14,99 zł
Lady Isobel marzy o swobodzie i niezależności. Od dziecka poddawana jest surowej dyscyplinie szkoły przyklasztornej. Przyuczana do roli damy i przykładnej żony hrabiego Luciena d’Aveyron wyczekuje dnia, w którym spotka narzeczonego i rozpocznie nowe życie.Rzeczywistość po ślubie okazuje się jednak inna. Hrabia traktuje ją chłodno, wymaga od niej posłuszeństwa i mnoży zakazy. Isobel przeciwstawia się i manifestuje swoją niechęć.Nie wie, że Lucien w ten sposób chroni ją przed niebezpieczeństwem…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 276
Tłumaczenie:
Październik 1173 roku, wschodnia wieża zamku Ravenshold w hrabstwie Champagne
Lucien Vernon, hrabia d’Aveyron, szturchnął ostrzem sztyletu coś, co do złudzenia przypominało wróble truchło.
− Oczom własnym nie wierzę – odezwał się, wykrzywiając usta. – Co to jest, u licha? – Obrzucił niechętnym wzrokiem walające się dookoła resztki; garstkę wyschniętych na wiór kości, kupkę motylich skrzydeł na dnie glinianego garnca, oraz moździerz pełen dziwacznie poskręcanej kory, która nikomu przy zdrowych zmysłach nie mogła się do niczego przydać. Tłuczek był wyszczerbiony, a drewniany blat stołu ledwie widoczny pod warstwą kurzu, śniętych much, kasztanów i żołędzi.
− Zasuszony nietoperz? – snuł domysły sir Raoul de Courtney. – Albo… ropucha? – Przyjrzał się podejrzliwie słoikowi z jakąś mętną cieczą. Namyślał się przez chwilę, lecz wrodzona dociekliwość w końcu wzięła górę nad obrzydzeniem.
Przez zalegające w oknie olbrzymie pajęczyny do wnętrza izby wdarły się właśnie pierwsze promienie słońca.
Raoul uniósł naczynie do światła i upuścił je z hukiem, wnet pojąwszy, co jest w środku.
− Mon Dieu! – zawołał, marszcząc nos. W jego głosie dało się słyszeć wyraźny niesmak. – Tfu! Święci pańscy! Nie dość się już napatrzyłeś? Powiadam ci, Luc, nic tu po nas. Pora się zabierać.
Vernon zerknął na kompana, dotykając dłonią blizny na lewej skroni. Stara rana dokuczała mu, odkąd dotarły do niego wieści o niespodziewanej i zgoła przedwczesnej śmierci Morwenny. Wciąż nie potrafił myśleć o niej bez emocji.
− Daruj, przyjacielu. Miałem nadzieję, że może właśnie tu znajdziemy jakąś wskazówkę. Wciąż nie wiem, dlaczego umarła. A przecie musiała być jakaś przyczyna. Ludzie nie odchodzą z tego świata ot, tak sobie. Na psa urok, przyszło mi uciec się do przekupstwa, żeby ojciec Thomas „łaskawie” przyzwolił na godziwy pochówek na cmentarzu. Imaginujesz sobie?
De Courtney kiwnął głową i westchnął ze zrozumieniem.
− Ponoć znów pojawiły się pogłoski, jakoby odprawiała gusła. Domyślasz się, kto tym razem rozsiewał plotki?
− Niestety. Łudziłem się, że się czego dowiemy, ale widać nie było nam pisane… − Hrabia Aveyron zacisnął z żalem powieki. Jego duszę przepełniał nieutulony smutek. Czemu los tak srodze go doświadcza? Gdybyż tylko zjawił się w porę… Sprawy mogłyby potoczyć się zupełnie innym torem… Nie widział jej od tak dawna… Będzie ze dwa lata… A teraz jest już za późno. Nic nie wróci jej światu. – Wyrzuty sumienia ścisnęły go za gardło niczym mosiężna obręcz. – Niech cię nie zwiedzie to, coś tu zobaczył – rzekł, spoglądając wymownie na stół i zgromadzone na nim utensylia. − Żadna z niej była czarownica.
− Nie frasuj się. Wiem przecie.
− Zadręczała się, ot i wszystko. – Lucien pociągnął nosem i wypuścił głośno powietrze. Całe wnętrze przeniknęła ostra woń stęchlizny i… śmierci. Zdało mu się, że tu, w zachodniej wieży, czas jakby stanął w miejscu, a wszystkie sprzęty pokryły się bielmem rozkładu. – Dawniej taka nie była… Nie poznałbyś jej…
− I owszem, słyszałem, że inne dziewki ongiś zazdrościły jej urody.
− Nie inaczej. Śliczna była jak z obrazka. Żałuj, żeś jej nie widział, nim poszliśmy do ołtarza. Powiadam ci, panna jak malowanie.
− Znany jesteś z tego, że czarną magię masz za nic, bracie, ale coś mi się widzi, że Morwenna rzuciła na ciebie urok.
Vernon parsknął śmiechem.
− Byłem wtenczas ledwie chłopięciem. To i nie dziwota. Piętnaście wiosen to jeszcze nie wiek męski. Zresztą, czy to ja jeden dałem się omotać pięknym licom? Ty sam, o ile mię pamięć nie zawodzi…
De Courtney uniósł dłoń, aby go powstrzymać.
− Cóż, nie mogę zaprzeczyć, ale sza o tym. Po cóż zaraz wywlekać tak stare dzieje? – Wzdrygnął się, spojrzawszy na zebrane przez Morwennę „narzędzia magii”. – Niczego więcej tu nie znajdziemy. Radziłbym ci puścić z dymem cały ten kram. Lady Isobel nie powinna tego oglądać.
− Bez obaw. Ma zjechać do Ravenshold dopiero za trzy niedziele z okładem. Dość będzie czasu, aby wszystko uprzątnąć.
− Skoro o niej mowa… Zresztą, mniejsza o to, powiem ci, gdy stąd wreszcie wyjdziemy.
Hrabia spróbował uporządkować myśli. Na koniec doszedł do wniosku, że trzeba będzie zrobić jeszcze wiele rzeczy, nim zamek będzie jako tako gotowy na przyjęcie nowej pani. Innymi słowy czekało go mnóstwo pracy.
− W pierwszej kolejności wolałbym zaprowadzić porządek w westybulu i alkierzach.
− I w kuchni, mam nadzieję – przypomniał na wszelki wypadek Raoul. – Chodźmy już. Cuchnie tu jak w piekle. I spal ten chlew, powiadam raz jeszcze.
− Spokojna głowa, spalę. Ale najpierw upewnię się, że zgon Morwenny nie był dziełem przypadku.
− Tfu! Też wymyśliłeś! − zaoponował gwałtownie de Courtney. − Wiesz przecie, że to był przypadek. Pomnij na to, co mówił Arthur. Nie miał w tym względzie żadnych wątpliwości. I pamiętaj, że nie wszystko zawsze da się wyjaśnić. Są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Tak to już nasz Wszechmogący urządził. I choćbyś wywrócił to miejsce do góry nogami, niczego nie znajdziesz. Chyba tylko nieziszczone marzenia zmarłej. Jako żywo, winieneś skupić swoje wysiłki gdzie indziej. Sam zresztą wiesz najlepiej.
Lucien skrzywił się, lecz w duchu przyznał mu rację. Panna, z którą był po słowie, Isobel de Turenne, niebawem zjawi się na zamku, który nie nadaje się na dom nawet dla nędzarza, a co dopiero dla nawykłej do zbytku niewiasty. W zbrojowni i spiżarni należało uzupełnić zapasy, przedsionek trzeba będzie szorować dobrych kilka dni, w stajni zalęgły się szczury, a ogród i sad doszczętnie zmarniały. Nie zaglądał jeszcze do piwnic. Bóg raczy wiedzieć, co tam znajdzie. Wstyd się przyznać, ale w jego zaniedbanych włościach szerzył się chaos. Morwennę zajmowały widać inne ważkie sprawy. W każdym razie było coś, co nie pozwalało jej należycie doglądać gospodarstwa.
Rozejrzał się ostatni raz po izbie, którą jego zmarła żona nazywała pracownią. Pod stołem zgromadziła się sterta gruzu. Był to prawdopodobnie tynk, który odpadł ze ścian. Obok połamanego taboretu leżała sterta pożółkłego pergaminu.
− To ponure miejsce przyprawia mnie o dreszcze – odezwał się, zamknąwszy za sobą drzwi. – Miałeś rację. Morwenna pozostała wierna swoim marzeniom. Szkoda tylko, że owe pobożne życzenia nie wyszły poza tę komnatę. − I pozostały mrzonkami, które nigdy nie miały szansy się ziścić, dodał w duchu.
De Courtney zbiegł pospiesznie po schodach wiodących na dziedziniec.
− Przejdźmy się wzdłuż murów – rzucił przez ramię. – Świeże powietrze dobrze nam zrobi.
− Zgoda, ale najpierw czeka nas wyprawa do piwnic i do kuchni.
− Słusznie prawisz. Nie zaszkodzi sprawdzić, jak stoimy z zapasami wina.
W bezlitosnym świetle poranka otoczenie wydało im się jeszcze bardziej posępne. W drewnianych nieckach z wodą powstały liczne pęknięcia, tu i ówdzie piętrzyły się sterty suchych liści, a w wybrukowanym kamieniami podwórzu z daleka widać było ogromne wyrwy.
Raoul pokonał żwawo kilka stopni i podszedł do pełniącego wartę sierżanta Gregora. Hrabia Aveyron ruszył za przyjacielem, ale zatrzymał się na stronie, nie chcąc przeszkadzać w rozmowie. Z tego miejsca rozpościerał się widok na całe Champagne. W oddali rysowały się zabudowania wioski i mury kościoła. Tuż za nimi majaczyły rozległe pola, łąki oraz równiutkie rzędy winorośli. Jakie to szczęście, że rządy Morwenny nie sięgały poza mury Ravenshold. Gdyby powierzył jej także zarządzanie ziemią, ani chybi doprowadziłaby cały majątek do ruiny. Kontrast pomiędzy podupadłym gmaszyskiem a doskonale utrzymanymi gruntami był widoczny gołym okiem. Tego lata podczas żniw zebrano obfite plony. Zbiory z winnic także okazały się więcej niż zadowalające.
Nad kępą drzew nieopodal krążyło stado gawronów. Gdy Vernon spojrzał w górę na ptaki, kątem oka uchwycił ruch na gościńcu. Od strony pobliskiego Troyes w tumanie kurzu zbliżała się grupka jeźdźców. Pewnie obwoźni kupcy, przemknęło mu przez myśl. Oparłszy łokieć na blance, pozdrowił milcząco wartownika, który zasalutował i wrócił na posterunek.
Zasępiona mina de Courtneya nie wróżyła niczego dobrego.
Lucien skrzyżował ramiona na piersi i uniósł brew.
− Cóż tam znowu? Złe wieści? – dopytywał się niecierpliwie.
Raoul zawahał się.
− Niech zgadnę. Kowal nie zdąży załatać na turniej twojej przyłbicy i chcesz, żebym pożyczył ci swoją?
− Nie, nie o to idzie.
− Nie o to? Więc w czym rzecz?
Przyjaciel wciąż nie kwapił się z odpowiedzią.
− Raoul…? Mówże, co ci leży na wątrobie. Nie wystawiaj moich nerwów na próbę.
− Gregor właśnie przekazał mi nowiny z Troyes.
− I?
− I… ona już tu jest, Luc.
Vernon zamarł.
− Ona? Jaka ona?
− Jak to jaka? Rozum ci przyćmiło z tego wszystkiego? Twoja narzeczona, rzecz jasna.
Hrabia rozdziawił usta ze zdumienia.
W jednej chwili stanęła mu przed oczami scena, która swego czasu rozegrała się w opactwie Conques. Był wówczas nieopierzonym piętnastolatkiem i drżał z przerażenia na myśl o tym, jak wielkiego i podłego kłamstwa dopuścił się jego ojciec. Co gorsza, sam był zmuszony potwierdzić owo haniebne oszustwo. Lady Isobel liczyła wtedy zaledwie jedenaście lat. A jemu wstyd i poczucie winy nie pozwalały na nią spojrzeć. Zapamiętał jedynie tyle, że była drobna i szczupła. W obecności świadków przyrzekł jej uroczyście, że gdy oboje dorosną, pojmie ją za żonę. Uczynił to, choć nie był pewien, czy kiedykolwiek zdoła dotrzymać słowa.
− Isobel? – zapytał, wciąż nie dowierzając własnym uszom. – Tu? W Troyes? – Przeczesał dłonią włosy. – Nie, nie może to być! Do diaska! Przecie miała przyjechać później! Znacznie później! Za trzy niedziele z okładem! I cóż ja teraz pocznę?
− Hm… trudna rada… nie przeczę… – mruknął de Courtney. – Przybyła do wioski wczoraj i, jak mniemam, zechce się z tobą jak najprędzej zobaczyć. Ale nic to, bracie, nie z takich to wychodziliśmy opałów.
− Do stu tysięcy diabłów! – zaklął szpetnie Vernon. – To ostatnia rzecz, jakiej mi teraz trzeba. Boże wszechmogący, i za cóż mnie to spotyka? Jakże mam jej pokazać Ravenshold w takim stanie? Nie godzi się, by… − Tętent kopyt przerwał jego ognistą tyradę. – Przeklęci kupcy… Że też zachciało im się wizyt akurat teraz. Tfu! – Zerknął na kompana i dodał stanowczo: − Panna de Turenne nie może zobaczyć tego miejsca.
− Naturalnie, twoja wola. Uznałem wszakże, że powinieneś wiedzieć o jej przyjeździe. Zatrzymała się w opactwie Notre-Dame-aux-Nonnains.
− Niech ją licho porwie! Czemu tak jej spieszno mnie zobaczyć? – W głosie hrabiego słychać było niejakie przerażenie.
Raoul wzruszył ramionami.
− Przecie po śmierci Morwenny sam po nią posłałeś. Więc miesiąc w tę czy we w tę, nie robi chyba różnicy.
− I owszem, posłałem, ale w piśmie do wicehrabiego Gautiera zaznaczyłem wyraźnie, że Ravenshold będzie gotowe na przyjęcie jego córki nie wcześniej niż z początkiem adwentu.
− A mnie się zdaje, że nie tylko zamek nie jest gotowy na jej przyjęcie. Ty sam masz z tym o wiele większy kłopot.
Lucien zmrużył powieki i łypnął groźnie na przyjaciela.
− Pleciesz banialuki, ot co.
− Ja plotę? Zawsze mówię z tobą szczerze, jak na spowiedzi, boś mi droższy niż brat rodzony. Słuchaj tedy, co ci rzeknę. Wypełniłeś swoją powinność wobec Morwenny. Niejeden na twoim miejscu postąpiłby zgoła inaczej. Ale teraz basta. Nie warto rozpamiętywać dawnych dziejów i rozdrapywać starych ran. Zasługujesz na więcej. Zasługujesz na to, aby dokonać żywota w szczęśliwym stadle, na to, by cieszyć się potomstwem z zacną i miłą twemu sercu połowicą u boku.
− Wolne żarty. Ty sam nigdy nie byłeś żonaty, a twierdzisz, że życie w małżeństwie to wieczna idylla? Skąd niby możesz to wiedzieć?
− Powiadam ci, odpuść sobie wreszcie – rzekł z powagą de Courtney, położywszy hrabiemu rękę na ramieniu. – Zrobiłeś dla niej, co mogłeś. Ba, uczyniłeś więcej, niż każdy inny zwykły śmiertelnik chciałby uczynić. Jak najrychlej ruszaj zatem do Troyes i spotkaj się z panną de Turenne. Nie odkładaj tego na później. Przekonasz się, że twoja przyszła żona w niczym nie przypomina poprzedniej. Wręcz przeciwnie. Lady Isobel wyrosła na uroczą młodą damę. Masz na to moje słowo.
Vernon zmarszczył brwi.
− Skąd ta pewność? Widziałeś ją?
− A jakże, widziałem. W ubiegłym roku w opactwie Conques. Tuż przed śmiercią jej matki. Oj, było na czym oko zawiesić.
− Czemuś nic nie powiedział?
− Właśnie mówię. A wcześniej nie było po co. Ja nie z tych, co to strzępią język po próżnicy. Wiedziałem, że za nic nie opuścisz Morwenny, to i milczałem.
Hrabia miał mętlik w głowie. Rady de Courtneya jak zwykle okazały się słuszne. W istocie potrzebne mu było potomstwo, a zwłaszcza syn, który odziedziczyłby po nim tytuł i majątek ziemski. Czuł, że jest gotów do kolejnego ożenku, nie spodziewał się jednak, że dojdzie do tego tak szybko. Isobel ani chybi będzie oczekiwała wyjaśnień. W końcu od momentu ich zrękowin minęło aż dziewięć lat. Na pewno wielekroć zadawała sobie pytanie, dlaczego kazał jej czekać na siebie tak długo. Nie miał pojęcia, jak w taktowny sposób powiedzieć jej prawdę. Nie spodoba jej się to, co usłyszy, a on będzie miał poczucie, że zdradza Morwennę.
− Tak czy owak, miłość nie wchodzi w rachubę – pomyślał na głos. – Raz już zakochał się na umór. Zawierzył wielkiemu uczuciu, a potem cierpiał przez to katusze. Poprzysiągł sobie wówczas, że już nigdy, ale to nigdy nie da się omotać żadnej, nawet najbardziej urodziwej dziewce. – Wypełnię wolę ojca i poślubię pannę, którą dla mnie wybrał. Potrzebuję dziedzica, więc spłodzimy potomstwo, ale na tym koniec. Nie będzie żadnych amorów ani wielkich obietnic.
Raoul przechylił głowę na bok i przyjrzał się uważnie przyjacielowi.
− Skoro tak twierdzisz… cóż, przyszłość pokaże. Tymczasem miej na względzie, że Isobel będzie chciała się z tobą zobaczyć. Prawdopodobnie jeszcze dzisiaj.
− Dzisiaj?! Zgroza! Morwenna dopiero co ostygła w grobie!
‒ Dzielisz włos na czworo. Pochowałeś ją już jakiś czas temu. Z pewnością nie jest za wcześnie, by myśleć o ponownym ożenku.
‒ Zapominasz, że ją okłamałem, a potem haniebnie zaniedbałem. Co jej powiem, kiedy zapyta, czemu tak długo nie dawałem znaku życia?
‒ Cóż… jakoś jej to wynagrodzisz. Wdzięku ci nie brakuje. ‒ De Courtney posłał mu szeroki uśmiech. ‒ W każdym razie kiedyś miałeś go pod dostatkiem.
‒ Nie pora na zbytki, to poważna sprawa…
Jeźdźcy zbliżali się już do wrót. Do licha, pomyślał hrabia, posłyszawszy beztroski, niewieści śmiech. Domokrążca przywlókł ze sobą żonę! Tylko tego brakowało.
‒ Jestem ci ogromnie zobowiązana, Pierre ‒ odezwała się rozentuzjazmowanym głosem. ‒ Ożywcza przejażdżka podziałała na moje nerwy jak balsam. Zwłaszcza po wczorajszym. Kapitan Simund nalegał, byśmy posuwali się w ślimaczym tempie.
‒ Do usług, milady ‒ odpowiedział po chwili jakiś mężczyzna, zapewne Pierre.
Milady? Milady?! Masz babo placek. A więc to jednak nie kupiec i jego kompania.
‒ Dotarliśmy do celu? ‒ dopytywała się niecierpliwie nieznajoma. ‒ To właśnie jest Ravenshold?
‒ W rzeczy samej.
Raoul spojrzał na przyjaciela.
‒ Zdaje się, że za moment będziesz miał sposobność podejmować pierwszych gości.
‒ Boże uchowaj. Żywej duszy tu nie wpuszczę, choćby mnie mieli przypiekać. W tym chlewie nie godzi się przyjąć nawet świni.
De Courtney wychylił się przez blankę.
‒ A niech mnie! ‒ mruknął pod nosem, nie kryjąc rozbawienia.
‒ Co znowu?
D’Aveyron wyciągnął szyję i spojrzał w tę samą stronę. Jego gościem okazała się jakaś jasnowłosa młódka, podróżująca w eskorcie czterech zbrojnych. Czwórka uzbrojonych po zęby mężczyzn do pilnowania jednej panny? Musi być jakąś ważną osobistością…
Wpatrywała się w zabudowania z taką uwagą, jakby nigdy wcześniej nie widziała murów zamku.
Miała na sobie suknię w kolorze burgunda i była więcej niż ładna. Choć głowę zasłaniał jej czepek, kilka złotych pasm wymknęło się spod welonu i ułożyło w urocze loki wokół rumianych policzków i różanych warg. Jej zielone oczy błyszczały niczym szmaragdy w oprawie ciemnych brwi i rzęs. Zajrzał w nie tylko przelotnie, ale z miejsca pomyślał, że można w nich utonąć. Klacz, której dosiadała, wyglądała na czystej krwi araba.
Raoul chwycił go za ramię i pociągnął w tył.
‒ Czego się znowu ciskasz? Szaleju się najadłeś?
‒ Próbuję oszczędzić ci wstydu. Jeśli nie jesteś gotów podejmować gości, lepiej się skryj. Nie chcesz chyba, żeby cię spostrzegli?
‒ Pierre ‒ rozległ się ponownie głos przyjezdnej. ‒ Zasięgnijmy języka, wartownik będzie wiedział, czy zastaliśmy lorda d’Aveyrona w domu.
‒ Tak jest, jaśnie pani.
Cała grupa zawróciła konie i cofnęła się ku pełniącemu wartę Gregorowi.
Vernon wyprostował się i popatrzył za nimi.
Dziewczyna, o dziwo, jeździła konno okrakiem, po męsku, a w dodatku sprawiała wrażenie urodzonej w siodle.
‒ Całe szczęście, że zawczasu kazałem odprawiać wszystkich z kwitkiem ‒ mruknął z zadowoleniem hrabia.
‒ Bardzo rozważne posunięcie ‒ odparł z kpiną de Courtney. ‒ Zwłaszcza w tych okolicznościach… ‒ dodał, na próżno usiłując zachować powagę.
‒ Jakich niby okolicznościach? Nie pojmuję, o co ci idzie… ‒ D’Aveyron zerknął podejrzliwie na kompana, a potem jeszcze raz na niedoszłych gości, którzy właśnie wyruszali z powrotem ku Troyes. ‒ Hm… trzeba przyznać, że to wyjątkowej urody dziewka… Tak, w rzeczy samej.
W odpowiedzi usłyszał za plecami głośny chichot.
‒ Coś ty taki wesół? Nie spodobała ci się?
‒ Najważniejsze, żeby tobie przypadła do serca.
‒ Pleciesz androny. Nic a nic z tego nie rozumiem. Mówże otwarcie, nie jestem w nastroju do błazeństw.
‒ Ty naprawdę jej nie pamiętasz! A to ci dopiero. Nie poznałeś jej!
‒ Nie poznałem? Bredzisz jak w gorączce.
‒ Owa panna, której uroda wprawiła cię w taki zachwyt, to nie jakaś tam panna, ale prawdziwa dama.
‒ Zaraz, twierdzisz, że ją znasz?
‒ Naturalnie, że ją znam. Ty zresztą też ją znasz. W każdym razie powinieneś znać.
Lucien miał nieodparte przeczucie, że nie spodoba mu się to, co za moment usłyszy.
‒ Luc, przecie to twoja pani, Isobel de Turenne. Widziałem ją tylko raz, ale od razu pomyślałem, że to niepokorna dusza.
Hrabia popatrzył jeszcze raz na drogę, ale zobaczył jedynie tuman kurzu. Po jeźdźcach nie było już śladu.
‒ Isobel… ‒ wymamrotał niewyraźnie. ‒ Diabli nadali. Mówisz, że gdzie się zatrzymała?
‒ W opactwie Notre-Dame-aux-Nonnains. Sam widzisz, jak bardzo jej spieszno cię poznać. Wypada się z tego cieszyć. Porzuć tedy ponure myśli i chwyć byka za rogi. Te twoje wyrzuty sumienia nikomu nie przyniosą żadnego pożytku, a panna dość się już na ciebie naczekała. Dziewięć lat to kawał czasu.
Vernon pogładził się dłonią po karku.
‒ Wyznam, że mocno zbiła mnie z pantałyku. Nie spodziewałem się… ujrzeć jej tak prędko. Teraz wszystkie moje plany wezmą w łeb. Miałeś rację, chyba nie jestem gotów… Co też jej strzeliło do głowy?
‒ Cóż, przypuszczam, że ojciec wyprawił ją z domu zaraz po otrzymaniu twojego listu. Chciał się jej jak najrychlej pozbyć. Zresztą nie dziwota.
D’Aveyron poderwał głowę i spojrzał na przyjaciela.
‒ Jakże to? Czyżby coś z nią było nie tak? ‒ Zmiłuj się, Ojcze Przenajświętszy, i nie skazuj mnie na kolejną „felerną” żonę, pomyślał gorączkowo. Nie chcę następnej Morwenny…
‒ Ależ skąd. Jak na mój gust, dziewka ma wszystko na swoim miejscu. Tyle że od jakiegoś czasu stoi ojcu na zawadzie. Gdybyś pisywał do de Turenne’a regularnie, pewno byś wiedział, że stary niedawno się ożenił. Jego nowa żonka, jak mniemam, pragnie mieć całe gospodarstwo dla siebie… A może zwyczajnie nie przepada za pasierbicą? Któż to może wiedzieć?
‒ Ach tak… pojmuję.
Raoul cmoknął ze współczuciem.
‒ Bidulka, przegnana z domu przez nieczułą macochę. Żal serce ściska. A teraz jeszcze i ty przepędziłeś ją na cztery wiatry, boś sobie ubrdał, że Ravenshold odrobinę podupadło.
‒ Odrobinę podupadło?! Dobre sobie! Mówisz, jakby to była błahostka, zwykła igraszka! ‒ Luc nie posiadał się ze złości. Nie znosił czuć się przyparty do muru, a tak właśnie się czuł, za sprawą narzeczonej, która umyśliła sobie zjawić się w jego życiu trzy tygodnie za wcześnie.
‒ Domyślam się, że wybierzesz się do Troyes jeszcze dzisiaj?
‒ Idź do diabła, de Courtney! Po co pytasz, skoro znasz odpowiedź? ‒ Hrabia odwrócił się na pięcie i pomaszerował na dziedziniec. Nie musiał się nawet odwracać. I bez tego wiedział, że Raoul szczerzy się jak głupi do sera. Nie ma to jak pośmiać się kosztem przyjaciela.
Tytuł oryginału: Lady Isobel’s Champion
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2013
Redaktor serii: Dominik Osuch
Opracowanie redakcyjne: Barbara Syczewska-Olszewska
Korekta: Lilianna Mieszczańska
© 2013 by Carol Townend
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2015
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżone.
Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-1109-3
ROMANS HISTORYCZNY – 418
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com