Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„NieUrodziny” – pierwsza powieść z serii „Mroczne Opowieści” – to na nowo opowiedziana historia o Alicji w Krainie Czarów.
Alicja różni się od innych osiemnastoletnich mieszkanek Kexfordu z czasów wiktoriańskich – woli zgłębiać tajniki fotografii, niż uczestniczyć w nudnych popołudniowych herbatkach. Pewnego dnia, gdy dziewczyna wywołuje najnowsze zdjęcia swych sąsiadów, zamiast nich na negatywach pojawiają się dziwnie znajome postacie. Jest w nich jednak coś niepokojącego… Alicja wraca do Krainy Czarów, by obalić okrutne rządy Królowej Kier i odnaleźć swoje miejsce w obydwu światach: tym magicznym i tym rzeczywistym. Czy jej się to uda i czy zdąży, zanim skończy się Czas?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Subtelna uwaga Drogi Czytelniku!
Jak się zapewne domyślasz, książka ta jest teatrem absurdu.
To powiedziawszy, należy przypomnieć, iż Szalony Kapelusznik jest postacią fikcyjną i nie wpasowuje się w konwenanse naszego świata.
Gwoli przypomnienia: rtęć jest śmiertelną trucizną.
Podobno kapelusznicy w dziewiętnastym wieku naprawdę popadali w szaleństwo ze względu na długotrwały kontakt z rtęcią wykorzystywaną w procesie produkcji kapeluszy i cierpieli z powodu efektów przewlekłego zatrucia tą substancją.
Do dzisiaj nie wolno spożywać ryb z wielu jezior i rzek Ameryki, właśnie z powodu zalegającej w dennym mule śmiercionośnej rtęci, rezultatu zanieczyszczenia toksycznymi odpadami przemysłowymi.
Kapelusznik w tej książce pije rtęć.
Jednak Ty, drogi Czytelniku, nie możesz.
Zabiłoby cię to.
L. Braswell
Rozdział pierwszy
Promienie porannego słońca wesoło tańczyły na oklejonych tapetą ścianach równie wesołej sypialni. Nocą spadł deszcz, taki porządny o wielkich kroplach, dzięki czemu dzień wstał wymyty i radosny. Wpadające przez otwarte okno powietrze było chłodne i rześkie, pobudzające do działania. Stadko wróbli, które jeszcze niedawno dzieliły gniazdo, świergotało do siebie tak zawzięcie, że prędzej czy później musiało się to skończyć wspólnym odlotem lub ptasią awanturą.
Nawet dudnienie solidnych obcasów pani Anderbee piętro niżej brzmiało raźniej i bardziej energicznie.
Leżąca spokojnie w swoim łóżku dziewczyna, której złote włosy rozsypane na poduszce tworzyły wokół twarzy i szyi niemal anielską aureolę, została wyrwana ze snu przez natłok tych wszystkich radosnych dźwięków. Otworzyła oczy, a długie złote rzęsy zafalowały jak łan pszenicy na wietrze.
– Dzisiaj – rzekła Alicja – jest idealny dzień na przygodę!
Uśmiechnęła się szeroko, rozkoszując się przez chwilę swoją decyzją, po czym wyskoczyła z łóżka. Dina, kotka równie humorzasta co nieskłonna do uznania wspaniałości dnia, przeciągnęła się w miejscu (tam gdzie uprzednio znajdowały się ciepłe nogi jej pani), po czym zamknęła starcze oko i niemal od razu powróciła do krainy snów.
– Przepraszam, staruszko – powiedziała Alicja i pocałowała ją. – Ale wiesz, tempus fugit, czas na nikogo nie czeka!
Oczywiście, biorąc pod uwagę, jakie były to czasy, poszukiwaczka przygód nie mogła wybiec na dwór tak po prostu w samej koszuli. To byłoby nad wyraz gorszące. Toteż Alicja rozpoczęła mozolny proces nakładania na siebie kolejnych warstw odzienia, tak aby móc ukazać się światu jako dobrze ułożona, młoda angielska dama. Ostatecznie jej strój składał się z:
Pantalonów sięgających aż do kolan.
Krynoliny, która wyglądała jak skrzyżowanie słomianego ula i ptasiej klatki. Składała się z coraz to większych kół schodzących od talii aż do łydek. Dzięki niej wierzchnia spódnica opadała ku ziemi jak wielki dzwon, którego sercem były nogi dziewczyny.
Gorsetu, którego sznurówek, pomimo panującej mody i nacisków rówieśnic, nie zaciskała bardzo mocno. Zarówno Alicja, jak i jej siostra zgadzały się, że była to absurdalna moda. Jej talia i bez tego prezentowała się wcale nieźle, więc gorset pełnił jedynie swoją podstawową funkcję: utrzymywał plecy w linii prostej oraz kobiece atrybuty na swoim miejscu.
Koszulki.
Halki.
Sukni wierzchniej uszytej z ładnej, lekkiej bawełnianej tkaniny w biało-niebieską krateczkę.
Wdzianka i kapelusza.
Wreszcie torby na aparat.
Alicja włożyła to wszystko na siebie najprędzej, jak umiała, i zbiegła po schodach niemal w podskokach jak mała dziewczynka, a nie osiemnastoletnia panna… w ostatniej chwili przypominając sobie – zresztą za późno – że nie powinna tupać.
– Alicjo! – rozbrzmiał przenikliwy kobiecy głos. Oczywiście była to Matylda, jej siostra.
Cóż, skoro została odkryta, może w sumie zjeść śniadanie.
– Dzień dobry, matko, ojcze, siostro – powitała rodzinę uroczyście, z gracją wkraczając do jadalni.
Wszyscy byli zgromadzeni na jednym końcu długiego stołu jak wyrafinowane wiewiórki: rozbijali jajka na miękko, smarowali tosty dżemem, popijali kawę lub herbatę i ogólnie wyglądali na całkiem zadowolonych, siedząc tak w eleganckim, wypełnionym bibelotami pomieszczeniu. Matka dziewczyny nastawiła pulchny i wciąż jeszcze różowy policzek do pocałunku, więc Alicja spełniła jej życzenie. Twarz ojca w dużej części skrywała gazeta, więc powitalny całus córki ledwie musnął jego bokobrody.
Siostrę poklepała tylko po ramieniu, jakby strzepywała z niego łupież.
– Wyszłaś za mąż? – spytał zza gazety ojciec.
– Nie, papo.
– Trafiłaś do kozy?
– Nie, papo.
– Hmm. No dobrze. – Tu potrząsnął gazetą, żeby ułatwić sobie przewrócenie strony, po czym kontynuował lekturę o wydarzeniach w dalekich krajach, co lubił najbardziej.
– Czy jesteś pewien, że to dobrze, papo? – spytała Matylda. Była piękna, choć urodę miała surową, nieco nawet odpychającą. W przeciwieństwie do jasnych pukli siostry jej włosy, oczy i rzęsy były bardzo ciemne. Miała na sobie suknię brunatną i ponurą, która ostro kontrastowała z wesołą, biało-niebieską sukienką Alicji. Jednak jeśli zechciałyby kiedyś pojawić się razem – no i gdyby Matylda w ogóle miała chęć zająć się własnym wyglądem poza uczesaniem włosów – mogłyby zawojować całe miasteczko Kexford.
Nie to, żeby Alicja miała ochotę podbijać Kexford. Ale jednorazowo mogłaby to być świetna zabawa.
– Wiesz, ma już osiemnaście lat – ciągnęła Matylda, z uwagą rozprowadzając po toście dżem.
– A ty masz, o ile się nie mylę, dwadzieścia sześć – przypomniała jej matka.
– Ale ja mam perspektywy!
– Tak, tak, oczywiście, że masz – zgodziła się szybko ugodowym tonem.
– Ja chętnie zatrzymam moją małą Alicję tak długo, jak to tylko możliwe – odezwał się zza gazety ojciec. – Nie wtrącaj się w to.
– Mój drogi przyjaciel, pan Headstrewth, ma przyjaciela, Richarda Coneya – zwróciła się do siostry Matylda, ignorując rodziców. – Zdaje się, że wspominałam ci o nim kilkakrotnie. Chyba nawet raz go spotkałaś? Bardzo bystry młody człowiek. Przystojny. Z wielkimi perspektywami. Już pracuje przy kampanii wyborczej Gilberta Ramsbottoma. Zaprosiłam go…
– Och, to brzmi cudownie, niezwykle fascynująco, koniecznie informuj mnie na bieżąco, co tam u niego, bez wątpienia! Dzień dobry i do widzenia!
Alicja puściła oko do matki, która starała się zachować powagę.
Potem uśmiechnęła się szeroko i obróciła na pięcie. Matylda prychnęła i wróciła do śniadania, ale wtedy zorientowała się, że jej starannie pokryty masłem i dżemem tost zniknął.
Alicja wędrowała słoneczną ścieżką, delektując się zrabowanym, tak profesjonalnie posmarowanym tostem. Wytarła usta i policzki jak kot, wierzchem dłoni, po czym uniosła twarz do słońca i rozkoszowała się ciepłem jego promieni. Oczywiście tylko przez chwilę, zanim zdołały wyrządzić jakąkolwiek szkodę jej cerze. Poprawiła kapelusz i…
– Ojej!
Zapomniała rękawiczek.
– Na moje wąsy i futro – westchnęła. – Jednak zupełnie nie jak dobrze ułożona panienka.
Nagle ogarnęło ją dziwne uczucie. Trochę jakby smutek, ale nie do końca. Nie była to jednak nostalgia. Była w nim złocista kropla szczęścia, ciepła i rozkoszna jak promienie słońca. Wspomnienie dawnych marzeń tak dobrze znanych, że niemal wytartych niczym najwygodniejsza poduszka, której nie ma się serca wyrzucić.
Kraina Czarów.
Szczegóły dawno już zatarły się w jej pamięci, ale uczucia pozostały: przygoda, magia, fascynujące stworzenia. To prawda, że nie wszystkie jej przygody w Krainie Czarów były miłe lub bezpieczne. Również nie wszyscy, których spotkała, okazali się sympatyczni czy uprzejmi. Niektóre kwiaty w Krainie Czarów były wręcz drapieżne.
I jeszcze Królowa Kier! Ona chciała Alicję zabić! „Ściąć jej głowę!”, te słowa wciąż wywoływały u dziewczyny zimny dreszcz.
Ale…
Nigdy więcej nie miała już podobnego snu.
– Głupota i absurd – stwierdziła Alicja, kręcąc głową. – Jest taki piękny dzień! Trzeba znaleźć magię tutaj, na miejscu!
Tutaj oznaczało Kexford, urocze miasteczko pełne profesorów, starych hal, wspaniałych zielonych parków i połyskujących kanałów. Były tam lśniące białe drogi, wiekowe kamienne budynki i ogrody tak maleńkie i jasne, że niemal mieniły się jak klejnoty. Wszystko było na tej uświęconej ziemi stare i w idealnym porządku. Nie zaburzali tego ładu nawet półprzytomni, ale porządnie odziani studenci spieszący na zajęcia po wieczornej zabawie lub dysputach o Petrarce.
(Dom Alicji znajdował się na północ od terenów uniwersyteckich – duży budynek z ogrodami i trawnikami – dość blisko centrum, by nie być odosobnionym, ale jednocześnie na tyle daleko, żeby nie słyszeć młodzieży ryczącej „Gaudeamus Igitur” o trzeciej nad ranem).
Po przebudzeniu się z tego magicznego snu, wiele lat temu, mała Alicja oddała się przemierzaniu miasteczka w poszukiwaniu czegokolwiek, co przypominałoby jej Krainę Czarów. Nie było miejsca, w które by nie zajrzała, dzwonnicy, do której nie zdołałaby się wślizgnąć, alejki, w którą by się nie zapuściła, kiedy tylko rodzice spuścili ją na chwilę z oka. Przeszukała całe miasteczko wzdłuż i wszerz, od góry do dołu.
(Głównie na dole. Sprawdziła wszelkie królicze nory, grzyby, maleńkie gąsienice i wielkie pajęczyny, windy kuchenne i zaskakująco małe drzwiczki w domach obcych ludzi, za które naprawdę nie powinna zaglądać).
Jej drewniany kuferek-skarbczyk zawierał więcej dziwnych pamiątek, niż zwykle miewają dzieci w jej wieku: maleńkie kluczyki i buteleczki, kawałki niezwykłych herbatników, białą lewą rękawiczkę, kremową prawą rękawiczkę, kawałki papieru z zachętami Zjedz mnie oraz Wypij mnie mozolnie kaligrafowanymi raz za razem, kiedy starała się odtworzyć z pamięci widziane napisy.
Alicja nie należała do szczególnie ponurych dziewczynek – wręcz przeciwnie – ale czasem łapała się na myśli, że może to, iż nigdy więcej nie śniła już o Krainie Czarów, było po części jej winą.
„Ze wszystkich absurdalnych rzeczy to jest najbardziej bezsensowna herbatka,
w jakiej brałam udział!” „Cóż, mam dość absurdów, wracam do domu – prosto do domu”.
„O nie, proszę. Dość już tych absurdów”.
„Dość już tych absurdów”. Tak właśnie sama powiedziała. A podświadomość jej usłuchała i postarała się, by senne wyprawy dziewczynki nie były już naznaczone choćby najmniejszą dawką absurdu.
Wobec tego Alicja próbowała narysować kilka rzeczy, które dobrze zapamiętała ze swego snu (Kota z Cheshire, Białego Królika, śliczny złoty kluczyk) albo które zainteresowały ją podczas wypraw (studenta z zadziwiająco szpiczastymi uszami, ciekawą kępę mchu, obrośnięty dzikim winem mur wyglądający tak, jakby po rozsunięciu pnączy mogło ukazać się w nim przejście do fantastycznego miejsca).
– Hmm – mruknął ojciec, przyglądając się szkicom Alicji.
– W mojej rodzinie również nie miewaliśmy zdolności artystycznych – dodała matka.
– Ona faktycznie zauważa wiele… dziwacznych rzeczy. Nawet jeśli nie bardzo umie je odwzorować.
– Tak, spędza pokaźną część wolnego czasu na zauważaniu różnych rzeczy. Może coś mogłoby jej w tym pomóc… mam na myśli coś poza rysowaniem?
Wtedy właśnie na scenę wkroczyła ciotka Vivian.
Ona również nie umiała rysować, ale potrafiła rzeźbić. Prowadziła salon literacki, od czasu do czasu bywała bohaterką skandali i nosiła spodnie, jak prosta robotnica. Jej dom pełen był lamp z frędzlami, dzieł sztuki stworzonych przez jej przyjaciół, kadzidełek i aksamitów. Nie była zamężna. W zasadzie reprezentowała wszystko to, czego rodzina mogłaby spodziewać się po czarnej owcy.
Ona zaś pomagała swemu bratu i jego żonie (oraz ich córce), bezbłędnie wpisując się w tę rolę: kupiła bratanicy aparat.
Jeden z najnowszych modeli aparatu skrzynkowego marki Phoebus. Było to niewielkie cacko, łatwe do zabrania ze sobą, które nie wymagało ani statywu, ani mieszka. Bez trudu mieściło się w średniej wielkości torbie i łatwo było go wyjąć, by sfotografować wszystko, co tylko wzbudziło zainteresowanie Alicji – oczywiście, jeśli oświetlenie było odpowiednio dobre.
(Ciotka Vivian miała ciemnię, w której można było wywoływać szklane płytki; słynęła ze swoich fotografii kostiumowych robionych tradycyjnym ogromnym aparatem portretowym).
Alicja była zachwycona. W całym procesie fotografowania było coś absolutnie czarodziejskiego: światło i cień, lustra i szkło, soczewki i magicznie pojawiające się obrazy.
Nowe hobby sprawiło, że Alicja spędzała z ciotką dużo więcej czasu, co przyniosło rodzicom niejaką ulgę (niepokoili się tym jej samotnym wędrowaniem po uliczkach i zakamarkach Kexfordu), ale jednocześnie martwiło jej siostrę (która uważała, iż ciotka Vivian była jak najgorszym wzorem, nie tylko ze względu na swoją nowoczesność, ale też ekstrawagancję). Matylda niepotrzebnie się jednak obawiała; Alicja, co prawda, kochała swoją ciotkę, ale miała już osiemnaście lat i swoje własne cele, które nie miały nic wspólnego z artystami, wermutem, makiem czy spodniami.
Aparatu używała bowiem, by dokumentować wszelkie niezwykłości, jakie spotykała na swej drodze. Całe dnie spędzała na czymś, co nazywała „spacerami fotograficznymi”: na wyszukiwaniu rzeczy lub ludzi, którzy choć w najmniejszym stopniu mogli mieć coś wspólnego z magią albo dzikością, a co usiłowała uchwycić swoim aparatem. Kiedy znalazła już potencjalny temat, długo przygotowywała ujęcie, czasem stosując dodatkowe lustra czy też lampy, jeśli obiekt znajdował się w słabo oświetlonym zaułku. Wywoływała następnie te obrazy w ciemni u ciotki, po czym rozkładała je w swoim pokoju, przyglądała się im i próbowała dojrzeć w nich zaczarowany świat: w rosie migoczącej na pajęczynach, w mrocznych poddaszach, w stosie jasnych śmieci, w którym mógł się kryć poemat lub potwór, w elfich cechach małej dziewczynki o oczach jednocześnie niewinnych i wiekowych.
Nigdy nie powiedziała rodzicom (ani siostrze) o swoich wizytach w mniej bajkowych częściach Kexfordu. Ale czuła, że to właśnie tam, gdzie wszystko nie było tak idealne i uporządkowane, magia i absurd miały szansę dać o sobie znać.
Tam też wybierała się tego pięknego dnia.
Najpierw droga na południe… potem na wschód, z dala od ślicznych kampusów i irytujących studentów. Wybrała drogę obok herbaciarni pani Yao. Co prawda dzień był tak piękny, że szkoda by było spędzać go na piciu oolonga i ploteczkach, do tego była zbyt najedzona swoim kradzionym chlebem z dżemem, żeby skusić się na słodką bułeczkę. Jednak mimo to skręciła w krętą uliczkę i zadowoliła się pomachaniem i posłaniem uśmiechu kobiecie za oknem. Pani Yao odpowiedziała uśmiechem i również jej pomachała. W swoim lokalu podawała herbatę w kolorowych i różnorodnych filiżankach ze spodkami, pochodzących tak z Anglii, jak i z Chin, a nawet Rosji.
Tuż obok herbaciarni pod rynną rosła maleńka delikatna paproć, której nie było tam tydzień temu. Alicja od razu spostrzegła jej niezwykle soczystą zieleń, jej nakrapiane i elegancko nieposkręcane liście. Z pewnością była magiczna. Oceniła światło i ze smutkiem wydęła usta. Wąska uliczka była niemożliwie ciemna, a ona nie miała ze sobą ani lampy, ani nawet lustra i tylko kilka płytek do naświetlenia. Nie mogła marnować ich na najprawdopodobniej nieudane ujęcia.
– Bardzo mi przykro, młoda pani paprotko – dziewczyna dygnęła lekko. – Może następnym razem, kiedy trochę podrośniesz – powiedziała.
„Albo raczej rozciągniesz się jak teleskop”, dodała w myślach.
Następnie powędrowała dalej w stronę grupki starych budynków. Przeszła przez niskie, kamienne, łukowo sklepione przejście i znalazła się wreszcie u prawdziwego celu swej wycieczki. Kiedyś ten niewielki pusty placyk znany był jako plac Wellingtona, ale teraz wszyscy mówili tylko „Placyk”. Wiadomo było, że chodzi o ten placyk, na którym miejscowe dzieci spotykały się z synami i córkami (a czasem sierotami) imigrantów, którzy niekoniecznie byli mile widziani w ładniejszych miejscach. Alicja robiła im zdjęcia i słuchała opowieści o ich ojczyznach i podróżach do Anglii, niektóre z dzieci – zwłaszcza te młodsze – mieszały historie z baśniami z rodzinnych stron.
Dzisiaj kilkoro dzieci miało ze sobą piłkę i grało nią, wzbijając tumany kurzu. W innym zakątku trzy dziewczynki bawiły się w wyliczankę, bez kłopotu przechodząc pomiędzy angielskim, rosyjskim i jidysz. Alicja wyjęła aparat i zaczęła komponować w głowie ujęcia.
– Patrzcie państwo, toż to ta słynna Angielka, która przychodzi tu fotografować biedne, ale ładne dzieci z obcych krajów.
Alicja obróciła się na pięcie urażona zarówno słowami, jak i tonem głosu. Młody mężczyzna, niewiele starszy od niej, opierał się leniwie o wytarty pomnik armaty i posłał jej nieodgadniony uśmiech. Jego strój bardzo różnił się od tych, które nosili pozostali bywalcy Placyku. Przede wszystkim nie był dziecięcy, a poza tym był czysty i wyprasowany, szary i dość elegancki. Marynarka była doskonale skrojona, a kamizelka dobrze dopasowana. Nie miał zegarka, ale jego fioletowy krawat wyglądał na jedwabny i kosztowny. Kapelusz również był porządnie wyczyszczony. Spod niego wystawały włosy tak ciemnokasztanowe, że zdawały się niemal czarne, porządnie przycięte przy uszach i szyi. Oczy miał bursztynowe – tak jasnobrązowe, że wpadały w pomarańcz – a policzki okrywał zdrowy rumieniec.
– Proszę mi powiedzieć – kontynuował, wyciągając rękę, by pogłaskać dzikiego kota, który szybko zniknął za rogiem – czy pani mecenasi płaczą krokodylimi łzami nad portretami biedoty i ich żałosnego życia?
– Przepraszam bardzo – odparła chłodno Alicja i wyprostowała plecy, aż kręgosłup chrupnął. – Te fotografie są do mojego własnego użytku, od czasu do czasu ogląda je moja ciotka i ewentualnie kilka wybranych osób. Nie jestem jakąś pseudodobroczynną harpią żerującą na nieszczęściu bliźnich.
– Doprawdy? A co może pani wiedzieć o ich nieszczęściu? Ile w ogóle pani o nich wie? – naciskał.
Alicja spoglądała na niego chłodno przez chwilę.
– Ta dziewczynka, o tam, w kurteczce z dużym kościanym guzikiem, ma na imię Adina. Pochodzi ze sztetla zbyt odległego od Sankt Petersburga, żeby uniknął pogromów. Jej matka nie żyje, jedyną rodziną, jaka jej została, są ojciec i ciotka Sylka. – Teraz Alicja wskazała na kolejne dziecko. – To Sasza. Ma mniej więcej pięć lat i woli ser od słodyczy. Jego matka zarabia szyciem, ojciec zbiera szmaty dla papierni, a siostra umiera na gruźlicę, chociaż on jeszcze nie rozumie, co to znaczy – ciągnęła. – Nigdy nie mówię do nich protekcjonalnie i nigdy nie przekupuję ich słodyczami ani pieniędzmi, by pozowali. Jeśli coś przynoszę, to zawsze tyle, żeby starczyło dla wszystkich, i tylko dlatego, że dawanie sprawia mi przyjemność. Nawet najmniejszych z nich traktuję z taką samą uprzejmością, jakiej sama oczekuję od każdego. – Ostatnie słowo podkreśliła, rzucając nieznajomemu znaczące spojrzenie.
– Dobrze już, dobrze. – Młody człowiek roześmiał się lekko. – Przepraszam. Oskarżyłem panią, nie mając pojęcia, o czym mówię. Zachowałem się jak łotr i łajdak.
Ukłonił się, zupełnie bez ironii.
– Wybaczam panu – odparła grzecznie, ale wciąż z dystansem Alicja. – Czy mogę wiedzieć z kim mam… przyjemność rozmawiać?
– Katz – powiedział nieznajomy, uchylając kapelusza. – Abraham Joseph Katz. Adwokat w Alexandros&Ivy. Ale może się pani do mnie zwracać Katz. Do usług.
– Ja zaś jestem… – zaczęła się przedstawiać Alicja.
– Och, wszyscy tutaj znają Alicję i jej aparat – przerwał jej mężczyzna i wykonał niedbały gest ręką. – Panna Alicja we własnej osobie. Ale tak na poważnie, to musi pani zrozumieć, że te dzieci, nawet ci z nas, którzy dorastali już tutaj, nie miewają najlepszych doświadczeń z pani rodakami. Albo jest to niechęć i pogarda, albo obojętna łaska i wyzysk. Rzadko cokolwiek innego.
– Nas? Ale brzmi… wygląda… – Głos Alicji zadrżał, a przez głowę przebiegła myśl, że może zachowuje się niegrzecznie. – Wygląda pan brytyjsko.
– Urodziłem się tutaj. Moi rodzice zaś nie. – Wzruszył ramionami. – Oni ciężko pracowali zarobkowo, a ja ciężko pracowałem w szkołach. Teraz pomagam pro bono, kiedy tylko mogę. Czasem ktoś z uprawnieniami prawniczymi musi wstąpić na scenę, żeby uratować dziecko od przytułku lub rodzica od więzienia. Albo nawet czegoś gorszego. Czasem sponsor, na przykład z aparatem, chce zabrać stąd dziecko na stałe. Dla poprawienia sobie samopoczucia albo żeby pokazać innym, jaki jest hojny, albo… w celach, o których lepiej nie wspominać.
– To okropne! – powiedziała Alicja z uczuciem. – Bardzo, ale to bardzo mi przykro z tego powodu. Jednocześnie nie może pan winić mnie za działania kilku obmierzłych moich rodaków. To jakbym ja potraktowała pana źle z powodu jednego złego nasienia, które przybyło do nas z Rosji.
– Ma pani całkowitą rację – zgodził się bez wahania młody człowiek. – Zatem oferuję moją olśniewającą aparycję, jeśli zdecyduje się pani powrócić i będzie chciała sfotografować mnie. Jestem dorosły, ale jestem też dzieckiem imigrantów, i mogę legalnie wyrazić zgodę na rozsądne wykorzystanie mojego wizerunku, jeśli zajdzie taka potrzeba.
W jego tonie nie było nic niewłaściwego. Nie puszczał do niej oka ani nie akcentował sugestywnie słów. Jego uśmiech był niewinny i nawet nie przekrzywił dramatycznie głowy, jakby pozował. Alicja nie odnosiła wrażenia, że próbuje z nią flirtować, nie czuła się również zagrożona.
Było to trochę dziwne.
– Pana angielski jest lepszy niż wielu moich rodaków – powiedziała, usiłując rozgryźć, co to mogło oznaczać. – W każdym razie moich sąsiadów.
Co ona plotła! Czy to było niegrzeczne? Dorastał tutaj – sam przecież to powiedział! Oczywiście, że perfekcyjnie włada językiem!
– Cóż, adwokat, pamięta pani? Władam łaciną równie dobrze jak rosyjskim i angielskim. Quo usque tandem…1 i tak dalej. Zapewne powinienem nauczyć się też francuskiego, przynajmniej na tyle, by umieć wymawiać nazwy win.
Alicja poczuła, jak świat zaczyna wirować jej przed oczami, zupełnie jakby znów wpadała do króliczej nory. Cóż za dziwny człowiek poznany w tak dziwnym miejscu! Zwykle unikała młodych ludzi swatanych jej przez siostrę, a kiedy jej samej zdarzyło się kogoś poznać, prędko o nim zapominała. Większość była nudna i było raczej wątpliwe, by znaleźli się na tym zapomnianym placyku. Wszyscy pozwalali sobie na nieśmieszne i niesmaczne żarty oraz odniesienia do rzymskich filozofów, myśląc, że dziewczyna nie będzie wiedziała, o czym mówią.
Nigdy nie miała ochoty zrobić któremukolwiek z nich zdjęcia.
W przeciwieństwie do pana Katza.
– Nie mam ze sobą dość płytek – skłamała. Miała mnóstwo klisz u ciotki Vivian, już naświetlonych i czekających na wywołanie. I to tak naprawdę powinna robić, zamiast wędrować w poszukiwaniu przygody. – Właśnie to odkryłam, kiedy pan do mnie podszedł.
– Och, żartowałem co do tej fotografii. Po prostu poza moją wspaniałą aparycją nie mam zbyt wiele do zaoferowania, żeby wynagrodzić pani zniewagę. Powinienem nosić przy sobie paczkę słodyczy. Warto zanotować: zawsze na wszelki wypadek noś ze sobą cukierki. Może ci to kiedyś ocalić życie – zażartował, po czym dodał: – Albo, jeśli ma pani problem ze szczurami, mogę się ich dla pani pozbyć. Mam przyjaciela, który specjalizuje się w takich usługach.
– To nie będzie konieczne – odparła prędko Alicja. – Jestem pewna, że w naszych ogrodach nie ma ani jednego szczura.
– No nie wiem. Szczury bywają bardzo sprytne. Czasem potrafią zawędrować całkiem wysoko. Jeśli pozwoli się im wymknąć spod kontroli, zdarza się nawet, że jakiś zostaje burmistrzem.
Alicja nie potrafiła ukryć uśmiechu, który niemal przerodził się w prychnięcie. Oczywiste było, że ma na myśli Ramsbottoma, którego kandydaturę jej siostra i nudny pan Headstrewth tak zawzięcie popierali. Był co prawda jeszcze jeden kandydat, ale Alicja w żaden sposób nie była w stanie przypomnieć sobie jego nazwiska (nieszczególnie zapadał w pamięć, nie pochodził z żadnego znamienitego rodu, nie cieszył się poparciem żadnej partii, ani nie pisał do Tygodnika Kexfordzkiego listów o budowaniu domów, pracy przymusowej dla biedoty, pozbyciu się imigrantów i zapewnieniu policjantom większych pałek).
– Tak, zatem na mnie już czas – powiedziała Alicja i schowała starannie aparat do torby, po czym ją zamknęła.
– Proszę wrócić niedługo – poprosił Katz. – Jest pani najbardziej interesującą osobą, z jaką rozmawiałem od dłuższego czasu.
Żadnych tam „jest panienka światełkiem w ciemnościach świata”, „jaśniejącym zjawiskiem wśród ponurej codzienności”, żadnych muz, nimf ani aniołów z różanymi usteczkami, które łaskawie obdarzą wiernych wielbicieli uśmiechem. Nic z tych nonsensownych słowotoków, którymi zwykle raczyli ją mężczyźni. Poprosił ją, żeby wróciła po prostu dlatego, że chciał z nią porozmawiać.
Alicja ukłoniła się uprzejmie, gdyż zawsze warto skorzystać z norm grzecznościowych, kiedy namyślasz się nad odpowiedzią, po czym – nie wymyśliwszy niczego sensownego – bez słowa pospieszyła w stronę domu.
Rozdział drugi
Alicja szybkim krokiem opuszczała plac Wellingtona. Szybciej, niż tu przyszła, i znacznie szybciej, niż to było konieczne. Zmusiła się wreszcie do zwolnienia kroku i przybrania trochę bardziej eleganckiego tempa, po czym spróbowała uspokoić oddech (co nie było nadzwyczajnie trudne, jako że gorset i tak poważnie ograniczał możliwość głębszego nabrania powietrza). Czuła, jak policzki jej płoną, i była pewna, że przybrały powabną różaną barwę.
Nie skłamała całkowicie. Naprawdę wybierała się prosto do ciotki Vivian, żeby wywołać zdjęcia.
Miała jeszcze na tyle przytomności umysłu, żeby przejść na drugą stronę ulicy, by móc popatrzeć na wystawę „Wykwintnej galanterii Willarda”. Napis wykonany był złotymi literami, a ozdobiony srebrnymi esami-floresami. Przez szybę widać było kunsztownie ustawione jeden na drugim, jak cyrkowcy, kapelusze; pyszniły się pióra, wstążki i świecidełka. Było to coś wspaniałego – i jakoś dziwnie znajomego. Alicja zaprzyjaźniła się z panem Willardem, gdyż przypominał jej kogoś, kogo poznała we śnie; kogoś, kogo nie była sobie w stanie dokładnie przypomnieć.
Kiedy piła z nim filiżankę herbaty, serwis był jednolity, a oni siedzieli spokojnie i rozmawiali – a raczej to on mówił – o zaletach gospodarki, w której zwykli ludzie mieliby kontrolę nad środkami produkcji, a w każdym razie nad ich wykorzystaniem. Do tego opieka medyczna i prawna byłyby dostępne dla wszystkich za darmo. Bezpłatne miały być również szkolnictwo średnie i wyższe.
Choć było to nieco nużące, to jednocześnie brzmiało jak majaki szaleńca, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę, że włosy mówiącego były śnieżnobiałe i w swoim zwykłym nieładzie. On i jej ciotka od pierwszego wejrzenia przypadli sobie do gustu – nie w rozumieniu romantycznym, ale zostali serdecznymi przyjaciółmi i obecnie pan Willard stał się stałym bywalcem jej salonów.
Dzisiaj nie było go w warsztacie, ale stał przed swoim sklepem z twarzą zwróconą ku słońcu, jak główka kwiatu, i rozkoszował się ciepłymi promieniami.
– Jak się pan miewa, panie Willard? – zapytała Alicja i grzecznie dygnęła.
Kapelusznik otworzył oczy i rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.
– Ach, moja droga, raduję się tym dniem. Słońce wciąż świeci dla wszystkich za darmo, nigdy o tym nie zapominaj. Wszyscy możemy cieszyć się do woli jego ciepłymi promieniami.
– Ma pan całkowitą rację, panie Willard. Podobnie jak błękitnym niebem.
– Święta prawda, panienko! Rzeknij mi, wywołałaś już może panna to zdjęcie, które mi zrobiłaś? Nie żebym był szczególnie próżny… no dobrze, może trochę jestem. W moim wieku to doprawdy paradne! Ale bardzo chciałbym je zobaczyć i pokazać mej przyjaciółce, pani Alexandros. Ona pasjonuje się fotografią, choć może nie jest tak odważna jak ty, żeby obrać to sobie za hobby.
– A wie pan, panie Willard, właśnie zmierzam do domu ciotki Vivian. Wkrótce więc będę je miała wywołane.
– Och, to wspaniale! Przekaż też proszę pozdrowienia swej ciotce, dobrze? Powiedz jej, że mam kapelusz, który, jak mi się wydaje, szalenie jej się spodoba. Jak też ulotkę traktującą o naukowych aspektach allorodzicielstwa: sytuacji, w której nierodzic odgrywa ważną rolę w wychowaniu dziecka, na przykład siostrzenicy, która może raz na zawsze potwierdzić, że jest to układ nie tylko normalny, ale wręcz stanowiący integralną część ewolucji gatunków wyższych! Nie każdy potrzebuje całego miotu kociaków, żeby brać udział w wielkim cyklu rozwoju ludzkości.
– Allorodzicielstwo. Kociaki. Tak, oczywiście panie Willard. Dobrego dnia! – odparła Alicja i ponownie dygnęła.
– Dobrego dnia, Alicjo!
Dziewczyna powędrowała dalej ulicą przepełniona urokiem chwili, słońcem i dniem pełnym wszelkich możliwości. Nie bez znaczenia był również młody człowiek, którego właśnie poznała… On z pewnością dodawał atmosferze pewnego powabu i czaru.
W zamyśleniu zapomniała się i skróciła sobie drogę przez targ: miejsce, w którym czasem udawało się jej uchwycić fascynujące obrazy, choć znacznie częściej te uciążliwe, pełne plotkarzy zawsze mających stanowcze zdanie na temat Alicji i jej perspektyw. Mimowolnie skuliła się w sobie i zgarbiła, ale zaraz skarciła samą siebie.
– Alicjo! – upomniała się łagodnie, ale stanowczo. – Masz osiemnaście lat i nikt z dorosłych nie może już rozstawiać cię po kątach ani tyranizować.
Wzięła głęboki wdech i podziękowała sobie za przypomnienie, po czym wyprostowała plecy i z wysoko podniesioną głową zaczęła mijać kolejne stoiska z warzywami.
– ALICJO!
Ponownie oklapła.
– Dzień dobry, pani Pogysdunhow – przywitała się na tyle uprzejmie, na ile była w stanie się zdobyć. – Przyjemnego dnia, pani Pogysdunhow.
Niska kobieta o czerwonej twarzy (Pasztetunhow, jak ją dziewczyna nazywała w rozmowach z Diną) przepchnęła się ku niej, chcąc uciąć sobie pogawędkę. Wyglądała dokładnie tak samo, jak wówczas, kiedy mała Alicja umykała przed nią, gdy tylko ją dojrzała: przylizane siwe włosy upchnięte pod staroświeckim czepkiem, ciemna i równie staroświecka suknia bez krynoliny i bez modnych pończoch. Chociaż była panią dość szacownego domostwa na tej samej ulicy, przy której mieszkała rodzina Alicji, wyglądała i żyła jak ostatnia sknera, a krzyczała jak przekupka ze średniowiecznego targowiska. Pomimo to, a może właśnie dlatego, rodzice dziewczyny zatrudniali ją czasami, by opiekowała się Alicją i jej siostrą, kiedy były młodsze. Jej obiady były obrzydliwe, a oddech jeszcze gorszy. Jakoś tak się składało, że zawsze były z nią takie czy inne szkraby: czy to dzieci, czy wnuki, czy też jakieś inne młode i niewinne, a zatem nieszkodliwe latorośle jej rozległej rodziny.
– ALICJO, JAK SIĘ MIEWA TWOJA MATKA?
Teraz również solidnym chwytem trzymała pod pachą, jak piłkę, wrzeszczącego i wyrywającego się na wolność malucha.
– Dziękuję, bardzo dobrze, pani Pogysdunhow.
– CZY PRZESZEDŁ JEJ JUŻ TEN ATAK PODAGRY, KTÓRY JĄ TRAPIŁ?
– Eee, tak, pani Pogysdunhow. Dziękuję, ma się już całkiem dobrze.
– TO WSZYSTKO Z POWODU NADMIARU MIĘSA, POWIEM CI – podzieliła się konfidencjonalnym tonem starsza pani, co w jej wykonaniu oznaczało ściszenie głosu do zaledwie głośnego mówienia. – ZAWSZE WARTO PO SPOŻYCIU PIECZYSTEGO ZROBIĆ SOBIE KILKA DNI ODPOCZYNKU TYLKO NA KLEIKU LUB WARZYWACH. SIEKANA RZEPA POSTAWI NA NOGI KAŻDEGO RAZ DWA!
Alicja z trudem powstrzymała wzdrygnięcie.
– Brzmi to bardzo rozsądnie, pani Pogysdunhow. Świetna rada. Jednak teraz, pani wybaczy, spieszę do mojej ciotki, muszę też wywołać zdjęcia, które zrobiłam w zeszłym tygodniu. Jest tam również jeden pani portret.
Kobieta pokręciła głową.
– O, TWOJA CIOTKA TO PRAWDZIWA CZARNA OWCA RODZINY. ALE CÓŻ, JAK MÓWIĄ: JEDNA CZARNA OWCA PODKREŚLA BIEL POZOSTAŁYCH. PRZEKAŻ, PROSZĘ, SWOJEJ MATCE WYRAZY USZANOWANIA, A OJCU – WSPÓŁCZUCIA.
– Oczywiście, pani Pogysdunhow, przekażę.
Alicja z trudem powstrzymała się, by nie odbiec truchtem, uradowana niemal do nieprzytomności, że udało jej się tak łatwo wywinąć. Choć ich stosunki nieco się poprawiły, odkąd dziewczyna sfotografowała matronę – oczywiście z kilkorgiem dzieci – to nadal pozostała ona nieprzyjemną kobietą, która miała w zwyczaju zmuszać małe Alicję i Matyldę do czytania długich, archaicznych tekstów traktujących o zaletach… czegoś tam. Teraz dziewczyna nie była już w stanie przypomnieć sobie czego. Wzdrygnęła się jednak na samo wspomnienie niezliczonych godzin spędzonych na ślęczeniu nad książkami, w których zdania po prostu nie miały sensu.
„I które zapewne nie kosztowały baby ani pensa”, dodała w duchu, znając dobrze skąpstwo sąsiadki.
Poszła dalej i znalazła się w bardziej malowniczej części miasta. Była to okolica biedna, ale nie brakowało tu nadzwyczaj radosnych mieszkańców. Jedni byli biednymi jak mysz kościelna filozofami, którzy woleli czytać niż jeść, inni – artystami wydającymi ostatnie pensy na przybory, ale odmawiającymi wszelkiego mecenatu. Mieszkali tu również ludzie quasi-arystokratycznego pochodzenia, którzy lubili obracać się wśród artystycznej bohemy (a czasem nawet sami próbowali swych sił w tym czy owym). Do takich właśnie osób należała jej ciotka Vivian.
Dysponowała całym budynkiem, nie tylko jednym mieszkankiem, i do tego w nieco lepszym stanie niż pozostałe. Alicja zadzwoniła dzwonkiem, po czym weszła do środka. Drzwi nigdy nie były zamykane. Natychmiast zaniosła się kaszlem. Oprócz przedmiotów, których można by się spodziewać w domu artystki (lustra weneckie, wielkie i dość paskudne obrazy pokrywające niemal każdą możliwą powierzchnię, jedwabne frędzle, których starczyłoby na wyposażenie niewielkiego teatru, i inne podobne przedmioty), jej ciotka lubowała się w kadzidłach. Wszędzie porozstawiane były kadzielnice, a błękitnawy dym snuł się w powietrzu jak ciężka wełniana kapa. Alicja zrobiła kilka wdechów przez palce, żeby przyzwyczaić się do silnego zapachu, zanim pojawi się ciotka.
– Alicja.
Ciotka wyłoniła się z korytarza swoim zwykłym, nieco teatralnym krokiem i nawet klasnęła w dłonie. Miała na sobie miękkie spodnie do pół łydki, spod których wystawały lśniące szykowne buty. Do tego włożyła mięsistą, aksamitną tunikę, a na nosie umieściła niewielkie złote okularki. Jasnobrązowe włosy zebrała w kok, a ubranie osłoniła fartuszkiem, co znaczyło, że zajęta była rzeźbieniem.
Kobiety objęły się na przywitanie, a ciotka w bardzo kontynentalnym stylu ucałowała bratanicę w policzki.
– Masz trochę zaległości w ciemni – przywitała Alicję z lekkim wyrzutem, podczas gdy ona ostrożnie zdejmowała kapelusz i torbę. – Będziemy musiały popracować dodatkowo razem, jeśli chcemy zdążyć wszystko wywołać. Dobrze, że zamówiłam wszystkie odczynniki u aptekarza. Wiedziałam, że będziemy sporo ich potrzebować…
Alicja nie bardzo słuchała. Przyglądała się rozlicznym portretom porozwieszanym na ścianach, które widziała już setki razy: wieśniaków, aktorów, polityków, robotników, akuszerek, księżniczki, dziewcząt i dzieci, wszystkie utrzymane w bogatych, nasyconych barwach. Fotografia ukazywała rzeczywistość taką, jaka była, choć nie potrafiła uchwycić rumieńca na policzkach. Jeśli miałaby zrobić zdjęcie Katzowi, to nie oddałoby ono wiernie jego wyglądu, chyba że poprawiłaby je po wywołaniu różową pastelą.
– Halo, Alicjo! Dokąd to się wybrałaś? – domagała się odpowiedzi ciotka, mrużąc jasnoszare oczy, po czym pogroziła bratanicy palcem. – Wcale cię tu nie było. Bujałaś gdzieś, zupełnie gdzie indziej. O czym tak rozmyślałaś?
– Och, rozważałam różnice pomiędzy fotografią a obrazem…
Ciotka w milczeniu zmierzyła ją wzrokiem.
– Po prostu poznałam dzisiaj kogoś – przyznała wreszcie Alicja i już oczekiwała wykwitającego na jej twarzy rumieńca, co jednak jakoś się nie stało.
– Chłopca? – spytała ciotka
– Młodego mężczyznę. Adwokata. Był na Placyku razem z dziećmi. Pomaga czasem tamtym rodzinom. Jego rodzice sami byli imigrantami.
– Ach, żydowski chłopiec… Twoi rodzice będą wprost zachwyceni – stwierdziła Vivian z szelmowskim uśmiechem, po czym złapała Alicję za rękę i pociągnęła ją w głąb domu, w stronę piwnicy, gdzie znajdowała się ciemnia.
– Nie, to nie tak… – starała się wyjaśnić dziewczyna.
– Nic nie mów. Żadnych kłamstw. Tylko praca. Praca i sztuka!
Ciotka wzięła po drodze kadzidełko z mosiężnej podstawki i machała nim przed sobą, jakby oczyszczając powietrze.
Po włożeniu (większych) fartuchów obie kobiety pracowały ramię w ramię prawie w milczeniu. Ciemnia była maleńka i silnie pachniała świeżymi chemikaliami i magią. Każda z nich dobrze znała proces wywoływania zdjęć, więc obie robiły swoje, niemal przewidując ruchy towarzyszki: wlej roztwór do tego naczynia. Zanurz w nim suchą płytkę. Zanurz ją w przerywaczu. Ostrożnie ustaw płytkę do wyschnięcia. I od nowa.
Większość fotografii, nad którymi pracowały, należała do Alicji (choć było też kilka zrobionych przez jej ciotkę, zwłaszcza jedna duża, bardzo szczegółowa, przedstawiająca scenę „Śmierci Sokratesa”). Dziewczyna nie mogła się już doczekać, kiedy obejrzy je przy dziennym świetle. W przytłumionym blasku lampy z czerwonym filtrem ledwie mogła cokolwiek dojrzeć, jakkolwiek by je obracała, nawet kiedy mrużyła oczy.
Wreszcie skończyły, uporządkowały chemikalia i pozostawiły płytki do wyschnięcia na sześciu czystych i wyprasowanych ręcznikach.
– Naleję sobie odrobinę wermutu i zobaczę, czy nie uda mi się przekonać Monique, by przyrządziła nam lekki lunch – powiedziała ciotka Vivian z ciężkim westchnieniem, jakby właśnie skończyła dzień znojnej pracy. Niecierpliwym ruchem wetknęła kosmyk włosów z powrotem w kok, po czym zniknęła w oparach kadzidła gdzieś w głębi domu.
Miały odczekać około godziny, jednak zawsze impulsywna Alicja nie mogła się powstrzymać i sięgnęła po jedną płytkę, wiedząc dobrze, że gdyby ciotka ją zobaczyła, zrobiłaby jej wykład na temat tego, jak to Cierpliwość i Czas są zaginionymi bliźniaczymi siostrami innych muz; takimi, o których mało kto wspomina (w przeciwieństwie do bardziej eksponowanych jak Terpsychora czy Urania). Alicja pospieszyła do niewielkiej oranżerii przylegającej do gabinetu, gdzie było najlepsze światło w całym domu.
Portret, który chwyciła, przedstawiał panią Pogysdunhow. Dziewczyna rozpoznała fragment kanapy, na której ją posadziła, kiedy przygotowywała kadr. Nie była sobie jednak w stanie przypomnieć, czy dama na fotografii marszczyła brwi, czy uśmiechała się, ukazując oba, nienaturalnie wręcz szerokie, rzędy drobnych białych zębów. Możliwe, że wyszło jej prawdziwe arcydzieło realizmu artystycznego, a może okropna jego namiastka, której nigdy nie odważyłaby się pokazać biednej kobiecie. Czas naświetlania wynosił pół sekundy – zbyt długo, by utrzymać w jednej pozycji towarzyszące damie berbecie – toteż maluchy z pewnością wyjdą lekko rozmazane. Ale z drugiej strony, czy wszystkie dzieci nie są większość czasu lekko rozmazane ze swoimi zaślinionymi usteczkami, kocykami i puszystymi włoskami?
Alicja wślizgnęła się do pomieszczenia i niecierpliwie obróciła płytkę w dłoni, starając się jej dobrze przyjrzeć bez natychmiastowej krytyki.
Jednak gdy zobaczyła, czyj wizerunek trzyma w dłoni, oczy jej zrobiły się wielkie jak spodki.
Nie patrzyła bowiem na portret pani Pogysdunhow.
Na jej miejscu była Królowa Kier.
Rozdział trzeci
Alicja wpatrywała się w trzymaną w dłoni szybkę, gładką i cienką jak lustro, i usiłowała przekonać samą siebie, że się myli.
– To tylko złudzenie optyczne – powiedziała do siebie pod nosem, jakby chciała zakląć rzeczywistość, zbyt obawiając się prawdy.
To musiała być jakaś smuga, defekt chemiczny albo skaza spowodowana jej błędem – niewłaściwym wymieszaniem czy połączeniem roztworów. Być może w utrwalaczu był bąbel powietrza.
Jednak kiedy podniosła negatyw do światła wpadającego przez wielkie, równie kwadratowe jak jej zdjęcia okna, zrozumiała, że nie mogło być mowy o pomyłce. Okropny, podobny do chochlika stwór na środku fotografii miał głowę zbyt wielką, a uśmiech zbyt okrutny nawet jak na panią Pogysdunhow. No i nie było tam żadnych dzieci.
Do tego miała na głowie koronę.
Maleńką, dziwnie kanciastą wersję korony; taką, jaką nosiłaby postać z karty do gry, gdyby nagle ożyła. Dłonie i stopy również miała maleńkie. Zbyt maleńkie jak na jej baryłkowate ciało. Machała wachlarzem (w kształcie serca) na oglądającego, jakby chciała powiedzieć: „Tak, to naprawdę ja, nie odwracaj wzroku, okropna dziewczyno”.
Alicja zorientowała się, że wstrzymuje oddech.
Kraina Czarów.
Dokładnie jak w jej śnie.
Ale…
Czy zatem była… prawdziwa?
Alicja zastanawiała się, czy tak właśnie czuły się dziewczęta, które twierdziły, że zaraz zemdleją. W małej oranżerii było istotnie nieco duszno, ale ciepło słońca, zamiast ją przytłaczać, rozkosznie ogrzewało jej skórę, wręcz całą sobą chłonęła jego promienie.
Jednak zarówno słońce i jasność, jak i cały ten piękny dzień bladły i szarzały oraz traciły realność w obliczu dziwnego, szaro-czarnego obrazu na płytce.
Alicja zerknęła kątem oka, jakby obawiała się, że zniknie, że okaże się to tylko chwilową histeryczną ułudą, którą, niestety, na zawsze zastąpi wizerunek całkiem niefantastycznej osoby. Pogysdunhowowie stanowczo byli zbyt rzeczywistymi elementami świata, by móc ich pominąć.
Ale nie, Królowa wciąż tam była.
Dziewczyna roześmiała się i niemal zatańczyła w niewielkiej oranżerii. Jej uśmiech i wspaniałe złote włosy prawie przyćmiły panujący na zewnątrz cudowny dzień. Trzymała w dłoni Krainę Czarów!
– Niesamowite – szepnęła.
Ale…
Alicja przyjrzała się bliżej fotografii. Z jasnych, zimnych oczu Królowej ziała nienawiść. Jej uśmiech był okrutny i triumfujący i sprawiał wrażenie, jakby był w stanie pożreć całe miasta. To prawda, Królowa była złośliwa i dzisiaj zyskałaby miano „niezrównoważonej” z powodu swojego socjopatycznego pragnienia ścinania wszystkim głów. Jednak wszystko, co mówiła, wypowiadała z beznamiętną antypatią rozwydrzonego bachora bawiącego się lalkami. Nie kryło się w tym żadne głębsze uczucie w stosunku do danej sytuacji.
– Alicjo!
Dziewczyna aż podskoczyła na ten okrzyk. Ciotka szukała jej po pokojach, poruszając się z gracją i szeleszcząc miękkimi nogawkami spodni.
– Tak, ciociu Vivian?
Opuściła pokoik, a maleńka klameczka z brązu w drzwiach przypomniała jej inne maleńkie przedmioty: kluczyki, szklane stoliki, drzwiczki…
– O, widzę, że zażywasz sobie słoneczka, co? – odezwała się ciotka, obrzucając ją uważnym spojrzeniem znad okularów. – To w zasadzie zdrowo po pobycie w ciemni. Otwiera pory skóry. Proszę, przyszły do ciebie poranną pocztą.
Zaskoczona Alicja wzięła do rąk dwa listy. Kto mógłby wiedzieć, gdzie obecnie przebywa? Kto tak bardzo chciałby się z nią skontaktować i to tak oficjalnie? Do tego dwie osoby?
Niemal bez tchu otworzyła pierwszy. Przez jej podekscytowany umysł przebiegały myśli, co może być tam napisane: może zjedz mnie? Albo: wypij mnie? A może jakieś zaproszenie na bal kart? Wszystko było możliwe!
Niestety, charakter pisma natychmiast rozwiał wszelkie wątpliwości. Nadawcą okazała się jej siostra.
Moja najdroższa Alicjo,
w swym pośpiechu, by jak najprędzej udać się do Naszej Ciotki, nie pozwoliłaś mi podczas śniadania dokończyć myśli.
Z pewnością jednak ucieszy cię wiadomość, iż pan Headstrewth odwiedzi nas dziś w porze przyjmowania gości. Ponadto przyprowadzi ze sobą swego dobrego przyjaciela, pana Richarda A. Coneya, o którym wspominałam Ci również podczas śniadania.
Pozwól, że przypomnę Ci, jak pożądane cechy posiada młody pan Coney: jest bardzo wykształcony, inteligentny i czeka go świetlana przyszłość zarówno w szeregach naszej partii, jak też ogólnie w świecie. Ma platynowoblond włosy, które cudownie uzupełniać będą twój złoty blond, i jestem pewna, że stanowilibyście wyjątkowo dobraną parę.
Odwiedziny odbędą się koło południa, podana zostanie herbata ze skromnym poczęstunkiem.
Na zawsze Twoja, Matylda
– Nie – powiedziała głośno Alicja i poczuła zawód tak głęboki, że niemal przypominał ostrą niedyspozycję żołądkową. Może to jednak tylko niesmak na samo wspomnienie pana Coneya. – Absolutnie nie.
– Wcale ci się nie dziwię – stwierdziła ciotka, która czytała liścik nad jej ramieniem. – Brzmi koszmarnie i drobnomieszczańsko.
Z niemal gorączkową desperacją Alicja rozpieczętowała drugi liścik. Miała nadzieję dojrzeć tam maleńki wizerunek królika.
Niestety, nic podobnego nie zobaczyła.
Kochana Alicjo!
Bardzo Cię proszę, nie fatyguj się, wymyślając wymówkę, w którą i tak nigdy byśmy nie uwierzyli.
Przyjdź do domu. W przeciwnym razie Matylda nie da nam żyć.
Twoja kochająca matka
Vivian wydała z siebie bardzo nieeleganckie parsknięcie.
– Nieźle cię zagięła.
– Niech to gęś kopnie – zaklęła Alicja, zaciskając dłonie w pięści. – Cholerne…
– No, no, nie wyrażaj się. – Ciotka cmoknęła z lekką dezaprobatą. – Lepiej idź. W przeciwnym razie gotowi nie pozwolić ci więcej tu przychodzić.
– Ale pozostałe płytki! – zawołała desperacko Alicja. – Muszę je zobaczyć! Prawie już wyschły. Rzućmy najpierw na nie okiem…
– Będą tutaj, kiedy wrócisz. A może jeszcze lepiej: wyślę je do ciebie wieczorną pocztą albo posłańcem. Razem z twoim aparatem. Chodź, musisz się pośpieszyć, jeśli chcesz dotrzeć do domu na czas. Przecież w żadnym wypadku nie może być po tobie widać, że biegłaś.
Alicja oczywiście biegła. Biegła tak prędko, na ile pozwalały jej skórkowe buciki, gorset i krynolina. Czuła się dziwnie naga bez swojej torby z aparatem, ale jednocześnie lekka i wolna – ściskała w dłoni tylko płytkę z wizerunkiem Królowej Kier (która ostrymi krawędziami wbijała jej się w dłoń, niemal przecinając skórę). Włosy miała upchnięte w naprędce upięty kok, a ramiona rozłożyła szeroko jak skrzydła, przez chwilę oddając się wspomnieniom wolności, jaką czuła, kiedy ścigała Białego Królika i kiedy nie liczyło się nic poza tym, by go złapać.
Gdy skręciła za róg i zbliżała się do domu, zwolniła i starała się uspokoić oddech. Przygładziła też dłońmi włosy. Nie żeby naprawdę jej zależało na tym, jak zostanie odebrana, ale nie miała ochoty słuchać przykrych wymówek siostry.
Wreszcie spokojnie i powoli przemierzyła ostatnie kilka kroków i weszła do domu.
Tak jak podejrzewała, wszyscy znajdowali się już w bawialni i kiedy tylko pojawiła się w drzwiach, spojrzeli na nią wyczekująco. Mężczyźni powstali. Najpierw Corwin Headstrewth, „kawaler” Matyldy, starszy od niej o siedem lat, nieco przytłoczony stanem swego zdrowia i konta bankowego. W jasnobrązowym garniturze, ze swoimi jasnobrązowymi włosami, brwiami, a nawet skórą zdawał się być cały jasnobrązowy, jak wesoły gryzoń. Nawet kiedy nie poruszał ustami (a zdarzało się to rzadko), zdawały się one nerwowo drgać.
Obok niego znajdował się młodszy mężczyzna, który wydawał się jego absolutnym przeciwieństwem. Był tak blady, że niemal sprawiał wrażenie woskowego; miał jasnoniebieskie oczy, które mogłyby być prześliczne, gdyby nie otaczały ich czerwone powieki i prawie niewidoczne rzęsy. Włosy miał w istotnie ładnym odcieniu białego złota, ale pokryte były taką ilością pomady, że wyglądały, jakby w każdej chwili mogły się pokruszyć.
– Czekaliśmy właśnie na ciebie – odezwała się serdecznym tonem Matylda.
Miała na sobie niebieską suknię ozdobioną przy szyi materiałowymi różyczkami, w której, w jej własnej ocenie, wyglądała wyjątkowo korzystnie, i – czy to możliwe? – na twarzy miała odrobinę pudru! Matylda?!
Alicja przeniosła wzrok na matkę, jedyną osobę w pomieszczeniu, na którą warto było spoglądać. Jej twarz zdobił wesoły uśmiech, ale oczy zdawały się nieobecne, jakby wskazywały na to, jaką staruszką kiedyś się stanie. Dzisiaj jednak nie był to objaw demencji, a raczej podejścia w rodzaju: „no, jestem tutaj, ale czy nie lepiej spożytkowałabym czas gdzie indziej, może przy robótkach albo w ogrodzie?”. Ojca zaś nie było w ogóle. Nie lubił młodych mężczyzn, którzy przychodzili do jego córek. Doszedł więc do wniosku, że unikając niemiłych mu gości, uniknie nieuchronnej przyszłości.
– Tak, oczywiście – odparła Alicja. – Jak się pan ma? – Wyciągnęła grzecznie rękę do przyjaciela pana Headstrewtha.
– Richard Coney – przedstawił się młody człowiek i pocałował ją w rękę, zamiast ją uścisnąć.
Dziewczyna posłała matce spojrzenie, a ta zasłoniła usta dłonią, by skryć figlarny uśmiech, który przywodził na myśl młodą dziewczynę, którą kiedyś była. Alicja jęknęła w środku: od niej nie uzyska pomocy.
– Panienki siostra wiele mi o panience opowiadała.
– O, doprawdy – odparła neutralnie blondynka. – Jak to bardzo z jej strony.
Nikt nie zauważył braku przysłówka. Słusznie założyła, że każdy podświadomie sam sobie dopowie, co mu będzie pasowało najbardziej.
– Napijmy się herbaty – odezwała się jej matka i zadzwoniła dzwoneczkiem, który stał obok niej. – Wiem, że to trochę za wcześnie na coś konkretnego, ale pani Anderbee przygotowała właśnie tacę makaroników.
– Brzmi wspaniale, mamo – odparła Matylda.
Alicja nic nie powiedziała, gdyż właśnie usiłowała ukradkiem zerknąć na trzymaną wciąż w dłoni niewielką szklaną płytkę. Oto zmuszona była pić herbatę z dwoma najnudniejszymi – jak jej się wydawało – ludźmi na świecie, podczas gdy tam czekała na nią cała Kraina Czarów!
– Co tam trzymasz? – spytała ją siostra. – Nie podzielisz się ze wszystkimi?
– Och, to tylko fotografia, którą wywołałam u ciotki Vivian. Nie wyszła dokładnie tak, jak tego oczekiwałam – odparła Alicja i uniosła dłoń z płytką, starając się tak ją prezentować, żeby nikt nie był w stanie dobrze przyjrzeć się fotografii.
– To pani Pogysdunhow. – Bystre oczy Matyldy od razu rozpoznały znajomą postać. – I jej dwie siostrzenice. Cóż za niezwykły obiekt. Podziwiam twoje dobre serce.
Alicja zmarszczyła brwi i ponownie spojrzała na płytkę. Nie, dla niej wciąż widniała tam tylko Królowa Kier, sama jedna. Fascynujące!
– Jest panienka zatem jedną z tych osób owładniętych gorączką fotograficzną, czyż nie? – rzucił Coney, nie zadając sobie nawet trudu spojrzenia na płytkę. – Pstryka zdjęcia wszystkim i wszystkiemu?
– Wypraszam sobie. Zawsze proszę o pozwolenie. Nigdy nie ważyłabym się naruszać czyjejś prywatności.
– Richard również ma hobby – odezwał się jowialnie choć niezręcznie Headstrewth, jakby próbował współzawodniczyć w konkursie na najgorszy możliwy sposób zmiany tematu. – Pomaga drukować i rozprowadzać ulotki promujące kampanię Ramsbottoma, razem z Quagleyem Ramsbottomem właściwie zarządza tą kampanią. W przyszły wtorek nawet organizuje spory wiec!
– O, doprawdy? – odezwała się Alicja, bardzo starając się nie dać po sobie znać znudzenia.
Po chwili zwróciła uwagę na panią Anderbee, która weszła właśnie z tacą herbaty. Matka nie zaoferowała się nalać wszystkim, patrzyła tylko w roztargnieniu przez okno, rozmyślając zapewne o ptakach.
– Ramsbottom to człowiek przyszłości. Anglia się zmienia. – Coney zaczął żywo nowy temat. – Żyjemy w czasach wielkich zmian. Wszędzie rosną fabryki, powstają nowe technologie, następuje niewyobrażalny wzrost. Zmienia się nawet sama definicja pracy jako takiej. To szalenie ciekawy okres. Ale przy wszystkich tych zmianach kluczowe jest, żeby utrzymać Anglię, rozumiecie, angielską. Z angielskimi wartościami, ideałami, wreszcie obywatelami.
Alicji przez głowę przebiegła myśl, czy nagły ból u nasady nosa był oznaką migreny, podobnej do tych, które miewała jej matka za każdym razem, gdy ojciec chwytał za skrzynkę z narzędziami, twierdząc, że sam może coś naprawić.
– Ta herbata, zdaje mi się, pochodzi z Indii – odezwała się głośno, jednocześnie biorąc delikatną, malowaną w róże filiżankę z tacy, którą przyniosła pani Anderbee, i dziękując kobiecie skinieniem głowy. – Filiżanka zaś z Chin. Tkanina na suknię Matyldy przybyła z Paryża, a mój medalion został wykonany we Włoszech. Jestem pewna, że przedmioty w tym pokoju reprezentują więcej krajów, niż jest tu angielskich obywateli.
„Nie mówiąc o jednym z Krainy Czarów”, dodała w duchu.
– No i wszystko jest w najlepszym porządku – odparł skwapliwie Coney, szykując się do polemiki. Matylda i Headstrewth wymienili nieznośnie znajome porozumiewawcze uśmiechy. – Póki jubilerzy robiący medaliony pozostaną we Włoszech, a chłopi uprawiający herbatę – w Indiach. Jeśli wiecie, co mam na myśli.
– Ja z pewnością nie wiem, co ma pan na myśli – odparła Alicja ze zwodniczo niewinną minką.
– Och, może obejrzymy kilka uroczych fotografii, które Alicja zrobiła dzieciom w dzielnicy żydowskiej – zaproponowała niezbyt pomocnie matka, wskazując na ładne fotografie w srebrnych ramkach. – Bardzo lubiła te dziewczynki. Kiedy rodzina wyprowadziła się do Yorku, nadal utrzymywała z nimi kontakt listowny.
– Nie wolałaby pani raczej pokazywać uroczych zdjęć wnucząt? – spytał z wiele mówiącym uśmiechem Headstrewth.
– Och, czyżbyście wreszcie ustalili z Matyldą datę? – spytała niewinnie kobieta, upijając subtelnie łyk herbaty.
Starsza córka rzuciła jej jadowite spojrzenie, młodsza zaś niemal prychnęła herbatą przez nos.
– Tak, tak, bardzo malownicze – rzucił Coney. – Jestem pewien, że… na swój sposób… te sieroty mogą być całkiem ujmujące.
– To nie są sieroty, one są…
– Tak, tak, z pewnością. Wbiła sobie panienka do głowy, że chce je uratować, to oczywiście bardzo szlachetnie z pani strony. Ale może przyszłaby panienka na wykład, który organizujemy, by zebrać pieniądze na wiec? – zaproponował Coney. – Zapewniam, że będzie wesoło i wiele będzie można się dowiedzieć. Obecne będzie tylko wybrane towarzystwo, najbliżsi zwolennicy Ramsbottoma. On sam wygłosi przemówienie… krótkie, zapewniam… a potem odpowie na kilka pytań. Będzie można zobaczyć, jak wygląda to z naszej strony. Być może otworzy to oczy panienki na wiele kwestii. Chętnie dotrzymałbym tam panience towarzystwa.
– Och, to byłoby wybornie – odezwała się żywo Matylda. – Moglibyśmy wybrać się wszyscy razem, we czworo!
– Brzmi to doprawdy cudownie – stwierdziła Alicja. – Wieczór spędzony na słuchaniu wykładu o ksenofobii, z obszernym, jak mniemam, panelem poświęconym zaletom bycia luddystą. Niestety, mam przyjęte już na ten dzień zobowiązania.
– Nie powiedzieliśmy jeszcze nawet, jaki to dzień. – Matylda spojrzała na nią spod zmrużonych powiek.
– W rzeczy samej – zgodziła się wesoło Alicja.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Pani Anderbee poszła otworzyć.
– Tylu gości – odezwała się matka Alicji. – Może powinnam ich przyjmować częściej.
Po chwili dodała w zamyśleniu:
– Albo… może raczej wyprowadzić się gdzieś z dala od miasta.
Jednak pani Anderbee wróciła bez żadnych dodatkowych gości, zamiast tego niosła torbę Alicji i niewielką paczuszkę przewiązaną wstążką.
– Moje zdjęcia! – zawołała Alicja, podskakując wesoło i odbierając przesyłkę.
– Ech, dzieci – westchnął Headstrewth. – Zawsze pierwsze do poczty, żądne wieści od nieobecnych przyjaciół albo najświeższych nowinek. Wciąż zajęte takimi ulotnymi kontaktami…
– Najmocniej przepraszam. – Alicja dygnęła, jakby była dzieckiem, o bycie którym została oskarżona. – Czekałam na nie. Bardzo miło było pana poznać, panie Coney.
– Alicjo, wszakże nas nie opuszczasz? – spytała z niedowierzaniem Matylda.
– Obawiam się, że niestety tak. To nie może pod żadnym pozorem czekać. Powodzenia z… cokolwiek was tam zajmuje. – Alicja skinęła mężczyznom głową, po czym oddaliła się w stronę swojego pokoju.
Czy czeka ją później ciężka przeprawa? Z siostrą, a może trochę nawet i matką?
„Kto by o to dbał?”, pomyślała rezolutnie.
Rozłożyła się wygodnie na łóżku i zerwała staranie zawiązany aksamitny supełek.
Wewnątrz znajdowały się trzy fotografie: jedna miała przedstawiać pana Willarda, druga – chłopczyka imieniem Ilia, a trzecia – uroczą, powyginaną od wiatru sosenkę z parku nad rzeką.
Pan Willard, który pozował za swoim biurkiem ze stertami kapeluszy po obu stronach, z pewnością nie był tu sobą. Zamiast niego widniał…
– Szalony Kapelusznik! – niemal krzyknęła z zachwytu Alicja i od razu zalała ją fala wspomnień.
Herbatka, piosenki! Zagadki! I oto tu był, dokładnie taki, jakiego zapamiętała: niewysoki, z ogromnym nosem i głową, która była chyba tak duża jak on sam. Miał też swój wielki kapelusz z zatkniętą za taśmę równie wielką metką. Musiał stać na krześle, ponieważ górował nad biurkiem, na którym, pochylony do przodu, wspierał ręce.
Ale… był nieco obrócony, jakby coś poza kadrem zwróciło jego uwagę. Nie wyglądał też na tak szalonego jak zwykle, raczej na zaniepokojonego czymś, co zobaczył. Wyglądał tak, jakby miał zwracać się z prośbą do oglądającego, błagać go o coś, kiedy mu przerwano.
Było to bardzo dziwne – nawet jak na dziwaczną krainę – ale Alicja prędko sięgnęła po kolejną płytkę, ciekawa, co jeszcze na nich znajdzie. Ilia na zdjęciu stał się ptakiem okularnikiem, jednym z tych, które zlitowały się nad nią, kiedy czuła się najbardziej zagubiona w Krainie Czarów. W rzeczywistości chłopczyk miał bardzo wrażliwą buzię, a ptak na zdjęciu wyglądał równie empatycznie, pomimo szkieł zamiast oczu i ostrego szpica zamiast dziobu. Biegał, toteż jego pióra były nieco rozmazane.
– To naprawdę niebywałe! – powiedziała Alicja w zachwycie. – Aparat w jakiś sposób przenika świat realny i ukazuje poprzez swój obiektyw Krainę Czarów!
Byli oczywiście szarlatani, którzy korzystali z technologii fotograficznej i twierdzili, że są dzięki niej w stanie „naukowo”, za pomocą chemikaliów, świateł i luster, uchwycić na zdjęciu duchy, wróżki czy aury ludzi. Ale to nie był taki przypadek. Alicja od początku do końca czuwała nad przyrządami, płytkami i całym procesem. Do tego na tych zdjęciach nic nie było rozmyte, niewyraźne czy w inny sposób niewiarygodne.
Drzewko na ostatniej płytce okazało się być kwiatem.
Kołyszącym się kwiatem wielkości domu (choć może to aparat i fotograf nagle się zmniejszyli) z ustami na końcach płatków. Alicja nie była pewna, co to może być za kwiat. Z pewnością nie był to żaden z powszechnie znanych i łatwych do rozpoznania, jak róża czy żonkil. Nawet róża czy żonkil z oczami.
– Och, założę się, że ten kwiat umie śpiewać! – zawołała Alicja. – To fantastyczne! Moje sny okazały się prawdziwe! Są tutaj, przed moimi oczami!
Ale dlaczego zdecydowały się objawić właśnie teraz? Dlaczego nikt inny nie jest w stanie ich zobaczyć? A jeśli to wszystko było prawdziwe, to gdzie podziewała się Kraina Czarów przez ostatnie jedenaście lat? Alicji nie udało się odnaleźć nawet najmniejszego jej śladu, a szukała bardzo gorliwie! Miała dziesiątki zdjęć dzieci o twarzach cherubinków i wiele niezwykle interesujących osób, które fotografowała przez ostatnie kilka lat. Do tego mury i kwiaty, i ciekawe wzory na bruku, a nawet kilka ujęć plaży, ale do dzisiaj wszystkie przypominały dokładnie to, co fotografowała.
– Lepiej nie kwestionować magii – zadecydowała. Dotąd, kiedy pytała o coś, co tyczyło się jej ostatniej… wizyty w Krainie Czarów, nigdy nie otrzymała prostej odpowiedzi, czasem ludzie wręcz stawali się dla niej niegrzeczni z powodu jej pytań.
Zatem na razie miała Królową Kier, Szalonego Kapelusznika, ptaka okularnika i śpiewający kwiat. Każde z tych ujęć było okienkiem do Krainy Czarów.
– Czy to świat, który istnieje równolegle do naszego? W jakiś sposób ukryty? Ciekawe, czy wszyscy… wszystko ma tam swoje odpowiedniki, jakieś jakby odbicia – zastanawiała się głośno Alicja. – Jest to wszystko coraz ciekawsze!
Cóż, był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Dziewczyna zapakowała z powrotem torbę z aparatem i sprawdziła klisze – zostały jej tylko cztery płytki! Tylko cztery! Najwyższy czas zamówić lub zrobić ich więcej.
Dina, która – wykorzystując spokojne przedpołudnie – nie ruszyła się jeszcze od rana z łóżka Alicji, spoglądała teraz na swoją panią jednym półprzymkniętym okiem.
– Dina! No tak, jeszcze ty! Założę się, że okażesz się Kotem z Cheshire! – zawołała dziewczyna i przytuliła twarz do pyszczka kotki. Potem zaczęła ustawiać aparat tak, by zrobić pupilce zdjęcie z długim czasem ekspozycji, jako że w pokoju było ciemnawo. Nie musiała się jednak martwić, zwierzak natychmiast z powrotem zapadł w sen – albo tylko udawał – i nie ruszył nawet wąsem przez cały czas, kiedy jej pani pracowała.
Ani też później.
Kiedy Alicja skończyła, ostrożnie wymieniła płytkę i pobiegła na dół. Po chwili już była w drzwiach, ale wtedy przypomniała sobie o kapeluszu.
– Na moje uszy i wąsy! – zakrzyknęła wesoło i zawróciła do bawialni, gdzie go zostawiła.
Tam dojrzała, iż Headstrewth i Coney właśnie oficjalnie żegnają się przy drzwiach. Matylda miała na sobie kapelusz i szal, może zamierzała wyjść z panem Headstrewthem do miasta.
– Ocalona przez kapelusz – skomentowała sytuację Alicja z głębokim wdzięcznym westchnieniem, po czym z uszanowaniem włożyła rzeczone nakrycie głowy. Taki drobiazg również wydał się jej idealnie pasujący do Krainy Czarów. Na palcach wróciła tą samą drogą, która przyszła, i opuściła dom kuchennymi drzwiami.
Ponieważ pozostały jej już tylko trzy płytki, musiała bardzo uważnie wybierać swoje obiekty. Usiłowała odnaleźć pana Katza, ot tak dla śmiechu, żeby zrobić mu zdjęcie, ale żadne z dzieci na Placyku nie widziało go od rana. Zrobiła zatem zdjęcie Adinie. Potem zaś zmusiła do pozowania swoją ciotkę, pomimo jej – słabych co prawda – protestów, że jest zmęczona i że przecież już ją fotografowała. Nie przeszkodziło jej to jednak w szybkim zorganizowaniu sobie turbanu z długim piórem i złotej peleryny. Założywszy obie rzeczy, upozowała się na miękkiej kanapce i ujęła w obie dłonie po kadzielniczce, jakby trzymała nieznane karty tarota.
Potem zaś… Kogo by uwiecznić na ostatniej płytce?
Alicja znała odpowiedź, jeszcze zanim podniosła aparat. W głębi duszy znała ją od dawna.
Ostrożnie ustawiła urządzenie na stole i wycelowała je na przeciwległą ścianę. Potem ujęła jedną z lasek ciotki o główce z kości słoniowej, stanęła na tle ściany i – wyciągając jak najdalej rękę – główką laski uruchomiła migawkę.
Jej pierwszy – i jedyny – autoportret.
Wywoływanie płytek było udręką.
Ręce jej się trzęsły. Chciała zrobić to jak najprędzej, ale musiała być szczególnie ostrożna. Trwało to zbyt długo. Chciała, żeby były perfekcyjne. Chciała…
Zmusiła się do wyjścia z ciemni i krótkiego spaceru, podczas gdy płytki schły. Nie będzie na nie patrzeć, póki są wilgotne i niewyraźne, co tylko podsycałoby spekulacje i domysły. Przekąsiła też kilka kanapek z ogórkiem i zimny tost zapiekany z serem (ser ostygł i tylko trochę się ciągnął, dokładnie tak jak lubiła). Chwilę też zastanawiała się, jak przekąski te wyglądałyby na zdjęciu: czy stałyby się lukrowanymi ciasteczkami powodującymi nagły wzrost? Czy może pewne rzeczy z prawdziwego świata pozostałyby dokładnie tym, czym były – rzeczami z prawdziwego świata.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.Jak długo jeszcze… (łac.) – początkowe słowa pierwszej mowy Cycerona Przeciw Katylinie (przyp. red.). [wróć]