już nikogo takiego nie poznała.
Czas spróbować innego podejścia.
– Nie będzie panu przeszkadzało, jeśli tu chwilę posiedzę? – Przysunęła się do niego trochę bliżej, eksponując biust. – Jest tu pewien facet… – dodała szeptem.
– Naprzykrza się pani?
To było słodkie. Nie powiedział tego jak ktoś zgrywający się na wielkiego macho, jak tylu dupków, których spotkała na swojej drodze. Zapytał o to spokojnie i rzeczowo, nieomal w rycerski sposób – jakby chciał ją obronić.
– Nie, nie… niekoniecznie.
Miller zaczął się rozglądać.
– Który to?
Daisy położyła dłoń na jego ramieniu.
– To naprawdę nic wielkiego. Po prostu… po prostu czuję się tu z panem bezpieczna, rozumie pan?
Znów spojrzał jej w oczy. Bulwiasty nos nie pasował do reszty twarzy, ale przenikliwe błękitne oczy sprawiały, że prawie się go nie dostrzegało.
– Oczywiście – odparł ostrożnym tonem. – Mogę pani postawić drinka?
To było mniej więcej wszystko, czego potrzebowała. Potrafiła rozmawiać z ludźmi, a mężczyźni – żonaci, samotni, rozwodzący się i w ogóle wszyscy – chętnie się przed nią otwierali. Z Millerem zajęło to trochę więcej czasu niż z innymi – jeśli dobrze liczyła, stało się to dopiero przy czwartym drinku – ale w końcu zaczął nawijać o zbliżającym się rozwodzie z Clarą, osiemnaście lat od niego młodszą żoną, oczywiście drugą („Powinienem się tego spodziewać, prawda? Ależ ze mnie głupiec!”). Później opowiedział jej o dwójce dzieci, Ryanie i Simone, walce o prawo do opieki i swojej pracy w finansach.
Ona też musiała się otworzyć. Na tym polegała cała sztuczka. Szczerość powinna być obopólna. Miała na takie okazje gotową historyjkę – oczywiście całkowicie fikcyjną – ale coś w zachowaniu Millera sprawiło, że zaprezentowała ją z większym niż zwykle przekonaniem. Naturalnie nigdy nie powiedziałaby mu prawdy. Nie znał jej nikt z wyjątkiem Rexa – a i on nie wiedział wszystkiego.
Miller pił whiskey. Ona wódkę. Próbowała nieco zwolnić tempo. Dwa razy poszła z pełnym kieliszkiem do toalety, wylała drinka do umywalki i nalała sobie wody. Mimo to kiedy przyszedł w końcu esemes od Rexa, była na lekkim rauszu.
G?
„G” jak gotowa.
– Wszystko w porządku? – zapytał Miller.
– Jasne. To od przyjaciółki.
Odpowiedziała T, na tak, i ponownie zajęła się swoim celem. W tym momencie proponowała na ogół, by poszukali jakiegoś spokojniejszego miejsca. Większość mężczyzn chciała natychmiast skorzystać z okazji – faceci są pod tym względem całkowicie przewidywalni – nie była jednak pewna, czy taka bezpośrednia zagrywka sprawdzi się w przypadku Millera. Nie chodziło o to, że nie wydawał się zainteresowany. Robił po prostu wrażenie… nie wiedziała, jak to ująć… kogoś, kto jest ponad to.
– Mogę pana o coś zapytać? – zaczęła.
Uśmiechnął się.
– Przez cały wieczór pyta mnie pani o różne rzeczy.
Plątał mu się lekko język. To dobrze.
– Ma pan samochód?
– Mam. Dlaczego pani pyta?
Daisy rozejrzała się po barze.
– Czy mogłabym… ee… poprosić, żeby odwiózł mnie pan do domu? Mieszkam niedaleko.
– Jasne, żaden problem – odparł Miller. – Być może będę musiał najpierw trochę wytrzeźwieć – dodał po chwili.
Zeskoczyła z barowego stołka.
– W porządku. W takim razie pójdę piechotą.
Miller się wyprostował.
– Chwileczkę, co się stało?
– Muszę zaraz wracać do domu, ale jeśli nie może pan prowadzić…
– Nie, dlaczego? – Zsunął się ze stołka i wcale się przy tym nie zachwiał. – Zaraz panią odwiozę.
– Jeżeli to jakiś kłopot…
– Żaden kłopot, Daisy.
Bingo! Kiedy ruszyli w stronę drzwi, wysłała szybko wiadomość Rexowi:
JWD.
Jesteśmy w drodze.
Ktoś mógłby to nazwać szwindlem albo oszustwem, lecz Rex upierał się, że zarabiają pieniądze w uczciwy sposób. Daisy nie była tego taka pewna, ale sama też nie miała większych wyrzutów sumienia. Bez względu na to, jakie przyświecały im motywy, plan był prosty w realizacji. Mąż i żona się rozwodzą. Walka o prawa do opieki nad dziećmi staje się coraz bardziej bezpardonowa. Obie strony są w desperacji. Żona – formalnie rzecz biorąc, z ich usług mógł też skorzystać mąż, ale do tej pory były to zawsze żony – wynajmuje Rexa, by pomógł jej wygrać tę potyczkę. Jak?
Doprowadzając do aresztowania męża za prowadzenie po pijanemu.
Czy jest lepszy sposób na udowodnienie, że ktoś nie nadaje się na rodzica?
I tak to funkcjonowało. Daisy miała dwa zadania: zadbać, by delikwent miał we krwi dość promili, a potem żeby siadł za kółkiem. Rex, który był gliniarzem, zatrzymywał ich, zgarniał faceta za jazdę pod wpływem i ich klientka zyskiwała wielką przewagę w sądowej batalii.
W tym momencie Rex siedział już w radiowozie dwie przecznice dalej. Zawsze znajdował jakieś ustronne miejsce blisko baru, w którym ich cel zalewał wieczorem robaka. Im mniej świadków, tym lepiej. Nie chcieli, żeby ktoś zaczął zadawać pytania.
Chodziło o to, żeby zatrzymać faceta, aresztować go i zostawić sprawy swojemu biegowi.
Daisy i Miller wytoczyli się z baru na parking.
– Tędy – powiedział Miller. – Zaparkowałem z tamtej strony.
Prowadząc Daisy do szarej toyoty corolli przez wysypany żwirem parking, kopał przed sobą drobne kamyki. Wcisnął przycisk na kluczyku i samochód odpowiedział podwójnym miauknięciem. Kiedy Miller ruszył w stronę drzwi pasażera, Daisy zatrzymała się zaskoczona. Czyżby chciał, żeby to ona siadła za kierownicą? Boże, miała nadzieję, że nie. Czy upił się bardziej, niż sądziła? To wydawało się bardziej prawdopodobne. Nagle uświadomiła sobie, że oba jej domysły są błędne.
Dale Miller otwierał przed nią drzwi. Jak prawdziwy dżentelmen. To świadczyło, od jak dawna nie miała do czynienia z prawdziwym dżentelmenem. Nie domyśliła się w ogóle, o co mu chodzi.
Przytrzymał drzwi, a ona wślizgnęła się do samochodu. Zaczekał, aż dobrze się usadowi, i dopiero wtedy ostrożnie je zamknął.
Poczuła ukłucie winy.
Rex tłumaczył jej wiele razy, że nie robią nic nielegalnego ani etycznie wątpliwego. Po pierwsze, plan nie zawsze udawało się zrealizować. Niektórzy faceci nie przesiadywali po prostu w barach. „Jeśli tak wygląda sprawa – mówił Rex – nie możemy mu nic zrobić. Ale ci, których udaje nam się przyskrzynić, i tak już wcześniej popijali, prawda? Ty ich po prostu delikatnie zachęcasz, to wszystko. Nie muszą przecież siadać za kółkiem. To w końcu ich wybór. Nie przykładasz im lufy do skroni”.
Daisy zapięła pasy. Dale Miller zrobił to samo, po czym uruchomił silnik i wrzucił tylny bieg. Opony zachrzęściły na żwirze. Miller wykręcił, zatrzymał samochód i przez dłuższy moment przyglądał się Daisy. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej się to udało.
– Coś przede mną ukrywasz, prawda, Daisy? – zapytał.
Przeszedł ją dreszcz, lecz nic nie odpowiedziała.
– Przydarzyło ci się coś złego. Widzę to po twojej twarzy.
Nie wiedząc, jak ma zareagować, roześmiała się bez przekonania.
– Przecież opowiedziałam ci już historię mojego życia, Dale.
Odczekał jeszcze kilka sekund, choć wydawało jej się to godziną. W końcu wbił wzrok w przednią szybę i wrzucił bieg. Wyjeżdżając z parkingu, nie powiedział już ani słowa.
– Skręć w lewo – poprosiła i usłyszała napięcie we własnym głosie. – A potem w drugą w prawo.
Dale Miller nie odzywał się, kręcąc ostrożnie kierownicą, tak jak kierowcy, którzy są pod wpływem alkoholu, ale nie chcą ściągać na siebie uwagi. Corolla była czysta i bezosobowa. Pachniało w niej trochę zbyt mocno dezodorantem. Kiedy Miller skręcił w prawo, Daisy wstrzymała oddech i czekała na niebieskie światła i syrenę Rexa.
To był dla niej zawsze trudny moment. Nie wiedziała, jak zareaguje delikwent. Jeden z nich próbował uciekać, ale już po chwili zdał sobie sprawę, że nie ma szans. Niektórzy zaczynali przeklinać. Inni – tych było bardzo wielu – wybuchali płaczem. To było najgorsze. Dorośli faceci, którzy jeszcze przed chwilą ostro do niej uderzali, niektórzy z ręką wciąż pod jej sukienką, zanosili się szlochem jak dzieci.
Natychmiast zdawali sobie sprawę z konsekwencji. I to ich dobijało.
Nie wiedziała, czego może się spodziewać po Millerze.
Rex zawsze perfekcyjnie wybierał właściwy moment i jak na zawołanie pojawiło się za nimi obracające się błękitne światło i zaraz potem zawyła syrena radiowozu. Daisy zerknęła na Millera, żeby zorientować się, jak zareagował. Jeśli był zdenerwowany albo zaskoczony, nie dawał tego po sobie poznać. Robił wrażenie spokojnego i zdeterminowanego, jakby zupełnie nie wytrąciło go to z równowagi. Włączył kierunkowskaz i ostrożnie podjechał do krawężnika. Rex zatrzymał się tuż za nim.
Syrena umilkła, ale błękitne światło wciąż się obracało.
Dale Miller przestawił bieg na parkowanie i spojrzał na Daisy. Nie była pewna, co widzi na jego twarzy. Zaskoczenie? Współczucie? Bezradność w stylu „Cóż poradzić?”.
– No, no – powiedział. – Wygląda na to, że dopadła nas przeszłość, prawda?
Jego słowa, ton i wyraz twarzy doprowadzały ją do białej gorączki. Miała ochotę wrzasnąć na Rexa, żeby to szybko skończył, ale on, jak to gliniarz, wcale się nie spieszył. Dale Miller nadal się w nią wpatrywał, nawet kiedy Rex zastukał kłykciami palców w szybę. Wtedy powoli się odwrócił i ją opuścił.
– O co chodzi, panie władzo?
– Poproszę prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
Miller podał mu dokumenty.
– Pił pan dzisiaj, panie Miller?
– Może jednego.
Odpowiadając w ten sposób, upodobnił się w końcu do innych. Zawsze kłamali.
– Czy mógłby pan na chwilę wysiąść z samochodu?
Znowu spojrzał na Daisy. Próbowała nie skurczyć się pod jego wzrokiem. Patrzyła prosto przed siebie, unikając kontaktu wzrokowego.
– Panie Miller? Prosiłem, żeby…
– Oczywiście, panie władzo.
Dale Miller pociągnął za klamkę. Kiedy zapaliła się wewnętrzna lampka, Daisy zamknęła na chwilę oczy. Miller wytarabanił się z samochodu. Zostawił otwarte drzwi, lecz Rex sięgnął za jego ramieniem i je zatrzasnął. Szyba była nadal uchylona i Daisy słyszała, co mówią.
– Chciałbym, żeby wykonał pan kilka czynności, które wykazałyby, że jest pan trzeźwy.
– Możemy to sobie darować – powiedział Dale Miller.
– Słucham?
– Może przejdziemy od razu do badania alkomatem. To powinno nam ułatwić sprawę.
Ta propozycja zaskoczyła Rexa. Zerknął do środka samochodu. Daisy wzruszyła lekko ramionami.
– Rozumiem, że ma pan alkomat w radiowozie? – zapytał Miller.
– Owszem, mam.
– Więc nie marnujmy dłużej czasu: mojego, pańskiego i tej uroczej damy.
Rex zawahał się.
– W porządku, proszę tu zaczekać – odparł.
– Oczywiście.
Kiedy ruszył do radiowozu, Dale Miller wyjął pistolet i strzelił mu dwa razy w głowę. Rex osunął się na ziemię.
I wtedy Dale Miller wycelował w Daisy.
Wrócili, pomyślała.
Po wszystkich tych latach udało im się mnie odnaleźć.
Chowam kij baseballowy za nogą, żeby Trey – zakładam, że to Trey – przypadkiem go nie zobaczył.
Domniemany Trey podchodzi do mnie ze swoją opalenizną z solarium, filuterną grzywką i bezsensownymi plemiennymi tatuażami oplatającymi nabrzmiałe bicepsy. Ellie opisała go jako „kretyna czystej wody”. Facet pasuje do opisu.
Mimo to muszę mieć pewność.
Przez lata rozwinąłem naprawdę genialną technikę rozpoznawania, czy mam do czynienia z właściwym facetem. Patrz i ucz się:
– Trey?
Koniobijca zatrzymuje się i posyła mi najmroczniejsze, na jakie go stać, spojrzenie człowieka z Cro-Magnon.
– Kto chce wiedzieć? – pyta.
– Czy mam odpowiedzieć „ja”?
– Że co?
Wzdycham. Widzisz, z jakimi debilami mam do czynienia, Leo?
– Spytałeś „Kto chce wiedzieć?” – tłumaczę. – Tak jakbyś był bardzo przebiegły. Tak jakbyś nie odpowiedział „Pomyliłeś mnie z kimś innym, stary”, gdybym zawołał do ciebie „Mike”. Pytając „Kto chce wiedzieć?”, dajesz do zrozumienia, że masz na imię Trey.
Powieneś zobaczyć osłupienie na twarzy tego faceta.
Daję krok do przodu, nadal chowając za sobą kij.
Trey udaje wielkiego gangstera, ale czuję emanujące z niego gorące fale strachu. Trudno mu się dziwić. Jestem facetem o odpowiedniej posturze, a nie drobną kobietką, której można przetrzepać skórę, żeby poprawić sobie samopoczucie.
– Czego chcesz? – pyta.
Podchodzę do niego bliżej.
– Pogadać.
– O czym?
Uderzam z jednej ręki, bo tak jest najszybciej. Kij ląduje niczym bicz na jego kolanie. Trey wrzeszczy, ale nie pada. Teraz ujmuję kij oburącz. Pamiętasz, jak trener Jauss uczył nas uderzać piłkę w Małej Lidze? Kij do tyłu, łokieć do góry. To była jego mantra. Ile mieliśmy wtedy lat? Dziewięć, dziesięć? Nieważne. Robię dokładnie tak, jak nas uczył trener. Odchylam kij do tyłu, podnoszę łokieć i biorąc zamach, daję krok do przodu.
Koniec drewnianego kija ląduje na tym samym kolanie.
Trey pada, jakbym go postrzelił.
– Proszę…
Tym razem podnoszę kij wysoko nad głowę, jakbym rąbał drewno, i wkładając w to uderzenie całą siłę i rozpęd, ponownie celuję w to samo kolano. Czuję, jak coś w nim pęka. Trey wyje z bólu. Podnoszę kij po raz drugi. W tym momencie Trey obejmuje kolano dłońmi, próbując je chronić. Nie szkodzi. Muszę przecież mieć pewność, tak? Celuję w kostkę. Słychać chrzęst podobny do tego, jaki wydają suche gałązki, kiedy się na nie nadepnie.
– Nie wiesz, jak wyglądam – ostrzegam go. – Piśnij choć słowo, to wrócę i cię zabiję.
Nie czekam na odpowiedź.
Pamiętasz, Leo, jak tato zabrał nas po raz pierwszy na mecz Major League? Siedzieliśmy w loży naprzeciwko trzeciej bazy i przez cały czas mieliśmy na dłoniach nasze rękawice baseballowe, w nadziei że piłka poleci w naszą stronę. Oczywiście nie poleciała. Pamiętam, jak tato wystawiał do słońca twarz w ciemnych okularach i jak uśmiechał się leniwie. Był z niego niezły luzak. Jako Francuz nie znał reguł gry – dla niego to również był pierwszy mecz baseballu – ale specjalnie się tym nie przejmował, prawda? To był dzień, który spędzał ze swoimi bliźniakami.
To mu zawsze wystarczało.
Trzy przecznice dalej wyrzucam kij do stojącego przy 7-Eleven kontenera na śmieci. Wcześniej włożyłem rękawiczki, więc nie będzie żadnych odcisków palców. Kij kupiłem przed kilku laty na wyprzedaży garażowej niedaleko Atlantic City. Nie ma mowy, żeby go ze mną powiązali. Nie żebym się tym przejmował. Gliniarze nie będą przetrząsali kontenerów, nurkując między galaretkami wiśniowymi, żeby pomóc dupkowi żołędnemu w rodzaju Treya. W telewizji być może tak robią. W realu dojdą do wniosku, że chodziło o długi hazardowe, nieudaną transakcję narkotykową lub inne machlojki, które wymagały surowego potraktowania delikwenta.
Przecinam parking i wracam okrężną drogą do miejsca, w którym zostawiłem samochód. Mam spuszczoną głowę i nasuniętą nisko na czoło czarną czapkę Brooklyn Nets w bardzo ulicznym stylu. Jak już wspomniałem, nie spodziewam się, by ktoś potraktował poważnie cały incydent, ale zawsze można trafić na jakiegoś nadgorliwego żółtodzioba, który sprawdzi taśmy monitoringu.
Ostrożność nigdy nie zawadzi.
Wsiadam do samochodu, wjeżdżam na międzystanową dwieścieosiemdziesiątkę i wracam prosto do Westbridge. Dzwoni komórka – telefonuje Ellie. Zupełnie jakby wiedziała, czym się zajmuję w wolnych chwilach. Pani Wyrzut Sumienia. Nie odbieram telefonu.
Westbridge jest jedną z tych wymarzonych amerykańskich miejscowości, które media nazywają „przyjaznymi dla rodziny”, czasami „zamożnymi”, a nawet „komfortowymi”, lecz nigdy nie „ekskluzywnymi”. Mamy tu urządzane przez Klub Rotariański grille, parady z okazji Czwartego Lipca, karnawały Klubu Kiwanis i sobotnie targi zdrowej żywności. Dzieciaki wciąż jeżdżą do szkoły rowerami. Na meczach szkolnej drużyny futbolowej pojawia się masa ludzi, zwłaszcza kiedy gramy z naszym lokalnym rywalem, Livingston. Ludzie w dalszym ciągu pasjonują się Małą Ligą. Trener Jauss zmarł kilka lat temu, ale nazwali jego imieniem jedno z boisk.
Nadal często pod nie podjeżdżam, choć obecnie siedzę za kierownicą radiowozu. Owszem, jestem jednym z „takich” gliniarzy. Myślę o tobie, Leo, o tym, jak utknąłeś na prawym skrzydle. Nie miałeś ochoty grać – teraz to wiem – ale wiedziałeś, że bez ciebie mogę nie wstąpić do drużyny. Starzy kibice do dziś wspominają półfinałowy mecz o mistrzostwo stanu, w którym jako miotacz ani razu nie pozwoliłem zdobyć bazy przeciwnikom. Nie byłeś dość dobry, by dostać się do drużyny, więc władze Małej Ligi zgodziły się przyjąć cię jako statystyka. Przypuszczam, że chcieli zrobić mi przyjemność. Nie sądzę, żebym zdawał sobie wtedy z tego sprawę.
Byłeś zawsze mądrzejszy i bardziej dojrzały, więc ty prawdopodobnie od początku wiedziałeś, co jest grane.
Podjeżdżam pod dom i parkuję na podjeździe. Moi sąsiedzi, Tammy i Ned Walshowie – w myślach nazywam go Nedem Flandersem1, bo ma bujne wąsy i wylewny styl bycia – czyszczą swoje rynny. Oboje machają mi na powitanie.
– Cześć, Nap! – woła Ned.
– Cześć, Ned! – odpowiadam. – Witaj, Tammy!
Taki jestem sympatyczny. Pan Sąsiad Idealny. Musicie wiedzieć, że na tym rodzinnym podmiejskim osiedlu jestem najrzadszym z okazów – heteroseksualnego, samotnego, bezdzietnego mężczyznę można tu spotkać mniej więcej tak samo często jak nałogowego palacza w klubie fitness – dlatego staram się, jak mogę, uchodzić za normalnego, nudnego, solidnego obywatela.
Kogoś niegroźnego.
Tato zmarł przed pięciu laty i domyślam się, że niektórzy sąsiedzi widzą we mnie tego strasznego singla, faceta, który wciąż mieszka w domu rodziców i przemyka chyłkiem ulicami niczym „Boo” Radley z Zabić drozda. Dlatego staram się, żeby dom był zadbany. Dlatego przywożę tu poznane przelotnie dziewczyny jeszcze za dnia, nawet kiedy widzę, że nasza znajomość nie potrwa długo.
Był okres, kiedy faceta takiego jak ja brano za uroczego ekscentryka, zadeklarowanego kawalera. Teraz obawiam się, że sąsiedzi uważają mnie za pedofila albo kogoś jeszcze gorszego. I robię, co mogę, by rozproszyć te obawy.
Poza tym większość sąsiadów zna naszą historię, więc to, że nadal tu mieszkam, wydaje się logiczne.
W dalszym ciągu macham do Neda i Tammy.
– Jak idzie drużynie Brody’ego? – pytam.
Gówno mnie to obchodzi, ale trzeba dbać o pozory.
– Wygrali osiem do jednego – informuje mnie Tammy.
– Niesamowite.
– Musisz przyjść na mecz w przyszłą środę.
– Marzę o tym – odpowiadam.
Marzę również, żeby usunęli mi nerkę łyżeczką do grejpfrutów.
Uśmiecham się jeszcze przez chwilę, macham do nich jak idiota, po czym wchodzę do domu. Wyniosłem się z naszej dawnej sypialni, Leo. Po tamtej nocy – to, co się stało, jest dla mnie nadal „tamtą nocą”, bo nie godzę się na określenia w rodzaju „podwójne samobójstwo”, „śmierć w wypadku” ani nawet, choć wszyscy raczej to wykluczali, „podwójne morderstwo” – nie mogłem znieść widoku naszego piętrowego łóżka. Przeniosłem się wtedy na dół, do pokoju, który nazywaliśmy „małym gabinetem”. Któryś z nas powinien to chyba zrobić już lata wcześniej, Leo. Nasza sypialnia mogła wydawać się odpowiednia dla dwóch chłopców, ale była chyba zbyt ciasna dla dwóch dojrzewających mężczyzn.
Mnie jednak nigdy to nie przeszkadzało. Tobie chyba też.
Po śmierci taty przeniosłem się na górę, do małżeńskiej sypialni. Ellie pomogła mi przerobić nasz dawny pokój na domowe biuro w stylu, jak to nazywa, „nowoczesnej miejskiej farmy”. Nadal nie wiem, co to może znaczyć.
Idąc na piętro, do sypialni, i ściągając koszulę, słyszę nagle dzwonek do drzwi. Przypuszczam, że to kurier z UPS albo FedExu. Tylko oni składają wizytę bez wcześniejszego telefonu. W związku z tym nie fatyguję się na dół. Kiedy dzwonek odzywa się ponownie, zaczynam się zastanawiać, czy nie zamówiłem czegoś, co wymaga podpisu. Nic nie przychodzi mi do głowy. Wyglądam przez okno sypialni.
To gliniarze.
Są po cywilnemu, ale zawsze ich poznaję. Nie wiem, czy chodzi o ubiór, posturę czy coś bardziej nieokreślonego, ale nie sądzę, żeby ta moja umiejętność wynikała z faktu, że sam nim jestem – z jakiegoś rodzaju powinowactwa. To facet i kobieta. Przez sekundę myślę, że ich wizyta ma jakiś związek z Treyem – to chyba logiczne, nie? – ale kiedy zerkam na ich nieoznakowany policyjny samochód, który jest w tak jawny sposób nieoznakowanym policyjnym samochodem, że równie dobrze mógłby mieć z boku namalowany sprejem napis NIEOZNAKOWANY POLICYJNY SAMOCHÓD, widzę rejestrację z Pensylwanii.
Wkładam szybko szary dres i zerkam w lustro. Jedynym słowem, które oddaje to, co widzę, jest „szykowny”. To znaczy, może to niejedyne słowo, ale zostańmy przy nim. Zbiegam po schodach i naciskam klamkę.
Nie mam pojęcia, co mnie czeka, kiedy je otworzę.
Nie mam pojęcia, Leo, że doprowadzi mnie to do ciebie.
Jak już wspominałem, gliniarzy jest dwoje – mężczyzna i kobieta.
Kobieta jest starsza, chyba po pięćdziesiątce. Ma na sobie żakiet, dżinsy i wygodne buty. Żakiet wybrzusza się niezbyt ładnie w miejscu, gdzie trzyma broń, ale nie sądzę, żeby się tym specjalnie przejmowała. Facet ma koło czterdziestki i jest w garniturze koloru zeschniętych liści, jak elegancki dyrektor szkoły.
– Detektyw Dumas? – pyta z cierpkim uśmiechem kobieta.
Wymawia moje nazwisko „Dumass”. Właściwie jest francuskie i wymawia się je tak samo jak tego słynnego pisarza: „Dima”. Leo i ja urodziliśmy się w Marsylii. Kiedy w wieku ośmiu lat przenieśliśmy się do Westbridge w Ameryce, nowi „koledzy” uznali za zabawne wymawianie go tak, by brzmiało jak dumb ass2. Pewni dorośli nadal to robią, ale… jak by to powiedzieć… nie głosujemy na tych samych kandydatów na prezydenta.
– Czym mogę służyć? – pytam, nie próbując jej korygować.
– Jestem porucznik Stacy Reynolds – mówi. – A to detektyw Bates.
Nie podobają mi się wibracje, które w tej chwili odbieram. Podejrzewam, że przyjechali, by przekazać mi złą wiadomość. Na przykład że zmarł jakiś mój bliski. Jako policjant składałem wielokrotnie kondolencje rodzinom ofiar i nie jestem w tym specjalnie dobry. Ale choć może to zabrzmieć żałośnie, nie przychodzi mi do głowy nikt, kto byłby w moim życiu na tyle ważny, by w związku z jego zgonem wysyłać do mnie radiowóz. Jedyną taką osobą mogłaby być Ellie, ale ona mieszka tu, w Westbridge, w New Jersey, a nie w Pensylwanii.
Zamiast mówić, że miło mi ich poznać, przechodzę od razu do sedna.
– O co chodzi?
– Wpuści nas pan do środka? – pyta Reynolds ze znużonym uśmiechem.
– Skorzystałbym z łazienki, jeśli można – dodaje Bates.
– Z klopem może pan poczekać – odpowiadam. – W jakiej sprawie przyjechaliście?
– Nie musi pan być nieuprzejmy – mruczy Bates.
– I nie muszę być miły. Jestem gliniarzem, przejechaliście kawał drogi, więc lepiej tego nie przedłużajmy.
Bates patrzy na mnie spode łba. Nie robi to na mnie wrażenia. Reynolds kładzie mu rękę na ramieniu, żeby załagodzić sytuację. To również nie robi na mnie wrażenia.
– Ma pan rację – zwraca się do mnie Reynolds. – Niestety, mamy dla pana złą wiadomość.
Czekam.
– W naszym okręgu doszło do zabójstwa.
– Zabito policjanta – uściśla Bates.
To mnie zaciekawia. Jest zwykłe zabójstwo i jest zabójstwo policjanta. Ludzie nie chcieliby, by rozróżniano te dwie rzeczy i dawano do zrozumienia, że jedno jest gorsze od drugiego, ale ludzie nie chcą wielu rzeczy.
– Jak się nazywał? – pytam.
– Rex Canton.
Patrzą, czy okażę jakieś emocje. Ja tymczasem próbuję zgadnąć, co ich tak naprawdę tu sprowadza.
– Znał pan sierżanta Cantona? – pyta Reynolds.
– Znałem – odpowiadam. – Wieki temu.
– Kiedy się ostatnio widzieliście?
Nadal staram się domyślić, po co tu przyjechali.
– Nie pamiętam – mówię. – Pewnie na rozdaniu świadectw.
– A potem już nie?
– Nie przypominam sobie.
– Ale mogliście się później spotkać?
Wzruszam ramionami.
– Może na zjeździe absolwentów albo przy podobnej okazji.
– Tylko że nie ma pan co do tego pewności?
– Nie, nie mam.
– Nie wygląda pan na szczególnie przejętego – zauważa Bates.
– W głębi duszy zwijam się z bólu. Jestem po prostu wyjątkowym twardzielem.
– Nie musi pan z tego drwić – mruczy Bates. – Zginął kolega na służbie.
– A wy nie musieliście marnować czasu, żeby tu przyjeżdżać. Był moim kolegą w liceum i na tym koniec. Od tamtego czasu go nie widziałem. Nie miałem pojęcia, że mieszkał w Pensylwanii. Nie wiedziałem nawet, że też służy w policji. Jak zginął?
– Podczas interwencji drogowej – wyjaśnia Reynolds.
Rex Canton. Pamiętam go oczywiście ze szkoły, ale był bardziej twoim kolegą, Leo. Członkiem waszej paczki. Pamiętam głupawe zdjęcie, na którym poprzebieraliście się wszyscy za członków zespołu rockowego na szkolnym przedstawieniu. Rex grał na perkusji. Miał szparę między przednimi zębami. Robił wrażenie miłego chłopaka.
– Możemy przejść do rzeczy? – pytam.
– Czyli do czego?
Naprawdę nie jestem w nastroju, żeby bawić się z nimi w chowanego.
– Czego ode mnie chcecie? – pytam.
Reynolds patrzy na mnie i na jej twarzy pojawia się cień uśmiechu.
– Nic się panu nie nasuwa?
– Nic.
– Niech mi pan pozwoli skorzystać z toalety, zanim zsikam się na pańskiej werandzie. Potem pogadamy.
Odsuwam się na bok, żeby ich wpuścić. Reynolds wchodzi pierwsza. Bates czeka, przestępując z nogi na nogę. Nagle dzwoni moja komórka. To znów Ellie. Odrzucam rozmowę i piszę jej, że oddzwonię, kiedy tylko będę mógł. Słyszę szum wody, gdy Reynolds myje ręce. Po chwili wychodzi i do toalety wparowuje Bates. Robi, jak by to powiedzieć, dużo hałasu. Jak mówi stare powiedzenie, szcza jak koń po gonitwie.
Przechodzimy do salonu, którego wystrój jest również dziełem Ellie. Chciała, żeby to była „jaskinia przyjaznego kobietom faceta”, z boazerią i wielkim telewizorem. Ale bar jest z akrylu, a skórzane kanapy mają dziwny fioletowy odcień.
– A więc? – ponaglam.
Reynolds spogląda na Batesa, a ten kiwa głową.
– Znaleźliśmy odciski palców – mówi.
– Gdzie? – pytam.
– Słucham?
– Powiedzieliście, że Rex zginął podczas interwencji drogowej.
– Zgadza się.
– Więc gdzie znaleziono jego ciało? W radiowozie? Na jezdni?
– Na jezdni.
– Pobraliście odciski palców z jezdni?
– Skąd je pobraliśmy, nie jest takie ważne – odpowiada Reynolds. – Ważniejsze jest, do kogo należą.
Czekam. Żadne z nich się nie odzywa.
– Do kogo? – pytam.
– Na tym między innymi polega problem. Te odciski nie wiążą się z żadnym przestępstwem. Osoba, do której należą, nie zrobiła nic złego. Mimo to jej odciski znalazły się w policyjnej bazie danych.
Często słyszy się powiedzenie „włosy zjeżyły mu się na karku”, ale nie sądzę, bym sam kiedyś tego wcześniej doświadczył. Reynolds czeka, lecz ja nie zamierzam jej ułatwiać zadania. Piłka jest na jej połowie. Niech spróbuje strzelić gola.
– Te odciski zostały zidentyfikowane – kontynuuje Reynolds – ponieważ przed dziesięciu laty to pan, detektywie Dumas, umieścił je w bazie danych, bo „należały do osoby pozostającej w kręgu zainteresowania”. Dziesięć lat temu, zaraz po wstąpieniu do policji, poprosił pan o powiadomienie, gdyby gdziekolwiek je znaleziono.
Staram się nie okazywać, jak bardzo jestem wstrząśnięty, ale nie za bardzo mi się to udaje. Cofam się pamięcią w przeszłość, Leo. Cofam się o piętnaście lat do tych letnich nocy, kiedy ona i ja szliśmy w świetle księżyca na Riker Hill i kładliśmy się na kocu na polanie. Cofam się do tych cudownych, czystych, namiętnych chwil, ale przede wszystkim do tego, co było „potem”: kiedy nadal łapiąc oddech, leżałem na wznak i wpatrywałem się w nocne niebo, a ona kładła mi głowę na piersi i dłoń na brzuchu i przez kilka pierwszych minut milczeliśmy, a potem zaczynaliśmy ze sobą rozmawiać w sposób, który nie mógł mi się nigdy znudzić.
Byłbyś moim pierwszym drużbą.
Znasz mnie. Nigdy nie potrzebowałem wielu przyjaciół. Miałem ciebie, Leo. I miałem ją. A potem cię straciłem. I ją także.
Reynolds i Bates obserwują moją twarz.
– Detektywie Dumas?
Wracam do rzeczywistości.
– Chcecie powiedzieć, że odciski palców należą do Maury? – pytam.
– Owszem.
– Ale jeszcze jej nie znaleźliście.
– Nie, jeszcze nie – odpowiada Reynolds. – Wyjaśni nam pan, o co chodzi?
Łapię portfel i klucze do domu.
– Zrobię to w drodze – mówię. – Jedźmy.
Reynolds i Bates chcą mnie oczywiście od razu przesłuchać.
– W samochodzie – rzucam. – Chcę zobaczyć miejsce przestępstwa.
Idziemy wszyscy ceglaną alejką, którą przed dwudziestu laty własnoręcznie układał mój ojciec. Muszą się spieszyć, żeby za mną nadążyć.
– Może wcale nie mamy ochoty pana tam zawieźć – mówi Reynolds.
Zatrzymuję się w pół kroku i kiwam jej ręką na pożegnanie.
– W takim razie do widzenia. Bezpiecznej podróży.
Widzę, że Bates naprawdę mnie nie lubi.
– Potrafimy pana zmusić do współpracy – oświadcza.
– Tak pan uważa? W porządku. – Odwracam się i ruszam z powrotem do domu. – Dajcie mi znać, jak to się zakończyło.
Reynolds staje mi na drodze.
– Próbujemy ująć zabójcę policjanta.
– Ja też.
Jestem bardzo dobrym śledczym – po prostu jestem, bez fałszywej skromności – ale muszę zobaczyć na własne oczy miejsce przestępstwa. Znam osoby, które tam były. Na pewno będę mógł pomóc. Tak czy inaczej, jeśli Maura znów się pojawiła, nie ma mowy, żebym to sobie odpuścił.
Ale naprawdę nie chcę tego wszystkiego wyjaśniać Reynolds i Batesowi.
– Jak długo potrwa jazda? – pytam.
– Dwie godziny, jeśli się pospieszymy.
Rozkładam zachęcającym gestem ręce.
– Przez dwie godziny będziecie mieli mnie do dyspozycji w samochodzie. Wyobraźcie sobie, ile pytań będziecie mogli zadać.
Bates marszczy brwi. Albo rzeczywiście nie podoba mu się ten pomysł, albo tak przywykł do roli złego gliniarza, że weszło mu to po prostu w krew. Wiem, że ustąpią. Pytanie tylko kiedy i w jaki sposób.
– Jak wróci pan do domu? – pyta Reynolds.
– Bo nie jesteśmy Uberem – uprzedza Bates.
– No tak, jest problem, kto mnie odwiezie – przyznaję. – Na tym powinniśmy się teraz wszyscy skoncentrować.
Kręcą jeszcze przez chwilę nosami, ale sprawa jest rozstrzygnięta. Reynolds siada za kierownicą, Bates na miejscu pasażera.
– Nikt nie otworzy mi drzwi? – pytam.
Niepotrzebnie się czepiam, ale co mi szkodzi. Nie wsiadam jednak do samochodu, tylko wyciągam komórkę i otwieram listę kontaktów. Reynolds rzuca mi zza kierownicy poirytowane spojrzenie. Podnoszę palec, żeby dać jej do zrozumienia, że to potrwa tylko chwilę.
Ellie odbiera telefon.
– Tak?
– Muszę odwołać nasze wieczorne spotkanie – mówię.
W każdy niedzielny wieczór pełnię dyżur w prowadzonym przez Ellie schronisku dla ofiar przemocy domowej.
– Co się stało? – pyta.
– Pamiętasz Rexa Cantona?
– Z liceum? Jasne.
Ellie to szczęśliwa żona i matka dwóch córeczek. Jestem ojcem chrzestnym obu, co może się wydawać dziwne, ale się sprawdza. Ellie jest najlepszą osobą, jaką znam.
– Pracował jako gliniarz w Pensylwanii – dodaję.
– Chyba coś o tym słyszałam.
– Nigdy mi o tym nie mówiłaś.
– Dlaczego miałabym?
– Trafna uwaga.
– I co z nim?
– Zginął podczas służby. Ktoś zastrzelił go w trakcie interwencji drogowej.
– Och, to straszne. Przykro mi to słyszeć.
U niektórych osób to tylko wytarta formułka. W głosie Ellie wyczuwam autentyczną empatię.
– Co to ma wspólnego z tobą? – pyta.
– Później ci powiem.
Nie marnuje czasu na wypytywanie mnie o szczegóły. Domyśla się, że gdybym chciał powiedzieć coś więcej, na pewno bym to zrobił.
– W porządku, zadzwoń, gdybyś czegoś potrzebował.
– Zaopiekuj się w moim imieniu Brendą.
W słuchawce zapada krótka cisza. Brenda jest matką dwójki dzieci i jedną z podopiecznych schroniska. Jej życie zamienił w koszmar pewien brutalny zwyrodnialec. Dwa tygodnie temu zjawiła się u Ellie w środku nocy, ze wstrząsem mózgu, połamanymi żebrami i bez żadnych bagaży. Od tego czasu była tak przerażona, że bała się wychodzić nawet na ogrodzony dziedziniec. Zabrała ze sobą tylko dzieci. Często bez powodu drżała i kuliła się jakby w oczekiwaniu na cios.
Chciałbym powiedzieć Ellie, że Brenda może dziś wrócić do domu i spakować swoje rzeczy, że jej prześladowcy – kretyna o imieniu Trey – przez kilka dni tam nie będzie, ale o pewnych rzeczach nie wspominam nawet Ellie.
I tak się o tym dowiedzą. Zawsze się dowiadują.
– Powiedz Brendzie, że niedługo ją odwiedzę – dodaję.
– Powiem – odpowiada Ellie i kończy rozmowę.
• • •
Siedzę sam na tylnym siedzeniu policyjnego samochodu, w którym jak w każdym policyjnym samochodzie unosi się zapach strachu, desperacji i potu. Reynolds i Bates siedzą z przodu, jakby byli moimi rodzicami. Nie zaczynają mnie wypytywać od razu. W ogóle się nie odzywają. Przewracam oczami. Serio? Zapomnieli chyba, że ja też jestem gliniarzem. Czekają, aż sam zacznę mówić, aż coś zdradzę. Chcą mnie wziąć na przeczekanie. Ten pojazd jest dla nich ruchomym odpowiednikiem pokoju przesłuchań, w którym grilluje się podejrzanego.
Nie zamierzam się z nimi w to bawić. Zamykam oczy i próbuję zasnąć.
– Naprawdę ma pan na imię Napoleon? – budzi mnie Reynolds.
– Naprawdę – odpowiadam.
Mojemu ojcu Francuzowi imię bardzo się nie podobało, ale matka, Amerykanka w Paryżu, po prostu się uparła.
– Napoleon Dumas?
– Wszyscy mówią mi Nap.
– Pedalskie imię – ocenia Bates.
– Do ciebie zwracają się pewnie nie Mister, ale Master Bates3?
– Że jak?
Reynolds parska stłumionym śmiechem. Nie chce mi się wierzyć, że Bates wcześniej tego nie słyszał. Wymawia to cicho pod nosem i dopiero wtedy zgaduje, o co chodzi.
– Jesteś dupkiem, Dumas.
Tym razem prawidłowo wymawia moje nazwisko.
– Chcesz o tym pogadać, Nap? – pyta Reynolds.
– Strzelajcie.
– To ty umieściłeś Maurę Wells w systemie AFIS?
AFIS. Automatyczny system identyfikacji odcisków palców.
– Powiedzmy, że odpowiedź brzmi „tak”.
– Kiedy?
I tak to już wiedzą.
– Dziesięć lat temu.
– Dlaczego?
– Bo zaginęła.
– Sprawdziliśmy to – mówi Bates. – Rodzina nigdy nie zgłosiła zaginięcia.
Nic na to nie odpowiadam. Reynolds przerywa w końcu ciszę.
– Nap?
To nie zabrzmi dobrze. Zdaję sobie z tego sprawę, ale nic na to nie poradzę.
– Maura Wells była w liceum moją dziewczyną. W ostatniej klasie zerwała ze mną, wysyłając esemesa. Wyjechała i od tego czasu się ze mną nie kontaktowała. Szukałem jej, ale nigdy nie trafiłem na żaden trop.
Reynolds i Bates wymieniają między sobą spojrzenia.
– Rozmawiałeś z jej starymi? – pyta Reynolds.
– Owszem, z matką.
– I co?
– Powiedziała mi, że miejsce przebywania Maury nie powinno mnie obchodzić i że mam sobie ułożyć życie bez niej.
– Dobra rada – prycha Bates.
Nie daję się sprowokować.
– Ile miałeś wtedy lat? – pyta Reynolds.
– Osiemnaście.
– Szukałeś Maury, nie znalazłeś jej…
– Zgadza się.
– I co wtedy zrobiłeś?
Nie chcę tego mówić, ale Rex nie żyje, Maura pojawiła się z powrotem na ekranie radaru i wiadomo, że trzeba coś dać, żeby coś dostać.
– Po wstąpieniu do policji wprowadziłem jej odciski do AFIS i wypełniłem raport o zaginięciu – mówię.
– Nie miałeś prawa tego robić – zauważa Bates.
– To rzecz do dyskusji, ale czy jesteście tu po to, żeby ochrzaniać mnie za nieprzestrzeganie procedury?
– Nie – mówi Reynolds. – Nie po to.
– No, nie wiem – nie daje za wygraną Bates. – Dziewczyna cię rzuca. Pięć lat później łamiesz przepisy, umieszczając jej odciski w bazie danych, żeby co…? Znów się z nią związać? – Wzrusza ramionami. – Wygląda mi to na nękanie.
– Dość paskudnie się zachowałeś, Nap – zgadza się z nim Reynolds.
Założę się, że wiedzą coś niecoś o mojej przeszłości. Ale nie wiedzą wszystkiego.
– Zakładam, że sam też szukałeś Maury? – pyta Reynolds.
– Trochę.
– I zakładam, że jej nie znalazłeś.
– Zgadza się.
– Masz jakieś teorie, gdzie mogła się podziewać przez ostatnie piętnaście lat?
Jedziemy teraz autostradą na zachód. Wciąż staram się to wszystko jakoś poukładać. Zgadnąć, co mogła mieć wspólnego z Rexem. Myślę też o tobie, Leo. Przyjaźniłeś się i z nią, i z nim. Czy to może coś oznaczać? Może tak, może nie. Chodziliśmy wszyscy do tej samej klasy i znaliśmy się. Ale jak blisko Maura przyjaźniła się z Rexem? Czy trafił na nią przypadkiem? A jeśli tak, czy to znaczy, że to ona go zabiła?
– Nie – odpowiadam. – Nie mam żadnych teorii.
– To dziwne – mówi Reynolds. – Ze strony Maury Wells nie odnotowano ostatnio żadnej aktywności. Żadnych kart kredytowych, żadnych rachunków bankowych, żadnych zeznań podatkowych. Nadal sprawdzamy ślady.
– Niczego nie znajdziecie – zapewniam ją.
– Już to sprawdziłeś – odpowiada Reynolds i to nie jest pytanie.
– Kiedy Maura Wells zniknęła z radaru? – pyta mnie.
– Z tego, co wiem, przed piętnastu laty.