Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mikołaj, młody idealista u progu kariery naukowej, usiłuje na nowo ułożyć sobie życie w kilka miesięcy po tragedii, która odebrała mu wszystko. Dla Julii, ambitnej, początkującej pisarki, skrywająca sekrety przeszłość Mikołaja to wymarzony temat na niebanalną powieść. Jej ciekawość zostanie jednak wystawiona na próbę – Mikołaj pilnie strzeże swoich tajemnic. Jak daleko wypada posunąć się, by rozwikłać tajemnice drugiej osoby? I gdzie przebiega granica między prywatnością, wścibskością, a doskonałym materiałem literackim?
W tej szalonej, nierzadko dramatycznej opowieści o miłości, przyjaźni i zdradzie, nic nie jest pewne, a fikcja i rzeczywistość niebezpiecznie zlewają się w jedno. Czy to na ulicach Londynu, czy w scenerii Trójmiasta, bohaterowie muszą stawić czoła wydarzeniom, które zmienią ich na zawsze. W miarę rozwoju sytuacji coraz trudniej oprzeć się wrażeniu, że to nieprzewidywalna Julia rozdaje w tej powieści karty...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OLGA DZIEDZIC
NOC ROśNIE WE MNIE
Wydawnictwo Nowy Świat© Copyright by Olga Dziedzic, 2014
© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2014
Projekt okładki: Nowy Świat
ISBN 978-83-7386-539-6
ebook ISBN 978-83-7386-832-8
Wydanie IWarszawa 2014
Wydawnictwo Nowy Świat
ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa
tel. 22 826 25 43, faks 22 826 25 47
internet: www.nowy-swiat.pl
Mikołaj ztrudem otworzył opuchnięte powieki. Leżał na podłodze, ciało miał obolałe, aoczy piekły go od łez. Ile czasu spędził wtakiej pozycji? Nie miał pojęcia. Po tygodniu przestał liczyć. Dni inoce zlały się wjedno, awszystko pokrył szary, gęsty iduszący pył. Tylko czasami, zzupełnie niezrozumiałych dla niego przyczyn, ktoś uparcie starał się przerwać ten letarg. Tym razem zodrętwienia wyrwało go łomotanie do drzwi. Nie poruszał się, zdeterminowany znów je zignorować. Siła uderzeń wskazywała niechybnie, że to James. Chwilę później potwierdził to jego poirytowany głos:
– Em, wiem, że tam jesteś. – James wymierzył kilka ciosów pięścią wdrzwi. – Otwieraj, słyszysz? Tak nie można! Ta farsa trwa już zbyt długo. Odchodzimy od zmysłów. Nikt nie wie, co się ztobą dzieje. Zamknąłeś się wczterech ścianach, nie odbierasz telefonów. Stary! Nie wkurwiaj mnie, bo wyważę te cholerne drzwi. – Po tych słowach nastąpiła kolejna porcja ciosów.
Biedne drzwi niczym nie zasłużyły sobie na takie traktowanie, ale Mikołaj, zupełnie nieczuły na ich los, tak zresztą jak na los tego zdegenerowanego świata, wcale nie zamierzał ulżyć ich cierpieniu. Wpółmroku poruszył tylko słabo ręką wposzukiwaniu butelki whisky. Na pewno gdzieś ją tu zostawił. Jedyne źródło ulgi. Wymacał ją ipodniósł zpodłogi. Z niezadowoleniem odnotował, że była zupełnie pusta. Walenie do drzwi ustało, aJames postanowił zmienić taktykę. Tym razem perswadował niemal błagalnym tonem:
– Stary, proszę cię. Odezwij się, powiedz chociaż słówko ipójdę sobie, obiecuję. Daj znak życia, wydaj dźwięk, pomruk, cokolwiek. Tak nie można, no naprawdę... rozumiem, że cierpisz, ale błagam cię, powiedz coś.
Widząc, że łagodna perswazja nie przynosi rezultatów, James wrócił do krzyków iłomotów:
– Nie myśl, że to koniec. Wiem, że tam jesteś. Wiem, że żyjesz. Nie poddam się, dopóki cię stamtąd nie wyciągnę. Po dobroci, siłą albo podstępem. Słyszysz? Wiem, że mnie słyszysz, sukinsynu. Tak nie wolno. Wiesz, że nie robię tego ze złośliwości. Zamartwiam się na śmierć. Nie masz serca. Słuchaj, idę sobie teraz, ale wrócę tu jeszcze dzisiaj, będę wydzwaniał, aż odbierzesz, awkońcu wyłamię te pieprzone drzwi, jeśli będzie trzeba. Dobrze wiesz, że mnie na to stać. Fuck. Go to hell. Stupid bastard.
Walenie wreszcie ustało, aJames poszedł sobie. Jego gniew iirytacja były zrozumiałe, ale Mikołaj nie czuł się gotowy wrócić do świata. Trudno zresztą powiedzieć, czy taki powrót kiedykolwiek nastąpi. Nie po tym, co zaszło. Zamknął powieki, kontemplując samobójstwo, ale po raz kolejny doszedł do wniosku, że jest na to zbyt słaby. Nie mógł odkleić się od podłogi, więc otak radykalnym kroku nie mogło być nawet mowy. Wwyobraźni widział jak zaciska pętlę wokół szyi albo wkłada głowę do piekarnika, ale wrzeczywistości nie miał na to sił, zdrętwiałe członki odmawiały mu posłuszeństwa. Amoże po prostu nie był gotowy na śmierć, mimo że pragnął jej tak bardzo? Może nie przyszedł jeszcze jego czas na rozstanie ze światem, mimo że żywił do niego taką nienawiść? Może podświadomie czuł, że życie jeszcze się dla niego nie skończyło, chociaż stracił wszystko, co miało dla niego jakiekolwiek znaczenie? Pragnął teraz nie myśleć oniczym iznów popaść wodrętwienie, ale bez alkoholu okazało się to niemożliwe. Że też James musiał przyjść izburzyć jego spokój. Ogarnął go zupełnie bezpodstawny gniew, bo przecież przyjaciel martwił się oniego. Pieprzona whisky nie miała się kiedy skończyć! Był pewien, że wzamrażalniku miał jeszcze jedną butelkę, ale żeby do niej dotrzeć, musiał wstać zpodłogi. Wysiłek niemożliwy do ogarnięcia umysłem, nie wtym stanie. Bo jak zmusić kończyny do działania, kiedy posłuszeństwa odmawia mózg, główna baza dowodzenia? Ale jak miał znów zasnąć bez bursztynowego remedium? Błędne koło. Chciało mu się krzyczeć. Leżał na podłodze, usiłując przymusić się do wysiłku, pertraktując ze sobą, argumentując, pokrzykując na siebie wmyślach. Wkońcu zdołał unieść się na łokciach. Miał ciężką głowę, zupełnie jakby zalegała wniej cała masa tłuczonego szkła ikamieni. Krew pulsowała mu wskroniach. Usiadł. Rozejrzał się po pokoju. Przez szczelnie zaciągnięte zasłony sączyło się ohydne, popołudniowe światło. Jakim prawem wdzierało się nieproszone do wnętrza? Porażający brak taktu. Nie pojmował, jak po tym, co się stało, słońce wogóle miało czelność wschodzić. Co gorsza ośmielało się świecić tak jasno, podczas gdy wjego sercu panował atramentowy mrok. Zupełnie jakby wszechświat uwziął się na niego ipostanowił dokopać mu ze wszystkich sił. Hej, atomy, gwiazdy, galaktyki igromady! Zobaczmy, ile jeszcze jest wstanie znieść ten maleńki agnostyk, to nie-boże igrzysko, któremu naiwnie się wydawało, że szczęście będzie trwać wiecznie. Głupiec! Siły zaczynały go opuszczać, trzeba było działać szybko. Podniósł się, opierając ościanę iwalcząc zzawrotami głowy. Ruszył powoli wkierunku kuchni. Wyjął butelkę zlodówki iprzyssał się do niej, zupełnie jakby jego przetrwanie zależało od tego, czy uda mu się opróżnić ją do ostatniej kropli. Nie udało się; ledwie wypił duszkiem połowę zawartości butelki, anogi pod nim zmiękły iosunął się na podłogę, uderzając głową oposadzkę. Na skutek uderzenia stracił przytomność.
W tym czasie James przechadzał się ulicami Londynu, łamiąc sobie głowę nad tym, jak pomóc zmaltretowanemu przyjacielowi. To zrozumiałe, że Mikołaj stracił grunt pod nogami, ale takie zachowanie było wprost niewybaczalne. Mniej czuła osoba już dawno przestałaby zaprzątać sobie głowę losem takiego niewdzięcznika, ale nie James, który przecież kochał Mikołaja jak brata. Zresztą odkąd przyjechał na studia doktoranckie ztajemniczego kraju, gdzie ludzie używają opon zimowych, awódkę zagryza się korniszonami, Mikołaj naprawdę był dla Jamesa jak brat. Od razu przypadli sobie do gustu, mimo że jeden znich pragnął specjalizować się wpoezji modernistycznej, adrugi wliteraturze postkolonialnej. To nie miało znaczenia, rozumieli się bez słów, chociaż ich mowy ojczyste różniły się od siebie diametralnie. Oczywiście James nie mówił po polsku inie miał zamiaru uczyć się tego języka, który, jego skromnym zdaniem, musiał wymyślić jakiś poroniony umysł dla zadawania tortur aparatom mowy. Nauczył się tylko kilku słów, które wypowiadał czasem ztrudem po pijaku, raczej dla żartu, żeby rozbawić Mikołaja. Za każdym razem przynosiło to zamierzony skutek. Z podobnych przyczyn do Mikołaja nie zwracał się inaczej niż „Em”. Całe szczęście, że Mikołaj świetnie mówił po angielsku, apo trzech latach spędzonych wLondynie prawie wogóle nie było słychać obcego akcentu, zktórym przyjechał. James skarcił się teraz wmyślach za te niepotrzebne dywagacje, bo jakie to miało znaczenie wobliczu obecnych problemów? Był święcie przekonany, że Mikołaj żyje idlatego nie zdecydował się na wyważenie drzwi. Samobójstwo jakoś do niego nie pasowało, nawet wtak paskudnych okolicznościach. Poza tym rozmawiał wcześniej zsąsiadką, która potwierdziła, że zmieszkania dobiegają czasami ciche kroki, aniekiedy nawet krzyki, płacz iokropne zawodzenie. Biedny Em, jak to wogóle możliwe, że stało się coś tak strasznego? Jak to możliwe, że rzeczy tak zatrważające przydarzają się ludziom jego pokroju? James wzdrygnął się na samą myśl otym, co spotkało przyjaciela, aoczy zaszły mu łzami. On też ją kochał, choć oczywiście nie wtaki sposób jak Mikołaj, inie był wstanie oniej zapomnieć. Od tygodni gazety nie trąbiły oniczym innym, co tylko dolewało oliwy do ognia, nie pozwalało na to, by wyjątkowo bolesne rany zaczęły się goić. Wtakich chwilach trudno oprzeć się wrażeniu, że świat zmierza ku upadkowi. James wiedział doskonale, że nie jest wstanie własnoręcznie ocalić świata, ale tliła się wnim nadzieja, że będzie wstanie pomóc tonącemu przyjacielowi. Tylko gdzie znaleźć szalupę albo chociaż koło ratunkowe? Myśl, James, myśl, uruchom te nieliczne szare komórki, które jeszcze ci zostały. Traf chciał, że James znajdował się wokolicy Pałacu Buckingham iprzechodził akurat obok Hotelu Rubens, kiedy jego wzrok padł na tablicę upamiętniającą gen. Władysława Sikorskiego, który wtrakcie drugiej wojny światowej właśnie ztego miejsca dowodził rządem polskim na uchodźstwie. Przypomniało mu się, że Mikołaj opowiadał kiedyś opradziadku, który miał powiązania zrządem Sikorskiego, przez co po wojnie obawiał się wrócić do ojczyzny idlatego osiadł na dłużej wLondynie zżoną oraz kilkuletnim synkiem. Teraz cała uwaga Jamesa skoncentrowała się właśnie na tym chłopcu, dziadku Mikołaja, októrym wtrakcie licznych wypadów do pubu, przyjaciel często opowiadał. Niezmiennie zszacunkiem ipodziwem, które świadczyły ogłębokim przywiązaniu. Po kilku takich historiach James zrozumiał, jak wiele ten starszy pan dla Mikołaja znaczy ijakim jest dla niego autorytetem. Może to był punkt zaczepienia, którego należało się teraz uchwycić? Może gdyby zdołał skontaktować się zdziadkiem, ten potrafiłby namówić Mikołaja do wyjścia ze swojej nory iudania się na leczenie? Co do tego nie było najmniejszych wątpliwości, Em potrzebował pomocy specjalistów. Zresztą wjego sytuacji każdy by potrzebował. Początkowo James nie mógł wyjść ze zdumienia, że wtak trudnych chwilach rodzina Mikołaja nie wykazała najmniejszego zainteresowania jego losem, że nie przybyli mu zpomocą. Oczywiście szybko dotarło do niego, że było tylko jedno logiczne wyjaśnienie: Em nie powiedział im otym, co się stało. Podły drań, tak nie można! Musieli odchodzić od zmysłów, skoro od tygodni nie odbierał telefonu. Pewnie nawet nie powiedział im, że się niedawno przeprowadził inie podał nowego adresu. Teraz James będzie musiał im wszystko opowiedzieć. Tak się po prostu nie robi. James uczepił się myśli odziadku, ale nie miał zielonego pojęcia, jak go odnaleźć ani tym bardziej jak się znim skomunikować. Jedyne, co pamiętał, to imię tego starszego dżentelmena. Jeremi. Wrócił do domu, zaparzył mocną herbatę, dodał do niej odrobinę mleka iusiadł przed komputerem wnadziei, że znajdzie jakąś podpowiedź wInternecie. Nie rozczarował się.
* * *
Jeremi Koniecpolski siedział wswoim gabinecie, paląc fajkę iczytając gazetę, gdy na biurku zadzwonił telefon. Z przejęcia podskoczył wfotelu inatychmiast podniósł słuchawkę, mając nadzieję, że dzwoni Mikołaj. Nie rozumiał, dlaczego wnuk od tygodni nie daje znaku życia, ale miał niedobre przeczucia. Odezwał się co prawda tego feralnego dnia, żeby ich uspokoić izakomunikować, że żyje, ale od tamtej pory milczał jak grób. To nie wjego stylu. Jeremi znał swojego wnuka na wylot. Było coś niepokojącego wtonie jego głosu wtrakcie tej ostatniej rozmowy, ale Mikołaj uciął natychmiast wszelkie pytania, stwierdzając krótko, że wszystko wporządku irozłączył się. Od tamtej pory cisza. Rodzice idziadkowie odchodzą od zmysłów, asmarkacz ma wszystkich wgłębokim poważaniu. Nie tak go przecież wychowali. Jeremi nigdy chłopca nie pouczał, nie moralizował, nigdy też na niego nie pokrzykiwał, anawet nie podnosił głosu, bo nigdy nie było takiej potrzeby. Mikołaj był rozważny iinteligentny, liczył się zuczuciami innych. Tym razem przeholował, aJeremi poprzysiągł sobie, że gdy tylko go usłyszy, powie mu kilka słów do słuchu. Przystawił do ucha słuchawkę ztakim właśnie zamiarem, kiedy uderzyło go, że zupełnie nie rozumie, co mówi do niego rozmówca. Z pewnością nie był to Mikołaj, ale głos należał do mężczyzny. Jeremi wytężył słuch iwkońcu pojął swój błąd. Mężczyzna nie mówił po polsku, tylko po angielsku, ado tego wydawał się bardzo zdenerwowany. Dopiero po chwili Jeremi odzyskał wreszcie głos ipróbując wciągu zaledwie paru sekund odświeżyć sobie tych kilka słów wmowie Szekspira, które pamiętał zdzieciństwa, poprosił wreszcie rozmówcę, żeby się zatrzymał izwolnił, bo nie jest wstanie go zrozumieć. Mężczyzna zamilkł na chwilę, jakby zbierał myśli, po czym bardzo powoli iwyraźnie przedstawił się iużywając najprostszego języka, spróbował jeszcze raz opowiedzieć Jeremiemu całą historię. Po kilku niezwykle alarmujących zdaniach umysł Jeremiego pracował na najwyższych obrotach itylko dzięki temu zdołał zrozumieć większość ztego, co próbował przekazać mu młody człowiek telefonujący zAnglii, choć nawet po odłożeniu słuchawki nie był wstanie uwierzyć wto, co właśnie usłyszał. To po prostu nie mieściło się wgłowie. Rozmowa trwała nie dłużej niż piętnaście minut, ale Jeremi nie potrzebował więcej, by zdać sobie sprawę zpowagi sytuacji. Ręce drżały mu zprzerażenia, asłowa młodego człowieka zcałą mocą dźwięczały wuszach, jeszcze gdy wpośpiechu pakował walizkę, wzywał taksówkę ijechał na lotnisko. Nie było chwili do stracenia. Naprędce wytłumaczył wszystko żonie, która jeszcze długo po jego wyjściu siedziała wfotelu, kręcąc zniedowierzaniem głową ipróbując przetworzyć jakoś te wiadomości. Z taksówki zadzwonił do rodziców chłopaka. Odebrał jego syn, Tobiasz. Musiał opowiedzieć mu całą historię dwa razy, awkońcu nakrzyczeć na syna, żeby wziął się wgarść, bo to już się zdarzyło inic nie cofnie czasu, achłopakowi trzeba teraz pomóc. Tobiasz uspokoił się trochę ipowiedział, że natychmiast jedzie na lotnisko ileci znim. Jeremi zdołał go wkońcu przekonać, że lepiej będzie, jeżeli poleci sam, bo jak ktoś jest wstanie dotrzeć do tego biednego chłopaka, to chyba tylko on, za to Tobiasz bardziej przyda się tu, na miejscu, gdzie potrzebują go dwie kobiety, jego żona imatka, ilepiej, żeby stanął na wysokości zadania. Na lotnisku kupił bilet na pierwszy samolot do Londynu, po czym usiadł na twardym iniewygodnym plastikowym krzesełku, ukrył twarz wdłoniach ipogrążył się wzadumie. Myśli miał wyjątkowo chmurne.
* * *
Znów to piekielne walenie do drzwi. Mikołaj miał ochotę wykrzyczeć zcałych sił, żeby James poszedł do diabła i zostawił go wspokoju, ale postanowił nie dać mu tej satysfakcji. Nie piśnie nawet słówkiem. Jeszcze nie teraz. Nie był znatury okrutny, nie czuł się po prostu na siłach do rozmowy, nie miał ochoty wysłuchiwać, że potrzebuje pomocy. Po raz pierwszy wżyciu potrzebował nurzać się wbólu, rozdrapywać go iroztrząsać, cierpieć każdym zakończeniem nerwowym, posypywać rany solą. Tak, chciał po prostu użalać się nad sobą. Od świtu do nocy. Wierzył, że ma do tego pełne prawo, ajeżeli ktoś tego nie rozumie, to trudno. Fuck them ijuż. Kilka tygodni temu miał wszystko, ateraz był na samym dnie ido tego całkiem sam, więc wolno mu chyba leżeć tu iupijać się do nieprzytomności? Nie widział wtym nic niestosownego. Niestosowne było raczej to walenie do drzwi, które mąciło jego spokój iniepotrzebnie przywoływało go do rzeczywistości. Szarej iokrutnej. Rzeczywistości, wktórej jej już nie było. Ich już nie było. Azatem nie było też ijego, aprzynajmniej pragnął, żeby to była prawda. Walenie nie ustępowało, wkońcu musiał otworzyć oczy. Wlepił wzrok wsufit izacisnął pięści. Tym razem zodrętwienia wyrwał go inny, tak dobrze mu znany głos:
– Mikołaj, otwieraj, tu dziadek. Otwieraj natychmiast! Nie wiem, co ty sobie wyobrażasz, smarkaczu. Przeleciałem pół Europy inie wyjadę stąd, dopóki nie otworzysz, słyszysz mnie? Lepiej otwórz po dobroci. Ja nie żartuję!
To był pierwszy raz, kiedy dziadek podniósł na niego głos. Mikołaj odniósł wrażenie, jakby coś wnim drgnęło. Przeskoczyła jakaś niewidzialna iskra. Nie mógł uwierzyć, że dziadek przyleciał aż tutaj, żeby postawić go na nogi. Awięc James był sprytniejszy niż mu się wydawało. Znalazł wkońcu sposób. Maleńki skrawek jego świadomości zapragnął nawet wstać, otworzyć drzwi iwpuścić dziadka, ale ciało znów odmówiło mu posłuszeństwa – tym razem był na to zbyt pijany. Inny skrawek, odpowiedzialny za wściekłość na cały świat iwszystkich ludzi, którzy po nim chodzą, wybełkotał, żeby dać mu święty spokój, bo itak nie otworzy. Tym razem dziadek przemówił po angielsku inie były to słowa skierowane do niego:
– James, niech pan wyważy drzwi.
Mikołaj zamknął oczy, po policzkach popłynęły mu łzy. Słone iciepłe. Do jego uszu dobiegł potworny łomot, adrzwi wkońcu ustąpiły. Potem rozległ się odgłos kroków, zniecierpliwionych iciężkich, awkońcu chłodna dłoń poklepała go po policzku. Zacisnął mocniej powieki. Chcą się znim bawić jak zdzieckiem, to proszę bardzo. Nie zamierzał tak łatwo ustąpić. Dwie pary rąk chwyciły go pod ramię iciągnąc po podłodze jego bezwładne ciało, zawlokły go do łazienki. Został rozebrany zubrań iwepchnięty do wanny. Nie opierał się, nie był wstanie. Dopiero szok wywołany kontaktem rozgrzanej skóry zlodowatą wodą zmusił go do otwarcia oczu. Spojrzał na nich zwyrzutem, ale nie protestował, nie rzucał się, nie przeklinał, nie opluwał swoich prześladowców. Bynajmniej nie było wjego postawie nic chrystusowego, po prostu był zbyt odurzony, by zaprotestować. Kiedy przyszedł do siebie, siedział już wfotelu wciemnym pokoju, owinięty kocem. Trząsł się zzimna. Jedynym źródłem słabego światła była stojąca na podłodze lampka. Dostrzegł dwie pary oczu przyglądające mu się zniepokojem. Widząc, że się ocknął, James ruszył natychmiast do kuchni, zaparzyć ziołową herbatę. Dziadek pokręcił głową. Teraz musi nastąpić kazanie albo litania gorzkich wyrzutów. Wszyscy odchodzili od zmysłów, jak mógł im otym nie powiedzieć, czy postradał rozum, nic nie tłumaczy takiego karygodnego zachowania. N ic. Jeremi wstał zfotela, podszedł do niego, położył mu dłoń na głowie iprzyciągnął go do siebie. Ten nieoczekiwany gest solidarności izrozumienia wywołał uobu mężczyzn falę wzruszenia. Wpokoju zapanowała cisza naznaczona brakiem inieobecnością. Stojący wprogu James, trzymający wdłoni kubek herbaty, również nie potrafił powstrzymać łez. Jeremi powiedział cicho, ale kategorycznie:
– Twoje rzeczy są już spakowane. Wracasz ze mną. Ojciec załatwił ci miejsce wprywatnej klinice. Postawimy cię na nogi. Słyszysz?
– Dziękuję – Mikołaj wypowiedział słabo jedyne słowo stosowne wtych okolicznościach. Dotarło do niego, że dalsza walka jest pozbawiona sensu. Jeżeli przez tyle tygodni nie był wstanie zrobić ostatecznego kroku, to musiało znaczyć, że zniecałkiem zrozumiałych przyczyn wybrał jednak życie ito ze wszystkimi konsekwencjami, jakie ten wybór niesie. Askoro dokonał takiego wyboru, to nie było sensu leżeć dalej na podłodze, upijając się dzień wdzień do nieprzytomności. Skąd ta nagła zmiana? Katalizatorem rzecz jasna okazało się przybycie Jeremiego, który od zawsze miał na wnuka kojący wpływ, łagodził konflikty, wyciszał targające nim emocje. Tak było itym razem. Mikołaj wiedział, że potrzebuje pomocy, ale nie był wstanie sam onią poprosić. Miał sporo szczęścia, oile wtej sytuacji wogóle można mówić oszczęściu. Pomoc sama zapukała do jego drzwi, awręcz postanowiła je wyważyć. Podniósł się zfotela, podszedł do przyjaciela, żeby uścisnąć mu dłoń, na co James odstawił kubek herbaty iobjął go, zalewając się łzami. Poczciwy James. Mikołaj zastanawiał się, czym sobie zasłużył na takiego przyjaciela, który stał dzielnie ujego boku. Odwzajemnił jego uścisk iprzeprosił za swoje zachowanie.
– No hard feelings – wykrztusił James.
* * *
Po kilku miesiącach intensywnej terapii lekarze stwierdzili zgodnie, że Mikołaj nie stanowi już zagrożenia dla siebie ani dla otoczenia imoże powoli zacząć wracać do życia wspołeczeństwie. Zaraz po wyjściu zkliniki zamieszkał na pewien czas wdomu dziadków na wsi, gdzie cisza ispokój przyśpieszały rekonwalescencję. Długie rozmowy zdziadkiem miały na niego zbawienny wpływ. Tylko jeden temat nigdy nie powracał wich dyskusjach. Na samo wspomnienie owydarzeniach, które miały miejsce ubiegłego roku, Mikołaj zamykał się wsobie, milkł iwychodził zpokoju. Poprzysiągł sobie nigdy nie wracać do nich myślami, nigdy onich nie rozprawiać, nie analizować. To był jedyny sposób, żeby jakoś iść dalej. Inaczej nie umiał. Nadludzkim wysiłkiem Jeremi zdołał przekonać go, żeby dokończył doktorat. Nie lada wyczyn. Początkowo Mikołaj nie chciał nawet otym słyszeć, bo obrona doktoratu oznaczała powrót do Londynu, ataka wyprawa była ponad jego siły, ale dziadek, zsiłą perswazji iwytrwałością, których pozazdrościłby mu niejeden świadek Jehowy, uświadomił wkońcu wnukowi, że rozprawę doktorską ma już prawie napisaną iszkoda, by owoce jego trzyletniej wytężonej pracy poszły na marne, nie wspominając już nawet opieniądzach, które jego rodzice łożyli przez ten czas, żeby wykształcić syna za granicą. Systematycznie urabiany wten sposób Mikołaj wbił sobie wkońcu do głowy, że kosztem niewielkiego wysiłku zostanie specjalistą wwąskiej dziedzinie, zdobędzie wreszcie zawód ibędzie mógł się usamodzielnić. Kusząca perspektywa dla mężczyzny prawie trzydziestoletniego, który pragnął rozpocząć nowe życie. Itak oto długo oczekiwana obrona rozprawy doktorskiej Mikołaja Koniecpolskiego wtemacie współczesnej literatury południowoafrykańskiej ipiętna, jakie po dziś dzień odciska na niej apartheid, nastąpiła we wrześniu 2006 roku. Tym razem wwyprawie do Londynu towarzyszyła Mikołajowi matka, która cierpliwie iz charakterystyczną dla matek miłością ściskała dłoń syna wchwilach, gdy wydawało mu się, że jego świat znów rozpadnie się na kawałki. Zacisnął zęby, wytrzymał iobronił się zwyróżnieniem, poprzysięgając sobie, że to ostatni raz, gdy jego noga postała wtym piekielnym mieście, które dotychczas tak podziwiał, aktóre budziło wnim teraz lęk iodrazę. Nie mógł jednak wyjechać bez spotkania zJamesem, któremu tyle zawdzięczał. Umówili się wpubie wcentrum Londynu, przy Leicester Square, gdzie mieli wzwyczaju spotykać się, pić piwo, jeść wyśmienite burgery iprowadzić ożywione dyskusje. James wyściskał przyjaciela serdecznie, pogratulował mu dopiero co zdobytego tytułu PhD idługo komplementował jego zdrowy wygląd.
– Stary, musimy oblać twój sukces, stawiam piwo – zasugerował James zwrodzoną szczodrością.
– Dzięki, ale ja niestety tylko sok. Cały czas biorę leki.
– Rozumiem. Słuchaj, powiedz, jak się masz?
– Jakoś leci. Próbuję iść do przodu.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się stało. Kiedy otym myślę...
– Nie mówmy otym – powiedział Mikołaj tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Jasne, jasne. Ale wiesz, wrazie czego... – zaczął James, lecz Mikołaj znów przerwał mu wpół zdania:
– Nie, stary, nie rozumiesz mnie. Nie mówmy otym nigdy więcej. James, ja muszę otym zapomnieć, każdego dnia próbuję wyrzucić to zpamięci. Inaczej się nie da. Wraz ze mną musi zapomnieć otym cały świat, podążasz?
– Nie bardzo. Co chcesz przez to powiedzieć? – Twarz Jamesa przybrała zdumiony wyraz.
– Nikt nie może się otym dowiedzieć. N ik t. N ig d y.
– Kurwa, stary, otakich sprawach powinien wiedzieć itrąbić cały świat. Coś takiego nie może się więcej powtórzyć.
– Świat przestał mnie doszczętnie obchodzić. Pieprzę świat, wktórym zdarzają się podobne rzeczy, rozumiesz? Jak dla mnie może spłonąć, obrócić się wpopiół. Żadne ostrzeżenia nic tu nie pomogą! Przeklinam ten zasrany świat icałą pieprzoną ludzkość. Niech zdycha wpłomieniach, niech odchodzi wmęczarniach! – Mikołaj prawie krzyczał, wypowiadając te słowa.
– Słuchaj, tak nie można. To nie fair. Sam jesteś częścią tego świata. Rozumiem, że cierpisz, ale, wiesz, nie ty jeden...
– Ico ztego, powiedz? Czy to cokolwiek zmienia? Myślisz, że jest mi ztego powodu łatwiej? Nie. – Mikołaj pokręcił głową. – Nie – powtórzył. – Już nigdy... już nigdy... kurwa, stary, nie mogę nawet otym myśleć, bo zaraz znowu rozsypię się na kawałki.
– Spokojnie, Em, odwagi – James poklepał przyjaciela po plecach, żeby dodać mu otuchy. – Zamknij oczy, weź głęboki wdech, wszystko będzie dobrze.
Mikołaj wykonał posłusznie zalecenia przyjaciela iwkońcu zdołał się opanować.
– Tylko oto cię proszę – powiedział słabo. – Nigdy, nikomu otym ani mru-mru. Ten temat przestaje dla nas istnieć, jasne? Nie mówimy otym nigdy więcej inikt nie może się otym dowiedzieć, obiecujesz?
– Naprawdę, tak nie można – usiłował protestować James.
– James, spójrz na mnie. Musisz mi to obiecać.
– Musisz mi to obiecać. Uwierz, stary, muszę stąd czym prędzej wyjechać, bo jeszcze chwila inie będzie co zbierać, ale nie mogę, dopóki mi tego nie obiecasz. Błagam cię, James. Musisz mi to obiecać. James!
Kręcąc zniedowierzaniem głową, James wydusił wreszcie:
– Nie wierzę, że to mówię, bo uważam, że to chore, ale zgoda... Obiecuję.
– Dobrze. Na mnie już czas – odpowiedział Mikołaj, podnosząc się zkrzesła.
– Jezu, nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżasz. Proszę cię, zadzwoń do mnie, stary.
– Jak tylko się pozbieram. Trzymaj się, przyjacielu. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Ale nie tu, nie wtym strasznym miejscu.
– Wracaj do siebie, Em. Całe życie przed tobą.
– Tak, tylko nie mam pojęcia, jak je dalej przeżyć.
– Zobaczysz, wszystko się jakoś ułoży – zapewnił go James.
– It was fucking good to see you, mate!
– I’ll miss you as hell, you bastard!
Dwaj dobrzy przyjaciele uściskali się wylewnie na pożegnanie, jak gdyby wiedzieli, że nieprędko przyjdzie im się znów zobaczyć. Mikołaj dopił łyk soku, uścisnął Jamesowi dłoń iruszył wkierunku wyjścia, ani razu nie oglądając się za siebie.
OD AUTORKI
Nazywam się Julia Lipińska ijestem pisarką. Nie jest to moje prawdziwe imię ani nazwisko; obrałam je na potrzeby tej książki. Również główny bohater wrzeczywistości nie nazywa się Mikołaj Koniecpolski; zobowiązałam się zataić jego tożsamość. Imiona pozostałych bohaterów także zostały zmienione. To ja napisałam tę powieść, ale rzecz nie będzie omnie, tylko omężczyźnie, który zjawił się wmoim życiu przez przypadek. Ichociaż pojawiam się wpowieści, to raczej jako dodatek do głównego bohatera, anie danie główne. To chyba dobrze, bo obawiam się, że znatury jestem ciężkostrawna. Tutaj moim zadaniem jest pokazać bohaterowi, kim naprawdę jest i, zaznaczam na wstępie, to nie moja wina, że ta rola, podobnie jak wiele innych ról, zaczyna wymykać się spod kontroli. Zatrzymam się wtym miejscu, bo nie byłoby fair zdradzać wszystkie szczegóły na samym początku.
Jak zpewnością zauważycie (albo już zauważyliście), drodzy Czytelnicy, narrator wtej powieści występuje wtrzeciej osobie iprzygląda się wydarzeniom zodległego miejsca, niekiedy prześwietlając myśli bohaterów. Jest wszechwiedzący, mimo to czasami woli nie zdradzać pewnych faktów inie uprzedzać niektórych zdarzeń. Złośliwa bestia. Obiektywizm narratora jest tylko pozorny, bo tak naprawdę wszystko zostało opisane niejako zmojej perspektywy. Nawet punkt widzenia Mikołaja, głównego bohatera, został przefiltrowany przez mój punkt widzenia. Dołożyłam wszelkich starań, by go dokładnie prześwietlić iwcielić się wniego wiernie, ale wszystko ma granice. Nawet najlepsza fikcja pozostanie tylko fikcją. Choć czasem granice między fikcją arzeczywistością niebezpiecznie się zacierają.
Kiedy osoba wrażliwa ispostrzegawcza, ado tego ciekawska, spotyka kogoś, kto skrywa sekret, od razu wyczuwa takie sprawy ipragnie za wszelką cenę ten sekret odkryć. Myślę, że moi Czytelnicy odczuwają podobną pokusę po przeczytaniu prologu. Amoże niektórzy zWas domyślają się już, co to za sekret inie pozwolicie wodzić się autorce za nos? Wkażdym razie, proszę uwierzcie mi, że gdy poznałam Mikołaja, nie potrafiłam myśleć oniczym innym. Osoba posiadająca sekret, którego pilnie strzeże, siłą rzeczy staje się niezwykle fascynująca. Awiadomo przecież, że od fascynacji do miłości już tylko jeden krok. Właśnie, miłość. Uczucie podstępne, kapryśne inieprzewidywalne, które komplikuje nam życie tak, że przestajemy widzieć rzeczy wyraźnie. Co to tak właściwie znaczy kogoś kochać? Czy ktoś kiedyś wzadowalający sposób zdefiniował miłość, która przecież ma wiele twarzy, wymyka się regułom, prawom idefinicjom? No dobrze, nie wybiegajmy do przodu aż tak bardzo. Najgorsze co może się Czytelnikom przydarzyć, to niesforna autorka idlatego za kilka stron znów zastąpi mnie stateczny, poukładany narrator. Obiecuję! Wybaczcie proszę moje gadulstwo, bo choć jestem pewna, że sięgnęliście po książkę po to, by przenieść się wfikcyjny świat, który pochłonie Was bez reszty, oczaruje, aczasem wzruszy lub skłoni do refleksji, to jednak czułam nieodpartą pokusę, żeby przywitać się zWami, drodzy Czytelnicy. Taki trik, niewinna sztuczka dająca upust ekshibicjonistycznym skłonnościom autorki. Z różnych powodów pragnęłam zaznaczyć swoją obecność wtym tekście. Oto jestem.
A teraz znikam. To znaczy znikam ja, Julia-pisarka, awmoje miejsce pojawi się Julia-bohaterka, również pisarka. Pstryk. Nie ma mnie.
Autorka schodzi ze sceny.
Na scenę wchodzi narrator.
Mosiężny klucz zazgrzytał wzamku idrewniane, rzeźbione drzwi ustąpiły ze szczękiem. Rodowy dom dziadków leżał tuż za miastem, wsamym sercu starego lasu. Rodzina Mikołaja zamieszkiwała go od pokoleń. Po śmierci dziadka dom opustoszał. Nienawykła do samotności babcia uciekała stąd przy każdej nadarzającej się okazji. Teraz wyjechała zprzyjaciółmi do sanatorium wgórach, na wszelki wypadek zostawiając Mikołajowi klucze. Nie wahał się długo. Potrzebował pomyśleć wspokoju, zdala od zgiełku iten wiekowy dom idealnie się do tego nadawał. Wreszcie otaczała go tylko niczym niezmącona cisza. Właśnie tego tu szukał. Wszedł do środka ipociągnął nosem. Wkorytarzu powitał go zapach kulek na mole istęchlizny. Na razie dość subtelny. Od razu widać, że nikt tutaj od dłuższego czasu nie wietrzył. Przechadzając się po pokojach, zauważył, że antyczne meble pokryła warstwa kurzu. Zegar zkukułką wybił południe. Z olejnych obrazów groźnie spoglądali na niego przodkowie. Od dziecka niewiele sobie robił zich krytycznych spojrzeń. Należeli do innej epoki. Oddzielała go od nich wyraźna przepaść aksjologiczna. Wydawali się tak odlegli inierealni, że nie czuł znimi szczególnego związku. Dla zabawy przedrzeźniał ich czasem, ale dziś nie był wnastroju do żartów. Wszedł do ogromnej, nieużywanej od dawna kuchni, żeby nastawić wodę na herbatę wemaliowanym czajniku zgwizdkiem. Wszystko wtym miejscu trąciło myszką. Wkorytarzu porzucił trampki, po czym udał się do swojego ulubionego pomieszczenia.
Gabinet dziadka nie zmienił się nic anic, odkąd Mikołaj przyjeżdżał tu jako mały chłopiec. Na środku stało solidne, dębowe biurko, aprzy nim ciemny, skórzany fotel na kółkach. Siedzenie przetarło się nieco na przestrzeni lat. Wdzieciństwie Mikołaj siadał na tym fotelu iobracał się tak długo, aż po wstaniu kręciło mu się wgłowie. Pysznie się przy tym bawił. Na biurku stało czarno-białe zdjęcie ślubne dziadków, tuż obok – zdjęcie ślubne rodziców Mikołaja oraz kolorowa fotografia przedstawiająca roześmianego, szczerbatego łobuziaka pokazującego język. Życie skutecznie zmyło ten szczenięcy uśmiech zjego twarzy. Mikołaj skierował kroki wstronę przykurzonej biblioteki dziadka. Wypełnione szczelnie książkami regały zajmowały całą ścianę. Podszedł do sekcji zliteraturą amerykańską iprzez chwilę studiował grzbiety książek, aż wyjął zpółki „Księżycowy pałac” Paula Austera. To właśnie ta powieść postawiła jego świat na głowie, gdy jako młody chłopak poszukiwał własnej drogi isposobu na życie. Marco Fogg, bohater zagubiony nawet bardziej niż on sam, nieoczekiwanie stał się wtedy dla niego drogowskazem, przewodnikiem po nieprzeniknionej dżungli otaczającej go rzeczywistości. Książka nie pomogła mu zrozumieć meandrów ludzkiego życia, nie dała mu żadnej łatwej recepty, ale pomogła dotrzeć do znacznie ważniejszego przekazu, który odmienił jego sposób myślenia idziałania. Wreszcie dotarło do niego, że ile by nie walczył, nie szamotał się inie próbował objąć go umysłem, życie zawsze będzie wymykać się sztywnym ramom poznania inieprzejednanym zasadom logiki. Wdniu, wktórym zakopał topór wojenny izarzucił wszelkie próby zrozumienia życia, stało się ono bardziej znośne iłatwiejsze do zaakceptowania. Oczywiście nie osłoniło go to od ciosów, które życie zadaje znienacka, ale do dziś podejrzewał, że to właśnie ten prosty wniosek, trzepoczący się na peryferiach jego świadomości, ocalił go, kiedy na skutek kaprysów losu upadł na dno. Otworzył książkę na chybił trafił iprzyłożył do niej nos, wciągając głęboko zapach wyczytanych kartek. Ten zapach przeniósł go myślami wczasy dzieciństwa, gdy jako mały chłopiec zakradał się do biblioteki dziadka, zabierał jedną książkę ipo kryjomu czytał od deski do deski, wprzeciągu kilku dni. Tak poznał między innymi Dolores-Lolitę, kapitana Ahaba, Sala Paradise’a iDeana Moriarty’ego, siostrę Carrie iJaya Gatsby’ego. Każde znich zabrało go wmagiczną podróż. Śmiał się razem znimi, czasem płakał albo bał się, ainnym razem czerwienił aż po czubki uszu, nie do końca rozumiejąc to, co czytał. Wzeszłym roku umierający na raka przełyku Jeremi wyznał Mikołajowi zrozbrajającą szczerością, że doskonale wiedział ocałym procederze ispecjalnie zostawiał na widoku książki, którymi akurat pragnął wnuka uraczyć. Nie zawsze odpowiednie do jego wieku, ale zawsze pouczające, piekielnie mądre iciekawe. Dziadek wiedział, że gdyby po prostu podtykał je małemu pod nos, chłopiec nie miałby poczucia, że oto zerwał zakazany owoc zdrzewa poznania dobra izła. Było to jedyne wswoim rodzaju uczucie do dziś przyprawiające go odrżenie serca, nadające czytaniu wymiar ekstatyczny. Oczywiście Jeremi miał rację. Jak zawsze. Mikołaj zamknął oczy iusłyszał znajomy głos:
– Awięc przyszedłeś.
– Nie mogło być inaczej – odparł.
– Racja. Wniosek ztego, że coś cię trapi. Zawsze tu wtedy wracasz.
– Liczyłem, że spłynie na mnie trochę twojej mądrości.
– Potrzebujesz rady?
– Potrzebuję pomyśleć wspokoju.
– Mam sobie iść?
– Nie to chciałem powiedzieć. Zostań proszę.
– Czajnik gwiżdże, idź zaparz herbatę iwróć, porozmawiamy.
Ta uwaga przywołała Mikołaja do rzeczywistości. Otworzył oczy iodstawił książkę na półkę. Przyniósł zkuchni kubek zielonej herbaty odelikatnie cierpkim smaku, po czym usiadł za biurkiem ipopijając ciepły napar, kontynuował dyskusję zdziadkiem.
– Co mam robić?
– Na to pytanie sam musisz udzielić sobie odpowiedzi.
– Od dziecka mi to powtarzasz.
– Z niezłym skutkiem. Nikt nie może mówić ci, jak żyć. Wyborów musisz dokonywać samodzielnie, bo wtedy bierzesz za nie pełną odpowiedzialność.
– Tak, wiem, pamiętam. Ale nie mógłbyś udzielić mi chociaż kilku cennych wskazówek?
– Najpierw musiałbyś spróbować wyłożyć mi wjasny sposób, na czym właściwie polega twój problem – odrzekł spokojnie Jeremi.
– To już sześć lat, aja nie wiem, jak mam dalej żyć. Moje życie wypełnia pustka. Mam poczucie, że wciąż stoję wmiejscu. Zupełnie jakby życie się dla mnie skończyło. Rzuciłem się wwir pracy, żeby zagłuszyć myśli, ale okazuje się, że to wcale nie jest takie łatwe. Zawsze wracają podstępem.
– Może niepotrzebnie starasz się za wszelką cenę nie dopuścić ich do głosu?
– Inaczej nie potrafię. Wspomnienia są zbyt bolesne. Pragnę znów być zkobietą, ajednocześnie paraliżuje mnie lęk przed bliskością. Boję się, że to znów się stanie. Dręczy mnie poczucie winy, zupełnie jakbym miał dopuścić się zdrady...
– Wybacz, że posłużę się wytartym frazesem, ale prawda jest taka, że nikt nie jest samotną wyspą.
– Tyle tylko, że samotność zagościła na dobre wmoim życiu inie mam pojęcia, jak ją przepędzić.
– Może jest ci znią dobrze?
– Skądże! Wręcz przeciwnie. Coś musi się zmienić, zanim zwariuję.
– Posłuchaj, Mikołaj. Dobrze, że wreszcie to zauważasz, ale musisz zrozumieć, że świat nie przyjmie cię zotwartymi ramionami, jeśli wiecznie będziesz się od niego odcinał. Dobrowolnie skazałeś się na banicję. Żyjesz tak, jakbyś stał nad grobem. Skończ dramatyzować, bo nie ty jeden dostałeś od losu po tyłku. Pora się pozbierać. Nie cofniesz czasu, nie możesz wiecznie żyć przeszłością, aprzyszłość nie zbuduje się sama. Moim skromnym zdaniem, powinieneś wreszcie przestać się oszukiwać.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Możesz znaleźć jeszcze tysiąc wymówek. Wszystko sprowadza się do tego, że jesteś tchórz iboisz się znowu sparzyć.
– To dość okrutna diagnoza.
– Raczej szczera do bólu.
– Nie uważasz, że po tym, co mnie spotkało, mam prawo się bać?
– Uważam, że czas najwyższy stawić czoła lękom.
– Łatwo ci mówić.