Niewidoczni Akademicy - Terry Pratchett - ebook + książka

Niewidoczni Akademicy ebook

Terry Pratchett

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zagraj w piłkę nożną z Terrym Pratchettem i Niewidocznymi Akademikami z 34. powieści o Świecie Dysku.

Magowie z tajnego uniwersytetu w Ankh-Morpork słyną z mądrości, talentów magicznych i zamiłowania do popołudniowej herbatki. Z całą pewnością jednak nie ceni się ich jako sportowców. Lord Ventinari, lokalny tyran, sugeruje rektorowi, że uniwersytet powinien przywrócić popularną niegdyś tradycję footballową i skomponować drużynę składającą się z kadry akademickiej i studentów. Profesorowie mają twardy orzech do zgryzienia. Muszą ustalić, dlaczego ich rodacy – niezależnie od wieku i statusu społecznego – przepadają za footballem. Muszą nauczyć się w niego grać. A następnie muszą wygrać mecz, nie korzystając z magii…

Terry Pratchett urodził się 28 kwietnia 1948 r. w Beaconsfield. Jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat, a w 1971 r. wydana została jego pierwsza powieść „Dywan”, a potem kolejne „Ciemna strona słońca” (1976) i „Strata” (1981). W 1983 r. ukazała się jego pierwsza powieść z cyklu Świat Dysku – „Kolor magii". W 1998 r. został uhonorowany przez królową brytyjską Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 468

Oceny
4,5 (143 oceny)
97
29
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kalina1

Dobrze spędzony czas

Przeczytałam, gdyż bardzo lubię Świat Dysku i oczekiwałam kolejnych przygód Rincewinda. Mimo wszystko nie żałuję.
00
Kurozou

Całkiem niezła

Takie to o niczym. Niby o piłce, ale grają w samej końcówce. Postacie fajne ale też niewiele robią. No nie zachwyciło.
00
Tversky

Nie oderwiesz się od lektury

Jak to u Pratchetta - główny wątek (piłka nożna), który stanowi jedynie pretekst dla zabawnych gagów oraz głębokich rozważań na temat fenomenu sportów grupowych, poszanowania odmienności i możliwości indywidualnego odkupienia. Świetna książka!
00
Rogue65

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Tytuł oryginału

UNSEEN ACADEMICALS

Copyright © Terry and Lyn Pratchett 2009

This edition is published by arrangement

with Transworld Publishers,

a division of The Random House Group Ltd.

All rights reserved

Projekt graficzny serii

Zombie Sputnik Corporation

Ilustracja na okładce

Illustration by Paul Kidby www.paulkidby.net

Redakcja

Łucja Grudzińska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-7961-568-1

Warszawa 2011

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

TEGO SAMEGO AUTORA POLECAMY:

KOLOR MAGII

BLASK FANTASTYCZNY

RÓWNOUMAGICZNIENIE

MORT

CZARODZICIELSTWO

ERYK

TRZY WIEDŹMY

PIRAMIDY

STRAŻ! STRAŻ!

RUCHOME OBRAZKI

NAUKA ŚWIATA DYSKU I, II, III

KOSIARZ

WYPRAWA CZAROWNIC

POMNIEJSZE BÓSTWA

PANOWIE I DAMY

ZBROJNI

MUZYKA DUSZY

CIEKAWE CZASY

MASKARADA

OSTATNI BOHATER

NA GLINIANYCH NOGACH

WIEDŹMIKOŁAJ

WOLNI CIUTLUDZIE

BOGOWIE, HONOR, ANKH-MORPORK

OSTATNI KONTYNENT

CARPE JUGULUM

PIĄTY ELEFANT

PRAWDA

ZŁODZIEJ CZASU

ZIMISTRZ

STRAŻ NOCNA

POTWORNY REGIMENT

PIEKŁO POCZTOWE

ŁUPS!

ŚWIAT FINANSJERY

HUMOR I MĄDROŚĆ ŚWIATA DYSKU

NIEWIDOCZNI AKADEMICY

ZADZIWIAJĄCY MAURYCY I JEGO EDUKOWANE GRYZONIE

W PÓŁNOC SIĘ ODZIEJĘ

Książkę tę dedykuję Robowi Wilkinsowi, który przepisał jej

większą część i był tak uprzejmy, że śmiał się od czasu do czasu.

I Colinowi Smythe za słowa zachęty.

Pieśń bogini Pedestriany to parodia cudownego poematu

Brahma Ralpha Waldo Emersona,

ale wiedzieliście o tym, oczywiście.

-1-

W Królewskim Muzeum Sztuki1 w Ankh-Morpork nastała północ.

Mniej więcej raz na minutę nowemu pracownikowi, Rudolfowi Scatteringowi, przychodziło do głowy, że może lepiej było powiedzieć kustoszowi o swojej nyctofobii – lęku przed dziwnymi odgłosami. A właściwie, jak się teraz przekonał, lęku przed absolutnie wszystkim, co mógłby zobaczyć (albo też, jeśli się lepiej zastanowić, czego mógłby nie zobaczyć), usłyszeć, wywąchać i poczuć pełznące po plecach podczas tych nieskończonych godzin nocnej zmiany. Nie pomagało powtarzanie sobie, że wszystko tutaj jest martwe. Wcale nie pomagało. Oznaczało to bowiem, że on sam się wyróżnia.

I nagle usłyszał szloch. Krzyk byłby lepszy. Kiedy człowiek słyszy krzyk, przynajmniej nie ma wątpliwości. Szloch to coś, na co człowiek czeka, by usłyszeć znowu, bo nie jest przekonany, czy dobrze usłyszał.

Scattering drżącą dłonią uniósł latarnię. Nikogo nie powinno tu być. Muzeum było bezpiecznie zamknięte i nikt nie mógłby wejść. Ani też – co właśnie przyszło mu do głowy – wyjść.

Pożałował, że o tym pomyślał.

Znajdował się w piwnicach, które nie były najbardziej przerażającymi miejscami na trasie obchodu. Zawierały głównie stare regały i szuflady pełne rzeczy prawie – ale stanowczo nie całkiem – wyrzuconych. Muzea nie lubią wyrzucać rzeczy, ponieważ później mogą się one okazać bardzo ważne.

Znowu szloch… i jakby drapanie… ceramiki?

A zatem szczur? Gdzieś z tyłu na półkach? Ale przecież szczury nie szlochają, prawda?

– Słuchaj, naprawdę nie chciałbym tam po ciebie wchodzić – oświadczył Scattering szczerze i precyzyjnie.

Półki eksplodowały. Miał wrażenie, że dzieje się to w zwolnionym tempie: odłamki ceramiki i posążków rozprzestrzeniały się, sunąc ku niemu. Upadł na plecy, a rosnąca chmura przeleciała nad nim i trafiła w regały po drugiej stronie piwnicy. Zdemolowała je.

Scattering leżał na podłodze, niezdolny się ruszyć, w każdej chwili oczekując rozerwania na strzępy przez upiory wynurzające się z jego wyobraźni…

Ludzie z dziennej zmiany znaleźli go rankiem głęboko śpiącego i obsypanego pyłem. Wysłuchali jego bełkotliwych wyjaśnień, traktowali łagodnie i zgodzili się, że inny typ kariery byłby chyba bardziej odpowiedni dla jego temperamentu. Przez jakiś czas zastanawiali się, co właściwie chciał zrobić w tej piwnicy – nocni strażnicy nawet w najlepszych chwilach są ludźmi raczej dziwnymi – ale szybko o tym zapomnieli… z powodu znaleziska.

Pan Scattering dostał potem pracę w sklepie zoologicznym przy Błonnych Schodach, ale zrezygnował po trzech dniach, bo kotki patrzyły na niego w taki sposób, że miał koszmary. Świat bywa bardzo okrutny wobec niektórych osób. Ale Rudolf Scattering nigdy nikomu nie powiedział o tej cudownie migotliwej damie trzymającej nad głową kulę. Damie, która uśmiechnęła się do niego, nim zniknęła. Nie chciał, żeby ludzie uważali go za dziwaka.

* * *

Chyba nadeszła już pora, by pomówić o łóżkach.

Lektrologia – nauka o łóżku i jego najbliższym otoczeniu – może być niezwykle użyteczna i wiele powiedzieć o właścicielach. Choćby tylko tyle, że są bardzo rozsądnymi i przemyślnymi twórcami sztuki instalacji.

Łoże nadrektora Ridcully’ego na Niewidocznym Uniwersytecie to co najmniej półtora łoża, jako że ma osiem kolumn. Obejmuje niewielką bibliotekę i barek, mieści też w sobie ukrytą, zamykaną wygódkę w całości z mahoniu i mosiądzu. Pozwala to uniknąć długich wycieczek w chłodne noce, zawsze łączących się z ryzykiem potknięcia o kapcie, puste butelki, buty i wszelkie inne bariery, jakie spotyka na swej drodze człowiek, który modli się, by następną rzeczą, o jaką uderzy się w palec, była porcelana, a przynajmniej łatwo dawała się zmyć.

Łóżko Trevora Likely’ego znajduje się w dowolnym miejscu: na podłodze u kolegi, na stryszku jakiejś niezamkniętej stajni (co stanowiło zwykle bardziej aromatyczne rozwiązanie) czy w pokoju pustego domu (choć ostatnio trudniej takie znaleźć). Czasami Trev śpi też w pracy (choć z tym stara się uważać, bo stary Smeems chyba nigdy nie sypia i mógłby go przyłapać). Trev potrafi spać wszędzie – i to robi.

Glenda śpi w starym żelaznym łóżku2, którego materac i sprężyny przez lata delikatnie i łagodnie uformowały się wokół niej, pozostawiając rozległe zagłębienie. Dolną powierzchnię tego legowiska powstrzymuje od zetknięcia z podłogą ściółka bardzo tanich i żółknących powieści romantycznych z tego rodzaju, w którym słowo „gorset” pada w sposób naturalny. Umarłaby chyba, gdyby ktoś to odkrył – a może raczej ten ktoś by umarł, gdyby ona odkryła, że odkrył. Na poduszce zwykle leży bardzo stary pluszowy miś Pan Kiwaczek.

Tradycyjnie, w leksykonie patosu, taki miś powinien mieć jedno oko, jednak wskutek dziecinnej pomyłki przy szyciu miał troje i był bardziej oświecony niż przeciętne misie.

Łóżko Juliet Stollop zostało zareklamowane jej matce jako odpowiednie dla księżniczki i przypomina mniej więcej łoże nadrektora, choć ogólnie raczej mniej, gdyż składa się z muślinowej zasłony wokół bardzo wąskiego i bardzo taniego łóżka. Jej matka nie żyje. Można to wywnioskować z faktu, że kiedy posłanie załamało się pod ciężarem rosnącej dziewczynki, ktoś podparł je skrzynkami. Matka dopilnowałaby przynajmniej tego, by – jak wszystko w pokoju – były pomalowane na różowo, z małymi koronami.

Pan Nutt skończył siedem lat, nim odkrył, że spanie – dla niektórych ludzi – wymaga specjalnego mebla.

* * *

Jest teraz druga w nocy. Duszna cisza panuje na starożytnych korytarzach i krużgankach Niewidocznego Uniwersytetu. Cisza zalega w bibliotece, cisza zalega w salach. Tyle jest tej ciszy, że można ją usłyszeć. Gdziekolwiek dociera, zatyka uszy niczym niewidoczna wata.

Brzdęk! Delikatny dźwięk przefrunął między murami – moment płynnego złota w styksowej ciszy.

I znowu cisza zapanowała nad schodami. Zakłóciło ją szuranie oficjalnych ciepłych kapci Smeemsa, Świecowego Waleta, wykonującego swój obchód przez długą noc, od jednego świecznika do drugiego, i ładującego je z oficjalnego kosza. Dzisiaj dysponował pomocą (choć sądząc z okazjonalnych pomruków, nie była to pomoc dostateczna) ściekacza.

Nazywano go Świecowym Waletem, ponieważ tak właśnie określono jego stanowisko w księgach uniwersytetu, kiedy zostało utworzone prawie dwa tysiące lat temu. Utrzymywanie w sprawności świeczników, lichtarzy oraz – nie najmniej ważne – kandelabrów było pracą niemającą końca. Prawdę mówiąc, była to najważniejsza ze wszystkich prac, przynajmniej w rozumieniu Świecowego Waleta. Owszem, naciskany, Smeems pewnie by przyznał, że wokół kręcą się ludzie w szpiczastych kapeluszach, ale ci przychodzili i odchodzili, i głównie przeszkadzali. Niewidoczny Uniwersytet nie cieszył się bogactwem okien i bez Świecowego Waleta w ciągu jednego dnia zaległyby tu ciemności. To, że magowie zwyczajnie wyszliby na ulicę i z rojących się tłumów zatrudnili innego człowieka, który potrafi wspinać się na drabinę z kieszeniami pełnymi świec, nawet nie przyszło mu do głowy. Był niezastąpiony, dokładnie tak jak każdy Świecowy Walet przed nim.

A teraz za sobą usłyszał stuk rozkładającej się służbowej składanej drabiny.

Odwrócił się gwałtownie.

– Trzymaj to draństwo! – huknął. – Chcesz do końca życia być ściekaczem?

– Właściwie to całkiem lubię być ściekaczem, proszę pana…

– Ha! Zanik ambicji jest przekleństwem klasy pracującej! Dawaj ją!

Świecowy Walet chwycił drabinę akurat w chwili, gdy jego pechowy pomocnik ją zamykał.

– Bardzo przepraszam, proszę pana.

– Zawsze znajdzie się miejsce przy zbiorniku do maczania knotów! – Smeems dmuchał na kostki.

– Rozumiem, proszę pana.

Świecowy Walet spojrzał na szarą, okrągłą i szczerą twarz. Miała niewzruszenie przyjazny wyraz, który wydawał się lekko niepokojący, zwłaszcza kiedy się wiedziało, na co człowiek właściwie patrzy. A on wiedział, co to takiego, ale nie wiedział, jak się nazywało.

– Przypomnij, jak masz na imię. Nie mogę pamiętać, jak każdemu na imię.

– Nutt, panie Smeems. Przez dwa t.

– Myślisz, że to drugie t coś zmienia, Nutt?

– Niespecjalnie, proszę pana.

– Gdzie jest Trev? Powinien dzisiaj pracować.

– Bardzo źle się czuł, proszę pana. Prosił, żebym go zastąpił.

Świecowy Walet burknął coś niechętnie.

– Musisz porządnie wyglądać, żeby pracować nad schodami, Nutts.

– Nutt, proszę pana. Przepraszam. Urodziłem się taki nieporządny.

– Przynajmniej nikt cię teraz nie widzi – przyznał Smeems. – No dobrze, chodź za mną i staraj się wyglądać mniej… No, staraj się po prostu nie wyglądać.

– Tak, proszę pana, ale myślę…

– Nie płacą ci za myślenie, młody… człowieku.

– Postaram się go unikać, proszę pana.

Dwie minuty później Smeems stał przed Cesarzem, obserwowany przez należycie zdumionego Nutta.

Góra srebrzystoszarego łoju niemal całkowicie wypełniała odizolowane skrzyżowanie kamiennych korytarzy. Płomień tej świecy – megaświecy zbudowanej z ogarków wielu, wielu tysięcy świec, jakie płonęły tu wcześniej, a wszystkie pociekły i zlały się w jedną wielką bryłę – był tylko lekkim blaskiem pod sufitem, zbyt słabym, by cokolwiek oświetlać.

Smeems wypiął pierś. Stanął oto wobec Historii.

– Spójrz, Nutts!

– Tak, proszę pana. Spoglądam, proszę pana. I jestem Nutt, proszę pana.

– Dwa tysiące lat patrzą na ciebie z czubka tej świecy, Nutts. Oczywiście ciebie trudniej im zobaczyć niż mnie.

– Oczywiście, proszę pana. To wspaniałe.

Smeems gniewnie rzucił okiem na okrągłą, przyjazną twarz, ale zobaczył jedynie wygładzoną, niemal przerażającą gorliwość. Lekko tylko przyszczypując kciuk, rozłożył drabinę i wspiął się po niej ostrożnie do miejsca, skąd nie mogła już doprowadzić go wyżej. Z tej bazy wypadowej kolejne pokolenia Świecowych Waletów wyryły i utrzymywały stopnie wzdłuż osiowej ściany olbrzyma.

– Naciesz swoje oczy tym widokiem, chłopcze! – zawołał z góry, a jego typowy gniewny nastrój wydawał się nieco złagodzony zetknięciem z tą wspaniałością. – Pewnego dnia to ty możesz być… człowiekiem, który wespnie się na ten uświęcony łój!

Przez chwilę Nutt wyglądał jak ktoś, kto bardzo się stara ukryć minę osoby mającej szczerą nadzieję, że jej przyszłość zawiera coś więcej niż tylko wielką świecę. Był młody i pewnie dlatego nie żywił dla wieku takiego szacunku, jaki okazują osoby… no, wiekowe. Ale na jego twarz zaraz powrócił ten uprzejmy nie całkiem uśmiech. Nigdy nie znikał na długo.

– Tak, proszę pana – odpowiedział Nutt, ponieważ to zwykle działało.

Niektórzy twierdzą, że Cesarz został zapalony tej samej nocy, kiedy powstał Niewidoczny Uniwersytet, i od tego czasu nigdy nie zgasł. Z pewnością był ogromny – takie coś powstaje, kiedy przez jakieś dwa tysiące lat każdej nocy ktoś zapala grubą świecę od skwierczącego ogarka starej i mocno wciska ją w ciepły wosk. Oczywiście nie było już widać żadnego lichtarza – tkwił gdzieś w rozległych pokładach woskowych kaskad piętro niżej.

Mniej więcej tysiąc lat temu Niewidoczny Uniwersytet nakazał wybić duży otwór w stropie korytarza poniżej, a Cesarz już wtedy sięgał tam na wysokość siedemnastu stóp. Teraz miał łącznie trzydzieści osiem stóp czystej, naturalnej, cieknącej świecy. Smeems odczuwał dumę – był strażnikiem płomyka, który nigdy nie gaśnie. Cesarz stanowił przykład dla wszystkich: światło, które nie zawodzi, ognik w ciemności, latarnia tradycji. Uniwersytet bardzo poważnie traktował tradycje, przynajmniej kiedy o tym pamiętał.

A także teraz…

Gdzieś z oddali dobiegł dźwięk, jakby ktoś nadepnął na wielką kaczkę, a po nim okrzyk:

– Hej! Goń Megapoda!

A potem rozpętało się piekło.

Jakiś… stwór wypadł z mroku.

Jest taka wyliczanka: „Ani zwierz, ani ptak, ani czerwony rak”. Ten stwór był nimi wszystkimi, a dodatkowo zawierał pewne fragmenty nieznane nauce, koszmarom ani nawet kebabowi. Z pewnością było w nim coś czerwonego, dużo machania, a Nutt mógłby przysiąc, że dostrzegł też wielki sandał. Zauważył szalone, rozbiegane oczy i wielki żółto-czerwony dziób, ale wtedy stwór znikł już w głębi innego mrocznego korytarza. Bezustannie wydawał przy tym ten sam głuchy, skrzeczący odgłos, jaki wytwarzają polujący na kaczki, nim zostaną zastrzeleni przez innych polujących na kaczki.

– Hej! Goń Megapoda! – Nie było jasne, gdzie rozlega się to wołanie. Zdawało się, że dobiega zewsząd. – Tam skacze! Hej, goń Megapoda!

Krzyk podjęto ze wszystkich stron i z cieni w korytarzach – prócz tego, którym uciekła bestia – wygalopowały niezwykłe kształty; w migotliwym świetle Cesarza okazały się ciałem profesorskim uniwersytetu. Każdego maga niósł na barana mocny uczelniany portier w meloniku. Do biegu zachęcały ich butelki piwa, zgodnie z tradycją zwisające na sznurkach z długich patyków, tuż poza zasięgiem portierów.

Smętne kwakanie zabrzmiało ponownie w pewnej odległości; któryś z magów machnął laską w powietrzu.

– Ptaszek odlatuje! – zawołał. – Hej, goń Megapoda!

Zderzający się magowie, którzy podkutymi butami swych wierzchowców połamali już chwiejną drabinę Smeemsa, ruszyli natychmiast, przepychając się i walcząc o lepszą pozycję.

Jeszcze przez chwilę rozbrzmiewało w oddali „Hej! Goń Megapoda!”. Kiedy Nutt był już pewien, że uczeni odjechali, wyczołgał się z kryjówki za Cesarzem, podniósł to, co pozostało z drabiny, i rozejrzał się.

– Proszę pana?! – zawołał.

Nad sobą usłyszał mruknięcie. Spojrzał w górę.

– Nic się panu nie stało?

– W życiu nie czułem się lepiej. Widzisz moje stopy?

Nutt uniósł latarnię.

– Tak, proszę pana. Z przykrością informuję, że drabina się połamała.

– No to zrób coś z tym! Ja tu muszę się skoncentrować na chwycie!

– Myślałem, że nie płacą mi za myślenie, proszę pana.

– Nie próbuj być taki sprytny!

– Czy mogę spróbować być dostatecznie sprytny, by sprowadzić pana na dół, proszę pana?

Odpowiedzią był surowy brak reakcji. Nutt westchnął i sięgnął do dużej płóciennej torby z narzędziami.

Smeems wisiał na zawrotnie wysokiej świecy i w dole słyszał tajemnicze drapania i brzęki. Potem, w ciszy i tak nagle, że aż syknął, zaostrzony kształt wyrósł obok niego, kołysząc się delikatnie.

– Skręciłem razem trzy drągi od gasideł, proszę pana – oznajmił z dołu Nutt. – I pewnie widzi pan umocowany na czubku hak do kandelabru, tak? Jest też lina. Widzi ją pan? Myślę, że jeśli uda się panu zarzucić pętlę na Cesarza, nie będzie się zbytnio ześliz­giwać, więc będzie pan mógł opuścić się wolno na podłogę. Aha, jest też tam pudełko zapałek.

– Po co? – zdziwił się Smeems, sięgając do haka.

– Trudno nie zauważyć, proszę pana, że Cesarz zgasł – odparł grzecznie głos z dołu.

– Nie, wcale nie zgasł.

– Chyba przyzna pan, że jednak tak, ponieważ nie widać…

– W najważniejszym dziale tego uniwersytetu nie ma miejsca dla osób ze słabym wzrokiem, Nutts!

– Proszę o wybaczenie. Nie wiem, co mnie opętało, proszę pana. Teraz widzę płomień!

Z góry dobiegł odgłos pocieranej zapałki i plama żółtego światła rozlała się na suficie, kiedy świeca, co nigdy nie gaśnie, została ponownie zapalona. Wkrótce potem Smeems bardzo delikatnie opuścił się na podłogę.

– Brawo, proszę pana – rzekł Nutt.

Świecowy Walet strzepnął z zatłuszczonej koszuli strużkę zakrzepłego wosku.

– Dobrze – mruknął. – Będziesz musiał tu wrócić rano, żeby zdjąć…

Ale Nutt wspinał się już po linie jak pająk. Po drugiej stronie świecy coś brzęknęło głośno, gdy spadły na dół drążki gasideł, a potem chłopak zjechał po linie z hakiem pod pachą. I już stał, pełen gorliwości i wyszorowanej (choć ubogo odzianej) skuteczności. Było w tym coś drażniącego. Świecowy Walet nie był przyzwyczajony do takiej postawy. Uznał, że musi trochę chłopaka przyhamować, dla jego własnego dobra.

– Wszystkie świece na uniwersytecie mają być zapalane knotem od świecy, która jeszcze się pali, mój chłopcze – rzekł surowo. – Skąd wziąłeś te zapałki?

– Wolałbym nie mówić, proszę pana.

– To mnie nie dziwi, wcale nie. A teraz gadaj, chłopcze!

– Nie chcę, żeby przeze mnie ktoś miał kłopoty, proszę pana.

– Ta niechęć dobrze o tobie świadczy, ale muszę nalegać – rzekł Świecowy Walet.

– No… wypadły panu z kieszeni, kiedy pan wchodził na drabinę.

W odległym korytarzu zabrzmiał ostatni okrzyk:

– Megapod schwytany!

Ale wokół Cesarza cisza słuchała z rozdziawionymi ustami.

– Pomyliłeś się, Nutts – oświadczył wolno Smeems. – Gdybyś był uważniejszy, przekonałbyś się chyba, jak sądzę, że upuścił je któryś z dżentelmenów.

– A tak, rzeczywiście, tak musiało być, proszę pana. Muszę się nauczyć, by nie wyciągać pochopnych wniosków.

I znowu Świecowy Walet doznał uczucia chwilowego zagubienia.

– No cóż, w takim razie nie będziemy już do tego wracać – wykrztusił jedynie.

– A co właściwie się przed chwilą działo, proszę pana? – spytał Nutt.

– Ach, tamto… To element któregoś z niezwykle istotnych magicznie działań dżentelmenów, mój chłopcze. Jest niezbędny dla właściwego działania świata, to pewne, nie ma co… Może nawet kierowali gwiazdy na słuszne drogi. To jedna z tych rzeczy, których musimy tu pilnować, rozumiesz – dodał, chytrze wślizgując się do magicznego towarzystwa.

– Tylko że to wyglądało jak chudy człowiek z dużą drewnianą kaczką na głowie.

– Wiesz, może rzeczywiście tak to wyglądało, kiedy się chwilę zastanowić, ale to dlatego, że tak właśnie wygląda dla takich ludzi jak my, którzy nie zostaliśmy obdarzeni okularystycznym widzeniem.

– Chce pan powiedzieć, że to taka metafora?

Smeems wytrzymał to całkiem nieźle, biorąc pod uwagę okoliczności, które obejmowały wypłynięcie na takie głębiny, że pąkle przyczepiały się do jego bielizny.

– Zgadza się – przyznał. – To może faktycznie meta jakiegoś fora, który nie wygląda tak głupio.

– Otóż to, proszę pana.

Smeems spojrzał na Nutta. To nie jego wina, myślał. Nic nie poradzi na to, jaki jest.

Na chwilę ogarnęła go niezwykła czułość.

– Bystry z ciebie chłopak – przyznał. – Nie ma żadnych powodów, żebyś pewnego dnia nie został głównym ściekaczem.

– Bardzo panu dziękuję – odparł Nutt. – Ale jeśli pan pozwoli, to liczyłem raczej na coś bardziej na świeżym powietrzu, że tak powiem.

– Ale… to może być dość… trudne, można by sądzić.

– Tak, proszę pana. Wiem.

– Bo widzisz, wiele jest… rozumiesz, nie chodzi o mnie, ale o… no… o ludzi. Sam wiesz, jacy są ludzie.

– Tak. Wiem, jacy są ludzie.

Wygląda jak strach na wróble, gada aligancko jak któryś z dżentelmenów, myślał Smeems. Bystry jak strumyk, brudny jak szambo. Miał ochotę poklepać młodego… no, młodego po dziwnie kulistej głowie, ale się powstrzymał.

– Lepiej zostań na dole, przy zbiornikach – poradził. – Miło i ciepło, masz własne posłanie, jest przytulnie i bezpiecznie, nie?

Ku jego uldze chłopak nie odpowiedział. Ale kiedy wracali już przez mroczne korytarze, zapytał w zamyśleniu:

– Tak się zastanawiam, proszę pana… Ile razy ta świeca, która nigdy nie gaśnie… nie zgasła?

Smeems zdusił w gardle zgryźliwą ripostę. Coś mu mówiło, że na dalszą metę spowoduje tym tylko kłopoty.

– Świecy, która nigdy nie gaśnie, trzy razy nie udało się zgasnąć, odkąd zostałem Świecowym Waletem, mój mały – rzekł. – To rekord.

– Godne pozazdroszczenia osiągnięcie, proszę pana.

– Tak jest! I to pomimo tych wszystkich dziwności, jakie się ostatnio zdarzają.

– Naprawdę, proszę pana? Zdarzają się ostatnio rzeczy dziwniejsze niż zwykle?

– Młody… człowieku, to zdarza się tutaj bez przerwy.

– Jeden z chłopców ze zmywalni mówił, że wszystkie toalety na poziomie tesseraktycznym zmieniły się wczoraj w owce – wyznał Nutt. – Chciałbym to zobaczyć.

– Na twoim miejscu nie wychodziłbym dalej niż zmywalnie – rzekł pospiesznie Smeems. – I nie zwracaj uwagi na to, co robią dżentelmeni. Musisz pamiętać, że to najświetniejsze umysły tego świata. Gdybyś ich zapytał… – Przerwał na moment, by wymyślić coś naprawdę trudnego. – Ile jest 864 razy 316…?

– 274 024 – mruknął Nutt, nie całkiem pod nosem.

– Co? – zdziwił się Smeems.

– Tak tylko głośno myślę, proszę pana.

– Aha. No dobrze… Właśnie o to chodzi, rozumiesz. Podadzą ci odpowiedź, zanim mrugniesz. Najświetniejsze umysły na świecie – dodał Smeems, który wierzył w dowodzenie prawdy metodą powtarzania. – Najświetniejsze umysły. Zajęte sprawami wszechświata. Najświetniejsze…

* * *

– Nieźle było – uznał Mustrum Ridcully, nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu, rzucając się na głęboki fotel w sali klubowej z taką siłą, że mebel niemal wyrzucił go z powrotem. – Musimy to kiedyś powtórzyć.

– Oczywiście, nadrektorze. Powtórzymy. Za sto lat – odparł z satysfakcją nowy mistrz tradycji, przewracając kartki w wielkiej księdze. Dotarł do pożółkłego arkusza zatytułowanego Łowy na Megapoda, zanotował datę i czas, jaki poświęcono na odnalezienie wspomnianego Megapoda, po czym podpisał zamaszyście: Myślak Stibbons.

– A właściwie co to jest Megapod? – zainteresował się kierownik studiów nieokreślonych, dolewając sobie porto.

– Jakaś odmiana ptaka, jak przypuszczam. – Nadrektor skinął na wózek z drinkami. – Do mnie.

– Oryginalny Megapod został odkryty w spiżarni podkamerdynera – wyjaśnił mistrz tradycji. – Uciekł w trakcie kolacji i spowodował coś, co jedenaście wieków temu mój poprzednik opisał jako „istny rozgardiasz i gonitwę, kiedy całe Towarzystwo ścigało go po budynkach z wielką uciechą i mocną radością w duchu”.

– Dlaczego? – zdziwił się szef katedry komunikacji post mortem, zręcznie porywając z przejeżdżającego wózka karafkę pełną wzmacniacza radości ducha.

– Nie można pozwolić, żeby jakiś Megapod biegał dziko po uczelni, doktorze Hix – odparł Ridcully. – Każdy to panu powie.

– Nie, chodziło mi o to, dlaczego zrobimy to znowu za sto lat – wyjaśnił kierownik katedry komunikacji post mortem3.

Pierwszy prymus odwrócił głowę.

– O bogowie… – mruknął.

– To tradycja – stwierdził kierownik studiów nieokreślonych, zwijając papierosa. – Musimy mieć tradycje.

– Właśnie, tradycje. I przyznam otwarcie, że ta akurat wzbudziła mój apetyt – dodał Ridcully. Skinął na służącego. – Mógłbyś tu przenieść deski serów od jeden do pięć, jeśli można? I jeszcze, hm… może trochę zimnej pieczeni, szynkę, parę krakersów i oczywiście pikle. – Rozejrzał się. – Ktoś chce jeszcze coś dodać?

– Chętnie zabawiłbym się chwilę z odrobiną owoców – oznajmił profesor zjawisk niepojętych. – A ty, bibliotekarzu?

– Uuk – warknęła postać skulona przy kominku.

– Oczywiście – przytaknął nadrektor. – Wózek owoców także. Dopilnuj tego, Downbody. I… może przyniosłaby to wszystko nowa dziewczyna? Powinna się przyzwyczajać do sali klubowej.

Reakcja była taka, jakby rzucił zaklęcie magiczne. Pokój, z sufitem przesłoniętym błękitnym dymem, nagle wypełnił się tą ciężką, dziwnie skupioną ciszą, wynikającą głównie z rozmarzonych spekulacji, ale w kilku rzadkich przypadkach także z odległych wspomnień.

Nowa dziewczyna… Na samą myśl o niej stare serca biły niebezpiecznie szybko.

Bardzo rzadko w życiu codziennym NU pojawiała się uroda. Uczelnia była instytucją tak męską, jak zapach starych skarpet i fajkowego dymu, a biorąc pod uwagę niedbałość profesorów przy wytrząsaniu fajek, także zapach dymiących skarpet. Pani Whitlow, ochmistrzyni z brzęczącymi kluczami i skrzypiącym gorsetem, który samym swym dźwiękiem powodował omdlenia kierownika studiów nieokreślonych, na ogół dbała o to, by zatrudniać personel będący płci żeńskiej, ale nieostentacyjnie. Jej pracownice były pilne, przyzwyczajone do czystości, o rumianych policzkach, ogólnie mówiąc: nigdy zbyt odległe od kraciastych spódnic i szarlotki. Odpowiadało to magom, którzy sami lubili znajdować się blisko szarlotki, choć krata była im całkiem obojętna.

Dlaczego zatem gospodyni zatrudniła Juliet? O czym wtedy myślała? Dziewczyna pojawiła się jak nowa planeta w układzie słonecznym i równowaga sfer niebieskich delikatnie się zachwiała. I to zjawisko posuwało się coraz dalej.

Zgodnie ze zwyczajem i praktyką, magowie zachowywali celibat, oficjalnie dlatego, że kobiety utrudniają koncentrację i źle działają na organy magiczne. Po tygodniu obecności Juliet wielu członków grona profesorskiego doświadczało nieznanych (w większości) tęsknot i niezwykłych snów, więc sytuacja nie była dla nich wygodna. Trudno jednak dokładnie określić przyczyny – to, co Juliet miała w sobie, wykraczało poza granice urody. Było raczej pewnym destylatem piękna, który krążył wokół niej i przesycał otaczający ją eter. Kiedy przechodziła, magowie mieli ochotę pisać wiersze i kupować kwiaty.

– Może was to zaciekawi, panowie – odezwał się nowy mistrz tradycji. – Dzisiejszy pościg był najdłuższy ze wszystkich zarejestrowanych w historii tej tradycji. Uważam, że jesteśmy winni podziękowanie naszemu Megapodowi…

Zdał sobie sprawę, że jego słowa odbijają się od ogłuchłych uszu.

Uniósł głowę. Magowie z niejaką zadumą wpatrywali się w to, co działo się wewnątrz ich umysłów.

– Panowie… – powiedział głośniej i tym razem odpowiedziało mu zbiorowe westchnienie, kiedy magowie budzili się ze swych marzeń na jawie.

– Co mówiłeś? – zapytał nadrektor.

– Zauważyłem, że dzisiejszy Megapod okazał się niewątpliwie najznakomitszym w historii, nadrektorze. To Rincewind. Oficjalne nakrycie głowy Megapoda bardzo do niego pasowało, biorąc wszystko pod uwagę. Poszedł chyba odpocząć.

– Co? Ach, on. No tak. Rzeczywiście. Nieźle się spisał – przyznał Ridcully.

Magowie zaczęli powoli klaskać i uderzać o stoły, co jest oznaką uznania wśród ludzi pewnego wieku, klasy i obwodu. Towarzyszyły temu okrzyki:

– Nieźle, nieźle, dobra robota!

– Zuch z niego!

Ich wzrok jednak wciąż kierował się ku drzwiom, a uszy się wytężały, czekając na turkot wózka zwiastującego przybycie nowej dziewczyny oraz – oczywiście – stu siedmiu gatunków serów oraz ponad siedemdziesięciu odmian pikli, sosów i innych dodatków. Nowa dziewczyna mogła być paradygmatem piękna, ale NU to nie miejsce dla kogoś, kto zapomina o serach.

Cóż, przynajmniej zajmowała myśli, uznał Myślak, zatrzaskując księgę. A w tej chwili uniwersytet potrzebował czegoś takiego. Było ciężko, odkąd odszedł dziekan – bardzo ciężko. Czy ktoś kiedyś słyszał, żeby wykładowca opuścił NU? Takie rzeczy po prostu się nie zdarzały. Ludzie czasem odchodzili w niesławie, w trumnie, niekiedy nawet w kawałkach, ale nie istniała tradycja rezygnacji. Posadę na Niewidocznym Uniwersytecie obejmowało się do końca życia, a bywało, że jeszcze o wiele dłużej.

Urząd mistrza tradycji przypadł nieuchronnie Myślakowi Stibbonsowi – jak wszystkie funkcje wymagające kogoś, kto uważa, że pewne zdarzenia powinny następować o czasie, a liczby się sumować.

Niestety, kiedy chciał omówić swoje zadania z poprzednim mistrzem tradycji, którego – jak wszyscy przyznawali – jakoś ostatnio nie było widać, odkrył, że człowiek ów nie żyje od dwustu lat. Nie była to okoliczność całkiem niezwykła. Myślak, mimo wielu lat na Niewidocznym, wciąż nie znał liczebności grona wykładowców. Jak można ich upilnować, zwłaszcza w ostatnich czasach i w takim miejscu jak to, gdzie setki gabinetów dzieliły wspólne okno, ale tylko od zewnątrz, gdzie pokoje dryfowały nocami z daleka od swoich drzwi, wędrowały niedotykalnie przez uśpione korytarze i w końcu dokowały całkiem gdzie indziej?

Mag w swoim gabinecie może robić, co tylko zechce. W dawnych czasach oznaczało to palenie wszystkiego, na co przyjdzie mu ochota, i głośne puszczanie bąków bez przepraszania. Dzisiaj te rozrywki zastąpiła rozbudowa w przystający zestaw wymiarów. Myślakowi trudno było protestować, bo nawet nadrektor uległ tej modzie – miał w łazience pół mili strumienia z pstrągami i twierdził, że majstrowanie ze swoim gabinetem powstrzymuje maga przed szkodą. Jak wszyscy wiedzieli, rzeczywiście powstrzymywało. Zamiast tego zwykle pakowało go w kłopoty.

Myślak nie poruszał tej kwestii, ponieważ w tej chwili za swoją życiową misję uznawał podsycanie ognia, który rozgrzewał Mustruma Ridcully’ego i cały uniwersytet czynił szczęśliwszym miejscem. Tak jak pies przejmuje humor swego pana, tak uczelnia naśladuje nastrojem swego nadrektora. W tej chwili, jako jedyna osoba przyznająca się tutaj do rozsądku, mógł tylko jak najlepiej sterować biegiem spraw, trzymać się z dala od szkwałów dotyczących osoby znanej wcześniej jako dziekan i szukać nadrektorowi zajęć, by nie przeszkadzał.

Już Myślak miał odłożyć księgę, kiedy ciężkie karty przewróciły się same.

– To dziwne…

– Och, okładki starych ksiąg bywają bardzo sztywne – oświadczył Ridcully. – Czasami jakby żyły własnym życiem.

– Czy ktoś słyszał o profesorze Pullunderze albo doktorze Erratamusie?

Magowie przestali wpatrywać się w drzwi i spojrzeli po sobie nawzajem.

– Komuś coś dzwoni? – spytał Ridcully.

– Nawet nie brzęknie – zapewnił uprzejmie wykładowca run współczesnych.

Nadrektor odwrócił głowę w lewo.

– Może ty, dziekanie? Pamiętasz wszystkich dawnych…

Myślak jęknął w duchu. Pozostali zamknęli oczy i przygotowali się. Mogło być źle…

Ridcully patrzył tępo na dwa puste krzesła, każde z odciśniętym na siedzeniu pośladkiem. Jeden czy dwóch profesorów naciąg­nęło kapelusze na twarze. Minęły już dwa tygodnie, ale nie było widać żadnej poprawy.

Nadrektor nabrał tchu.

– Zdrajca! – ryknął.

To straszne oskarżenie, jeśli rzuca się je dwóm zagłębieniom w skórzanej tapicerce.

Kierownik studiów nieokreślonych szturchnął Myślaka Stibbonsa, dając mu znak, że został dziś wybrany na ofiarę. Znowu.

Znowu.

– Dla marnej garści srebra nas opuścił – rzekł Ridcully, zwracając się do wszechświata w ogólności.

Myślak odchrząknął. Naprawdę miał nadzieję, że polowanie na Megapoda pozwoli nadrektorowi zapomnieć o tej sprawie. Jednak umysł Ridcully’ego wciąż wracał do nieobecnego dziekana, jak język stale sięga do miejsca po straconym zębie.

– Ehm… Chciałbym zauważyć, że… o ile mi wiadomo… jego wynagrodzenie to co najmniej… – zaczął Myślak, ale dla Ridcully’ego w obecnym stanie ducha żadna odpowiedź nie byłaby właściwa.

– Wynagrodzenie? A odkąd to magowie pracują za pensję? Jesteśmy uczonymi, panie Stibbons! Nie dbamy o prymitywne pieniądze!

Na nieszczęście Myślak zwykł myśleć jasno i logicznie; w chwilach zamętu odwoływał się do rozsądku i uczciwości, które w stosunkach z rozgniewanym nadrektorem były – by zastosować tu właś­ciwy naukowy termin – nieaplikowalne. Zaniedbał też myś­lenia strategicznego, co zawsze jest błędem w stosunkach z innymi naukowcami. W rezultacie popełnił błąd, wykorzystując w tym miejscu zdrowy rozsądek.

– To dlatego, że nigdy właściwie za nic nie płacimy – rzekł. – A jeśli ktoś potrzebuje jakichś drobnych, bierze sobie z wielkiego dzbana…

– Jesteśmy elementem samej osnowy uniwersytetu, panie Stibbons! Bierzemy tylko to, co jest nam niezbędne! Nie szukamy bogactw! A co najważniejsze, nie przyjmujemy „kluczowego stanowiska połączonego z atrakcyjnym pakietem wynagrodzeń”, cokolwiek to ma znaczyć, do wszystkich piekieł, „oraz inne dodatki, w tym hojną emeryturę”. Emeryturę, uważasz pan! Kiedy to mag przeszedł na emeryturę?

– No, doktor Skorek… – Myślak nie zdołał się powstrzymać.

– Odszedł, żeby się ożenić! – warknął gniewnie Ridcully. – To nie emerytura, to tak jakby umarł.

– A doktor Housemartin? – ciągnął Myślak.

Wykładowca run współczesnych kopnął go w kostkę, ale Myślak rzucił tylko „auć!” i mówił dalej:

– Odszedł z powodu ciężkiego przypadku żab. To choroba zawodowa.

– Jeśli nie znosisz gorąca, to wyjdź z kotła – mruknął nadrektor.

Sytuacja trochę się uspokajała i szpiczaste kapelusze unosiły się ostrożnie. Te nerwowe chwile nadrektora trwały zwykle najwyżej kilka minut. Co byłoby pocieszające, gdyby w odstępach mniej więcej pięciominutowych coś nie przypominało mu nagle o tym, co uznawał za absolutnie zdradzieckie czynności dziekana, a konkretnie o złożeniu oferty i uzyskaniu posady na innym uniwersytecie, na dodatek za pośrednictwem pospolitego ogłoszenia w azecie. Nie tak powinien się zachowywać książę magii. Książę magii nie stawał przed komisją złożoną z sukienników, kupców warzywnych i szewców (choć to wspaniali ludzie, oczywiście, bez wątpienia sól tej ziemi, ale…), by zostać osądzony i oceniony jak terier medalista (na pewno policzyli mu zęby!). Porzucił całe bractwo magii, ot co!

Na korytarzu zapiszczały kółka i każdy mag zesztywniał w oczekiwaniu. Drzwi się otworzyły i do sali wjechał pierwszy załadowany wózek.

Dała się słyszeć seria westchnień, kiedy wszystkie oczy skupiły się na służącej, która ten wózek popychała, a potem nawet głoś­niejsze westchnienia, kiedy magowie zrozumieli, że nie jest to ta, której oczekiwali.

Nie była brzydka. Jej urodę można by pewnie określić jako swojską, domową, ale był to miły dom, czysty i przyzwoity, z różami wokół drzwi, powitaniem na wycieraczce i szarlotką w piekarniku. Jednak myśli magów, co zadziwiające, nie koncentrowały się w tej chwili na jedzeniu, choć niektórzy wciąż nie byli całkiem pewni, dlaczego nie.

Była to naprawdę całkiem sympatyczna dziewczyna, nawet jeśli jej łono zostało najwyraźniej zaplanowane dla osoby o dwie stopy wyższej. Ale nie była Nią4.

Grono wykładowcze wydawało się załamane, lecz wyraźnie poweselało, kiedy do pokoju wtoczyła się cała karawana wózków. Nic nie poprawia nastroju lepiej niż przekąska o trzeciej nad ranem – wszyscy to wiedzieli.

Nie jest źle, uznał Myślak. Przetrwaliśmy wieczór bez rozbijania czegokolwiek. Przynajmniej lepiej niż we wtorek.

W dowolnej organizacji dobrze znany jest fakt, że aby wykonać jakieś zadanie, należy je zlecić komuś, kto już jest bardzo zajęty. Teoria ta doprowadziła do pewnej liczby zabójstw i w jednym przypadku stała się przyczyną śmierci pewnego dyrektora wskutek wielokrotnego zamykania jego głowy w całkiem małej szafce na dokumenty.

Na NU właśnie Myślak Stibbons był tym bardzo zajętym człowiekiem. Przyzwyczaił się już do tego i nie narzekał. Przede wszystkim większość zadań, jakie mu powierzano, wcale nie wymagała realizacji i magowie na ogół nie przejmowali się, czy są wykonywane, pod warunkiem że to nie oni je wykonują. Poza tym Myślak bardzo sprawnie wymyślał drobne, efektywne metody oszczędzania czasu. W szczególności bardzo był dumny ze swego systemu protokołowania posiedzeń, który opracował z pomocą HEX-a – coraz bardziej użytecznej uniwersyteckiej machiny myślącej. Szczegółowa analiza przeszłych protokołów, połączona z wielkimi zdolnościami przewidywania HEX-a, oznaczała, że dla prostego zakresu łatwo uzyskiwanych danych – takich jak program zebrania (który i tak kontrolował Myślak), lista członków komitetu, czas mijający od śniadania, czas pozostały do obiadu i tak dalej, większość protokołów dało się spisać z góry.

Ogólnie biorąc, uważał, że przyczynia się do utrzymania NU w wybranym stanie przyjaznej, dynamicznej stagnacji. Dawało to wiele satysfakcji, zwłaszcza jeśli człowiek pamiętał, jaka jest alternatywa.

Jednak kartka, która sama się przewraca, była dla Myślaka anomalią. Teraz, wśród narastających wokół odgłosów przedśniadaniowej kolacji, wygładził ją i zaczął czytać.

* * *

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 W mieście Ankh-Morpork formalnie panuje tyrania, która nie zawsze jest tym samym co monarchia. Nawet samo stanowisko tyrana zostało przedefiniowane – przez piastującego je obecnie lorda Vetinariego – jako jedyna forma demokracji, która działa. Każdy ma prawo głosu, chyba że zostanie go pozbawiony z powodu wieku albo niebycia lordem Vetinarim.

A jednak system działał. Co irytowało pewną liczbę osób uważających, że jednak nie powinien, i które wolałyby zamiast tego monarchę. Pozwoliłoby to człowieka, który osiągnął swoją pozycję dzięki sprytowi, głębokiemu zrozumieniu zasad działania ludzkiej psyche, oszałamiającej dyplomacji oraz pewnej sprawności w posługiwaniu się sztyletem, a także – co do czego wszyscy się zgadzali – umysłowi niczym perfekcyjnie zbalansowana piła tarczowa, zastąpić człowiekiem, który zajął to stanowisko dzięki temu, że się urodził (trzecia możliwość, by miastem rządzili wybierani szacowni członkowie społeczności, którzy obiecają, że nie będą się wywyższać ani przy każdej okazji zdradzać publicznego zaufania, natychmiast stała się tematem żartów w całym mieście).

Mimo to korony wisiały – jak to mają w zwyczaju – nad Pocztą Główną, nad Bankiem Królewskim i Mennicą, a także, nie najmniej ważna, nad samą rozległą, kłótliwą, hałaśliwą jaźnią samego miasta. Jest wiele odmian ciemności i można w nich znaleźć wiele rzeczy uwięzionych, wygnanych, zagubionych czy ukrytych. Czasami uciekają. Czasami zwyczajnie wypadają. A czasami po prostu mają dość.

2 Trzeba raczej powiedzieć, że oficjalnie sypia w starym żelaznym łóżku; w rzeczywistości większą część snu realizuje w wielkim i prastarym fotelu w nocnej kuchni, gdzie niemal opanowała sztukę radzenia sobie w ogóle bez porządnego spania. Po bokach poduszek tego mebla zsuwało się i spływało tak wiele okruchów, łyżeczek, kawałków surowego ciasta, książek i rozlanych napojów, że mógł już ukrywać w sobie niewielką, ale kwitnącą cywilizację.

3 Ściśle mówiąc, doktor Hix, pisany przez x, był synem pana i pani Hicksów, ale człowiek noszący czarną szatę z paskudnymi symbolami oraz pierścień z czaszką byłby szalony – czy też, powiedzmy otwarcie: bardziej szalony – gdyby przepuścił okazję posiadania x w nazwisku.

4 Profesor nadzwyczajny gramatyki i jej stosowania poprawiłby pewnie to zdanie na „okazało się, że ona to nie ona”, na co profesor logiki zakrztusiłby się drinkiem.