Niepokoje wychowanka Törlessa - Robert Musil - ebook

Niepokoje wychowanka Törlessa ebook

Robert Musil

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść Niepokoje wychowanka Törlessa to wnikliwe studium relacji międzyludzkich, które zadaje fundamentalne pytania o źródła przemocy i w niezwykle przejmujący sposób opisuje mechanizmy manipulacji człowiekiem. Akcja powieści rozgrywa się w czasach monarchii austro-węgierskiej w szkole kadetów dla chłopców z „dobrych domów” i przedstawia wewnętrzne zmagania wrażliwego wychowanka, zmuszonego stawić czoło szkolnej rzeczywistości. Konflikty między uczniami oraz perwersyjne zachowania, kryjące się za fasadą ekskluzywnego internatu, niepokoją, dręczą, a zarazem fascynują Törlessa. Dwaj liderzy klasowi szantażują Basiniego, słabszego ucznia przyłapanego na drobnej kradzieży. Straszą, że ujawnią jego przewinienie wobec całej klasy i nauczycieli. Trzymają go w szachu i wymagają coraz większej uległości. Törless jest dostatecznie silny i inteligentny, by nie poddać się dominacji zwyrodniałych moralnie kolegów, ale na tyle słaby, by nie przeciwstawiać się ich działaniom. Wciągnięty w spisek, staje się współuczestnikiem przeprowadzonego przez nich samosądu nad upatrzoną ofiarą... 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 227

Oceny
3,3 (13 ocen)
3
3
3
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rodział 1

Mała stacyjka przy linii wiodącej do Rosji.

Między żółtym żwirem po bokach nasypu, w obie strony cztery nieskończenie proste równoległe tory; przy każdym niczym brudny cień ciemna, wypalona kreska po parze spuszczanej w ziemię.

Za niskim, pociągniętym pokostem budynkiem stacji szeroka, rozjeżdżona ulica prowadziła do dworcowej rampy. Jej brzegi, rozmyte w rozdeptanej na wszystkie strony ziemi, były wyznaczane już tylko przez dwa rzędy akacji, smętnie stojących po obu stronach ze swymi wyschniętymi, zduszonymi przez kurz i sadzę liśćmi.

Czy to za sprawą smętnych barw, czy może bladego, bezsilnego, mgliście wymęczonego światła popołudniowego słońca — w każdym razie przedmioty i ludzi przesycała taka obojętność, martwota, mechaniczność, jakby wychynęli ze sceny teatru kukiełkowego. Co jakiś czas w równych interwałach wynurzał się ze swego biura naczelnik stacji, by takim samym ru chem głowy spoglądać w górę na sygnały budki strażniczej, ale te ani myślały obwieszczać, iż nadjeżdża pospieszny, który na granicy nabawiał się znacznych opóźnień. Zawsze tym samym ruchem ręki naczelnik wyciągał kieszonkowy zegarek, potrząsał głową i znowu znikał, zupełnie tak jak pojawiają się i oddalają przy pełnej godzinie fgurki na wieży zegarowej.

Po szerokiej, mocno udeptanej alejce między pasmem szyn a budynkiem stacji przechadzała się rozbawiona gromadka młodzieży, z lewej i prawej otaczająca starszą parę, która stanowiła centrum dość gwarnego pocztu. Ale i jego wesołość nie była uczciwa; wydawało się, że już po kilku krokach dźwięk radosnych śmiechów zamierał — jakby natrafwszy na uporczywy, niewidzialny opór, spływał, wnikając w ziemię.

Radczyni Törless — tak bowiem nazywała się około czterdziestoletnia dama — za gęstym welonem skrywała smutne, odrobinę zaczerwienione od łez oczy. Należało się już pożegnać, a jej trudno było przystać na konieczność, iż znowu na tak długi czas musi jedynaka wypuścić między obcych ludzi, w żaden sposób nie mogąc ukochanego dziecka otoczyć czułą opieką.

Miasteczko leżało daleko od rezydencji, na wschodzie kraju, w okolicy wiejskiej, nieurodzajnej i niezbyt ludnej.

Przyczyną, dla której pani radczyni pogodzić się musiała z myślą, iż syn jej znajdzie się na tak dalekiej, nieprzytulnej obczyźnie, było to, że znajdował się tam przesławny konwikt, który jeszcze od zeszłego stulecia, gdy go założono na gruntach pobożnej fundacji, miejsca swego nie zmieniał — najpewniej dlatego, iż dorastającą młodzież chciano w ten sposób chronić przed zgubnymi wpływami wielkiego miasta.

Tutaj synowie najlepszych rodzin w kraju otrzymywali wykształcenie, aby po opuszczeniu przybytku wstępować na wyższe uczelnie czy też zaciągać się do służby wojskowej lub państwowej. I z tych przyczyn, i z racji czysto towarzyskich w najlepszych kręgach społecznych obowiązkiem wręcz było dorastać w konwikcie W.

Przed czterema więc laty względy te skłoniły państwa Törlessów do tego, by ulec ambitnym naleganiom syna i zadbać o jego przyjęcie do instytutu.

Niejedną łzę kosztowało to potem, niemal już bowiem od pierwszej chwili, gdy drzwi konwiktu nieodwołalnie zamknęły się za małym Törlessem, zaczął on odczuwać okropną, bolesną tęsknotę za domem. Nie mogły jej poskromić ani godziny lekcyjne, ani gry na rozległych, bujnych trawnikach parkowych, ani inne rozrywki, które konwikt oferował swoim wychowankom, bo też i niewiele się chłopiec w nich udzielał. Wszystko widział jak zza jakiejś zasłony i o ile za dnia często zdobywał się na to, aby tłumić uparty szloch, o tyle wieczorami zawsze zasypiał pogrążony we łzach.

Niemal codziennie pisywał listy do domu i tylko w tych listach odżywał; wszystko inne, co czynił, zdało mu się widmowymi i wyzbytymi znaczenia zdarzeniami, przystankami tak obojętnymi jak punkty na cyferblacie zegarka. Natomiast kiedy zasiadał do pisania, czuł w sobie coś niezwykłego i wyjątkowego, zupełnie jak wyspa pełna cudownych świateł i barw coś się w nim wyłaniało z morza szarych wrażeń, które dzień w dzień rozpościerało się wokół niego z zimną obojętnością. A kiedy za dnia podczas zabaw czy nauki pomyślał o tym, że wieczorem pochyli się nad listem, miał wrażenie, że na niewidzialnym łańcuchu nosi ukradkiem złoty klucz, którym, gdy nikt nie widzi, może otwierać bramę do cudownego ogrodu.

Osobliwe było to, że ów nagły i żarliwy pociąg do rodziców dla niego samego był czymś nowym i zaskakującym. Wcześniej w ogóle go nie przeczuwał, do instytutu udał się chętnie i dobrowolnie, a nawet śmiał się, kiedy matka przy pierwszym rozstaniu nie mogła się powstrzymać od łez, i dopiero gdy kilka już dni pobył samotnie, czując się nawet stosunkowo dobrze, wybuchło to pragnienie w nim znienacka i żywiołowo.

Uważał, że to nostalgia, tęsknota za rodzicami, a tymczasem było to uczucie bardziej nieokreślone i złożone, albowiem jego „przedmiot", obraz rodziców, wcale się w nim nie zawierał. Mam tu na myśli wyraźnie plastyczne, nie tylko wspomnieniowe, lecz cielesne wyobrażenie drogiej osoby, które przemawia do wszystkich zmysłów i we wszystkich zmysłach tak jest zachowane, że niepodobna czegokolwiek uczynić, by zarazem milcząco i poza wzrokiem nie czuć go u boku. To wspomnienie wybrzmiało szybko niczym rezonans, który wibruje tylko krótką chwilę. Na przykład Tör less nie potrafł już wówczas wyczarować sobie przed oczyma obrazu „kochanych, kochanych rodziców", jak najczęściej ich sam przed sobą nazywał. Kiedy próbował tego, wzbierał w nim bezgraniczny ból, którego tęsknota doskwierała mu, a zarazem mocno doń przywierała, gdyż jej gorące płomienie jednocześnie bolały i urzekały. W efekcie myśl o rodzicach coraz bardziej stawała się ledwie przygodną okazją do tego, by w sobie wykreować owo egoistyczne cierpienie, które zamykało go w przepojonej rozkoszą dumie niczym w ustroniu kaplicy, gdzie przed setkami płonących świec i setkami oczu spoglądających ze świętych obrazów aromat kadzidła rozchodzi się między boleściami biczowników.

Gdy później owa „nostalgia" zelżała i stopniowo się rozpłynęła, całkiem wyraźnie odsłonił się ten jej charakter. Jej zniknięcie ostatecznie nie przyniosło ze sobą oczekiwanego zadowolenia, lecz pozostawiło w duszy Törlessa pustkę. I właśnie za sprawą owej nicości, owej pustki w sobie rozpoznał, że nie była to prosta tęsknota, która go porzuciła, lecz coś w nim pozytywnego, duchowa siła, która rozkwitała za kotarą bólu.

Teraz było już jednak po wszystkim, a owo źródło pierwszej wznioślejszej błogości stało się wyczuwalne dopiero wtedy, gdy wyschło.

W tym też czasie znowu wygasły w jego listach gorące ślady budzącej się duszy, a ich miejsce zajęły szczegółowe opisy życia w instytucie i nowo pozyskanych przyjaciół.

Tworząc je, czuł się sam zubożony i ogołocony jak drzewko, odżywające po pierwszym zimowym zakwitnięciu, którego nie zwieńczyły jeszcze owoce.

Natomiast rodzice bardzo się z tego cieszyli. Kochali go z mocną, bezmyślną, zwierzęcą czułością. Po każdych feriach, na które przyjeżdżał z konwiktu, dom na nowo wydawał się pani radczyni dworu pusty i wymarły. Jeszcze kilka dni po takich odwiedzinach błąkała się po pokojach ze łzami w oczach, tu czy tam tkliwie dotykając jakichś przedmiotów, na których spoczęło oko chłopca lub które musnęły jego palce. I oboje daliby się za niego pokroić na kawałki.

Nieporadne wzruszenia i namiętny, uporczywy smutek sprawiały im ból i rozbudzały w nich wzmożoną wrażliwość; kiedy potem nastał styl lżejszy, weselszy, bardziej pogodny, także i ich to uradowało, toteż ze wszystkich sił wspierali go w poczuciu, że oto pewien kryzys ma już za sobą.

Ani w jednym, ani w drugim stanie nie rozpoznawali symptomów jakiegoś duchowego dojrzewania, gdyż przyjmowali, że cierpienie i ukojenie były tu w równym stopniu naturalnymi efektami określonych sytuacji. Umknęło im, że była to pierwsza, nieudana próba młodego, zdanego na siebie człowieka, aby rozwinąć wewnętrzne siły.

*

Törless czuł się teraz bardzo nieswojo i daremnie smakował tu i tam nowości, które mogłyby mu posłużyć jako oparcie.

Pewien ówczesny epizod był charakterystyczny dla tego, co się wówczas działo w Törlessie.

Otóż pewnego dnia pojawił się w instytucie książę H., który pochodził z jednego z najbardziej wpływowych, najstarszych i najbardziej konserwatywnych rodów szlacheckich w kraju.

Wszyscy inni uznali jego miękkie spojrzenie za mdłe i afektowane, sposób, w jaki stojąc, wychylał jedno biodro, a mówiąc, wolno przebierał palcami, wyśmiewali jako kobiecy. Najbardziej zaś szydzili z tego, że do konwiktu nie przywieźli go rodzice, lecz jego dotychczasowy wychowawca: doctor theologiae i zakonnik.

Tymczasem na Törlessie książę od pierwszego wejrzenia zrobił wielkie wrażenie. Mogła na to wpłynąć okoliczność, iż miał książę dostęp do dworu, tak jednak czy owak był zupełnie innego rodzaju człowiekiem niż ci, których dotąd Törless poznał.

Wydawało się, że jakoś do niego przylgnęły milczenie starego zamku szlacheckiego i pobożne ćwiczenia. Kiedy szedł, ruchy miał miękkie i gładkie, przeniknięte tym odrobinę nieśmiałym zebraniem w sobie i skuleniem, które właściwe są gotowości, by z wyprostowaną głową kroczyć ciągiem komnat, gdzie niewidzialne kanty pustych przestrzeni innym nie pozwalałyby rączo się poruszać.

Kontakty z księciem stały się przeto dla Törlessa źródłem subtelnej psychologicznej przyjemności. Rzeźbiły w nim tę postać znajomości ludzi, która wedle barwy głosu innej osoby, tego, jak bierze coś do ręki, nawet tonu jej milczenia i ułożenia ciała, gdy dopełnia nową przestrzeń, mówiąc krótko: wedle owej ludzkiej duchowości, zwiewnej, ledwie uchwytnej i w tym właśnie najbardziej rzetelnej, która niczym wokół nagiego szkieletu układa się wokół jądra tego, co namacalne i wypowiadalne, dlatego pozwala osobę tę poznawać i nią się sycić, że z góry zakłada jej duchową osobowość.

Żył Törless przez ten krótki czas jak w idylli. Nie raziła go religijność nowego przyjaciela, acz była czymś zupełnie obcym jemu, pochodzącemu z domu mieszczańsko ‑wolnomyślicielskiego. Nie tylko przyjmował ją bez żadnych zastrzeżeń, lecz także stawała się ona w jego oczach wręcz szczególną przewagą księcia, gdyż zwieńczała jego istotę, którą Törless odczuwał jako zupełnie do niego niepodobną, a zarazem z niczym nieporównywalną.

W towarzystwie księcia czuł się trochę tak, jakby znalazł się w jakiejś położonej na uboczu kaplicy, a myśl, że w istocie tutaj nie przynależy, gasła wobec przyjemności, by dzienne światło ujrzeć przez kościelne okna, by oczom pozwolić tak długo ślizgać się po bezużytecznych, złoconych ozdobach zgromadzonych w duszy tamtego, aż wreszcie będzie miał w sobie ich niewyraźny obraz, zupełnie tak, jakby niewiele się nad tym zastanawiając, wodził palcem po pięknej, ale wedle jakichś rzadkich praw zaplecionej arabeski.

A potem doszło do raptownego między nimi zerwania.

Z powodu głupstwa — jak musiał potem to przyznać przed samym sobą Törless.

Oto bowiem posprzeczali się jednak kiedyś o kwestie religijne i w tej jednej chwili wszystko się właściwie rozegrało, gdyż jakby niezależnie od Törlessa własny jego rozum przypuścił bezpardonowy atak na kruchego księcia. Zasypał go zdroworozsądkowymi drwinami, barbarzyńsko zgruchotał misterne budowle, w których dusza księcia znajdowała przytulność, i rozeszli się w gniewie.

Odtąd nawet już słowem nie odezwali się do siebie. Törless mrocznie sobie uświadamiał, że zrobił coś bezsensownego, niejasne uczucie podszeptywało mu, że przecież owa sztywna jak drąg miarka rozumu zniszczyła w zupełnie nieodpowiednim momencie coś delikatnego i rozkosznego, jednak zupełnie nic nie mógł na to poradzić. Na zawsze pozostała w nim jakaś tęsknota za tym, co było, zdało mu się jednak, że porwał go jakiś inny nurt, który coraz dalej od dawnych zdarzeń unosi.

Zresztą jakiś czas potem także i książę, który niedobrze czuł się w konwikcie, znowu z niego wystąpił.

*

Zrobiło się teraz wokół Törlessa pusto i nudno, zarazem jednak stawał się starszy i kiełkująca dojrzałość płciowa zaczęła w nim wzbierać mrocznie i stopniowo. W tej fazie swego rozwoju zawarł nowe, dla niej odpowiednie przyjaźnie, mające się potem okazać nader ważne — z Beinebergiem zatem i Reitingiem, z Motém i Hofmeierem, tymi właśnie młodzieńcami, w których towarzystwie odprowadził dziś rodziców na dworzec.

Znamienne, że byli najgorsi z jego rocznika, chociaż bowiem utalentowani i rzecz jasna z dobrych domów, to przecież niekiedy prostacko wręcz dzicy i krnąbrni. Że ich towarzystwo pociągało teraz Törlessa, to w dużej mierze wynikało z jego własnej niesamodzielności, która znacznie się pogłębiła od chwili, gdy oddalili się od siebie z księciem. Skłonność owa była nawet prostą kontynuacją tego rozłączenia, podobnie bowiem jak ono oznaczała lęk przed nazbyt subtelną wrażliwością, od której tak różny był zdrowy, jędrny, pełen wigoru charakter nowych kompanów. Törless poddał się bardzo ich wpływowi, gdyż jego duchowa sytuacja była w tym czasie z grubsza taka. W gimnazjum miało się już w jego wieku przeczytanych Goethego, Schillera, Szekspira, może nawet jakichś nowszych autorów, co z kolei na pół przetrawione, steruje koniuszkami palców chętnych pisaniu — powstają rzymskie tragedie i najczulsze liryki, które w obszernych szatach interpunkcji kroczą z uwagą niczym w kruchych, przejrzystych koronkach, a rzeczy same w sobie zabawne nabierają bezcennej wartości dla stabilności rozwoju. Owe bowiem z zewnątrz wniesione asocjacje i zapożyczone uczucia przenoszą młodych ludzi nad niebezpiecznie grząskimi gruntami duchowymi owych lat, gdy człowiek musi już coś dla siebie znaczyć, a zarazem nie jest jeszcze gotów, by faktycznie coś znaczyć. Nieważne, czy w późniejszych czasach coś z tego w jednym pozostanie, w innym ani trochę, gdyż wówczas już każdy się w sobie zorientował, a niebezpieczeństwo czyha tylko w przejściowym okresie. Gdyby wtedy ktoś takiemu młodzieńcowi pokazał zabawność jego osoby, ziemia by się pod nim rozstąpiła lub niczym z nagła rozbudzony lunatyk runąłby w czeluść, znienacka bez reszty go otaczającą.

W instytucie tymczasem brakło owej iluzji, owego triku sprzyjającego rozwojowi. Chociaż bowiem biblioteczne zbiory zawierały, rzecz jasna, klasyków, to uchodzili oni za nudnych, a poza nimi znaleźć można było tylko sentymentalne powieścidła i wyzbyte dowcipu humoreski wojskowe.

Młody Törless, spragniony książek, obowiązkowo przeczytał je wszystkie, niekiedy po jednej lub drugiej jakieś banalnie czułostkowe wyobrażenie wibrowało w nim krótko, bez jednak żadnego skutecznego wpływu na jego charakter.

Zdało się wówczas, że brak mu w ogóle czegoś takiego jak charakter.

Pod wpływem tej czy innej lektury pisał na przykład krótkie opowiadanko albo brał się do składania roman tycznego eposu, a takie ogarniało go podniecenie miłosnymi cierpieniami bohaterów, że policzki mu czerwieniały, puls przyspieszał, a oczy nabierały blasku.

Ledwie jednak odłożył pióro na bok, wszystko mijało, poniekąd jakby duch jego żył tylko w ruchu. Stąd brało się to, że w każdej chwili mógł na wezwanie napisać wiersz czy nowelkę, w co angażował się, zarazem nie traktując tego poważnie i samej czynności nie uważając za istotną. Nic z niej nie przechodziło na jego osobę, bo i nie z osoby płynęła. Tylko za sprawą jakiegoś zewnętrznego przymusu nawiedzały go wrażenia wykraczające poza obojętność — niczym aktora, któremu potrzeba po temu przymusu roli.

Były to reakcje mózgowe. Natomiast to, co się odbiera jako charakter czy duszę, ukierunkowanie czy tonację pewnego człowieka, to coś, w zestawieniu z czym myśli, decyzje czy poczynania zdają się mniej znaczące, przygodne i wymienne, owo coś, co na przykład wiązało Törlessa z księciem niezależnie od wszystkich rozsądkowych ocen, owo ostateczne, niezmienne zaplecze — całkowicie się wówczas w Törlessie zatraciło.

Radość sportu, niejaka zwierzęcość sprawiały, że jego kompanom niczego takiego nie było trzeba, podobnie jak w gimnazjum troszczy się o to gra z literaturą.

Törless wszelako dla tej pierwszej nazbyt był rozbudzony duchowo, co zaś się tyczy drugiej, aż nazbyt wyraźnie czuł śmieszność owych zapożyczonych sentymentów w zestawieniu z życiem w instytucie, gdzie nieustannie należało być gotowym do zwady lub bójki na pięści. Trwało więc w jego istocie coś nieokreślonego, jakaś wewnętrzna bezradność, która nie pozwalała się na sobie zorientować.

Przylgnął do nowych przyjaciół, bo imponowała mu ich dzikość, a ponieważ był ambitny, więc próbował w tym lub owym nawet ich przewyższyć, zawsze jednak zatrzymywał się w pół drogi, co nieraz musiał odpokutować drwiną, a co bardziej jeszcze zamykało go w sobie. W tym krytycznym okresie całe jego życie polegało właściwie na owych ponawianych wysiłkach, aby dorównać narowistym, bardziej męskim przyjaciołom, i na żywionej w głębi ducha obojętności wobec tych starań.

Kiedy odwiedzali go teraz rodzice, sam na sam z nimi był cichy i nieśmiały. Przed czułymi gestami matki bronił się za każdym razem pod innym pretekstem, aczkolwiek chętnie by im się poddał — wstydził się jednak tego, jak gdyby byli na oczach kolegów. Rodzice kładli to na karb niezdarności, właściwej latom dorastania.

Ale po południu zbierała się całkiem gwarna gromada. Grano w karty, jedzono, pito, opowiadano anegdoty o nauczycielach i palono papierosy, które radca dworu przywoził ze sobą z rezydencji.

Ta wesołość radowała i uspokajała rodziców.

Nie wiedzieli o tym, że miewa Törless także zupełnie inne godziny. A tych ostatnimi czasy bywało coraz więcej. Zdarzały się momenty, iż życie w instytucie całkiem mu obojętniało, lepiszcze codziennych trosk przestawało spajać i godziny życia rozpadały się bez żadnego wewnętrznego związku.

W posępnym zamyśleniu siedział długi czas, zupełnie jakby się nachylał nad samym sobą.

Także i teraz były to dwudniowe odwiedziny. Podjadano, popalano, podjęto jakąś przejażdżkę, a teraz rodzice mieli wrócić pociągiem pospiesznym do rezydencji.

Lekki stukot szyn obwieścił jego zbliżanie się, a brzęczenie dzwonka na dachu stacji nieubłaganie rozbrzmiało w uszach pani radczyni.

— Więc jakże, kochany panie Beineberg, będzie mi pan miał baczenie na mego chłopca, nieprawdaż? — zwróciła się radczyni do młodego barona Beineberga, badylowatego, kościstego młodziana o niezwykle odstających uszach, ale wyrazistych, inteligentnych oczach.

Młody Törless z niechętną miną powitał tę kuratelę, Beineberg zaś, pochlebiony, uśmiechnął się rad z upokorzenia kolegi.

— A w ogóle — przemówił radca dworu do całej reszty — chciałbym wszystkich panów prosić, abyście w razie gdyby się coś przytrafło mojemu synowi, natychmiast mnie o tym powiadomili.

— Ależ papo, a co niby takiego może mi się stać?! — wyrzucił z siebie Törless nieskończenie znudzonym tonem, aczkolwiek przywykł już do tego, że przy każ dym rozstaniu musi znieść te wyrazy przesadnej troskliwości.

Koledzy tymczasem stuknęli obcasami, przyciskając zarazem do boków misterne szpady, radca zaś dodał jeszcze:

— Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć, a myśl, że o wszystkim bezzwłocznie zostanę poinformowany, wielkim jest dla mnie uspokojeniem, bo przecież może i tak się zdarzyć, że z pisaniem będziesz miał kłopoty.

Właśnie wjechał pociąg. Radca dworu Törless objął syna, pani von Törless mocniej naciągnęła woalkę na twarz, aby ukryć łzy, koledzy jeden po drugim podziękowali, aż wreszcie konduktor zatrzasnął drzwi wagonu.

Raz jeszcze dojrzeli rodzice wysoki, nagi tył budynki instytutu, potężny, długo ciągnący się mur, który okalał park, a potem były już tylko po prawej i lewej szarobrunatne pola i pojedyncze drzewka owocowe.

*

Młodzieńcy tymczasem opuścili dworzec i niewiele do siebie mówiąc, w dwóch kolumnach ruszyli gęsiego po obu stronach drogi, aby uniknąć przynajmniej kurzu najbrudniejszego i najbardziej kleistego.

Było już po piątej; na polach niczym zapowiedź wieczora legł chłodny spokój.

Törlessowi zrobiło się bardzo smutno.

Zawinił może odjazd rodziców, a może winna była

tylko owa niemiła, głucha melancholia, która zaległa już teraz na całej naturze, ciężkimi barwami bez połysku powlekając kształty wszystkich przedmiotów — ledwie o kilka kroków odległych.

Taż właśnie straszna obojętność, która przez całe popołudnie odkładała się na wszystkim dookoła, wpełzała teraz na ziemię, a za nią niczym lepki cień ciągnęła mgła, połykając zaorane bruzdy i pola buraczane.

Törless nie rozglądał się ani na prawo, ani na lewo, ale czuł to wszystko. Każdy kolejny krok umieszczał w śladach, które natychmiast rozwierały się w pyle pod stopami tego, który szedł przodem, i czuł, że tak właśnie być musi, jakby jakiś kamienny mus całemu jego życiu nadał ten kierunek — krok za krokiem — i ograniczył do tej jednej linii, do tego wąskiego paska ciągnącego się w kurzu.

Kiedy się zatrzymali na skrzyżowaniu, gdzie inna uliczka zlewała się z ich drogą w krągłą, rozdeptaną plamę, a zbutwiały drogowskaz krzywo sterczał w niebo, ta kłócąca się z całym otoczeniem linia zdała się Törlessowi jakimś desperackim krzykiem.

Poszli dalej. Törless myślał o rodzicach, znajomych, życiu. Była to godzina, w której ludzie zwykli się stroić na przyjęcia lub decydować na wizytę w teatrze. A potem idą do restauracji, słuchają jakiejś ogrodowej kapeli, odwiedzają kawiarnie. Zawierają interesującą znajomość. Elegancka przygoda wyczekująca poranka. Niczym czarodziejskie koło życie wytacza z siebie rzeczy coraz to nowe i nieoczekiwane…

Pod ciężarem tych myśli westchnął Törless; z każdym krokiem, który zbliżał go do instytutu, coś się w nim supłało coraz mocniej.

Już teraz słyszał w uszach głos dzwonka, a niczego bardziej się nie lękał niż tego nieodwołalnego i brutalnego jak cięcie nożem znaku, że dzień się skończył.

Niczego wszak nie przeżył i życie jego mroczniało w stałej obojętności, a tu jeszcze dzwonek ów dorzucał do tego drwinę i kazał mu dygotać w bezsilniej złości na siebie samego, na swój los, na pogrzebany dzień.

Nic więcej nie możesz już przeżyć, przez dwanaście godzin nie potrafsz niczego więcej przeżyć, przez dwanaście godzin jesteś martwy — taki był sens głosu dzwonka.

*

Ledwie grono młodzieńców weszło między pierwsze, niskie, do chat podobne zabudowania, ociężałe myśli opuściły Törlessa. Jakby nagłym zainteresowaniem ogarnięty, uniósł głowę i usilnie wpatrywał się w zatęchłe wnętrza małych, brudnych domków, obok których przechodzili.

Przed licznymi drzwiami wystawały kobiety w fartuchach i szorstkich koszulach; widać było szerokie, zabrudzone stopy i nagie, ogorzałe ramiona.

Jeśli były młode i hoże, niejeden poleciał w ich stronę jędrny, słowiański żarcik. Na widok „paniczów" poszturchiwały się i chichotały, niekiedy któraś głośno się obruszyła, gdy przechodząc, jeden z nich mocniej otarł się o jej pierś, albo żartobliwym wyzwiskiem odpowiadała na klepnięcie w udo. Były też takie, które z gniewną powagą odprowadzały wzrokiem przechodzących. Jeśli zaś przypadkiem nadarzył się jakiś chłop, na jego ustach pojawiał się zakłopotany uśmiech, na poły niepewny, na poły dobroduszny.

Törless nie brał udziału w tej wcześnie rozbudzonej, ale już świadomej siebie męskości przyjaciół.

Przyczyną po części była z pewnością niejaka wstydliwość w sprawach płciowych, właściwa niemal wszystkim jedynakom, ale w znacznie większej mierze chodziło o swoistą konstytucję zmysłowości, która bardziej była u niego skryta, potężna i mrocznie zabarwiona niż u jego kolegów i znacznie trudniej znajdowała zewnętrzny wyraz.

O ile tamci niekiedy zachowywali się bezwstydnie wobec kobiet, bardziej dla popisu niż z pożądania, duszę milkliwego, niepozornego Törlessa szarpał i biczował prawdziwy bezwstyd.

W małe okna i kanciaste, wąskie wejścia wpatrywał się oczyma tak rozpalonymi, że nieustannie tańczyła mu przed nimi cieniutka sieć.

Gołe niemal dzieciaki babrały się w podwórkowym gnoju, to tu, to tam, spod spódnicy pracującej kobiety wyjrzała okolica kolana albo ciężka pierś naparła na fałdę lnianej koszuli… I jakby wszystko to rozgrywało się w jakiejś innej, zwierzęcej, dusznej atmosfe rze, z sieni domów napływało gęste, ciężkie powietrze, które Törless łapczywie wciągał do płuc.

Myślał o widywanych w muzeach dawnych obrazach, których właściwie nie rozumiał. Oczekiwał teraz na coś, podobnie jak zawsze spodziewał się po obrazach czegoś, co nigdy nie nastąpiło. Na co…? Na coś zdumiewającego, nigdy dotąd niewidzianego, na jakiś niesłychany widok, którego najmniejszego wyobrażenia nie mógł dotychczas mieć, na jakiś przejaw przeraźliwej, zwierzęcej zmysłowości, co niby w szpony go pochwyci i rozerwie całego, od oczu poczynając, na przeżycie, które w jakiś zupełnie jeszcze niejasny sposób musiało się wiązać z brudnymi kaftanami niewiast, z ich szorstkimi dłońmi, z przysadzistością ich izb… z babraniem się w łajnie na gumnie… Nie, nie… Wyraźniej czuł tylko teraz płomienną sieć przed oczyma, nie do wyrażenia w słowach, nie jest aż tak kiepsko, jak sugerują… Coś zupełnie niemego — ścisk krtani, myśl ledwie zauważalna, a kiedy usiłować ją wysłowić, wszystko tak właśnie się kończy. Podobieństwo co najwyżej bardzo dalekie, jak w wielkim powiększeniu, gdzie nie tylko wszystko widać wyraźniej, ale dostrzega się też rzeczy, których wcale nie ma. A jednak czuł wstyd.

— A co to, tęskni chłopczyk za domem? — szyderczo spytał znienacka wysoki, o dwa lata starszy von Reiting, który zauważył milczenie Törlessa i jego zamglony wzrok. Ten wymusił na sobie zakłopotany uśmiech, gdyż zdało mu się, że złośliwy Reiting podejrzał, co dzieje się w jego wnętrzu.

Nic nie odpowiedział, a tymczasem znaleźli się już na kwadratowym, wyłożonym kocimi łbami placu kościelnym, gdzie się rozłączyli.

Törless i Beineberg nie chcieli jeszcze iść do instytutu, podczas gdy innym nie wolno było tak długo pozostawać poza domem, musieli więc wracać.

Rodział 2

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 3

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 4

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 10

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 16

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 17

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 18

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 19

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 20

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 21

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 22

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 23

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 24

Dostępne w wersji pełnej

Rodział 25

Dostępne w wersji pełnej

OD TŁUMACZA

Przystępując do tłumaczenia Die Verwirrungen des Zöglings Törless, chciałem, by tłumaczenie nosiło tytuł Niepokoje wychowanka Törlessa, pod którym dzieło Roberta Musila występuje w naszej kulturze i jako przekład literacki, i jako podstawa jego ekranizacji flmowej.

Tekst Musila jest niesłychanie kunsztowny między innymi od strony formy literackiej; autor wykorzystuje pokrewieństwa nie tylko znaczeniowe poszczególnych słów, lecz także korelacje brzmieniowe. Starałem się zachować z tego bogactwa tak wiele, jak potrafłem.

Tytułowy rzeczownik Verwirrungen pochodzi od czasownika verwirren (zmieszać, splątać), który z kolei sam jest nadbudowany nad czasownikiem wirren (mieszać, plątać), ten zaś nawiązuje do irren (błądzić) oraz Irrtum (błąd). Rzeczownik tytułowy w tekście powieści pojawia się mniej więcej w połowie tekstu, potem wraz ze słowami pokrewnymi występując ponad trzydzieści razy. Mniejsza z tym, że „niepokój" nie jest słownikowym odpowiednikiem Verwirrung, przede wszystkim chodzi bowiem o to, że „niepokój" i pochodne źle „pracowały" w tekście przekładu, gubiły coś z tekstu oryginału. W związku z tym zacząłem próbować „konfuzji", ale i to słowo nie lepiej się spra wiało, stanęło więc ostatecznie na „gmatwaninach" i jako Gmatwaniny wychowanka Törlessa tłumaczenie wysłałem do Wydawnictwa.

Otrzymałem odpowiedź, iż stanowczo obstaje ono za tym, aby utrzymać tradycyjny tytuł. Tak więc musiałem przystać na Niepokoje wychowanka Törlessa, tyle że w przypadku takiego tekstu jak powieść Musila nie mogło chodzić o zmianę jednego słowa; w stosunku do mojej pierwotnej wersji zmienić się musiała cała ich rodzina, ale, co więcej, zmienić musiałem też wszystkie terminy pierwotnie jako „zaniepokojenie", „niepokoić", „niepokój" − występujące jako odpowiedniki niemieckich Beunruhigung, beunruhigen, Unruhe.

Tytuł oryginału

Die Verwirrungen des Zöglings Törless

Copyright © for the Polish translation

by Zysk i S‑ka Wydawnictwo s.j., 2015

All rights reserved

Redaktor

Magdalena Wójcik

Projekt graficzny okładki

Agnieszka Herman

Wydanie I w tej edycji

ISBN 978-83-7785-727-4

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com