Nowe Książki 5/23 - Opracowanie zbiorowe - ebook

Nowe Książki 5/23 ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0
10,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Nowe Książki” popularyzują nowości polskiego rynku wydawniczego, publikując co miesiąc ponad siedemdziesiąt recenzji i not. Każdy numer otwiera obszerna rozmowa z autorem, a zamykają felietony, kronika i rejestry nowości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 352

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



NA POCZĄTEK

Adagio,moderato,prestissimo

Wacław Holewiński

Siedem dobrych, czasami bardzo dobrych książek na koncie, pierwsza wydana siedemnaście lat temu, ale… Ale prawdziwe odkrywanie Marcina Pilisa zaczęło się ledwie dwa lata temu. To wtedy, w roku 2021, zaskoczył czytelników znakomitą powieścią historyczną Cisza w Pogrance. Powieść została uhonorowana Nagrodą Literacką im. Józefa Mackiewicza. Mam w tym, jako juror nagrody, swój skromny udział. O Pilisie zaczęto mówić głośno i wyraźnie jako o nowym głosie w polskiej literaturze. Osobnym, intrygującym, na swój sposób odkrywczym. Nie dlatego, aby był nowatorem. Bo przecież nie ma ani we wcześniejszych ani w tamtej powieści, ani w nagradzanej dziś Mnogości rzeczy eksperymentów językowych, nie ma nadmiernej wulgarności, nie ma żadnego coming outu, zmiany płci, walki o równowagę klimatyczną, nie ma obarczania Polaków wszelkimi grzechami świata. Nie ma więc tego, czego z jakąś perwersyjną przyjemnością szukają domorośli krzewiciele „literatury wyższego rzędu”. Jest za to pomysł, znakomicie opanowany język, aura, jednym słowem to, co stanowi, że czytelnik od pierwszych stronic wie, że ta książka jest także jego powieścią, że czuje ją każdym nerwem, że porusza mu ona i serce, i ścięgna, że wywołuje skurcz twarzy i potrzebę głębokiego zaczerpnięcia powietrza.

A teraz tytuł Książki Roku „Nowych Książek”. Laur pewnie dla wielu nieoczekiwany, niespodziewany, ale przecież jakże zasłużony, pokazujący, że polska literatura to nie tylko kilka ciągle tych samych, wciąż honorowanych nazwisk. Bo Pilisa, całe szczęście, nie sposób przypisać do jakiejkolwiek koterii, salonu, jakiegokolwiek towarzystwa wzajemnej adoracji.

Rok temu napisał… romans. „…masz jakiś specjalny wzór na mnie” – pyta bohaterka tej powieści, Marta. „Mam i nie mam. Ten wzór to tajemnica, bo to jest równanie świata. Nikt go nie zna” – odpowiada Mariusz.

I ten dialog z pierwszych stronMnogości rzeczy, cała paleta możliwości interpretacyjnych, buduje tę powieść. Odkrywa przestrzenie, które można wypełnić nauką, można dodać czas, który przecież z każdą upływającą godziną, minutą, sekundą zmienia nie tylko nas, także to lustro, w którym ogląda nas cudza para oczu. Ale, co czytelnik odnajdzie na dalszych stronach powieści, można ten wzór wziąć też dosłownie. Przełożyć go na dokonania nauki. Można, ale… po co? Banał mówi, że „miłość wszystko zwycięży”, że „nie ma przed nią granic ani przeszkód”. Na pewno? W pewnym wieku uciekamy w racjonalne myślenie. Świat konkretu zamiast bajki. Tylko… co zrobić, gdy ta okrutna przecież rzeczywistość, którą znajdziemy u Pilisa, rodzi, buduje pokłady nadziei? Gdy tragedia nie tylko nie kończy czegoś, co miało wymiar codzienności – wszyscy prędzej czy później spotykamy przecież swoją miłość, odkrywamy fascynację cudzym rozumem, cielesnością, wspólnotą poglądów, wyborów – ale buduje świat utkany z przepływu energii, z przemyślenia drogi, na którą skazał los. To doświadczenie, które, jakby na przekór rzeczywistości, wcale nie zamyka w kokonie porażki. Wręcz odwrotnie. Staje się ono zaczynem trudnej drogi, ale bez wątpienia drogi ku dobru.

Romans? Nie, to złe określenie. Mnogość rzeczy to powieść obyczajowa, w której motywem staje się miłość. Pytanie: czy można kochać osobę, z którą nie ma kontaktu? Nie ma przez lata. Pilis zaprzeczył medycynie. Starał się dowieść, że ten kontakt, pozornie niemożliwy, niewidoczny dla innych, jest jednak faktem. Nawet gdy dotyczy tylko dwojga ludzi. Gdy przed innymi wyrasta mur. Wiara? Pewnie ona jest ważna, ale u autora Mnogości rzeczy to nie ona jest istotą. Istotą staje się fizyka. Bo autor – sam mi to powiedział – od lat pasjonuje się fizyką, wierzy w jej osiągniecia, jej odkrycia. A w fizyce głos, jego rozchodzenie się, jego tajemnica, fale, timbr i wartość, jaką niesie słowo, są niepodważalne. Ale co, jeśli przyłożyć, dodać coś jeszcze?

„Zawsze mówiłeś, że wszystko jest już dokonane, że czas to taki lodowiec. Pamiętam, jak mówiłeś, że jeśli zakładamy możliwość cofnięcia się w czasie, musimy zakładać, że przeszłość istnieje, że jest realna i może przypominać nieruchomy lodowiec. Gdybyśmy cofnęli czas, nie namawiałabym, żeby wtedy…”. Nie ma znaczenia, co wtedy… Bo wiemy, że gdyby istniała taka możliwość, każde życie miałoby szansę wyglądać inaczej. Nie znaczy, że lepiej. Inaczej.

Pytanie, co jest największą siłą prozy? Zajmując się nią profesjonalnie od lat, znajduję jedną odpowiedź: prawdopodobieństwo. Możliwość zaistnienia opisywanych zdarzeń, wypadków. Ale też prawdopodobieństwo dialogu. Autor Mnogości rzeczy sprytnie ze „swoją”, tu oczywiście cudzysłów jest konieczny, fizyką, ale i medycyną, sprytnie uciekł do przodu. Na tyle jednak blisko, że żaden czytelnik nie powinien odczuć, że wszystko wykracza poza dopuszczalną granicę.

Jak w każdej dobrej powieści, nie tylko tej o miłości, spoiwem muszą być przeciwstawne charaktery. Zło i dobro. I tak, frapująco, zbudował swoją książkę Pilis. Dolał trochę wydarzeń tragicznych, pokazał zbrodnię, świat, z którym nie chcemy ani obcować, ani się utożsamiać. Zebrał traumy dzieciństwa, młodości, dojrzewania. One, pewnie nie tak drastyczne, tkwią w wielu z nas. Jak je przezwyciężyć, dać sobie z nimi radę, jak wrócić na tory dobrego życia? A z drugiej strony wytrwałość, cierpliwość, uczucie zrodzone – wydaje się – z banalnej sytuacji. I, jak w muzyce, stopniuje napięcie. Mamy adagio, moderato, a potem prestissimo. Wsiedliśmy wraz z autorem Mnogości rzeczy w jakiś szalony rollercoaster i choć, pozostając w terminologii muzycznej, mamy pod koniec tempo primo, powrót do poprzedniego tempa, to i tak nie możemy się zatrzymać.

Mnogość rzeczy… Rzeczy rozebranych na części pierwsze, rzeczy poskładanych z okruchów rozbitego lustra, w którym miłość splata tych dwoje, czyni ich świat przez chwilę lepszym, takim, za którym każdy z nas tęskni, ale niewielu go doświadcza. Marcin Pilis napisał książkę zapadającą w pamięć, taką, do której warto i trzeba wrócić. Znając jego skromność, wierzę, jestem pewien, że to co najlepsze w jego pisaniu, wciąż przed nami. Że zaskoczy nas kolejną książką. Co więcej, że tak jak o Mnogości rzeczy, będzie mógł powiedzieć, że ją lubi.

ROZMOWY „NOWYCH KSIĄŻEK”

Wierzę w siłęmikrohistorii

Z Kristiną Sabaliauskaitė rozmawia Mikołaj Rajkowski

Rozmawiamy przy okazji wydania polskiego przekładu czwartego i ostatniego tomu cyklu Silva rerum. Jak zmienił się w nim świat rodziny Narwojszów?

Typowo ziemiański tryb życia, z jego uświęconymi tradycjami i relacjami rodzinnymi, przetrwał wiele setek lat. Jednocześnie czas nie stał w miejscu – historia biegła swoim torem, następowały zmiany kulturalne, rozwijało się życie uniwersyteckie, dokonywał się postęp w medycynie… Zmieniały się mody i filozofie. W trzeciej części istotnym wątkiem była ezoteryka i różne quasi-religie, które wówczas rozpalały umysły wielu ludzi, w czwartej części na scenę wkracza filozofia oświecenia. Widzimy, jak powoli formuje się współczesny świat. Jednocześnie powieść kończy się wielką cezurą historyczną, czyli rozbiorami. Świat dziewiętnastowieczny jest już zupełnie inny.

Świat Narwojszów staje się tymczasem niejako jednocześnie większy i mniejszy. Wydarzenia, które dzieją się daleko od Wilna, zaczynają nabierać dla bohaterów większego znaczenia, dotykają ich bezpośrednio. Czy to pierwszy akord globalizacji?

Druga połowa XVIII wieku to zdecydowany krok w kierunku globalizacji, z prostego powodu – możliwości coraz szybszego podróżowania. Karety są lżejsze, ludzie stają się bardziej mobilni, szybciej przepływają informacje. To, co jeszcze sto lat wcześniej byłoby wielką wyprawą, na którą mogliby sobie pozwolić tylko najzamożniejsi magnaci, teraz staje się udziałem studenta z listem rekomendacyjnym z Akademii Wileńskiej. Może on odbywać dalekie podróże – nie tak wygodnie jak magnaci, ale na ławce karety z pętem kiełbasy pod ręką może dotrzeć do stolic Europy. Otwierają się nowe możliwości, nowe doświadczenia dla ogromnej grupy ludzi.

Rozbiory przynoszą upadek Rzeczypospolitej, ale także koniec pewnego stylu życia. Czytelnicy z pewnością chcieli się dowiedzieć, jak Narwojszowie odnajdą się w nowych realiach…

Słyszałam wiele pytań o ciąg dalszy, ale moja odpowiedź brzmi: nie, dla mnie ta historia kończy się w tym miejscu. Nie chciałam wkraczać w XIX wiek, który jest mi już trochę obcy, również estetycznie.

To raczej barok jest dla pani istotnym punktem odniesienia?

Tak, barok i oświecenie. Nie tylko ze względów estetycznych – XVII i XVIII wiek to wciąż epoka innego, wolniejszego myślenia, człowiek żył i rozmyślał według pewnych reguł i rytmów. Interesują mnie także procesy, takie jak zmieniająca się pozycja kobiet, która pod koniec XVIII wieku staje się naprawdę istotna. Oczywiście przede wszystkim mówimy o magnatkach, takich postaciach, jak Izabela Czartoryska, Helena z Przezdzieckich Radziwiłłowa czy Elżbieta Puzynina – fundatorka Obserwatorium Wileńskiego. Te kobiety zaczynały wyrażać siebie, sponsorować nie tylko dzieła sztuki, ale i nauki, brać udział w życiu kulturalnym, pisać… XIX wiek przyniósł w tej kwestii regres.

Skupienie na emancypacji narodowej zahamowało emancypację kobiet?

Tak. Chociaż można powiedzieć, że nastąpiła emancypacja na innych warunkach, niejako z konieczności. XIX wiek na Litwie to stulecie kobiet ubranych na czarno, które musiały stać się głowami rodzin, gdy ich mężowie i synowie ginęli w powstaniach, siedzieli w więzieniach czy na zsyłkach.

Od XIX wieku ucieka pani także pod względem formy powieściowej. W Silva rerum próżno szukać na przykład dialogów…

To była bardzo świadoma decyzja. Zdawałam sobie sprawę, że dla czytelnika litewskiego ta epoka jest w sensie lingwistycznym niema. Ludzie rozmawiali między sobą albo po polsku, albo po łacinie, później wkracza język francuski na wielką skalę jako lingua franca arystokracji europejskiej. Język litewski jest słabo obecny. Pisząc dialogi w tym języku, nie uzyskałabym autentyczności, na której mi zależało. Nie mogąc ich imitować, zrezygnowałam z nich. Ale jest jeszcze jedna przyczyna: Silva rerum to saga rodzinna, a pamięć rodzinna jest przekazywana przez opowiadanie. Jeśli ktoś jest dobrym narratorem, to imitacja dialogów nie jest konieczna. W czwartej części pojawiają się jakby monologi, głos bohaterów słychać w listach, pojawia się także język litewski. Pod koniec XVIII wieku uczeni zaczynają interesować się językiem litewskim i to jest inicjowane przez arystokrację. Przez biskupa Brzostowskiego i jego reformę szkół parafialnych, przez intelektualistów z Uniwersytetu Wileńskiego, takich jak Tadeusz Czacki czy Franciszek Ksawery Bohusz. Zainteresowanie językiem litewskim pojawia się więc nie razem z odrodzeniem narodowym w XIX wieku, ale dużo wcześniej.

Pani powieść nie jest jednak imitacją gawędy, ale nowoczesną powieścią historyczną.

Tak, taki był mój cel od początku. Bezwiednie trafiłam w europejski Zeitgeist. Pierwszy tomSilva rerum ukazał się w 2008 roku, a rok później ukazała się pierwsza książka z serii Wolf Hall Hilary Mantel. Potem, gdy Olga Tokarczuk pisała Księgi Jakubowe, ja kończyłam trzecią część, która traktuje dokładnie o tym samym okresie. Mamy nawet wspólnego bohatera, Marcina Mikołaja Radziwiłła, który u mnie jest jedną z głównych postaci, u Tokarczuk raczej epizodyczną. Ciekawe, że nagle wyrosła taka potrzeba powieści historycznej, ze skłonnością do formalnych eksperymentów.

Co stanowi główną cechę nowoczesnej powieści historycznej?

To trudne pytanie. Nie wiem, czy jest jedna wspólna cecha. W moim przypadku decydujące jest połączenie nauki i sztuki. Inspiruję się w tym względzie sztuką XVII wieku – gdy patrzymy na obrazy Vermeera, obcujemy nie tylko ze wspaniałą sztuką, ale też z osiągnięciami ówczesnej nauki, na przykład z optyką. Jako zawodowa historyczka sztuki wiem, jak ważne są gruntowne przygotowania. Każdą książkę piszę tak, jakbym pisała doktorat.

Czy zainteresowanie powieścią historyczną koresponduje z popularnością historii życia codziennego, mikrohistorią?

Na pewno! Osobiście bardzo wierzę w siłę mikrohistorii. Kiedy rozmawiałam z prof. Robertem Frostem, wielkim znawcą Rzeczypospolitej Obojga Narodów, powiedział mi, że moje podejście do historii jest bardzo produktywne. Nazwał to „metodą biopsyjną”: przekłuwam jakby igiełką środowisko średniej szlachty. Średnia szlachta nadaje się idealnie, bo nie była warstwą najniższą, o której życiu mamy niewiele wartościowych świadectw – pozostały po niej głównie dokumenty sądowe – a historia królów, wodzów i magnatów też nie do końca oddaje przemiany, które zachodziły w życiu codziennym. A to właśnie interesuje mnie najbardziej, a także historia kobiet, historia mieszczaństwa, historia dzieci… W czwartej części bardzo ważne staje się dzieciństwo, które właśnie w XVIII wieku po raz pierwszy bywa przedmiotem dyskursu intelektualnego. Kim jest dziecko? Jakie ma prawa? To pytania, które pobrzmiewają m.in. u Rousseau. Cieszę się, gdy mogę w swoich powieściach oddać głos tym, którzy przez historię byli uciszani.

W jakim stopniu można dotrzeć do tych głosów dzięki źródłom?

W każdym przypadku metoda jest nieco inna, ponieważ sam przedmiot ją dyktuje. Jeżeli mówimy o historii kobiet, podstawowym źródłem są listy, czasami bardzo formalne, czasami bardziej emocjonalne. W tym kontekście należy jednak czytać nie tylko listy pisane przez kobiety, ale także na przykład przez ich mężów czy ojców. Gdy ktoś pisze, że jego żona wpadła w melancholię, zaniedbała prowadzenie domu, od razu wiemy, że coś się dzieje w tym środowisku. Tylko co? Być może to depresja porodowa? Może alkohol? Moja ostatnia powieść traktuje o żonie Piotra I, która nie umiała pisać, swoje listy dyktowała. Musiałam dać jej głos i charakter. W tym celu przeczytałam mnóstwo świadectw o jej zachowaniu, przede wszystkim listów i pamiętników zagranicznych dyplomatów. Każdy ją widzi nieco inaczej, ale jednak pewne cechy się powtarzają.

A w przypadku dzieci?

Tym, co odróżniało kulturę Rzeczypospolitej Obojga Narodów od innych europejskich kultur, była o wiele większa czułość wobec dzieci – oczywiście mówimy o warstwie szlacheckiej, bo jej wyłącznie dotyczy korpus źródeł. W XVI i XVII wieku spotykamy fenomen, który jest nie do pomyślenia w innych krajach ówczesnej Europy: nagrobki dzieci, które zmarły mając rok lub dwa lata. Jest na ten temat bardzo dobre studium angielskiej historyczki polskiego pochodzenia, Jeannie Labno. Dowodzi ona, że wynikało to z o wiele silniejszej pozycji kobiety w naszych krajach. Kobieta była postrzegana jako przedstawicielka rodu i miała większe prawo do żałoby po zgonie dziecka. Na ich życzenie stawiano często drogie pomniki dla dzieci, tymczasem we Francji czy Anglii chowano je przeważnie w bezimiennych grobach.

Treny Kochanowskiego nie są zatem na tym tle wyjątkiem?

Absolutnie nie. Od jednego z Trenów zaczyna się zresztą pierwsza część Silva rerum i nie ma w tym przypadku.

W Polsce przywykliśmy myśleć o tych czasach przez pryzmat książek Sienkiewicza. Czy czytelnik litewski ma podobny punkt odniesienia?

Nie. Od połowy XIX wieku, a zwłaszcza za czasów sowieckich, ten okres był traktowany jako obca epoka spolonizowanych feudałów, którzy przepili państwo i nic dobrego po sobie nie pozostawili. Teraz wszyscy wiemy, że były to stulecia największego kulturowego rozwoju Litwy – tylko że inny był język tej kultury. Dopiero ja tę epokę przywróciłam na Litwie. Od czytelników polskich często słyszałam porównania do Sienkiewicza, ze względu na okres historyczny. Przyznam, że bardzo mnie to dziwi. Nigdy nie byłam zwolenniczką podejścia Sienkiewicza do historii, jego modelu powieści historycznej. Oczywiście jego proza jest romantyczna, fascynująca i barwna, ale w moich oczach czegoś jej brakowało. Przede wszystkim wyrazistych postaci kobiecych. Wszystkie są dwuwymiarowe, traktowane jako trofea. Wielkie wrażenie zrobił na mnie natomiast Faraon Bolesława Prusa, może największe w mojej biografii czytelniczej. To jest powieść tak klimatyczna, tak wielowarstwowa, że kiedy dowiedziałam się, że Prus nigdy nie był w Egipcie, nie mogłam w to uwierzyć. Potem dowiedziałam się, że korzystał z prac egiptologów.

Pojęcie „litewskości”, które wytworzyła Rzeczpospolita Obojga Narodów, nie pasowało do późniejszej, romantycznej i nacjonalistycznej wizji narodu. Czy ta przedrozbiorowa tożsamość może jeszcze być odzyskana?

Niestety została ona zapomniana i wyparta. W ramach konferencji z okazji rocznicy Unii Lubelskiej wygłosiłam referat dotyczący problemu pamięci o Wielkim Księstwie Litewskim. Starałam się w nim pokazać przekształcenia pamięci w okresie porozbiorowym, w XIX i XX wieku. Były takie etapy, w których była ona wprost tłumiona. Wiadomo, dlaczego tak się stało – pamięć była klejem, który mógłby na nowo spoić naród polski i litewski. To z oczywistych względów było nie na rękę władzy carskiej, która najpierw zamknęła Uniwersytet Wileński, potem wywieziono wszystkie zbiory muzealne i biblioteczne do Rosji, żeby nie pozostawić w kraju żadnych pamiątek tej przeszłości. Podobne metody stosowali Sowieci, którzy dodatkowo mieli do dyspozycji narzędzia powszechnego wpływu, przez programy szkolne czy masową propagandę.

Porozbiorowy los Litwy był rzeczywiście inny niż los Korony…

Niemal całe terytorium dawnego Wielkiego Księstwa znalazło się pod panowaniem Rosji. To jest fatalny czynnik, o którym trzeba pamiętać. Może to zabrzmieć dziwnie, ale w pewnym sensie zazdroszczę Polakom, bo w tych historycznych uwikłaniach mimo wszystko większa część ich tożsamości mogła być ocalona.

Dzięki temu, że Polskę podzielili trzej zaborcy, a całą Litwę wziął tylko jeden?

Tak, ale myślałam też o doświadczeniach epoki komunizmu. Opresja i kontrola na Liwie była silniejsza. W Polsce nawet w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych powstało wiele ważnych badań z dziedziny historii Rzeczypospolitej – na Litwie nic takiego nie mogłoby się ukazać.

Czy to się zaczyna zmieniać?

W ciągu ostatnich piętnastu lat – tak.

Czy pani książki wpłynęły na przebieg tej narodowej debaty? Jak zmienia się pamięć o Rzeczypospolitej?

Zainteresowanie tą epoką gwałtownie wzrosło dzięki sukcesowi mojej książki. Pamięć staje się bardziej polifoniczna. Obserwuję coraz większe zainteresowanie historią Wilna, historią Żydów litewskich, różnych mniejszości. Obecne wydarzenia polityczne dodatkowo sprzyjają porozumieniu polsko-litewskiemu. Kiedy rozmawiałam z dziennikarzami z Polski po ukazaniu się przekładu pierwszego tomu Silva rerum, niemal każdy zaczynał od pytania o popsute stosunki polsko-litewskie. Teraz już nie.

Sercem pani cyklu jest Wilno. Czym było to miasto w XVII i XVIII wieku i co z niego przetrwało do dziś?

To, czym było, mogę sobie oczywiście tylko wyobrazić. Zawsze żartuję, że gdyby teleportowanie się do tamtej epoki było możliwe, to nikt z fachowych historyków, choćby najbieglejszy w źródłach, nie uniknąłby szoku. Zawsze zdawałam sobie sprawę, że aby dotrzeć do tego, jak dane miejsce wyglądało w tamtych czasach, muszę być bardzo ostrożna, żeby nie przenieść tego, co zostało dodane w czasach późniejszych. Gdy opisuję na przykład wydarzenia na wielkim dziedzińcu Uniwersytetu Wileńskiego, muszę wiedzieć, jakiego koloru jest kościół św. Jana. Proste pytanie, prawda? A jednak mało kto jest w stanie odpowiedzieć na nie prawidłowo, bo ma się przed oczami kościół w jego obecnej formie. Tymczasem prawidłowa odpowiedź brzmi – czerwony, bo jest z czerwonej cegły. W owym czasie jest to wciąż kościół gotycki, przed osiemnastowieczną przebudową Jana Krzysztofa Glaubitza.

Czy podobny problem miała pani z odtworzeniem osobowości człowieka tej epoki? Czy tak samo pilnowała pani, by nie narzucać współczesnych o nim wyobrażeń?

Tak, starałam się, aby to, co przeżywają moi bohaterowie, rzeczywiście mieściło się w granicach ich wewnętrznego świata. Przyznam jednak, że akurat tę zasadę zdarzało mi się nagiąć. Powieść historyczna to jest jednak taki gatunek, który musi opowiadać coś czytelnikowi o nim samym i jego czasach. Już w Księżnej de Clèves Madame de La Fayette, która mówi o czasach sto lat wcześniejszych, wyraźnie wyczuwalne są napięcia społeczne z czasów autorki. Wiedziałam, że i ja tego nie uniknę. Starałam się zachować balans autentyczności.

Czy czytelnik polski odbiera pani książki inaczej niż czytelnik litewski?

Czytelnik polski ma najczęściej większa wiedzę o tej epoce. Czytelnik litewski często o wielu rzeczach, o których czyta w moich książkach, dowiaduje się po raz pierwszy. Czytelnik polski ma swoje wyobrażenia z powieści Sienkiewicza, kulturę i historię tej epoki zna ze szkoły, jest to wiedza powszechna. W Polsce ukazuje się dużo więcej opracowań popularnonaukowych o Rzeczypospolitej, nie mówiąc już o pracach naukowych. W pewnym sensie czuję, że czytelnik polski lepiej odnajduje się w tych realiach.

RECENZJE

NASZA OKŁADKA

Franciszek Ksawery, poddany zaginionego państwa

Milena Schefs

Kristina Sabaliauskaitė

Silva Rerum IV

Powieść

przeł. z lit. Kamil Pecela

Kraków : Wydaw. Literackie, 2022

517 s. ; 22 cm

Ostatni, czwarty tomSilva rerum, sagi rodu Narwojszów, w niczym nie ustępuje poprzednim. Ba, może nawet jest najlepszy z nich wszystkich. W tej odsłonie zawikłanych losów szlacheckiej polsko-litewskiej rodziny na tle burzliwej historii ziem Rzeczypospolitej Obojga Narodów głównym protagonistą jest Franciszek Ksawery Narwojsz, jezuita, matematyk, inżynier, profesor Uniwersytetu Wileńskiego.

Jak wszyscy bohaterowie wspaniałej tetralogii autorstwa Kristiny Sabaliauskaitė, także i on jest postacią autentyczną. Liczne sukcesy naukowe i wszechstronne wykształcenie zapewniły mu sławę i szacunek u współczesnych, a także miejsce w słownikach biograficznych.

Franciszek Ksawery jest typowym przedstawicielem epoki oświecenia, pełnoprawnym członkiem międzynarodowej społeczności uczonych. Z maleńkiego Wilna nieco pod presją, ale też z ciekawością wypuszcza się w świat, a podczas swoich podróży styka się ze śmietanką naukową i towarzyską Europy – najpierw we Francji, w Nancy, gdzie wysłano go na nauki, a kilka lat później w Paryżu, Amsterdamie, Londynie. Na swej drodze spotyka najróżniejszych ludzi: od Stanisława Leszczyńskiego, przez Stanisława Augusta Poniatowskiego, po Napoleona; od Jeana Josepha Rossignola, przez Laurenta de Lavoisiera i Jeana-Jacques’a Rousseau, po Charlesa Huttona, Horacego Walpole’a czy Joshuę Reynoldsa. Przed jego oczami rozciąga się Europa w przededniu wielkich zmian: schyłek XVIII stulecia to czas rozpadu dawnych potęg, przetasowań politycznych, niepokojów społecznych. Franciszek Ksawery na własnej skórze doświadcza kasaty zakonu, do którego należy, rozbiorów Polski, postępującej rusyfikacji szkolnictwa, gwałtownego rozwoju lóż masońskich. Podczas kilkuletniego pobytu na Wyspach Brytyjskich jest świadkiem głębokich zmian kulturowych w imperium rządzonym przez Jerzego Hanowerskiego, a po powrocie do Wilna ze wzburzeniem chłonie wiadomości o rewolucji francuskiej. Stara Europa drży w posadach, nie sposób tego nie zauważyć, a Franciszek Ksawery, najlepiej czujący się w zaciszu bibliotek, ogląda upiorny taniec narodów i czuje się przy tym jak Syzyf, wciąż rozpoczynający swą drogę od nowa po kolejnym życiowym zakręcie.

Choć nietuzinkowa postać profesora, jego przemyślenia, ambicje i tęsknoty niewątpliwie nadają ton całej książce, Silva rerum pozostała jednak opowieścią o pewnej rodzinie. Franciszek Ksawery jest synem Michała Narwojsza, bratankiem Piotra Antoniego, dzięki któremu znalazł się najpierw w kolegium jezuickim w Nieświeżu, a następnie w Wilnie. Nie utrzymując prawie kontaktu z własnymi rodzicami i rodzeństwem, czuje się poniekąd odpowiedzialny za rodzinę stryja. A jest to całkiem spora odpowiedzialność, bowiem wileńską odnogą rodu Narwojszów wstrząsają kolejne skandale. Najpierw, tuż po śmierci Piotra Antoniego, okazuje się, że miał on nieślubną córkę Antoninę, która wraz ze swoją matką znienacka przybywa na pogrzeb. Następnie okazuje się, że jeden z synów stryja, Tadeusz, zakochał się w chłopce, córce ekonoma z wiejskiej posiadłości w Hermaniszkach, i chce się z nią ożenić. Wizja mezaliansu przeraża Placydę Amelię, matkę Tadeusza, oraz resztę jej dzieci, tym bardziej że narzeczona Tadeusza, Marcjanna Matajtis, jest pół-Karaimką. Przemiany społeczne może jeszcze nieśmiało, ale jednak nieustępliwie wkraczają w uporządkowany świat polsko-litewskiej szlachty, wywracając ustalony porządek rzeczy. To, co do niedawna było akceptowalne jedynie na prawach pokątnego konkubinatu, zostaje zakwestionowane jako niemoralne: idee równości ludzi zaczynają krążyć także po odległych obrzeżach Europy, nawet wśród tych, którzy nigdy w życiu nie słyszeli o oświeceniu.

Kristina Sabaliauskaitė kilkoma zaledwie słowami potrafi nakreślić imponujący rozmachem i bogactwem szczegółów obraz świata, który dawno już nie istnieje. Jej bohaterowie w żadnym momencie nie przekraczają granic swojej epoki, ich horyzonty myślowe pozostają w zgodzie z jej duchem, a jednak wśród ich licznych doświadczeń życiowych są i takie, które współczesnemu czytelnikowi przywiodą na myśl kwestie dopiero dziś dyskutowane publicznie. Na przykład Franciszek Ksawery jest świadkiem molestowania chłopców w nieświeskim kolegium jezuickim; jego najbliższy przyjaciel popełnia samobójstwo z tego właśnie powodu. Z kolei w Wilnie z okien biblioteki uniwersyteckiej jako młody kleryk obserwuje ulicę, wzdłuż której zbierają się miejskie prostytutki – wśród ich powszechnie znanych klientów są i księża, i szanowani obywatele. Nikt nie ukrywa swoich wizyt w domach uciech. W szkołach i klasztorach kwitną związki homoerotyczne, a społeczeństwo milcząco toleruje taki stan rzeczy. Czasem bywa jeszcze dziwniej: oto nieślubna córka Piotra Antoniego, Antonina Sentimani, wychowuje się w klasztorze, a jej matka zarabia na czesne na przemian oszustwem i własnym ciałem. Świat, w którym żyją Narwojszowie, jest wspaniały i okrutny zarazem – jednym spojrzeniem mogą ogarnąć ogromną, bogato zdobioną katedrę i żebraków zgromadzonych pod jej drzwiami. Rzut kamieniem od dworu w otoczeniu drzew lipowych zaczynają się brudne zaułki, do których strach się zapuszczać. Bywa i tak, że możnowładca, który popadł w niełaskę, jest zmuszony przenieść się do nędznej lepianki, jak przydarzyło się to patronowi Franciszka Ksawerego: Antoni Tyzenhauz, podskarbi koronny, przyjaciel Stanisława Augusta, oskarżony o defraudację środków z kasy państwa, znalazł się właśnie w takim położeniu.

Czterotomowa saga rodu Narwojszów obejmuje bez mała sto pięćdziesiąt lat historii Rzeczypospolitej Obojga Narodów. W tym czasie świat zmienił się znacząco, ale natura ludzka, tak pięknie uchwycona i opisana przez litewską autorkę, pozostała taka sama: pełna sprzeczności, fascynująca, zdolna do wielkiego altruizmu i równie wielkiej podłości. Kristina Sabaliauskaitė pokazuje swoich bohaterów w pełni człowieczeństwa, wraz z ich złudzeniami, gwałtownymi uczuciami i rozczarowaniami. Narwojszowie są ludźmi z krwi i kości, wraz z migotliwymi nastrojami, nastawieniem życiowym, niełatwymi decyzjami, powziętymi czasem pod wpływem chwilowego impulsu. Czytelnicy doskonale wyczuwają ich autentyczność – może to właśnie sprawia, że tak wielu z nich doceniło Silva rerum i z żalem przyjęło wiadomość, że czwarty tom tej powieści jest jednocześnie jej tomem ostatnim.

PROZA OBCA

Emancypacja

Bożena Witowicz

Aleksandr Sniegiriow

Naftowa Wenus

przeł. z ros. Borys Hass

Sieradz : „Glowbook”, 2022

176 s. ; 24 cm

Niepełnosprawność jako główny temat nieczęsto pojawia się w utworach literackich. Jeśli już, to najczęściej tak, jak niepełnosprawność i niepełnosprawni funkcjonują w społeczeństwie – na obrzeżach głównego nurtu życia. Tymczasem, jeśli wierzyć statystykom, nie jest to sprawa marginalna.

W Polsce żyje podobno około jednego miliona ludzi z różnego rodzaju niepełnosprawnościami, zarówno fizycznymi, jak i umysłowymi. Jeśli uwzględnić, że każda z nich żyje w jakimś kontekście społecznym – rodziny lub opiekunów – to z osobami niepełnosprawnymi powinna mieć kontakt większość mieszkańców naszego kraju. Tymczasem, choć niepełnosprawni są wśród nas, poza kręgiem najbliższych im osób reszta społeczeństwa raczej mało wie, jak i czym żyją. Jak na tak dużą zbiorowość ich głos jest mało słyszalny. Osoby niepełnosprawne, a także ich opiekunowie to wciąż niewidzialni, wykluczeni i milczący, niemający adekwatnej reprezentacji ani w polityce, ani w sztuce. Brak styczności światów zdrowych i niepełnosprawnych powoduje bariery komunikacji, niezrozumienie i stereotypy. Jeśli literatura stanowi medium budowania mostów, to książka Sniegiriowa jest ważnym głosem w tym dialogu.

Głównym bohaterem powieści Naftowa Wenus jest ojciec nastoletniego syna z zespołem Downa. W wyniku splotu okoliczności życiowych Fiodor, wzięty architekt, zmuszony jest niespodziewanie przejąć całość opieki nad umysłowo i fizycznie upośledzonym Wanią. Wydarzenie to wywraca do góry nogami dotychczasowe beztroskie, skoncentrowane na sobie, dostatnie życie ojca. Jako jedyny opiekun Wani musi odnaleźć się w nowej dla siebie sytuacji, skonfrontować z własną niedojrzałością, nieuchronnymi zmianami i ich konsekwencjami. Przychodzi mu zmierzyć się z wyparciem, złością na niesprawiedliwość losu, żalem za dotychczasowym życiem, zaprzepaszczeniem kariery, utratą możliwości zarobkowania i spadkiem poziomu życia, problemami finansowymi, biedą. Do tego dochodzi irytacja na syna, wstyd, upokorzenie, samotność, wykluczenie. Ojciec staje się zakładnikiem sytuacji i nie pozostaje mu nic innego, jak sobie radzić. Jako czytelnicy obserwujemy proces układania sobie przez Fiodora życia na nowo, dojrzewania do ojcostwa, do wzięcia całkowitej odpowiedzialności za innego człowieka, jego dobrostan fizyczny, psychiczny i bytowy, problemy, jakie musi pokonać, przede wszystkim w sobie samym i metamorfozę, jaką przechodzi – od początkowej wrogości i odrzucenia syna przez akceptację, po miłość. Powoli między ojcem i synem tworzy się więź, z czasem do ich zamkniętego świata wkraczają osoby z zewnątrz, które jednocześnie rozładowują skumulowane napięcie, jak i stwarzają nowe problemy. W powieści wątki smutne i tragiczne mieszają się z komicznymi i absurdalnymi, z których wiele jest skutkiem nieprzewidywalności zachowań dziecka niepełnosprawnego umysłowo.

Książka jest autobiograficzna. W jednym z wywiadów Sniegiriow wspomniał, że miał syna z zespołem Downa, który zmarł. Zresztą i bez tej informacji czytelnik domyśla się, że temat musi być autorowi znajomy. Powieść obfituje bowiem w szczegóły nie do wyobrażenia poza osobistym doświadczeniem. Czyni to powieść wiarygodną i daje czytelnikom rzadką okazję poznania codziennego życia niepełnosprawnych i ich opiekunów. Udanie pokazany zostaje proces narastającej izolacji społecznej ojca, choć akurat kontakty z innymi są mu szczególnie potrzebne. Nie jest już w stanie spontanicznie spotykać się z dotychczasowymi przyjaciółmi, gdyż syn wymaga nieustannej opieki i jednocześnie jest zbyt ograniczony i nieprzewidywalny, by stać się dla kogokolwiek miłym gościem. Ojciec, nie chcąc nikomu stwarzać problemów, unika coraz bardziej innych ludzi, zamyka się w swoim świecie lub obraca się wśród ludzi w podobnej sytuacji. I jak na świat „wykluczonych” pojawiają się w nim problemy z zupełnie normalnego świata – odsunięcie Wani od roli w spektaklu teatralnym niepełnosprawnych i zepchnięcie na pośledniejsze miejsce, bo ojciec innego dziecka w zamian za tę rolę dla swojego syna coś teatrowi dał. W tle mamy wątki młodocianych ciąż, lekarzy z „klauzulą sumienia”, alternatywnych metod leczenia, trudności życia miłosnego samotnych rodziców niepełnosprawnych dzieci, zarówno z powodów praktycznych, jak i nieufności co do intencji potencjalnego partnera i wiele innych.

Tytułowa Naftowa Wenus – której tajemnicę czytelnicy odkrywają w fabule – jest środkiem ciężkości, wokół którego rozgrywają się wydarzenia powieści. W niej ogniskuje się dyskurs o roli przypadków w życiu, o wymuszonych przemianach, życiu z konsekwencjami cudzych decyzji, o tym, jak ludziom zdrowym i niepełnosprawnym trudno żyć razem i tego przyczynach. Perspektywa narratora-opiekuna jest też istotnym głosem na temat roli ojców w wychowaniu dzieci, zwłaszcza niepełnosprawnych. Jeśli ponownie odwołać się do polskich statystyk, okazuje się, że ponad połowa opiekunów upośledzonych i kalekich dzieci to samotne matki. Zbyt wielu ojców porzuca dzieci – czy to z wygody, czy to z powodów emocjonalnych – tylko dlatego, że urodziły się niepełnosprawne. Stąd dobrym wyborem w powieści jest odejście od możliwego w takiej sytuacji domagania się dla niego nagród za bohaterstwo, żebranie o litość, czy o pochwały, „bo przecież mógł pozbyć się problemu”. Zamiast tego mamy zwykłe, codzienne problemy samodzielnego rodzica dziecka z dużymi ograniczeniami – konieczność zmierzenia się z własną bezsilnością, frustracją, o ile wręcz nie wściekłością na zachowania syna, zniecierpliwieniem, zmęczeniem. Fiodor przy całym przytłoczeniu sytuacją dostaje też od syna cenne lekcje: uczy się brać życie, jakie jest, nie czynić go niepotrzebnie skomplikowanym, cieszyć się rzeczami prostymi. Wania, jak na dziecko ograniczone umysłowo, zadaje proste, na miarę jego umysłu pytania, na które jednak bardzo trudno dać odpowiedź, bo zahaczają o kwestie fundamentalne.

Choć porusza temat ważki, powieść ma swoje niedostatki. Jej struktura jest niedopracowana, niektóre wątki nic nie wnoszą, inne zaś, z dużym potencjałem, wprowadzane są, a następnie porzucane bez rozwiązania. Finał zaś sprawia wrażenie, jakby autor nie miał pomysłu, dokąd zmierza i co chce osiągnąć, aż zniecierpliwiony własnym niezdecydowaniem wybiera definitywny i łatwy koniec. Wydaje się, że głównym celem Sniegiriowa była chęć wyrzucenia z siebie nagromadzonych emocji i pisanie powieści zapewne miało dla niego wartość terapeutyczną, stąd może większe skoncentrowanie na warstwie uczuciowej niż fabularnej. Wobec niedociągnięć można jednak przymknąć oko, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że także innym rodzicom w podobnej sytuacji powieść może przynieść ukojenie poprzez szansę na spotkanie pokrewnej duszy z pokrewnymi problemami i głębokie zrozumienie ich bolączek i radości. Zdrowym zaś Naftowa Wenus może uzmysłowić, jak uprzywilejowane życie wiodą, dać im szansę na wczucie się w złożoność sytuacji chorych i ułomnych i poprzez to budować wzajemne zrozumienie, tolerancję, niewydawanie łatwych ocen czy sądzenie po pozorach. Jest to powieść o trudnej miłości, w której nie ma łatwych rozwiązań, ale poprzez ukazanie realnych problemów niepełnosprawnych rodzin oferuje czytelnikowi szansę na wyzwolenie się z uprzedzeń i stereotypów.

Tam, czyli gdzie

Mikołaj Rajkowski

Joris-Karl Huysmans

Tam. Là-Bas

przeł. z fr. Witold Jabłoński

Kraków : Wydaw. IX, 2022

318 s. ; 20 cm. – (Wielkie Arkana)

Nazwisko Jorisa-Karla Huysmansa dobrze znane jest znawcom dekadentyzmu (za sprawą powieści Na wspak), koneserom wyrafinowanej prozy katolickiej (Katedra, Oblat) oraz czytelnikom Uległości Michela Houellebecqa.

Wiąże się z nim również niejeden skandal literacki i obyczajowy – wspomniane Na wspak, biblię dandysów, oskarżano o niemoralność, natomiast książka będąca przedmiotem poniższej recenzji ściągnęła na autora podejrzenia o konszachty z diabłem. Niestety skandalem jest również wydanie tej książki w formie, pod jaką po wielu latach otrzymuje ją wreszcie do ręki czytelnik polski.

Wydana w 1891 roku powieść Tam (Là-bas, oryginalny tytuł, z niejasnych powodów używany jest konsekwentnie w żywej paginacji oraz w streszczeniu na tylnej stronie okładki) stanowi punkt zwrotny w karierze literackiej Huysmansa i sygnalizuje przełom w jego życiu wewnętrznym. Bohatera książki, pisarza nazwiskiem Durtal, można uznać za alter ego autora, a jego rozterki i poszukiwania odzwierciedlają stan psychiczny samego Huysmansa w okresie jego własnego kryzysu duchowego. Durtal we wszystkim dookoła dostrzega symptomy pożałowania godnej kondycji człowieka doby cywilizacji technicznej, zdominowanej przez materializm i chciwość. W rozmowach z przyjaciółmi, będącymi zresztą podobnego zdania, wygłasza diatryby przeciwko władztwu pieniądza, wyraża głębokie rozczarowanie burżuazyjną republiką i obrzydzenie drobnomieszczańską hipokryzją. Odwraca się od współczesności, skrytykowawszy uprzednio modę na powieść naturalistyczną, i zwraca ku średniowieczu. Odskocznią od otaczającej go pospolitości stają się dla niego studia nad sylwetką Gillesa de Rais, jednego ze znakomitych generałów Joanny d’Arc, który po jej procesie i kaźni osuwa się w otchłanie zła. Korzystając z rodowego majątku, poświęca się czarnej magii i dopuszcza straszliwych zbrodni, których ofiarami padają dzieci okolicznych chłopów. W trakcie dociekań Durtal ze zdumieniem odkrywa, że kult Szatana i czarna magia mają się dobrze w dziewiętnastowiecznej Francji. Praktyki te ogniskują się wokół upadłego księdza Ducre. Stanie się on wkrótce obsesją Durtala, który nie spocznie, dopóki nie zobaczy na własne oczy jego demonicznych obrzędów.

Powieść, w której subtelne dyskusje na tematy teologiczne i literackie sąsiadują z makabrycznymi historiami rodem z opowieści niesamowitych, a erotyczne uwikłania bohaterów równoważy nastrój marazmu i zniechęcenia – to esencja fin-de-siècle’u. Huysmans, jak się rzekło, wyraża przez postać Durtala znaczną część swoich przekonań; w przeciwieństwie do niego nie porzuca całkowicie swojej epoki, opisuje ją jednak bez sentymentu. „W dziwnych żyjemy czasach! Ludzie nie wierzą w nic, a jednak chłoną wszystko. Codziennie wymyślana jest nowa nauka”. Myśl niemal Chestertonowska, choć w powieści wyraża ją przedstawiciel nauk tajemnych, cokolwiek daleki od ortodoksji katolickiej. Jego postawa przeciwstawiona jest jednak pospolitym szarlatanom, od których roi się w czasach odrodzenia i komercjalizacji zabobonu („Obecnie co najmniej dwóch astrologów publikuje horoskopy obok ogłoszeń o cudownych środkach leczniczych na czwartej stronie gazet”). Tu zbiegają się dwie z pozoru sprzeczne tendencje epoki, będącej jednocześnie okresem triumfu materializmu, jak również wykwitu wszelkich odmian spirytyzmu, mesmeryzmu, teozofii, najrozmaitszych pseudonauk, sekt i parareligii. Człowiek współczesny, jak wynika z rozmów toczonych przez Durtala i jego przyjaciół, w sferze duchowości skazany jest na religijną tandetę, podobnie jak na skutek masowej produkcji jakość i różnorodność ustępują jednolitej lichocie. Ilustruje to przykład dzwonów kościelnych – niegdyś każdy miał swój unikalny dźwięk, który zawdzięczał niepowtarzalnemu stopowi metali, współcześnie wszystkie odlewa się z jednego wzorca i z jednego materiału. Najprzykrzejszym zaś widokiem staje się obraz fanatycznego motłochu, gotowego gardłować nawet w najgorszej sprawie. Durtal przeciwstawia go szlachetności średniowiecznego tłumu, szczerze wzruszonego skruchą zbrodniarza de Rais, prowadzonego na szafot. Pisarz nie widzi dla siebie innego sposobu egzystencji poza ucieczką – w sztukę, w wyidealizowaną przeszłość, w demonizm. W zakończeniu książki odsłoni się przed nim jeszcze jedna możliwość – droga wiary. Krok w tę stronę Durtal uczyni jednak dopiero w kolejnej powieści Huysmansa, zatytułowanej W drodze. Na razie poprzestaje na stwierdzeniu: „Nie mam żadnej nadziei. Wierzę jedynie, że stare Niebo snuje się nad wyczerpaną ziemią”.

Osobnego i szerszego komentarza domaga się przekład, urągający reputacji znakomitego stylisty, na jaką Huysmans bezsprzecznie zapracował. Atutem tłumacza, Witolda Jabłońskiego, jest erudycja w dziedzinach ezoterycznych. Trudno jednak zrozumieć, jak oku redaktora umknęły fatalne kiksy, wynikające z nieadekwatnego do realiów doboru słownictwa, zdania niezręczne, niezamierzenie komiczne („żono, dodajmy trochę zakonserwowanej czerwonej kapusty”), brak stylistycznego wyczucia, zbędne kolokwializmy („jest oblatana w tych sprawach”, „nabazgrał pseudo adresatki”) i błędy rzeczowe („arsen złota”, prawidłowo: „arsenian”). Interesujące, że w składzie demonicznego kadzidła, palonego podczas czarnej mszy w obecności Durtala, w przekładzie polskim znalazł się „uliczny asfalt” – ten sam błąd pojawia się bowiem w przekładzie angielskim Keene’a Wallace’a z 1928 roku. W tekście oryginalnym słowo „rue” oznacza w tym kontekście „rutę”, nie zaś „ulicę”, a o żadnym asfalcie nie ma tu bynajmniej mowy (chodzi prawdopodobnie o rutę zwyczajną, która jest ziołem o działaniu poronnym, co korespondowałoby z późniejszymi słowami bluźnierczej kolekty, wygłaszanej przez kanonika Ducre: „ratujesz honor rodzin poronieniem”, lub o rutę syryjską, która ma działanie halucynogenne). Ten sam przekład angielski zdaje się również źródłem kuriozalnego zwrotu „są jak depilatory usuwające owłosienie z męskiej piersi”, również bez odpowiednika we francuskim oryginale. Czy przekład rzeczywiście był dokonany bezpośrednio z języka francuskiego? Czy może raczej z dostępnego w domenie publicznej, a przeto często wznawianego, choć w oczywisty sposób wadliwego, przekładu angielskiego?

Wydanie w naszym języku jednej z najważniejszych powieści Huysmansa, zapowiadającej metafizyczny przełom w jego życiu i twórczości, zapełnia dotkliwą lukę w polskim piśmiennictwie. Niestety fatalna jakość tłumaczenia i edytorska niefrasobliwość czynią tę pozycję w zasadzie bezużyteczną. Wielka szkoda – pozostaje liczyć na to, że na drugi przekład powieści nie przyjdzie nam czekać tak długo, jak na pierwszy.

Litera tabu

Paweł Jasnowski

Georges Perec

Zniknięcia

przeł. z fr. René Koelblen i Stanisław Waszak

Kraków : „Lokator”, 2022

357 s. ; 20 cm

(Seria Potencjalna Wydawnictwa Lokator)

W przypisie do przekładu monografii Georges’a Pereca Wawrzyniec Brzozowski tak pisał o Zniknięciach: „W moim przekonaniu próba jej [Zniknięć] przekładu bez kluczowej dla języka samogłoski skazana jest na niepowodzenie, praktycznie wyklucza bowiem przekazanie ogromnej ilości znaczeń istotniejszych od wirtuozerii bardzo skądinąd znaczącego lipogramu, jaki zastosował Perec. Prawdę mówiąc, obawiam się, że nawet bez tak uciążliwego przymusu, w przypadku Zniknię[ć] bardzo wiele musiałoby zgubić się w tłumaczeniu”.

René Koelblen i Stanisław Waszak dokonali „niemożliwego”, dając polskiemu czytelnikowi przekład powieści, którą rządzi morderczy – dosłownie i przenośnie – przymus nieposługiwania się literą. Trud przekładu tego lipogramu nie wyczerpuje się w pracy nad zachowaniem jego podstawowej zasady. W Zniknięciach Perec założył bowiem na tłumacza także inne, liczne pułapki, których omijanie było równie wielkim wyzwaniem jak nieposługiwanie się najbardziej frekwentną we francuszczyźnie literą (samogłoską „e”). Tłumacze musieli m.in. zachować symbolikę liczb, uważać na występujące w tekście, w jakiś sposób znaczące, zwroty, nazwy i słowa, które zawierają nawiązania do fabuły lub korpusu innych dzieł i do samej, znikniętej litery. Wnikliwy, nieodstępujący od zasad formalnego przymusu przekład musiał uciekać się do interwencji w tekst oryginalny. Duet tłumaczy zmienił więc liczby części powieści rozmnożył rodzeństwa niektórych bohaterów czy dodał kolejne trzy wiersze do wyboru głównego bohatera, Antona Voyla, m.in. (wspaniałą) lipogramatyczną adaptację inwokacji Mickiewicza. Ostatecznym efektem ich pracy jest – powiedzmy to wprost – tekst olśniewający i bezprzykładny.

Pomysł na książkę legendę, którą Perec opublikował w 1969 roku, dojrzewał w nim od dawna. Kilka lat wcześniej, razem z Marcelem Bénabou, zamyślił lipogram, który miał pobić w długości Gadsby’ego, którego autor, Ernest V. Wright, konsekwentnie nie posługiwał się jedną literą (także „e”). Ostatecznie Perec z zadaniem zmierzył się sam, pisząc trzystudwudziestostronicowy – w polskim przekładzie jest to 360 stron – lipogram, próbujący wypowiedzieć swój niedostatek – stratę, powieść, w której cała fabuła zostaje zorganizowana wokół ziejącej dziury, podstawowego braku. Formalna dysparycja (jako płodny oulipijski przymus) uruchamia historię znikania (czyni ją w ogóle możliwą), najpierw powołując do życia bohaterów, a następnie sprawiając, że całkowicie znikają.

Czy Perec jednak, oddając się Zniknięciom bez reszty, był owładnięty tylko posuniętą do granic możliwości grą-wyzwaniem? Pokazaniem, jak mówił jeden z krytyków, swojej wirtuozerii „jako awangardowego maga, akrobaty i klauna”. Czy, mówiąc wprost, pisarzowi chodziło tylko i wyłącznie o usunięcie litery (i stworzenie dzieła o doskonałej przystawalności zapisu do jego przedmiotu)? Czy raczej chciał nam coś powiedzieć, coś zakomunikować poddaną rzezi literą?

Przyjrzyjmy się samej powieści. La Disparition zaczyna się od upiornego prologu, zbiorowego mordu, który wydaje się mieć coś wspólnego z językiem poddawanym przez Francuza torturom. „Grabiono, gwałcono, szlachtowano. Co gorsza: poniżano, zdradzano, mataczono. Brakło choćby krzty zaufania między ludźmi: nastała czysta wrogość do bliźnich”. Choć powiada się nam, że prolog „pozwoli nam domyślić się, iż tu oto zaczęła działać Klątwa”, nic nie zostanie do końca wyjawione. Wiemy tylko, że zapada jakiś wyrok, że Klątwa ma jakiś związek z pochodzeniem, że potomkowie pewnej linii zostają skazani na zniknięcie. I rzeczywiście – znikają.

Nim jednak Voyl przepadnie (wraz z 7. rozdziałem, odpowiadającym 7. literze polskiego alfabetu: „e”), zadręcza się, dusi i słabnie. Męczy go jakaś nieodgadniona strata, jakiś brak, czego jednak nie może nazwać, pochwycić w języku. „Chciałoby się jakoś to nazwać, nadać imię, chciałoby się zawyć: oto przyczyna, oto źródło kłopotów”. Wie, że istnieje coś, co należy odszukać, a co wiąże z jego pochodzeniem. Ale co? Nie wie. „Coś zniknęło. To coś zniknęło”; „Była jakaś wyrwa, pustka, dziura, zbyt głęboko ukryta, by ktoś zdołał, umiał, mógł, chciał ją zauważyć”. „Chciałoby się uchwycić punkt wyjścia, a tu wszystko jakby skryło się za mgłą, odpłynęło w dal…”.

Wróćmy do podstawowego pytania: o co Perec grał? Co było prawdziwą stawką pisania La Disparition? Pewne jest, że pisarz miał do powiedzenia coś znacznie więcej niż historię, która wypowiada swoją własną lukę i niedostatek. Rzecz w tym, że przez długi czas nie mógł, nie był w stanie tego zrobić. Nie był gotów, ale także nie było języka, za pomocą którego mógłby wypowiedzieć inną, własną historię, którą gwałtownie przeciął topór Historii. Jego matka, Cyrla, która przyszła na świat w Warszawie, a następnie osiedliła się we Francji, wróciła do ojczyzny „po to, by umrzeć [w Auschwitz] (…) nie rozumiejąc”; jego ojciec Icek Perec zginął wcześniej, choć nie w Zagładzie; ranny od postrzału w brzuch, trafił do przepełnionego szpitala w Nogent-sur-Seine, i „umarł za Francję, nim go zoperowano”. Kilkuletni Perec przeżył, niczego nie zachowując, ani rodziców (i ich tożsamości), ani wspomnień. Jako dziecko, pisał trafnie Claude Burgelin, „był świadkiem, niczego jednak nie zauważył”. Jego własna historia, taka, którą mógłby opowiadać, była podziurawiona, była historią z dziurą w środku. Perec przez długi czas umiał (i mógł) przywoływać tylko jej blade echo, sięgając po szyfr, subtelną aluzję, po historie krążące wokół tego, czego się nie da powiedzieć, choć należy o tym napisać.

Zniknięcia powstały w czasie, kiedy Perec bał się jeszcze zaangażować w projekt sondujący przeszłość, w której jakaś jego część utknęła i domagała się przepracowania. Lipogram, który autentycznie go fascynował, dał mu szansę, by zdać sprawę z własnej nie-historii, z dziury, która ziała w samym sercu jego pamięci i tożsamości. Kastrując język, opowiadając o serii zniknięć i Voylu, mocującym się z niewyrażalnością i pustką wspomnień, Perec zdołał wypowiedzieć swoje własne pomieszanie, kryzys i stratę.

Na koniec warto wspomnieć jeszcze o jednym: likwidując literę-samogłoskę, Perec mógł inspirować się nie tylko lipogramem (chcąc napisać kolejny rozdział jego historii), ale także swoim nazwiskiem, które w hebrajszczyźnie, języku jego przodków, ogołocone jest w naturalny sposób z samogłosek i oznacza po prostu „dziurę”. Niewykluczone wreszcie, że pustosząc istotny obszar języka, Perec miał w pamięci jeszcze jedną, niesławną historię – faszystowskich czystek na języku (które były próbą odparcia „zanieczyszczania” kultury włoskiej).

W poszukiwaniu jądra ciemności

Marcin Kołakowski

Eduardo Antonio Parra

Parabole milczenia

przeł. z hisz. Tomasz Pindel

Łódź : „Officyna”, 2022

166 s. ; 21 cm

Proza Eduarda Antonia Parry w sugestywny i zarazem nieprzerysowany sposób deklinuje brutalność, ucisk, samotności i bezradność. Pełen przemocy świat, w którym pozostawieni sami sobie bohaterowie desperacko działają na własną rękę, to rzeczywistość rozmywających się granic między młodością i starością, biedą i bogactwem, męskością i kobiecością oraz życiem i śmiercią.

Parra to jak dotąd właściwie nieznany w Polsce meksykański pisarz, którego Parabole milczenia są pierwszym zbiorem jego opowiadań na polskim rynku wydawniczym. Urodzony w 1965 roku, karierę literacką rozpoczął w latach dziewięćdziesiątych, czyli w schyłkowej fazie latynoamerykańskiego boomu i niejako w cieniu wielkich poprzedników, takich jak Juan Rulfo, Carlos Fuentes czy Octavio Paz. Być może właśnie dlatego czasem był pomijany w szerokiej dystrybucji międzynarodowej, acz jego powieści i opowiadania doczekały się przekładów na ponad dziesięć języków i zostały nagrodzone licznymi wyróżnieniami. Pod względem podejmowanych tematów uznać Parrę można za swoistego kartografa pogranicza – problematyka jego dzieł geograficznie oscyluje wokół północnych regionów Meksyku, społecznie zaś związana jest z szeroko pojętym wykluczeniem i marginalizacją. Powracające motywy to ubóstwo, bezdomność, brak poczucia bezpieczeństwa, handel narkotykami, prostytucja oraz konflikty tożsamościowe wynikające z uwarunkowań geopolitycznych. Częściej u Parry znajdziemy historie opisujące konsekwencje dysfunkcji struktur prawnych, społecznych i państwowych niż eseistyczne diagnozy przyczyn nierówności i przemocy. To właśnie dzięki temu jego proza tak przejmująco działa na wyobraźnię, a opisywane zło raz za razem wprawia czytelnika w osłupienie, chociaż zapewne wolałby on poznać jego źródła.

Nie inaczej rzecz się ma w przypadku Paraboli milczenia, przetłumaczonej przez Tomasza Pindla z właściwym mu pietyzmem i dbałością o zachowanie oryginalnego stylu pisarza. W dziewięciu opowiadaniach odmalowana została bowiem raczej pesymistyczna wizja ludzkiej natury, której blisko do Hobbesowskiej wojny wszystkich z wszystkimi, choć nie sposób nie dostrzec w nich również nader delikatnie migocącego światełka nadziei. Niemalże wszyscy bohaterowie Parry są postaciami o złożonych profilach psychologicznych naznaczonych osobistymi traumami i przytłaczającymi doświadczeniami serwowanymi przez otoczenie społeczno-polityczne. Szerokie spektrum ujemnych stanów emocjonalnych ukazanych w opowiadaniach obejmuje obezwładniające i prowadzące do desperackich czynów poczucie odpowiedzialności za bliskich, gniew owocujący przemocą, obsesję na punkcie zemsty oraz frustrację związaną z wyrzutami sumienia i poczuciem nieadekwatności. Dopełnieniem ekstremalnych stanów psychofizycznych bohaterów są niegościnne i peryferyjne przestrzenie, w których przebywają lub funkcjonują: przepełniony goryczą i patologiami dom starców, zdemoralizowane więzienie, stanowiący paradoksalną ostoję intymności dom publiczny, makabrycznie oniryczny cmentarz, balansujące na granicy surrealizmu kaplice ludowych świętych czy generujące desperację oraz przemoc przedmieścia i wiejskie obszary nędzy. Powiedzieć wręcz można, że u Parry mamy do czynienia z pewnego rodzaju skrzętnie ukrywaną społeczną sutereną, zamieszkiwaną przez lubieżnych starców, zdesperowanych Janosików, ukrywających swoją seksualność lokalnych celebrytów, zrozpaczone ofiary przemocy domowej czy dobroczynne prostytutki, którzy to wreszcie dochodzą do głosu i mogą wykazać, że etykietowanie ich jako przykłady społecznych patologii jest krzywdzącym i rażącym uproszczeniem. Bohaterowie Paraboli milczenia, osamotnieni i zdani tylko na siebie, zanurzeni są nieustannie w sytuacjach kryzysowych i granicznych, na rozdrożach emocjonalnych i etycznych nie czeka zaś na nich pomoc systemowa. Nawet jeśli Parra ociera się o tematy niejako mieszczańskie – na przykład w traktującym o rozpadzie małżeństwa opowiadaniu Tylko nie perfumy – to w charakterystyczny dla siebie sposób dobitnie rozmija się z typowymi dla tej problematyki schematami fabularnymi.