Nowele, Obrazki i Fantazye - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Nowele, Obrazki i Fantazye ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2024
Opis

"Nowele, Obrazki i Fantazye" Józefa Ignacego Kraszewskiego to zbiór mistrzowskich opowiadań, w których autor z niezwykłą precyzją kreśli krótkie, acz niezwykle wyraziste obrazy życia i ludzi. Jego talent polega na tworzeniu postaci i sytuacji, które czytelnik musi samodzielnie połączyć w całość, co angażuje wyobraźnię i pozwala na głębsze zanurzenie się w świat przedstawiony. Kraszewski, obdarzony niezwykłą fantazją i obserwacją, maluje sceny z życia codziennego – od pełnych charakteru postaci wiejskich, miejskich, przez malownicze krajobrazy, aż po subtelnie nakreślone relacje międzyludzkie. Jego realistyczne przedstawienia sprawiają, że czytelnik odnajduje w nich prawdziwe życie, a doskonale uchwycone detale czynią każdą opowieść niezwykle żywą i barwną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1180

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Józef Ignacy Kraszewski

 

Nowele, Obrazki i Fantazye

Poprzedzone wstępem krytycznym

przez

Piotra Chmielowskiego

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez dreamstudio.ai 

 

Tekst wg edycji z roku 1908. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-687-3 

 

 

 

WSTĘP.

(Artyzm w powieściach Kraszewskiego.)

 

Nadużyto już nieraz w przytoczeniach i rozumowaniach znanego aforyzmu Buffona: styl to człowiek, ale gdy się zastanawia nad różnicami dzielącemi jednych autorów od drugich, trudno go raz jeszcze nie powtórzyć. Istotnie myśli, uczucia, stosunki mogą być spólne wielu znakomitym pisarzom, lecz co im indywidualną, wybitną cechę nadaje, to sposób wyrażenia owych myśli, uczuć i stosunków, to styl i układ w ich dziełach, wynikające z usposobienia przyrodzonego i charakteru wyrobionego w ciągu życia. Wybitny styl jest znamieniem wybitnej osobistości pisarskiej.

Temperament jest podstawą, na której rozwijają się wszystkie właściwości i uzdolnienia człowieka, a więc i styl jego, jeżeli posiada talent pisarski. Inaczej tworzą ludzie z temperamentem gwałtownym i namiętnym, inaczej — z łagodnym i spokojnym, inaczej uczuciowi, inaczej refleksyjni.

Kraszewski miał z natury usposobienie nadzwyczaj wrażliwe i drażliwe, ale nie posiadał przytem namiętności silnych, trwałych, dążących do czynu, do działania na zewnątrz. Wrażliwość jego, skupiając się w duszy, znajdowała ujście prawie wyłącznie tylko w pisaniu, w twórczości literackiej, gdyż nawet nie czyniła go zbyt mownym. Stąd ów „niepohamowany popęd” pisarski Kraszewskiego, stąd jego nadzwyczajna, prawdziwie fenomenalna płodność, stąd zarazem istotny charakter jego stylu, polegający nie na krasomówczym zapale, tylko na uczuciowo zabarwionej ucinkowości, w której wielka obfitość spostrzeżeń, po większej części luźnych, ściśle w pewne skombinowane wiązki idej nie splecionych, najodpowiedniejszy, najwłaściwszy znaleść mogła wyraz.

Styl ten składa się z samych niemal zdań krótkich, czasem prawie urwanych, obok siebie zestawionych za pomocą spójników łącznych, lub rozdzielonych za pomocą — rozłącznych. Tego, co nazywamy stylem peryodycznym, w jakim kochają się krasomówcy, prawie nie znajdujemy u Kraszewskiego, chyba w najprostszej, nasuwającej się sama przez się postaci. Jeszcze w samych początkach zawodu literackiego, widocznie pod wpływem stylu klasyków naszych, Kraszewski częściej używał budowy okresowej, niż później, zwłaszcza pod koniec życia, kiedy nawet zewnętrznie, w bardzo licznych ustępach, (à capite), skłonność sobie przyrodzoną do wyrażania się w zdaniach krótkich uwydatniał.

Weźmy dla przykładu dwa krótkie kawałki z dwu okresów przedzielonych od siebie pięćdziesięciu laty.

W „Czterech weselach” (r. 1834) bohaterka Julia tak odpowiada na pytanie Adolfa, czy można żyć z tym, kogo nie kochamy: „Czemu nie!... Ja bardzo lubię czytać romanse, wyobrażać sobie szczęście sielankowe, co się po licznych przeciwnościach zawiązuje u ołtarza i trwa niewzruszone do śmierci. Ale na świecie inaczej się dzieje. Trzeba często szukać cieniu szczęścia w najdziwniejszych kryjówkach; żeby smakowało, trzeba go umieć coraz inaczej przyprawiać, coraz gdzieindziej mieścić. Kobieta zręczna z każdym żyć potrafi; wie, gdzie pobłażać, a gdzie się oburzyć; mąż rozkazując nawet jej słucha; żyjem z mężem dla kochanka, bo najlepszy kochanek nie może być dobrym mężem, i nic niepodobniejszego, jak żeby mąż mógł być kochankiem — chyba na bardzo krótko. Mężczyzna jest dziwnem stworzeniem; nieraz przysięgając u ołtarza wierność żonie, okiem wodzi po kobietach, myślą biega za sposobami, któremi-by mógł je zwodzić”. („Cztery wesela” II, 115—116. Cytuję według I-go wydania z r. 1834).

I w tym urywku mamy już zasadnicze znamię stylu Kraszewskiego, t. j. luźne zestawianie zdań, ale jeszcze gdzieniegdzie znajdują się ślady okresowej budowy, które we wcześniejszych utworach np. w „Panu Walerym” z r. 1831 są daleko częstsze. Tymczasem w nowelach pisanych pod koniec życia spotykamy już same rozkawałkowane zdania graficznie od siebie oddzielone.

W opowiadaniu p. t. „Psiarek” najczęściej takie czytamy frazesy:

„Wzięto go do dworu przez miłosierdzie.

„Matki nie miał dawno, ojciec się puścił na żebry i jemu się kazał prowadzić, bo chociaż nie oślepł zupełnie, ale mało co widział, a robić nic już nie zdążał.

„Chodził więc boso, głodny, od wsi do wsi, od chaty do chaty, żyjąc suchym chleba kawałkiem i wodą.

„Sypiali latem pod płotem, zimą po szopach, rzadko w ciepłej izbie.

„Psom się musiał opędzać, a ojciec znędzniały, zbolały, nie oszczędzał dziecka.

„Jednego dnia zaniemógł, idąc na gościńcu, położył się w rowie, przykrył siermięgą, otulił jak do snu, stęknął razy parę i nie wstał więcej.” („Psiarek” w „Biesiadzie literackiej” r. 1888 N. 1. W obecnym zbiorze Nowel str. 637) i. d. i t. d.

Taki styl nadaje się wybornie do malowania rzeczy i ludzi drobnemi rysami, do kreślenia scen krótkich, urywanych, które sobie czytelnik zbierać w jednę całość musi, ażeby wytworzyć w wyobraźni szereg stosunków, które chciał dać poznać powieściopisarz. Styl taki może być bardzo żywym i obrazowym, jeżeli fantazya pisarza jest zasobna w barwy i trafne spostrzeżenia. Do kreślenia wspaniałych, zdumiewających przepychem zewnętrznym lub wylewem gwałtownych namiętności, scen i sytuacyj mniej się on nadaje, bo zbyt rozdrabnia, atomizuje, że tak powiem, wrażenia czytelnika, utrudnia mu utworzenie jednolitego obrazu.

Fantazya Kraszewskiego była zdumiewająco obfitą i zasobną, tak, że nigdy nie popadł w to, co nazywamy „zmanierowaniem” pisarskiem, t. j. w powtarzanie siebie samego przy tworzeniu postaci, sytuacyj i motywów ich działania. Potrzebowała ona ciągłego zasilania przez obserwacyę i wtedy tworzyła rzeczy najlepsze; ilekroć zaś poeta, porwany przykładem poetów romantycznych, chciał tworzyć osoby, położenia, krajobrazy niewidziane zgoła, lub dokładnie w dokumentach nie przedstawione, tylekroć ukazywały się dzieła słabsze, widocznie z jakąś niepewnością czy przymusem kreślone. Dowodem tego są wszystkie tak zwane „fantazye” Kraszewskiego: wtedy są one w czytaniu znośne, gdy najbliżej ziemi się trzymają; gdy zaś unoszą się w sfery nadobłoczne, gdy przedstawiają stosunki bardzo uogólnione i bardzo uidealizowane, jak np. w „Mogiłach,” tracą plastyczność, jasność, stają się nieuchwytnemi widziadłami. Naodwrót, jakże świetne są te osobistości w jego utworach, których życie poznał w najdrobniejszych szczegółach podczas długoletniego pobytu na wsi; jak wyborni są jego ekonomowie, szlachta pomiernej zamożności, zarówno w swoich starych jak i młodych przedstawicielach, żydzi arendarze, jarmarkowicze, księża, chłopi, dziewczęta z chaty i dworku, cyganie i cyganki, emeryci, przeciętna wreszcie inteligencya w gronie pisarzy, artystów i urzędników mianowicie starszej daty!... Prawda, że ta plastyka odnosi się przedewszystkiem do zewnętrznej osób postaci, ale w tym względzie jest niemal nieporównaną: kilkoma dobitnemi rysami umie Kraszewski lepiej odmalować człowieka, aniżeli inny powieściopisarz całostronicowym opisem. Dlatego też i krajobrazy znanych mu dobrze okolic celują prawdą, żywością i barwnością.

Do odtworzenia głębin duszy natur bardziej złożonych nie brał się zazwyczaj Kraszewski, czując bezwątpienia słabość swoję w tej mierze. Jak prawdziwy plastyk przedstawiał swe postaci zzewnątrz, wraz z tem wszystkiem, co zewnętrznie mogło stan ich uwydatnić, a więc z wyrazem fizyognomii, giestami i charakterystyczną mową. Dla odtworzenia indywiduów prostych i średniej miary cechy te wystarczały najzupełniej, bo u nich, jak się mówi, serce jak na dłoni, ale były niedostatecznemi dla odmalowania charakterów wyższych, umiejących taić w sobie nawet najgłębsze uczucia i nie dających poznać ich zewnętrznemi znakami. Stąd to niema ani jednego gienialnego umysłu w powieściach naszego pisarza, stąd nawet natury artystów, poetów średniego poziomu nie są zadawalniająco w nich nakreślone, pomimo że Kraszewski kilkakrotnie do tego tematu wracał, i tylko raz w „Demonie” złudzenia wielkiej twórczości umiejętnie a nawet niekiedy świetnie przedstawił. Ludzie chytrzy i przebiegli zazwyczaj są takiemi w określeniach, od powieściopisarza pochodzących, a nie w samejże akcyi.

Porównania i przenośnie brane są przez Kraszewskiego najczęściej, według wzorów najdawniejszych, wprost z natury otaczającej, jako dla ogółu czytających najzrozumialsze, czasami z dziedziny sztuki, z którą długoletnio obcując, spoufalił się i za drugą naturę uważał, bardzo zaś rzadko z dziedziny nauki i wogóle ze sfery abstrakcyjnej. Za nadzwyczajnością nie gonił, lubił posługiwać się znamiennemi wyrażeniami mowy potocznej, a mimo to bardzo często znajdują się u niego zdania sformułowane oryginalnie a malowniczo. Nie obliczywszy dokładnie, niepododobna orzec stanowczo o zasobie jego słownikowym, ale jeżeli polegać zechcemy na wrażeniu osobistem, to nie przyznamy mu wielkiej obfitości, i to nie dlatego, żeby nie znał języka doskonale, lub żeby nie czuł wagi wyrazów, lecz dlatego, że się ciągle śpieszył, pisząc szybko nie mógł długo nad doborem słów się zastanowić, lecz brał te, które mu się same na myśl nawijały.

Uczuciowość naszego powieściopisarza, tak jak fantazya jego, średniej tylko dochodziła temperatury; ani apatyi krańcowej, ani namiętnych wybuchów nie znała; wszystko zresztą, co w pośredniej pomiędzy temi granicami strefie się znajduje, od nieśmiałego uczucia, czy też uszczypliwego żartu, do rozgorzenia płomieniem miłości indywidualnej lub ogólnej, czy też do szyderstwa i sarkazmu, wszystko umiał Kraszewski opowiedzieć, przedstawić, odmalować, nie pomijając pospolitszych patologicznych objawów. Wiedział on i wyznawał, że „namiętność, niepohamowany popęd” jest jednym z „głównych warunków doskonałości dzieł poetycznych” („Studya literackie” Wilno 1842 str. 272.( i w początkach zwłaszcza swojego zawodu starał się twórczość swą do tej zasady zastosować, lecz nie posiadając w głębi duszy zapasu wielkich namiętności, musiał poprzestać na malowaniu mniej wydatnych, ale powszechniejszych zjawisk serca ludzkiego, umiejąc grać na skali uczuć, z wyjątkiem dwu krańców: kamiennego spokoju i tragicznej podniosłości.

W kompozycyi, przy takich warunkach wyobraźni, uczuciowości i stylu, musiały oczywiście przeważać drobne obrazki, luźnie ze sobą połączone, bez należytego ich ześrodkowania, bez ustosunkowania części do całości. Przez czas tylko krótki pojawiały się w powieściach Kraszewskiego sceny szeroko, rozlegle kreślone, wyczerpujące do dna pewną sytuacyę; a wogóle urywkowe, niezbyt starannie wykonane, chociaż dobrze pomyślane scenki składają się na utwór, żyjący i zajmujący nie tyle artystycznemi zaletami układu, ile pojedyńczemi pięknościami w różnych utworu częściach rozsianemi. Nie robił zaś tego autor z rozmysłu, jak niektórzy powieściopisarze francuscy z „naturalistycznej” szkoły, lecz raczej wskutek przyrodzonej właściwości swego talentu działania na czytelnika drobnemi efektami. Gdyby nie to, że autor przez zapomnienie, bardzo długo przeciąga jednostajną sytuacyą, różniczkując ją słabo, takie traktowanie rzeczy nie raziłoby wcale, byłoby tylko właściwym artyście, a umiejętnie zużytkowanym środkiem pisarskim.

Cechy te tworzenia artystycznego w długoletnim okresie działalności naszego powieściopisarza rozmaicie się kombinowały, wytwarzając styl i kompozycyą, charakteryzujące pewną chwilę w rozwoju jego talentu. Chwil takich można oznaczyć cztery.

W pierwszej, najwcześniejszej, dającej się chronologicznie określić datą 1830—1842, Kraszewski wyrabia sobie stopniowo, z bardzo wyraźnem przerzucaniem się od jednej formy do drugiej, najodpowiedniejszy dla swego usposobienia sposób wyrażania myśli. Zacząwszy pisać bardzo młodo, musiał on pod względem artystycznym ulegać wpływowi wzorów swojskich i obcych, lubo w 20-ym roku życia zapewniał butnie o swej samoistności. „Wypada mi teraz — pisał on wówczas (w przedmowie do powieści „Dwa a dwa cztery”, datowanej w Wilnie 1 kwietnia 1832 roku) — zrobić wyznanie grzechów i, uderzywszy się w piersi, wymienić, kogo naśladowałem; śmiejcie się, gniewajcie się, róbcie, co chcecie, czytelnicy, ja do naśladowania się nie przyznaję. Źle czy dobrze, sam sobą się kontentuję i piszę. Wolno sądzić, co się podoba.” Krytyka z tej wolności sądzenia skorzystała i wykazała, że Kraszewski, bezwiednie zapewne, ale ulegał wpływowi przedewszystkiem Fryderyka Skarbka i to dawniejszych jego utworów, w których on był naśladowcą Wawrzyńca Sterne’a (Zob. książkę moję: „J. I. Kraszewski, zarys biograficzno-literacki”, Kraków 1888, str. 32—37).

I tak wspólne jest Kraszewskiemu ze Skarbkiem obieranie za bohaterów i ich towarzyszów — ludzi najpospolitszych, najzwyklejszych, nie będących nawet czemś szczególnem w swojem nader ograniczonem kółku. Z tem umiłowaniem powszedniości łączył się naturalnie wstręt do deklamacyjnego przedstawiania uczuć, co u Kraszewskiego przemieniło się w początkach w zupełne prawie pomijanie malowania strony uczuciowej, albo w zbywanie ich rysami nader powierzchownemi i pobieżnemi. Chęć wydrwienia dawnych patetycznych uniesień w romansach poprowadziła Skarbka i Kraszewskiego do przeplatania scen poważnych trywialnie komicznemi, które rzadko kiedy osiągają cel rozśmieszenia czytelnika. Zamiłowanie piękności przyrody zarówno u jednego jak u drugiego pisarza było teoretyczne tylko, wypowiadane w uwagach od autora pochodzących, ale w praktyce uwydatniało się bardzo ogólnikowo, gdyż pisarze zwracali głównie uwagę na powierzchowność mieszkań, ludzi i zwierząt. Kraszewski wprawdzie mówił: „Każdy promyk światła niestale przebijający się przez gałązki lub migający na gładkiej wód powierzchni, cichy szelest gałązek i to powolne mruczenie leniwego strumyka pomykającego się w głębokim parowie, wszystko to mnie porusza i zachwyca” („Wielki świat małego miasteczka” tom I, str. 43) — ale była to chyba uwaga nawiana zzewnątrz, a nie odczuta głęboko przez powieściopisarza, gdyż w całym tym utworze, z którego ustęp ten wyjęty, nie ma innych śladów przejęcia się wrażeniami od natury odbieranemi. — I w kompozycyi artystycznej są ważne podobieństwa pomiędzy Skarbkiem a pierwszemi powieściami Kraszewskiego.

Przedewszystkiem brak im perspektywy, wszystkie postaci wchodzące do powieści traktowane są jednakowo, powtóre niema w nich starania o całość: szereg drobnych wypadków, stawiających osoby powieściowe w różnych pozycyach, ale nie zestrzelonych w jedno ognisko, ani też nie przyczyniających się do rozwoju charakterów wypełniają opowiadanie. Niejednokrotnie spotykają się zwroty indywidualne do pracy autorskiej, nie będące w żadnym związku z przedstawianemi faktami.

Pod zaznaczonemi tu względami podobne są pierwsze utwory Kraszewskiego do tak zwanych humorystycznych powieści Skarbka; ale i w nich już znajdują się znamiona odrębne. Kraszewski daleko chętniej przebywał wtedy wśród mieszczan niż wśród szlachty wiejskiej, daleko częściej prowadził do małego miasteczka niż do stolicy. Patrzył on na ten swój światek ironicznie, czuł swoję nad nim wyższość, upatrywał w nim wszędzie śmieszność, i tylko ze strony śmiesznej go przedstawiał; ale osobistości w nim widziane, zewnętrzne kształty miejsc a mianowicie budynków i placów kreślił z prawdziwem zamiłowaniem, nadzwyczaj szczegółowo, ba, nawet drobiazgowo do zbytku. Było to dowodem bystrego zmysłu spostrzegawczego, który umiejętnie pokierowany i uprawiony miał nadać fantazyi autora jednę z zalet najwybitniejszych — plastyczność, nader rzadko spotykaną u powieściopisarzów poprzedzających Kraszewskiego.

Już w „Panu Karolu” z r. 1833 widzimy pewne modyfikacye; już tu znajdujemy większą dbałość o pewny ciąg w opowiadaniu; sentencye i wszelkiego rodzaju uwagi, które dawniej zajmowały dużo miejsca w powieści, znikły prawie zupełnie, tak, że mamy przed sobą postaci przedmiotowo postawione w rozmowie najczęściej, rzadziej w działaniu, bez żadnych osobistych autorskich rekomendacyj. Jako najważniejszego środka wywarcia wrażenia użył tu autor kontrastu, którego w poprzednich powieściach zgoła nie było. W wyrazach starał się powieściopisarz o osiągnięcie siły; każdy, choćby najgrubszy i najniesmaczniejszy, był dla niego dobry, jeżeli dobitnie rzecz malował.

Przez lat kilka ten tryb artystyczny obrabiania tematów panował w powieściach i szkicach Kraszewskiego, branych zarówno z owego świata drobnych bohaterów („Cztery wesela”, „Improwizacye dla moich przyjaciół”), jak i z wprost przeciwnego, samemi nadzwyczajnościami i nieprawdopobieństwami zapełnionego („Leon Leontyna” w „Wędrówkach literackich”). W utworach ówczesnych nie dbał autor ani o moralność, ani o ideę, mając na względzie jedynie cel artystyczny wywołania efektu. W kompozycyi i stylu nie pilnował ładu estetycznego, o umotywowanie wypadków się nie starał: wszystkie braki zastąpić musiała fantazya i siła wyrażenia.

Oddanie się przez lat parę twórczości poetyckiej w formie wierszowanej oddziałało na uszlachetnienie pomysłów w zakresie powieściowym i samychże wyrazów; zaczął Kraszewski unikać słów zbyt jaskrawych, obrazów zbyt grubych, a malowidła ludzi i stosunków między niemi rozjaśniać blaskiem poezyi marzycielskiej. Z początku robił to w sposób niezbyt smaczny, pisząc tak zwaną prozą poetyczną (np. „Było nas dwoje”, „Życie po śmierci, opowiadanie pijaka”), ale później potrafił istotnie wyciągnąć z tego połączenia realizmu z idealizmem rzeczywistą korzyść dla swej sztuki pisarskiej, a jednem z najwcześniejszych świadectw w tym względzie jest powieść „Świat i poeta” z taką pisana werwą jak żadna z późniejszych, a przeniknięta w całości ironią, która tu może najświetniejsze u Kraszewskiego znalazła uzewnętrznienie.

Jak w tej pierwszej chwili artystycznego rozwoju przeważał w powieściopisarzu naszym nastrój satyryczny, bardzo chętnie posługujący się bronią zjadliwej krytyki, bezwzględnego potępienia, ironii i sarkazmu, tak w drugiej chwili od r. 1842—1850 następuje przewaga pierwiastku tęsknego, który dawniej przelotnie się tylko pojawiał. Zapewne draźliwość autorska, zadraśnięta krytykami pojawiającemi się o jego dziełach, posuwanie się w wieku, które kazało tęsknem spojrzeniem obejmować lata upłynione, dużo się przyczyniły do spotęgowania owego nastroju, ale może też były jakieś zawody bliżej nam dzisiaj nieznane, które żywo dotknęły naszego autora. Tęsknota pojawia się już we wspomnieniu akademickiem „Adam” napisanem r. 1842 a drukowanem w „Radegaście” Kirkora na r. 1843, silniej się uwydatnia w fantazyi „Pod włoskiem niebem” i w powieści historycznej „Zygmuntowskie czasy,” bujnie już się rozwija w „Pamiętnikach nieznajomego,” w których skład weszło owo wspomnienie akademickie, a stałą już jest cechą dalszych utworów Kraszewskiego przez bardzo długi lat szereg. Było-to łzawe, tęskne rozrzewnienie, które się rodzi w duszy przy rozpamiętywaniu szczęśliwych chwil przeszłości, kiedy się wie, że one już wrócić nie mogą, był to wyraz owego miłego bólu, co jest łagodnym a trwałym i wywołuje w sercu uczucia miękkie, sympatyczne, łatwo idealizujące pewne przedmioty i pewnych ludzi. Przedmiotem takim staje się dla Kraszewskiego krajobraz wiejski, sztuka, a ludźmi takiemi poeci, artyści, marzyciele, biedni, uciśnieni. Nie stracił wprawdzie autor swego satyrycznego talentu, używał go owszem nieraz w sposób bardzo dotkliwy, ale już go nie stosował bezwzględnie do wszystkiego, co znajdował przed sobą. Nowy ten nastrój tak dalece zapanował w powieściach Kraszewskiego, że w mniemaniu inteligentnego ogółu stał się on wyłącznie charakterystycznym dla naszego autora, zupełnie w cień zasunąwszy poprzednią przeszło 12-letnią jego twórczość odmiennego usposobienia. Oczywiście przyczyniły się do tego i jaśniej sformułowane myśli przewodnie i wydoskonalenie plastyki i mistrzowstwo w kreśleniu obrazków, chociaż kompozycya, jak i poprzednio, pozostała dość niespójną, z szeregu drobnych scen złożoną.

Cechą znamienną trzeciej chwili rozwoju artystycznego u naszego powieściopisarza, którą można oznaczyć latami 1851—1862, jest właśnie zmiana w sposobie kreślenia sytuacyj. Było to zapewne wynikiem różnorodnych wpływów obcych i swojskich, ale że i sposób tworzenia Korzeniowskiego, od początku różny od maniery Kraszewskiego, miał w tem swój udział, to zdaje się nie ulegać wątpliwości. Powieściopisarz nasz porzucił naówczas dawniejszy tryb szkicowego malowania ludzi i rzeczy, a rozwinął natomiast szeroko stronę opisową i charakterystykę, z prawdziwem zamiłowaniem malarza rodzajowego, który każdym szczegółem, każdym drobiazgowym nawet rysem, mogącym znamiennie przedmiot jakiś nacechować, interesuje się gorąco i wzbogaca nim swój obraz. I w pierwszej chwili swego rozwoju, jak to zaznaczyłem, okazywał on ten popęd do zbierania rysów drobnych, ale czynił to jeszcze bardzo nieudolnie, mieszając rysy ciekawe i ważne z nic nieznaczącemi, kreśląc swój opis sucho, i często karykaturalnie ( „Miała żółtą suknię z ponsowemi sznurkami, zielone wstążki na głowie, niebieskie trzewiki, fioletową chustkę i pomarańczowy kapelusz.” („Dwa a dwa cztery,” str. 130). Później lubił uwydatniać tylko strony jaskrawe, poprzestawał na opisie zwięzłym, dobitnym, na charakterystyce krótkiej, jędrnej. W trzeciej chwili rozwoju powrócił do swego pierwotnego sposobu malowania, ale z nadzwyczajnie wzmożonym talentem, umiejąc wybrać rysy prawdziwie ważne i znamienne, nadać kolorytowi ciepło, opisom barwność i świetność niezrównaną, charakterystyce — trafność, dowcip, powab stylu. Jeżeli opisuje karczmę poleską, to robi to na kilkunastu kartach, które jednakże nie nużą, gdyż coraz to nową a zajmującą dla wyobraźni karm’ podają. Kiedy opowiada przyjazd króla Stanisława do możnego domu na Wołyniu, poświęca temu przedmiotowi pół tomu („Dyabeł”). Kiedy kreśli charakterystykę osób, to daje poznać częstokroć nie tylko te osoby, ale także ich ojców i dziadów. Kiedy maluje jakieś zebranie, to je nie tylko kreśli z tej strony, która ma oznaczyć dalszy rozwój akcyi powieściowej, ale i samo w sobie, a więc wielostronnie, jakiem bywa w rzeczywistości. Opisy ludzi i rzeczy z tego czasu dochodzą niekiedy do mistrzowstwa, a są inne od opisów Korzeniowskiego. Kraszewski ozłaca i ogrzewa je uczuciem, liryzmem, silniejszem tchnieniem poetyckiem; albo obrzuca je szyderstwem, sarkazmem, przez co właśnie czyni je zajmującemi i pociągającemi. Takim podmiotowym pierwiastkiem szkodził wprawdzie ich objektywności, robiąc rzeczy i ludzi trochę lepszemi lub gorszemi, trochę prozaiczniejszemi lub poetyczniejszemi, niż były w rzeczywistości; ale dla przeciętnego ogółu czytelników, a nawet dla przeważnej części inteligencyi nie stanowiło to wady, lecz powab, gdyż pociągało ich serca za sobą. Powieści utworzone w tym czasie, jakoto: „Komedyanci,” „Dwa światy,” „Powieść bez tytułu,” „Interesa familijne,” „Jermoła” należały też do najpoczytniejszych, i pod względem wyłącznie artystycznym rozważane, wyższe były od wszystkich poprzednich, zastanawiały bogactwem barw, nadzwyczajną plastyką i wyrobieniem stylu.

Czwarta wreszcie chwila rozwoju artystycznego (1863—1887) może być nazwana eklektyczną. Autor w różnych porach wracał do różnych dawniejszych sposobów tworzenia, wplatając w nie nowe pierwiastki, pod wpływem literatury francuskiej, zwłaszcza naturalistycznej wyrobione. Są w tej dobie powieści, całkiem szkicowo traktowane, jak np. cykl obrazków „kreślonych z natury” pod pseudonimem Bolesławity, lub cykl wszystkich prawie opowiadań historycznych od czasów bajecznych aż do trzeciego Sasa włącznie. Są znowu inne, w których szeroko narysowane i w pewnym ciągu rozwijane sytuacye przeważają, zbliżając takie np. utwory jak szereg powieści z czasów Saskich („Hrabina Cosel,” „Brühl,” „Z siedmioletniej wojny” i t. d.) do najlepszych dzieł pisanych w trzeciej dobie tworzenia. Są jeszcze i takie, które widocznie urodziły się pod wpływem kryminalnych romansów Gaboriau, jak np. „Emisaryusz,” „Bezimienna,” „Sprawa kryminalna,” „Z życia awanturnika,” „Czarna perełka,” „Bratanki,” „Zemsta Czokołdowa,” część II „Zagadek” itp., ale niezbyt udatnie się przedstawiają, ponieważ autor przyzwyczajony do malowania bardzo spokojnie toczącego się życia wiejskiego, nie miał dość giętkiej wyobraźni, by obmyślać sytuacye z własnego tylko zasobu, ani też dość cierpliwości, by obmyśliwszy nawet, sprawę zawikłaną, węzły jej wobec czytelnika rozwiązywać zręcznie i w sposób zajmujący.

Z realizmem i naturalizmem francuskim zapoznał się Kraszewski wcześnie, podziwiał jego technikę, ale potępiał temata wstrętne przezeń ulubione. O studyowaniu najdrobniejszych nawet szczegółów z natury, nie mógł się, w myśl teoryi naturalistycznej, kusić nawet, bo żył po za krajem i do badań takich nie miał ani sposobności, ani odpowiedniego uzdolnienia; musiał więc w tym względzie poprzestać na dawniejszym sposobie obserwowania zewnętrznych przeważnie stron ziomków, których spotykał w Dreźnie, lub w podróżach. O staranne wykończanie stylu nie tylko pod względem doboru wyrażeń, porównań, przenośni, ale nawet pod względem brzmienia dźwięków obok siebie stojących, nie mógł się również ubiegać pisarz, który tworzył conajmniej za dziesięciu płodnych autorów. W kompozycyi naturaliści utwierdzili tylko Kraszewskiego, zarzucając sztuczną intrygę i starając się iść wiernie za naturalnym rozwojem charakterów i wypadków; chociaż nie przejęli go swoją w tej mierze zasadą, bo nasz powieściopisarz miał zawsze na widoku pewną zaokrągloną artystycznie osnowę, tylko w jej rozsnuciu spuszczał się zazwyczaj na podszepty swobodnego kojarzenia się wyobrażeń, które mu nieraz kazały osnowę przerywać, nowe osoby dowolnie wprowadzać itp. Natomiast inną zasadę tworzenia realistycznego tj. przedmiotowość (objektywność) przyswoił sobie łatwiej, lubo nie uczynił jej hasłem swojem i prawidłem stałem; po większej części obrazy jego w tym czasie mają cechę przedmiotowości; ale od czasu do czasu pojawiają się maksymy wprost od autora pochodzące, choć nie osobistego, lecz ogólniejszego charakteru. Równocześnie zniknął nastrój sentymentalnej nieco tęsknoty, który przez lat 20 w pismach jego przeważał, a na jej miejsce pojawiała się coraz częściej, obok dawniejszego żartu i sarkazmu, łagodna ironia, uśmiechająca się pobłażliwie z wyżyn uspokojonego, do pewnej równowagi przyprowadzonego poglądu na zabiegi i starania ludzkie, uważane przez interesowanych za bardzo ważne, a przez autora za błahe lub dziecinne. Nieraz w tej mierze dochodził do mistrzowstwa, że tylko przytoczę nowele: „Jak się pan Paweł żenił,” „Z dziennika starego dziada,” liczne ustępy w „Resurrecturi,” w „Sekrecie pana Czuryły,” w „Raptularzu Jasienieckiego,” „W pocie czoła” itd.

Ażeby wskazać dobitniej te nowe cechy sposobu tworzenia, zastanowię się bliżej nad nowelą „Z dziennika starego dziada,” wydaną w r. 1879.

Nie jest to powieść w zwykłem znaczeniu tego wyrazu, a jednakże jestto utwór artystyczny zaokrąglony i w sobie skończony. Z wielkim talentem skreślił tu Kraszewski ustęp jeden z życia jednego z najmilszych „dziadów,” o jakim sobie pomyśleć tylko można, a skreślił go własnemi jego słowami, przeniósłszy się niejako do wnętrza jego duszy. Mamy oto przed sobą wojskowego starej daty, którego siódmy już krzyżyk przygniata, a przecież nietylko złamać go nie może, lecz nawet dobrego humoru, spokojnego usposobienia i pogodnego na świat poglądu odebrać mu nie potrafił. Nie jest to bynajmniej zrzęda, któryby nie mógł znieść niczego, co jest dzisiejszem, co nie sięga epoki jego młodości. Młodość ta przeszła mu wprawdzie wesoło i nie bez figlów; to też lubi ją sobie przypominać; ale to przypominanie nie wiedzie go do zgorzknienia, do obrzydzenia sobie rzeczy i ludzi, co są młodemi teraz, gdy on postarzał. Żyjąc z niewielkiego procentu (półtora tysiąca złotych), korzysta z zapasiku na „ekstraordynaryjne” wypadki nie dla siebie, lecz dla bliźnich uboższych. Dzień przepędza nadzwyczaj regularnie, bo do tego nawykł od młodu w czasie służby wojskowej. Przeniósłszy się ze wsi do Warszawy, ażeby nikomu „nie zawadzać,” mieszka na trzeciem piętrze kamienicy Starego miasta wśród ubóstwa; jada obiady za niespełna dwa złote, chodzi na kawę do „Kazi,” odbywa przechadzkę od domu do placu Św. Aleksandra.

To są rysy zwykłe, powszednie, któreby dziada naszego od mnóstwa innych dziadów wyróżnić nie zdołały. Ale nasz dziad ma jeszcze swoje specyalne znamiona, swoje szczególne zamiłowania i wstręty: śledzi on życie zwierząt, interesuje się wróblami, myszami, kotami; oburza się na Burego, który podstępem chwyta i zagryza biedne ptaszęta, niecierpliwi się nieregularnem życiem jednej myszki, której jeść dawał, lubuje się świergotem wróbelków i czyni spostrzeżenia nad ich obyczajami. Nie dosyć mu przecież tych stworzeń, tak niższych umysłowo od niego; serce pragnie ludzkiego serca. Stróż usługujący mu zachorował; gospodarz domu przysyła naszemu dziadowi Jóźka Czupurnego, prawdziwego warszawskiego łobuza, z włosem rozczochranym, nieumytego, w butach ogromnych a dziurawych, w spodeńkach krótkich a zatłuszczonych, w spencerku, którego koloru niktby dojść nie potrafił. Stary chciał go nauczyć czytać i pisać — szło to oporem, dopóki mu butów nie pokazał; po butach musiał obiecać spodnie, a potem zdawało mu się, że Józiek Czupurny oddawna już czytać umiał, tylko udawał nieznajomość, ażeby za naukę dostać jakie takie ubranie. Czy się starowina rozgniewał po takiem odkryciu? Bynajmniej — usprawiedliwił chłopaka. Gdy wiosna nadeszła, a ubranie było w porządku lepszym niż dawniej, Józiek Czupurny zemknął od swego dobrodzieja i, choć mu się różnie wiodło, nie wracał do niego. Nasz dziad nie miał mu i tego za złe, bo, jak zauważył w swoich notatkach, każdy człek potrzebuje swobody, świeżego powietrza.

Nawet nałogowe pijaństwo nie odtrąca starca, gdy widzi, że ktoś pije z nieszczęścia. Wśród jego znajomych był doktór bardzo uczony, wielce rozmowny, ale bez praktyki; brał on od naszego dziada zasiłki w ilości kilku dukatów i nazajutrz po dostaniu pożyczki, zjawiał się trochę napiły. Umarł niedługo — nasz stary sprawia mu pogrzeb i tęskni po nim.

Dobroć jego wystawiana była na ciągłe próby, a on wychodził z nich zawsze zwycięsko. Józkiem Czupurnym, chociaż uciekł od niego, interesuje się bezustannie, wypytuje o jego rodziców, dochodzi, że to jest właściwie syn senatora, dawnego kolegi; spotkawszy tego kolegę, mówi mu o nim, rozumie się nie wprost, ale okolicznie tylko, dostaje 25 rubli dla wisusa i pomaga mu niemi rozważnie. Wszyscy pożyczają od starca na wieczne nie oddanie; on na zawody nie zważa i dobrej o ludziach opinii nietraci. Jeden z jego przyjaciół, mający wioszczynę pod Warszawą, pożycza od niego kilka dukatów, gdyż jadąc do miasta, zapomniał wziąć ze sobą pieniędzy... następnie zaprasza do siebie niby na letnie mieszkanie, więc starzec rad z propozycyi — jedzie w gościnę. Umieszczają go w lamusie, gdzie nie może ani świecy, ani lulki zapalić, a w dodatku od szczurów doznaje ciągłych napaści. Widząc, że gospodyni jest oszczędna, wyrzeka się śniadania, nie dojada; a potem utrzymuje, że taka dyeta wyborna na słabość, kluski zaś z mlekiem wspomina jako specyał największy. Nie tylko nie narzeka na przyjaciela, ale go usprawiedliwia i serdecznie żałuje.

Sam będąc dobrodusznym, nie przypuszcza, ażeby ktoś inny był przebiegłym lub podłym. Chcąc wygodzić gospodarzowi domu, w którym mieszkał, odbiera swój skromny kapitalik z pewnej lokacyi u Potockich i oddaje go na 8% swemu kupcowi, ciesząc się wyższą prowizyą dlatego, że będzie mógł skuteczniej biednym pomagać. Niedługo jednak uprzejmi niegdyś gospodarstwo, zapraszający starca na kawę i wino, płacą rzetelnie procent; wkrótce bankrutują nieuczciwie. Staruszek zostaje w nędzy ostatniej.

W takiem położeniu inni ludzie szaleją, zabijają się lub podlą. Dziad nasz znosi z rezygnacyą cios okropny, tłomaczy sobie, że bieda uczy rozumu, ogranicza jeszcze bardziej swoje potrzeby, mieszka u przekupki w wilgotnym alkierzyku, wąchając dzień i noc całą zapach kwaszonej kapusty; sam reparuje sobie odzież, rąbie skałki, przynosi wodę; wyrzeka się przechadzki, ażeby ubóstwem swem nie straszyć dawnych znajomych. Pomocy obcej nie przyjmuje; gdy Józiek Czupurny, zostawszy chłopcem u kupca, chciał mu trzy talarki ofiarować, obrusza się na seryo. Najmniejszą natomiast oznakę dobrego serca wita z zapałem. Ów zbankrutowany kupiec przysyła mu z za granicy sto talarów za pożyczone niegdyś półtora tysiąca; to wystarcza naszemu poczciwemu dziadowi, ażeby uwierzyć w szlachetność bankruta. Dobroć jego i teraz nie zna granic: pomimo strasznego swego ubóstwa, nie waha się oddać ostatniej posługi — zmarłej przekupce.

Chwile jego przedzgonne ozłaca promyk wspomnienia świetlanej przeszłości, bo dowiaduje się, że Paulinka, ideał jego lat młodych, jeszcze go do tej pory wspomina. Gdy się już wszystkie zapasy wyczerpały, piłuje drzewo, a zarobione w ten sposób kilka złotych większą go przejmują radością, niż dawniej tysiąc. Ale praca, do której nie nawykł, brak ciepłej strawy, wilgotne mieszkanie powaliły krzepkiego starca na łoże. Wtedy bohaterstwo jego do najwyższego dochodzi stopnia. Siły zupełnie go opuszczają, okrutne bóle go szarpią, a przecież nie chce niepokoić wdowy, u której mieszka; boć to rzecz nieprzyjemna mieć chorego pod bokiem... Więc mówi sobie starzec: „ani stęknę, ani drgnę, ani pisnę, ani się ruszę... Zimno w izbie, palce kostnieją, a obok dzieci huczą! Daj im Boże na zdrowie. Jakież to wesołe!... Coś mi jest bardzo, bardzo niedobrze; żebym mógł choć zasnąć!...”

I zasnął nazawsze. Pochowano go z miłosierdzia. Zapis całego majątku zrobiony przez Paulinę przyszedł zapóźno.

Forma opowiadania jest autobiograficzna. Wrażenia i myśli swoje spisuje sam bohater. Wypowiada je w niewielkich ustępach, bo do pióra nie nawykł; spostrzeżenia jego obracają się w kole powszedniem; wyrażenia odznaczają się niekiedy energią, nieraz rubasznością; uczuć nie wyjawia z emfazą, ale tem właśnie nas sobie zyskuje. Pobłażliwość jego, pogodny pogląd na świat powstały w nim wskutek miękkiego a szlachetnego serca, wskutek rozumu nie badającego głęboko przyczyn wypadków i motywów postępowania ludzkiego, i wskutek niezachwianej wiary w Opatrzność.

Kraszewski obrawszy tę formę, umiał się utrzymać w jednakowym tonie, ani na chwilę nie rażąc dysonansem; a prostota, harmonia szczegółów, umiejętność grupowania drobnych wypadków życia dla wywołania uczuć bardzo rozmaitych, najcześciej jednak rzewnych, czynią ten drobny rozmiarami utwór jednem z najcelniejszych dzieł naszego powieściopisarza.

Gdyby Kraszewski w większych swoich powieściach równie szczęśliwie jak w niektórych drobnych, do których zaliczyć należy np. prześliczny poemat żałobny „W oknie” z ostatniej doby życia i działalności pochodzący, umiał zachować harmonijny układ całości; gdyby je był starannie obrabiał; mielibyśmy do zaznaczenia wśród zdumiewającej ilości jego tworów wiele także jakościowo pod względem formy celujących. Ale nadzwyczajna szybkość tworzenia stanęła mu tutaj na przeszkodzie; ledwie mógł dokończyć rozpoczętej powieści, bo miał już plany gotowe do innych; dlatego też początek (Może nie będzie bez interesu uwaga, iż kilka powieści rozpoczął Kraszewski wprost od dyalogu. Do ich liczby należą: „Milion posagu,” „Ostrożnie z ogniem,” „Ramułtowie,” „Sto dyabłów,” „Na tułactwie”) bywa pospolicie daleko lepszy aniżeli koniec. Był on jasnym i zrozumiałym zawsze, obrazowym zazwyczaj, ale o świetność i doskonałą poprawność wyrażeń i kompozycyi nie starał się, bo nie miał na to czasu.

 

∗∗∗

 

Zebrane w tym tomie nowele, obrazki i fantazye mogą uważnemu czytelnikowi dać sposobność śledzenia kolejnych zmian w metodzie artystycznej Kraszewskiego od najpierwszych aż do ostatnich przedzgonnych niemal chwil, jestto bowiem Kraszewski w miniaturze. Pierwsza doba twórczości najobficiej tu została uwzględniona, ażeby wykazać różnostronność kształcenia się młodego talentu; dwie dalsze, jako już odnoszące się do dziejów wyrobionego ducha, reprezentowane są przez najbardziej znamienne utwory małych rozmiarów; czwarta wreszcie, eklektyczna, musiała, choć nie w tym stopniu co pierwsza, więcej zająć miejsca. Znaczna część tu wydrukowanych rzeczy wyjęta została z pism peryodycznych, dziś już zapomnianych i z handlu księgarskiego wycofanych; starałem się bowiem jaknajwięcej zamieścić tu takich utworów, które w zbiorach ogólnych się nie znajdują. A i te powiastki, które w zbiorach istnieją, dawałem w pierwotnem ich brzmieniu, jak były po raz pierwszy ogłoszone w czasopismach. Wyjątek stanowi tylko szkic „Pińsk i Pińszczyzna” podany w takiej formie, w jakiej się ukazały we „Wspomnieniach Wołynia”, a nie jak były wydrukowane w króciutkim zarysie w „Tygodniku Petersburskim.” Wreszcie objaśnić winienem, że trzy ustępy wyjąłem z większych całości, mianowicie: „Maryą” z „Kościoła Ś-to Michalskiego,” „Leonią” z „Mogił,” a „Parocha” z „Metamorfoz;” wydały mi się one koniecznemi ze względów częścią artystycznych, częścią społecznych.

Piotr Chmielowski.

 

NOWELLE, OBRAZKI I FANTAZYE.

Biografia Sokalskiego Organisty.

 

Z tego to magazynu głębokich zacieków

Dobytą piękność, hojną rozsiewałem dłonią

W dziełach, które następne pokolenia wieków,

Uwielbiając, ich twórcę wawrzynem osłonią.

 

Bezimienny. Treny nad utratą licencyi poetyckiej.

Są ludzie, którzy utrzymują, że wysokie powołanie, niezaprzeczone zasługi oddane krajowi, zalety osobiste i życie, które się nietylko krajowi lecz całemu światu należało, mają wyłączne prawo do biografii; ja zaś utrzymuję, że każdy człowiek raz przynajmniej w swem życiu stał na stopniu, na którymby się nie zląkł oczu świata całego.

Wielkich tylko ludzi zajmować mogą opisy dzieł wielkich, które człowieka, w nizkim urodzonego stanie i żyjącego pod starą ojców swych strzechą, na przodków zagonie, oślepiają niejako wielkością swoją, i bardziej mu upokarzający stan jego czuć dają, niżeli wznoszą i poprawują jego skłonności i umysł. Dla takich ludzi trzeba pisać biografie mężów, na widok których powiedziećby mogli sami o sobie: Jesteśmy im równi, lub niemi być możem.

 

Pan Prosper Stokrotko urodził się z ojca introligatora, bardzo uczonego człowieka (w Sokalu), który nawet, jak niektórzy utrzymują, nieźle umiał po niemiecku, a w gronie kumów i kumoszek uchodził za cud mądrości i nauk. Miał biblioteczkę złożoną z ksiąg danych a nieodebranych z oprawy; z tych wiele było w polskim języku, między któremi ulubione mu były: Historya o Elefantynie, o Magiellonie, Miłostki Agnulfa i Floretty; Alfons Aragoński i Orystella Kreteńska i t. p. Stary pan Stokrotko miał sobie za prawidło, nigdy takich ksiąg nie brać do oprawy, którychby czytać nie mógł, a taniej od innych oprawując i nie żałując pięknej skórki i lipskiego papieru, powoli zebrał dostateczny na utrzymanie się fundusik. Nie porzucił jednak rzemiosła, boby z niem musiał i książki porzucić; na co nigdy z długiego nawyknienia odważyć się nie mógł.

Żona jego, zacna kobieta, córka ekonoma, czynna i niezmordowana w pracy, umiała dobrze czytać, czasem nawet udało się jej nakreślić kilka kołyszących się liter, a co do ceny i rodzaju robót introligatorskich, męża nawet w erudycyi przewyższała.

Jegomość ubierał się co dzień, w papucie sfabrykowane ze starych butów, w długie domowej roboty niemieckie pończochy, i krótki nankinowy podwłośnik, krajką przepasany; używał nakoniec mycki, która wedle pory roku niciana była lub flanelowa. Na twarzy przezacnego mieszczanina malował się rodzaj dumy; oczy miał okryte spuszczonemi brwiami, włosy z tyłu naprzód zaczesywał, dla pokrycia połyskującej łysiny; fartuch zaś, wiszący na trzęsącym się brzuchu, tyle mu nadawał powagi, ile starożytna toga Rzymianom. Gdy obowiązki jego stanu zatrzymywały go nad stołem; jejmość tymczasem gadatliwa i ruchawa, wszystkie w domu kąty zwiedziła koleją. W lśniącym od używania szlafroczku, w przydeptanych trzewikach, o których kolorze przez hipotezę tylko sądzić było można, w czepku i chustce od niechcenia zarzuconej na włosy, ukazywała się jak straszliwe zjawisko z miotłą lub dzbankiem w ręku, to w sieniach, to w spiżarni, to w alkierzu. Tam wygnała mrukliwego kota; gdzieindziej zagrzmiała nad służącą rozmawiającą z chłopakiem; przechodząc mimo, duser jaki szepnęła mężowi na ucho, i niewstrzymana w swym biegu, jakby jaki zapalony zwolennik filozofii, z hałasem, szumem, wrzaskiem, leciała dalej a dalej. Przeciwnie stary Stokrotko nie poruszony siedział przed swoim stołem, zarzuconym księgami, zrzynkami i kawałkami papierów, z okularami na nosie, a igłą w ręku, trawił godziny, nieruchomy.

Żadna okoliczność najważniejsza od roboty go oderwać nie mogła, a jeśli sąsiad przychodził radzić go się, lub pytać; całemi czasem godzinami oczekiwać musiał na łaskawą odpowiedź. Ta stoicka wytrwałość zjednała mu wiele wziętości między mieszczanami, i nierzadko było usłyszeć, jak go filozofem nazywano.

Pytam tedy moich czytelników, czy Pitagoras nie miał słuszności?

 

Mój bohater, syn introligatora, od lat dziesięciu okazywać zaczął wielką do nauk skłonność, a gdy rówiennicy jego na równinach i pagórkach Sokala uganiali się za motylami, lub płatali figle, on szedł do ojcowskiego stolika i zgłoskował na rozrzuconych kartkach. Ta chęć do nauki była ojcu przepowiednią wielkich nadziei, powolność zaś jego nie bardzo matce przypadała do smaku. Tymczasem z lat postępem rosły wiadomości i nauki w głowie Prospera, który w szesnastym roku, przybrał postać pełną powagi nauczycielskiej; zaczął nosić grubą laskę, sporą tabakierę, zaczął się tłómaczyć niepojętym stylem, nosił długi po pięty surdut i ze starszemi tylko obcować lubił. Towarzysze i rówiennicy mimowolnie zaczęli go szanować, a nauczyciel parafialnej szkółki, osoba poważna, uważał go za młodzieńca wielkich zdolności. Ojciec się nim chlubił, matka nawykła powoli do uczonych jego grymasów, a skutkiem tego nasz Prosper wbił sobie w głowę, że jest czemś więcej od drugich. Łacina, którą cokolwiek pomazał gębę, do reszty zawróciła mu głowę, bo jak tylko nauczył się przypadkowania i czasowania, zaczął pisać, jak można domyślać się, bardzo piękną łaciną. Pokoik jego był zupełnie uczony: ściany zdobiło mnóstwo map i jeometrycznych figur, a po kątach spoczywały stosy ksiąg różnego rodzaju. Ponieważ małe nawet rysy charakter okazują; muszę tu przywieść kilka przypisów, własną jego ręką nakreślonych. Na jednym starym egzemplarzu Kosmopolity dopisał: Księga uczona, erudycyi mnóstwo; przy jednym z listów w Polaku Sensacie zrobił uwagę, iż autorowi nie brak było twórczej imaginacyi; a na poezyach Twardowskiego, gdzie autor wspomniał Europę, wielkiemi literami dodał: Europa graniczy z Azyą. Te i tym podobne zarysy wprawnego pióra wiele okazują zdatności i ducha. W młodości jeszcze widziałem, pochyłemi literami zaczęte przez niego dzieło, pod tytułem: Heroizm miłości własnej, czyli wygórowane sentymenta ludzkości. Szczerze biorąc rzeczy, mój umysł nadto jest płaski, aby mógł pojąć myśl tak głęboką; lecz to wcale jej doskonałości nie ubliża, iż jej zrozumieć nie można.

 

W ten sposób upływało życie tego męża wielkich nadziei, a coraz nowe zapasy przybywały w jego głowie. W miarę zaś jak się rozumniejszym coraz być sądził, zmieniał powierzchowną swoję postać.

Ciągłe siedzenie twarz jego do przyzwoitego stopnia wybledziło; na jarmarku kupił sobie okulary, do kija przydał rzemyk z kutasem, powiększył objętość tabakiery, surdut podłużył, coraz rzadziej usta otwierał, a w końcu dla nieodbitej tylko potrzeby wyraz jakiś z ust jego wychodził. W tym to czasie dosyć ważna w sposobie jego życia zaszła odmiana; ów milczący, ponury i poważny literat zakochał się, ujrzawszy przypadkiem Marysię, córkę młynarza. Niepojęte jakieś ogarnęło go uczucie na widok różanych ustek, niebieskich ocząt i zarumienionej twarzyczki. Z podziwieniem i zapałem przypatrywał się małemu trzewiczkowi, gorsecikowi, jej sukni, wstążkom i najmniejszym szczegółom; a to wszystko ze skrupulatnością, z jaką starożytnik ogląda piękny rękopism dawnych wieków. Pierwszy może raz w życiu niezgrabnem ust ruszeniem na uśmiech dziewczyny odpowiedział, a ta, czy to z próżności, czy z upodobania, postanowiła korzystać z uczynionego wrażenia i pozyskać serce Prospera.

Wchodząc do swojej izdebki po tem widzeniu, pierwszy raz uczuł pan Prosper, że mu czegoś brakowało; pierwszy raz udał się, prosząc o radę zaniedbanego lusterka, i pierwszy raz miłość własna protestowała się przeciw długiemu surdutowi, okularom, tabakierce i kijowi. Niespokojny chodził wzdłuż i wszerz po izbie, chwytał za zbutwiałe foliały, które dawniej czytać i przerzucać lubił, ale nic mu smakować nie mogło: obraz nadobnej Marysi wszystkie zamiary niweczył. Tłómaczenie ulotnych Anakreonta poezyj wpadło mu do rąk, i raz pierwszy zrozumiał prawdziwe znaczenie i postrzegł piękność jego pieśni. Była to chwila stanowcza. Prosper uczuł, że jego dusza chce się wylać na papier, siadł i napisał wiersz, któremu dał tytuł: „Zatęsknienie się.” Gieniusz jego naprzemian chwytając się polszczyzny i łaciny, zbierał kwiat obu języków i ułożył coś tak mistycznego i skomplikowanego, iż ludzie ograniczeni nie przyznaliby nawet sensu temu górnemu kawałkowi poezyi.

Po ułożeniu tego utworu natchnienia, poeta złożył pióro zwycięskie, i chciał wyjść na przechadzkę; ale głębsze zastanowienie się nad samym sobą ukazało mu, iż jego ubiór i postawa nie przystoją wcale zalotnikowi; postanowił tedy siedzieć w domu, póki-by powoli nie odmienił powierzchowności. Powiadają, iż sama tylko miłość daje popęd gieniuszom; nasz Prosper nowym jest tego dowodem, od czasu bowiem, jak się zakochał, zaczął więcej pisać, i to rzeczy zabawniejszych, jakoto: logogryfów, akrostychonów, tryoletów i t. p. Marysia była to zupełna Ewa po zjedzeniu fatalnego jabłka, która tylko szukała, z kim-by się ostatkiem zakazanego owocu podzielić. Dowcip jej zadziwiłby każdego, zręczna w udawaniu, łagodna i gniewliwa, powolna i trzpiotowata, umiała swój charakter przystosować do charakteru kochanka, i jak wyblakły atlas, który z każdej strony innym połyskuje kolorom, tak ona przy każdym odmienną przybierała postać. Słuchała uczonych rozpraw i komplementów pana Prospera z dziwną cierpliwością, i niekiedy nawet lubiła okazywać, że z jego rozmów korzysta, a to do reszty podbiło serce uczonego.

 

Z odmianą stanu serca, zmieniać się także zaczęła powierzchowność; Prosper porzucił okulary, Marysia kij mu odebrała; kazał podciąć poły swego surduta, a gdy mu odkradziono tabakierkę, nie pytał się o nią. Z radością uważała matka tę odmianę; ojciec jej nie spostrzegał, a Marysia śmiała się w duchu i pyszniła ze swojej władzy.

Przebiegła ta dziewczyna tyle wymogła na powolnem sercu uczonego, iż ten jednego poranku przyszedł do ojca zatrudnionego zwykłą swoją robotą (czego już od dawna nie czynił), siadł i zaczął głośno czytać napisane przez siebie wczoraj pochwały małżeństwa. Matka, przejęta wdziękiem kwiecistej jego mowy, pierwszy raz w życiu cały kwadrans ustała spokojnie na miejscu, a potem ruszyła z hałasem i krzykiem, nagrodzić pospiechem opóźnienie. Czytał tymczasem dalej Prosper, ojciec go w końcu zapytał:

— Cóż to? czy nie myślisz waść wstąpić w stan małżeński?

— Tak jest — odpowiedział syn, przerywając czytanie, oczekuję tylko pozwolenia.

— A tego właśnie nie dostaniesz — zawołał poruszony ojciec, pierwszy raz w życiu porwawszy się ze stołka, tak szybko, iż Prosper odskoczył na kilka kroków.

Wieczorem tego samego dnia, nasz młodzieniec milcząc, z rozpaczą na twarzy, leciał jak szalony przez miasto. Zapał jego był tak wielki, iż nic przed sobą nie widział, ani słyszał; poły od surduta powiewały koło niego, kij miał w ręku, zgrzytał zębami, i nieczuły ani na śmiechy, ani na wołania, wstrzymać się nie chciał. Oczy jego obłąkane, były w górę wlepione; jakoż wkrótce nogi pozbawione swoich przewodników, wpadły prosto na stragan przekupki.

Runęły na ulice jabłka i gruszki przywalone ciężarem Prospera, padła broniąc swego towaru przekupka, a gdy zapalony młodzieniec wzniósł się i leciał dalej, parę tysięcy przekleństw posłała w pogoń za nim.

Nic to jednak nie pomogło, bo bardziej jeszcze swoim przypadkiem rozjątrzony, coraz prędszym krokiem z miasta uciekał. Kij jego unosząc się w powietrzu stłukł kilka okien i kilku żydom spore guzy na pamiątkę podawał; uciekano od niego jak od opętanego, a tłum, z całego miasta zgromadzony, z okrzykami biegł za nim w przyzwoitem oddaleniu. Na drodze spotkał się właśnie z Marysią, ale na jej czułe wyrazy nie odpowiedział, uciekając dalej a dalej. Policya, nie chcąc go puścić z miasta, rozkazała zamknąć rogatkę; jednem spojrzeniem dostrzegł on zawadę, i jakby wyższą siłą natchnięty, uniósł się, machnął kijem ponad głowami i przeskoczył. Od niepamiętnych wieków nie widziano w Sokalu takiego skoku; lud zdumiony stanął, a gdy z podziwienia przyszedł do siebie, już Prosper był daleko.

Otóżto skutki ślepej miłości i odmówienia ojca, którem rozgniewany uczony postanowił nigdy więcej nie zajrzeć do rodzinnego miasta. Tantae ne animis caelestibus irae?

— Pójdź sobie wasani precz ze swoją nauką.

— A waszeć idź szukaj syna, któregoś wypędził.

— Niech leci choćby na koniec świata; nie żal mi tego szaleńca.

— Pamiętaj Waszeć, że ten szaleniec był synem W. pana.

— Tak... — rzekł rozgniewany introligator, gdy wtem przybyły ojciec Marysi przerwał spory małżeńskie.

— Dobry wieczór, panie Stokrotko!

— Dobry wieczór.

— Skąd-że to waszeci przyszło tak ostro zabronić synowi swemu, żenić się z moją Marysią? — Cóż to myślisz, że pan Pytel nie da jej posagu? He?

Introligator stał jak wryty i w końcu na nalegania młynarza odpowiedział:

— Może się to jeszcze ułożyć.

— Także mi i gadaj — rzekł poważnie pan Pytel — oświadczam tedy, że daję mojej córce pięć tysięcy złotych posagu, a Prosperowi wyrobię miejsce organisty i nauczyciela naszej szkółki. Zgoda?

— Zgoda! — zawołał ucieszony pomyślnym rzeczy obrotem pan Stokrotko, — ale gdzież mój syn? On uciekł podobno z miasta.

— Złapiem my go — rzekł młynarz — i woda ucieka, a jednak ja łapię ją do moich młynów.

To mówiąc wyszedł, a żona introligatora stanęła przed mężem, zabierając się do dotykalnej wymówki, gdy tymczasem widząc grożące niebezpieczeństwo, mąż schwycił czapkę i wyszedł incognito.

W kilka dni potem wynaleziony Prosper został mężem swojej kochanki, która będąc głową domu, stawała się poważniejszą i surowszą dla męża. Ten zaś nawzajem wrócił powoli do dawnych zwyczajów, zaczął nosić okulary, kij i tabakierkę, sprawił długą kapotę i został organistą, nauczycielem i kantorem w Sokalu. Umysł jego, nabrawszy więcej jędrności, wylał się teraz w dziełach różnego rodzaju. Tu on opłakując porywczość swojej żony, napisał: Lament po utracie dobrej myśli. Są także jego ręki śpiewy duchowne pod tytułem: Spirytualny kancyonalik ku użyciu kantorum wszelkiej kondycyej, i świeckie pod równie stosownem nazwaniem: Wieniec pełnych odoru kwiatów, dla czystych piersi ku zabawie czyli zbiór pieśni światowych. W takich to i tym podobnych pracach, żył jednostajnie ów mąż uczony i zajmował się napisaniem Historyi Sokala, opierając się na wykrzykniku Symonowicza, o Sykulskie Muzy! które on usiłował przemienić na Sokalskie.

Im bardziej w lata postępujem, tem więcej doznawamy przykrości; doświadczył tego zacny Prosper Stokrotko, któremu żona ku końcowi nieznośną się stała; z tego to powodu, jako też dla licznych kłótni z plebanem, zaczął nastawać na ludzi, a stąd znowu przyszło do tego, iż cały się oddał malowaniu złośliwemu charakterów. Pierwszą próbę pióra uczynił na określenie charakteru żony, ale się to pismo nam nie dostało, bo go jejmość przezorna, nie chcąc się w złym sposobie dostać potomności, spaliła. Inne płody, zależące w kilkunastu satyrycznych i bardzo dziwnych powieściach, zrządzeniem losu wpadły w moje ręce, z których kiedyś może na świat wyjdą. Umarł mąż ów zacny w 54 roku swego życia, a po nim długo niezajęta katedra sokalskiej szkółki, dziś pono upadła. Przyjaciele, ceniący jego zalety, w miejscu, gdzie pochowanym został, położyli kamień z napisem:

 

D.    O.    M.

 

Pod. tym. głazem. odpoczywają. kości.

Urodzonego. Pana.

PROSPERA. STOKROTKI.

Organ. Pleb. Sokal. Nauczy. Kantor.

Auth. dzieł. licznych.

Żył. lat. 54. umarł. roku. 1759. 4. maij.

Amici. posuerunt.

Anno. 1761. 4. maij.

1830.

 

 

 

Wieczór czyli przypadki peruki.

 

Już w pałacu Belindy otwarte podwoje.

Wyszkowski.

— Zapalajcie świece — mówił pan Talarko do sług swoich, chodząc po przygotowanych na wieczór pokojach. — Lichtarze stawić rzadko, to lepiej oświeca, a przytem oszczędniej. Ten stolik umieścić w kąciku, krzesła w półkole.

— I, nie kole! — odpowiedział sługa — to owszem bardzo miękkie krzesła.

— Ja ci mówię, ustawić w pół koła.

— Rozumiem, panie, rozumiem, to się znaczy koło ściany.

— Mówię ci przecie nie po niemiecku, czy mnie nie rozumiesz? tak, jak garki koło komina.

— Koło komina! a to co innego — odpowiedział służący i już zabierał się stawić krzesła koło komina, gdy pan Talarko zniecierpliwiony ruszył ramionami i z nową burzą tłómaczyć mu zaczął swoje żądanie.

— Już to, dobrodzieju — rzekł, namyśliwszy się potem stary sługa — któryś z nas dwóch musiał się pokropić; bo albo pan mówi bez sensu, albo ja nie mam sensu do zrozumienia. Bóg wie, co mi tam pan dysponuje, i kole i nie kole i koło ściany i koło komina; a co zrobisz, to źle. Już chyba jegomość będzie łaskaw, pozwoli mi pójść spać, bo mi się we łbie kręci, jakgdybym się upił.

— Marnotrawca! — zawołał z mimowolnym na ustach uśmiechem pan Talarko — idźże spać, a przyślij tu drugiego, żeby służył za ciebie. No proszę! — mówił potem gospodarz do siebie — ręczę, iż go pan Mączka upoił, kiedy chodził prosić go do mnie na wieczór. Poczciwy to człowiek. Hej! komodę wynieść do drugiego pokoju. Ale nieszczęśliwy z synem, któremu we łbie świta! Na piecu dosyć trzech lichtarzy. Już i goście pewno przyjdą niedługo.

— Witam! witam! — rzekł potem do wchodzącego wysmukłego panicza.

— Jak się pan miewa! cóż to? widzę, jeszcze nikogo niema?

— Niedługo, mam nadzieję, iż się schodzić zaczną; posłuchaj-no pan tylko, czy nie słyszysz turkotu zajeżdżającego pojazdu?

— Tak! ktoś przyjechał, pośpieszajmy na spotkanie.

To mówiąc ów szarmant, wybiegł spojrzawszy jeszcze nawiasem w źwierciadło, a pan Talarko z miną poważną i trochę dumną, poprawił mankietki, perukę, guziczki u kamizelki, dewizki i zdmuchnął pył z sukni, posunął stolik, utarł świecę i udawał wielce zatrudnionego.

— Trzeba — myślał sobie w duchu — udawać coś większego niż zazwyczaj; ten kto wydaje wieczory, ma prawo trochę wysoko głowę nosić. Ale... ale.. nuż się tem goście obrażą? — myślał znowu. — O nie! owszem kontenci, że od tak wysokiego i bogatego człowieka, jakim ja jestem, mają honor być zaproszeni na tańcujący wieczór! Nastrójmy dobrą minę, już idą. Co za niegrzeczny kawaler z tego... fi! rozmawia z panną Benigną! z moją kochanką! bo zdaje mi się, że ją kocham? tak, kocham, serdecznie miłuję. Jej ojciec niezły ma mająteczek, będzie miała ze sto tysięcy posagu, trzeba być grzecznym, trzeba być bardzo nadskakującym, panie Talarko! — Tak mówił gospodarz sam do siebie i mile do wchodzących gości się uśmiechał.

Nie jest powinnością żadnego pisarza powieści, ani też moją, wyliczać cały szereg ludzi i ich nazwisk, gdy się oni zdaleka tylko pokazują czytelnikom. Nie myślę więc przerywać uwagi opisem przybyłych gości. Ze wszystkich osób, zgromadzonych w sali, najwięcej hołdów i czułych oświadczeń odbierała znajoma już panna Benigna, o której myślał, jak to mówią, pan Talarko.

Miała ona tego wieczora ubiór cale piękny i modny; włosy jej długie przepięto kilką strzałami pozłocistemi; kapelusz, na którym dowód zręczności dała pierwsza modniarka, kapelusz ten, mówię, wisiał na jej ręku, a szal przepyszny spływał po ramionach. Może się kto zadziwi, iż ta sama Benisia, która niedawno siedziała w piekarskim sklepie przy bułeczkach, dziś jak bogata występuje pani? Nic w tem niema szczególnego, bo zasady i sposób myślenia pana Mączki wszystko wytłómaczyć potrafią. Zacny ten piekarz chciał, żeby w domu była piekarką, a na wieczorach i tańcach żądał od niej wielkiej pani. To było upodobanie ojca, a że rodzice mają prawo nad dziećmi, cóż dziwnego, że panna Benigna miała szal kaszmirowy i przedawała bułeczki?

Stanęło koło do mazura, a pan Talarko, który przed piętnastą laty brał przez dwa tygodnie lekcye skoków, prosił z sobą panny Benigny. Nogi jego, poruszające się tam i sam, zdawały się przygotowywać do tańca, spoglądał po sobie, i od pół godziny stanąwszy w pierwszej pozycyi, mocno ściskał rękę obranej panny.

Zabrzmiała kapela; z zapałem w środek koła rzucił się gospodarz, ciągnąc za sobą ledwie zdążyć mogącą pannę. Ktoby go choć raz w życiu widział tańcującego, — ręczę, do śmierci-by nie zapomniał; głowę podnosił do góry, nogi stawiał prosto i sztywnie; a ręką, wlewo i prawo, kreślił w powietrzu koła, zagrażając bliżej stojącym nosom i głowom. Przytomni powiadają, iż żywość charakteru i wino wypite przez pana gospodarza były przepowiednią strasznego jakiegoś wypadku, i utrzymują, że się w tym tańcu bez kozery obejść nie mogło. Za pierwszą jednak figurą, nic się nie stało, a pan Talarko był zupełnie kontent z siebie. W drugiej, gdy ogień życia prędzej popędził krew w żyłach tańcującego, gdy coraz gwałtowniej, coraz silniej cały jego korpus się poruszał; peruka spadła pod nogi panny Benigny i omało nie była przyczyną strasznego upadku tancerki.

Zagrzany tańcem, winem i radością, nie czuł gospodarz, iż głowa jego pozostała bez ochrony, łysa i połyskująca, kończył dalej figurę, a gdy własna jego ozdoba pod nogami mu się zaplątała, podrzucił ją ze śmiechem przytomnych, a peruka po gładkiej posadzce wyśliznęła się za koło tańcujących.

Przytomni goście polegali od śmiechu, którego sobie gospodarz wytłómaczyć nie mógł, uważając go jedynie za oznakę wesołości.

Pan Talarko starannie do tej pory ukrywał, że nosił cudze włosy na głowie: do jakiego więc stopnia doszła zapalczywość marcowego kawalera, gdy mijając źwierciadło, ujrzał w niem postać swoję, utratą drogiego pokrycia zeszpeconą. W pierwszym gniewu zapale miał już straszne na ustach przekleństwo, i pięść na stłuczenie nieprzyjaznej tafli zwróconą; ale go od tego przytomność wielu osób wstrzymała. Poszedł tedy krokiem niepewnym ku miejscu, gdzie, jak mu się zdawało, musiała leżeć jego zguba. Udawał, że chodzi tylko dla odpoczynku po tańcu, ale mocno się zarumienił, gdy ujrzał w ciemnym kątku dwa pieski szarpiące drogą, fryzowaną perukę. Ażeby większego nie wzbudzić śmiechu, z sercem pełnem goryczy i niesmaku, udał się w kąt i zaczął odbierać należność swoję od natarczywych rabusiów.

— A fuj! a puść, ha! a nie pójdziesz! — mówił półgłosem, żeby go nie usłyszano.

Piesek odwrócił się, pokazał zęby i darł dalej. Gospodarz zaś nieśmiałą rękę posunął ku przedmiotowi poszukiwania i prędko ją cofnął, gdy pies trzymając silnie zdobycz, zawarczał przeraźliwie.

— Otóż to pożytek wieczorów — myślał zasmucony gospodarz — koszt, wydatek, wstyd i nic więcej.

— Pójdź tu, Filon tu! — dał się słyszeć głos w blizkości, a pan gospodarz szybko psa zasłonił od wołającej.

— Niech się sobie bawi! — rzekł drżącym głosem.

— Ach! — zawołała czule pani eksaktorowa — on podobno coś psuje.

— Ej nie — odparł gospodarz, nie chcąc na śmiech peruki wystawić — niech się bawi.

— Filon! pójdź tu! Filuś — i Filon wybiegł podskakując z za krzesła, z peruką w zębach.

— Co ja widzę! — rzekła z tragicznym przestrachem pani eksaktorowa — on psuje czyjąś perukę!

— Perukę! — mruknął gospodarz, unikając tłómaczenia — bodajby licho, ciebie i twego psa i peruki i wieczory!

Są niektóre tak upartej natury stworzenia, że niełatwo dadzą sobie odebrać to, co się im raz w pyszczek dostanie, a z tego rodzaju było pieścidełko pani eksaktorowej. Na żadne wołania, groźby i prośby nieczułe, spokojnie pobiegło po pokojach ze swoim łupem. Pani jego równie upartego musiała być humoru, bo za nim pobiegła; mąż jej, chcąc się dowiedzieć, o co chodzi, zaczął ją gonić, gospodarz niespokojny pobiegł za eksaktorem, za nim pogonił się gagatek, kilkoro ciekawych dzieci poszło za tym ostatnim, za niemi znowu matki troskliwe i lękliwe niańki, a ciekawi, których, chwała Bogu, nigdy na świecie nie brakło, dopełnili rzędu, i cała ta procesya, poprzedzana od psa z peruką w zębach, ze śmiechem i gwarem wkoło pokojów obiegać zaczęła.

Jestto pewną cechą zwierząt, a czasem i ludzi, że tem prędzej uciekają, im kto lepiej goni, i Filuś też miał dobre nogi, i zmykał jak najęty.

— Łapaj! goń! — krzyczano zewsząd, wśród śmiechów, a gospodarzowi tchu i mowy brakło.

Ale los uparty, nie wyczerpał był jeszcze wszystkich ciosów, któremi miał starego skępca obsypać; postanowił jeszcze jednego zrobić figla, a że jest słownym, więc swego dokonał. Na drodze tych gonitw, stał piękny stolik mahoniowy, na nim dwie świece i cały porządek do herbaty. W tłumie i zamięszaniu, trącił ktoś stolik, nie wiem umyślnie czy przypadkiem, a wszystko, co na nim było, runęło pod nogi przechodzących. Woda z samowaru płynęła strumieniem po podłodze; cały serwis porcelanowy okrył szczątkami swemi miejsce pogoni, a świece połamane leżały gorząc na ziemi. Co za straszny i poruszający widok! Krzyk, wrzask, zamięszanie, tumult, rozlegały się po pokojach. Pan Talarko znieść tego dalej nie mógł i mimo nóg będących w pewnych ścisłych stosunkach z podagrą, skoczył z okna w ogród i uciekł. Filuś zaś, korzystając z chwili, wymknął się na ulicę, unosząc drogą perukę.

1830.

 

Podróż po mojej szkatułce.

(dziwactwo).

 

Kędy spojrzysz — rudera, pustki i zniszczenie.

Mickiewicz.

Zajrzałem do mojej szkatułki!... Ach ileż wspomnień razem uderzyło mnie jak piorun za jej otwarciem!! To pismo mojej lubej! to jej włosy — to pamiątka od matki — to od ojca pamiątka — to siostr życzliwe wyrazy — to szczęśliwych lat młodości przypominki!

O! mój Boże, te włosy zwinięte w przezroczystym papierze, ucięte z jej cudnego warkocza, ileż wspomnień uśpionych w mojem sercu wzbudziły. Jej niema... wilgotna ziemia pożarła ciało, które ludzie pożerali dawniej oczyma — a reszta tych włosów służy dziś za poduszkę spróchniałej czaszce jej głowy!... A dusza! dusza uleciała jak ptak, który się na wolność wyrywa, kiedy się klatka rozbije!

I ja sercem w niebo lecąc za tobą, długo jeszcze robak mizerny po brudnej ziemi czołgać się będę... póki... ach! .. i moja klatka wieki trwać nie może!!

Oto list — samem szczęściem oddycha — list pisany w czasach, kiedy młodsze serce i głowa wznosiły się dumnie, nie przeczuwając cierpień ciężaru, jakie nań spaść mogą. Teraz — co za odmiana! ja jutro będę tułaczem — wygnańcem — jutro te usta wydadzą głos na próżno... ten głos, jak hieroglif umarły, nie dojdzie do serca tych, którzy mnie będą otaczali... Oni obcy językowi memu i cierpieniom, słuchać będą mowy jak szmeru liści niezrozumiałego i śmiechem szyderskim w smutku pocieszać. Teraz za grobem nadzieje! Świat w marzeniach — ojciec — matka — przyjaciele — tylko wspomnienia!

Oto kartka z Wertera!... Był czas, kiedym się śmiał z niego, jak bankier, kiedy przed jego kantorem przechodzi ubogi... dziś może płakałbym nad nim. — Cierpienie litościwszym robi — chociaż Werter sam sobie był przyczyną cierpień — na cóż żądał za wiele?...

A to co? to rysunek — to widok naszego domu i ogródka... spokojny kątek... ciche gniazdko... do którego burza nie zagląda... ach! czemuż tam nie jestem! czemuż na zawsze być nie mogę! Taż sama ławeczka... ten dom... ogród... i okno mego spokojnego pokoiku i grzęda moich kwiatów — i sadzawka otoczona wyniosłemi topolami — i kamień pod drzewem, gdziem często siadał dumać wpatrując się w pogodne niebo i księżyc wschodzący.

List matki — tego czytać nie będę... boleść przypomnienia mnieby zabiła!

I ty smętarny Youngu w tej szkatułce? dobre wybrałeś miejsce... o! moje serce dawno stało się rolą, na której weselsze nad twoje myśli nie schodzą!

Oto bilet z teatru... a na nim ręką jej wpięte zwiędłe listki kwiatka, który ją przeżył... Pamiątką być miał kwiatek. Czyż myślała, dając go, że kiedy nań spojrzę, nie ją, ale grób przypominać będę!...

Smutny flecik, niegdyś towarzysz naszych wieczornych przejażdżek po jeziorze... leży milczący i głuchy... niech do szczęśliwszych czasów śpią w nim obumarłe tony... w tych murach źleby się odbiła piosneczka... której tak mile towarzyszył niegdyś wieczorny szmer rozmawiającego z brzegami jeziora.

To imionnik! śpiżarnia papierowych przyjaciół!... życzenia... obrazki... zaklęcia i rady... wszystko pisały ręce... gdzież serce pisało?... ach! w jednem tylko miejscu... dwie litery... tylko dwie — ale one więcej mi mówią, niż na urząd robione pochwały i oświadczenia dwustrofowe!!...

Jeszcze w głębi... widzę poszarpany tiulu od maski kawałek... a na nim krzyżyk, który zdarłem z piersi, kiedym raz pierwszy musiał się użalić, że niebo w tej piersi posiało moich cierpień nasiona... Odtąd nie włożyłem krzyżyka... na pierś boleścią rozdartą — lecz kiedy będzie tak zimna, jak była kiedyś... gdym był dziecięciem.., kiedy będzie iść do grobu z zasklepionemi ranami... wówczas — niech i on z nią idzie... jako pamiątka młodości i szczęścia... jak przepowiednia przyszłego pokoju!!

 

Grudzień 1831 r.

 

IMIENINY.

(OBRAZEK HISTORYCZNY).

 

Il n’y a point de heros pour

son valed de chambre.

Prov. Français.

 

Był to sobie dzień 19 marca 179... pogodny, mroźny; słońce już było zeszło, ósma godzina wybiła, kiedy hrabina Emilia, przeciw zwyczajowi swemu, obudziła się i nawet wstawać myślała, co w życiu kobiety wielkiego tonu było jeśli nie cudem, to arcy wielką rzadkością. Ledwie piękne czarne oczy otworzyła i białą rączką przetarła je od niechcenia, pociągnęła za sznurek dzwonka, wiszący nad ozdobnem jej łóżkiem i podniosła się z uśmiechem na ustach.

W chwilę lekki, ale szparki chód odezwał się w przedpokojach, słychać było otwieranie drzwi, i ładne dziewczę, garderobiana pani hrabinej, weszła do pokoju, ubrana od niechcenia w biały ranny szlafroczek.

— Dzień dobry pani.

— Dzień dobry, moje dziecię. Podejmij firankę tego okna do połowy i powiedz mi, która godzina?

Lizetka spojrzała na zegareczek zawieszony u pasa i potrząsając głową, zbliżyła się do hrabinej.

— Cóż to ósma?

— Ósma! dawno to już pani o tej godzinie wstawała, ale dziś... Służąca lękała się dokończyć słowami, figlarnym tylko uśmiechem, mającym w sobie ziarnko pochlebstwa, zamknęła mowę...

— Jakże też dziś wyglądam, Lizetko?

— Przedziwnie, jakby w ośmnastym roku; jeśli mi pani nie uwierzy, może się zapytać źwierciadła...

— Czy przyniesiono już kwiaty z oranżeryi ministra P... — przerwała hrabina, odsuwając ręką źwierciadło, jakby go się lękała.

— Jeszcze nie...

— Jeszcze nie! — powtórzyła trochę nieukontentowana hrabina — prawdziwie! ci ludzie nigdy nic w czas nie robią!

Lizetka uśmiechnęła się nieznacznie zakrywając się szlafrokiem, który podawała swej pani, i pobiegła po śniadanie.

Hrabina poszła do źwierciadła, ziewnęła parę razy, spojrzała po pokoju i od niechcenia rzuciła się na sofę, przed którą stał ogromny stół mahoniowy, zastawiony różnego rodzaju zbytkownemi przedmiotami. Parę serwisów japońskiej porcelany, kryształy, srebro, zadziwiającej roboty alabastrowe urny i mnóstwo mniejszych rzeczy, leżało na nim bez ładu, obok widać było nierozpakowane jeszcze pudła na ziemi. Hrabina spojrzała na to wszystko, i uśmiech po pięknych jej ustach przeleciał.

Weszła Lizetka, w jednym ręku trzyma tacę, z wrzącą czekolady filiżanką, w drugim maleńki bilecik.

— A toż co? — zawołała hrabina, pokazując na list.

— To od przyjaciółki pani.

— Przyjaciółki? — rzekła, podnosząc się nieco hrabina, trochę zmarszczona, jakgdyby chciała strofować swoję służącą. Piękne kobiety nie mają przyjaciółek, ale za to tylu przyjaciół...

Lizetka chciała żartować, a hrabina żartów nie lubi, bo się ich lęka.

— Od kogoż?

— Od hrabinej Palmiry!

— Od Palmiry! — powtórzyła hrabina z niecierpliwością wyciągając rękę — podaj że go, dawaj!

I zaczęła czytać z wielkiem natężeniem umysłu, a list był zapisany na wszystkie cztery strony. Czasami wśród czytania, ruszała głową lub ramionami, czasem się uśmiechała dumnie, a Lizetka stała tylko i spoglądając po suficie, niecierpliwie czekała przeczytania listu, wreszcie nabrała odwagi i odezwała się z cicha:

— Czekolada ostygnie.

W kilka minut gorący napój i kilka biszkoptów zniknęły z tacy, lice hrabinej zajaśniały żywszym rumieńcem... turkot pojazdu dał się słyszeć.

— Zobacz, zobacz, Lizetko, może to Palmira.

— Nie — odpowiedziała służąca spuszczając nazad zieloną firankę, którą była podjęła, żeby oknem zobaczyć. — To pan hrabia wyjeżdża zapewne do miasta, lub do króla na ranne wstanie — (petit lever).

— Mniejsza o to, niech jedzie, będzie tam pewno pochlebiał biskupowi jak wczoraj! całe miasto o tem gadało! Prawdziwie — dodała pogardliwym tonem — mizerne starostwo takiego poniżenia się nie warte!

— Ale bo też pan hrabia!... — odezwała się Lizetka kiwając głową.