O Doboszu - Iwona Buczkowska - ebook

O Doboszu ebook

Iwona Buczkowska

4,2

Opis

Opowieść o ogrodowym drewnianym ludku, który przez całe lato stał dumnie na klombie podziwiany przez ludzi, a na zimę został schowany do komórki wraz z innymi nieprzydatnymi zimą sprzętami. Samotny i niepewny swego losu Dobosz może liczyć tylko na towarzystwo rodziny rozbrykanych myszek, na które kiedyś spoglądał z góry. Teraz jednak dzięki nim uczy się bliskości, współodczuwania, rozumienia innych, dzielenia się i pomagania w potrzebie. Uczestnicząc w przygodach, radościach i smutkach mysiej rodziny, poznaje przyjaźń, dzięki której jego życie znów staje się piękne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 74

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: Iwona Rybczyńska

Copyright © Iwonna Buczkowska

Copyright© Wydawnictwo BIS 2013

ISBN 978-83-7551-472-8

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. (22) 877-27-05, 877-40-33; fax (22) 837-10-84

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwobis.com.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

1

Pewnego razu, właściwie nie wiadomo skąd, na trawniku przed werandą, przy samym klombie, pojawił się drewniany ludek. Siedział sobie wygodnie na pieńku. Na głowie miał wysoki, stożkowy kapelusz ze słomy, a jego kubraczek z kory zapięty był na trzy piękne guziki z żołędzi. Na kolanach trzymał wycięty z plasterka pnia bębenek, a w rękach – błyszczące pałeczki. Spojrzenie miał śmiałe i wesołe. Zdawało się, że za chwilkę uderzy pałeczkami w drewno bębenka i zacznie wystukiwać rytm jakiejś dziarskiej melodii.

Dobosz, bo tak się ludek nazywał, był wyraźnie zadowolony z miejsca, w którym się znalazł. No i nic dziwnego. Obok, na klombie, rosły konwalie, żonkile, hiacynty i tulipany. Pachniały przecudnie. Tymi zapachami i kolorami, jakich Dobosz nigdy wcześniej nie widział, wabiły motyle i pszczoły, które brzęcząc, uwijały się pośród barwnych płatków. Ludek patrzył z podziwem na klomb, jego mieszkańców i gości. Śmiesznym, trochę za długim nosem, wdychał te wszystkie słodkie i cierpkie wonie i z uwagą wsłuchiwał się w gwar bzyków, cykań i szelestów – jakby chciał się doszukać w nich jakiejś melodii, którą mógłby podchwycić i której rytm gotów był w każdej chwili zagrać.

W południe, gdy słonko dopiekało i gwar milkł, Dobosz rozsiadał się wygodniej i, mrużąc czarne oczka, zapadał w krótką drzemkę. Nocą zaś gapił się w rozgwieżdżone niebo z podróżującym po nim księżycem i próbował dociec, dlaczego przez jakiś czas był on okrągły jak jego bębenek, a potem zrobił się wąziutki jak listek rosnącej pod płotem jarzębiny. Może są dwa księżyce – gruby i chudy – i gdy on nie widzi, zamieniają się miejscami? Jednak zagadka ta pozostawała wciąż nierozwiązana, nim bowiem księżyc schował się za dach werandy, zmęczony wrażeniami dnia ludek zasypiał.

Rano budził go świergot ptaków. Niedługo potem, skrzypiąc, otwierały się okna i drzwi domu, a na werandę wychodził wysoki Pan w podkoszulku i kolorowych spodniach do kolan. Przeciągał się szeroko, rozglądał, a gdy zauważył jakiś nowy pączek czy kwiatek, mówił z zadowoleniem:

– No, no…

Po czym szedł za werandę, w miejsce, którego Dobosz nie mógł widzieć, i po chwili z polewaczki na środku trawnika tryskał strumień zimnej wody. Woda bryzgała to w prawo, to w lewo, i czasami, gdy wiatr zawiał mocniej, rześka bryza zraszała też troszeczkę Dobosza. Z jednej strony było to bardzo przyjemne, bo kropelki mile łaskotały go po karku i nosie, i lśniąc w słońcu wszystkimi barwami ogrodu, tworzyły nad trawnikiem mieniący się, tęczowy wachlarz. Z drugiej jednak strony (zwłaszcza na początku) ludek bał się trochę, czy wilgoć nie zaszkodzi jego pałeczkom i czy mu nie zniszczy pięknych guzików.

Dni mijały beztrosko i ciekawie, bo w ogródku wciąż coś się działo. Przylatywały i odlatywały ptaki, czasami dróżką za płotem przebiegał Pies, a czasem na werandzie pojawiał się wielki Rudy Kot. Wtedy Pan przynosił kolorową miseczkę , podtykał ją Kotu pod wąsaty pyszczek i zachęcał go, mówiąc:

– No… no…

Kot trochę niepewnie opróżniał miseczkę, łaskawie pozwalał się Panu pogłaskać i nie wiadomo kiedy znikał.

Dobosz szybko się zorientował, że Pan Nono (bo tak go nazwał) jest tu najważniejszy. Dzięki niemu w ogródku pojawiały się coraz to nowe śliczne roślinki, a znikały szpetne, zarozumiałe chwasty. Zza rogu domu (z miejsca, którego Dobosz tak bardzo był ciekaw!) Pan Nono przynosił różne narzędzia, którymi kopał, grabił, kosił.

Dobosz domyślał się, że i on sam znalazł się w tym czarownym miejscu też nie inaczej, jak za sprawą Pana Nono.

Czasami Pan Nono siadał na schodkach werandy, zdejmował kapelusz, ocierał czoło rękawem i cieszył oczy bujnością barw, odcieni, zapachów i wzorowym porządkiem w swoim ogródku. Zerkał wtedy na Dobosza, jakby szukał potwierdzenia, że on również to wszystko widzi i podziwia, i mówił z satysfakcją:

– No, no!

Od początku Dobosz czuł, że jest kimś specjalnym. Pan Nono, oprócz tego, że z nim rozmawiał, podobnie jak on nosił kapelusz. I też miał wąsy! Były długie, nieco szpakowate i tylko nieznacznie różniły się od czarnych jak smoła, krótko przystrzyżonych wąsów Dobosza. A już kapelusze to były takie same. No, może Pan Nono miał troszkę bardziej płaski… i z rondem, i jaśniejszy, ale poza tym taki sam!

Dzień za dniem mijał, a każdy z nich był inny. Raz słońce piekło okrutnie, to znów po niebie spacerowały większe i mniejsze obłoczki, dając wytchnienie roślinom. Wtedy Dobosz zadzierał śmiesznie głowę i, zerkając spod kapelusza, podziwiał ich wymyślne kształty. Bywało, że nagle w środku dnia niebo ciemniało i na ogród, i cały przylegający do niego świat, spadały krople wody. Ludek szybko odkrył, że woda deszczowa była jakby gęściejsza, a już na pewno bardziej mokra niż ta z polewaczki. Pomimo to lubił czas, gdy padał deszcz. No, nie żeby tak lało i lało, ale tak trochę – to lubił. Bo wtedy Pan Nono szczególnie się nim zajmował. Brał go na ręce i razem szli na werandę. Sadzał go sobie na kolana i a to otrzepywał mu kubraczek z trawy i liści, a to poprawiał kapelusz. Potem starannie sprawdzał, czy ma wszystkie guziki i czy mocno trzyma pałeczki. A gdy już był całkowicie pewien, że wszystko jest w porządku, stawiał go obok wiklinowego fotela, w którym sam siedział. Oj, miłe to były chwile! Zwłaszcza że z werandy Dobosz mógł podziwiać cały ogród! Stąd to był dopiero widok! Okazało się, że klomb, obok którego Pan Nono siadywał, jest znacznie większy i bardziej okrągły. Dobrze też było widać prowadzącą do furtki kamienną ścieżkę i kwitnące po jej obu stronach krzaki róż. I niedużą sosnę, i dwa przytulone do siebie drewniane grzybki rosnące obok.

Deszcz padał, a oni obaj tak siedzieli i patrzyli, jak zmęczone słońcem roślinki chłoną życiodajną wodę. Słuchali marsza granego przez kropelki na dachu i szumu wtórującej im rynny. Dobosz chwytał ten rytm, zamierzał się pałeczkami i już miał uderzyć w swój bębenek, gdy z fotela obok dobiegało go ciche chrapanie…

Świat w deszczu był równie piękny jak w świecącym później słońcu! A gdy trawa obeschła, Pan Nono sadzał Dobosza z powrotem – dokładnie w to samo miejsce, w którym był przedtem. Przez chwilę przyglądał się, jakby oceniał, czy wszystko jest jak trzeba, i z przekonaniem mówił:

– No.

Czas płynął. Wieczór zapadał chyba wcześniej i robiło się coraz chłodniej. Na werandzie pojawiły się kosze pełne pachnących jabłek, a pod dachem suszyły się wianuszki z grzybów.

Raz, gdy słońce zbierało się już do snu, na ścieżce pojawiła się duża polna mysz. Futerko miała brązowe, brzuszek i łapki białe, a wzdłuż grzbietu czarną pręgę. Na widok Dobosza czmychnęła w trawę i stała tam dłuższy czas nieruchomo, po czym zniknęła.

Na drugi dzień przyszła znowu. Potem jeszcze parę razy, podchodząc coraz to bliżej. W końcu ośmielona weszła aż na schodki. Przychodziła tak jeszcze przez kilka dni, zaglądając to tu, to tam, aż któregoś wieczoru zdziwiony Dobosz zobaczył, jak cała gromadka myszy wędruje wzdłuż werandy za róg domu. Jak mógł, wyciągał szyję, ale z miejsca, w którym siedział, nie było widać, dokąd poszły.

Tego dnia Pan Nono jakoś mniej niż zwykle krzątał się po ogródku. Za to wieczorem długo, aż do zmroku, siedział na werandzie i patrzył na trawę, kwiaty, drzewka, a gdy ściemniło się całkiem, wstał, spojrzał na Dobosza i powiedział, ale jakoś tak inaczej niż zwykle:

– No… No…

I choć było ciemno, to ludek wiedział, że mówił do niego, bo i do kogo mógł mówić, skoro w całym ogródku byli tylko oni dwaj?

Następnego dnia, gdy rano otworzyły się drzwi werandy, Dobosz z wrażenia o mało nie wypuścił z rąk pałeczek! Pan Nono wyszedł, dźwigając sporą walizę. Ubrany był w długie szare spodnie i białą koszulę (aż ludek w pierwszej chwili prawie go nie poznał!). Na ramieniu miał mniejszą torbę, a w ręku pęk kluczy. Rozejrzał się uważnie dookoła, jakby coś sprawdzał, zamknął starannie drzwi i zatrzasnąwszy dodatkowo jeszcze wielką kłódkę, która dotychczas bezużytecznie zwisała ze skobla, wziął bagaże i ruszył w kierunku furtki.

Dobosz nie bardzo orientował się, co to wszystko znaczy, ale miał przeczucie, że nic dobrego. I nagle pojął, że za chwilę zostanie sam! Chciał krzyknąć:

– No a ja? A co ze mną?!

Ale przerażony nie mógł wymówić ani pół słowa.

Przy furtce Pan Nono stanął, jeszcze raz się rozejrzał… i jego wzrok padł na wystraszonego ludka. Zawahał się przez chwilę, spojrzał na zegarek, postawił walizkę na ścieżce i zaczął iść w jego kierunku. Dobosz odetchnął z ulgą:

– Uff! Wiedziałem, że mnie nie zostawi! Bo i z kim by rozmawiał wieczorami?

Pan Nono nachylił się i wziął go ostrożnie w obie ręce, ale zamiast iść w kierunku furtki, niósł go w całkiem przeciwną stronę. I nagle zdumionym oczkom Dobosza ukazało się to, co dotychczas było dla niego wielką, nieodkrytą tajemnicą: Świat Za Werandą.

Wśród drzew, otoczony od strony ogrodzenia gęstym, równo przystrzyżonym żywopłotem, stał nieduży domek. Miał spore drzwi i dwa niewielkie, zakratowane okienka. Jedno z nich nieco przysłaniała piękna, rozłożysta jodła. Pan Nono postawił Dobosza, wyjął z kieszeni klucze, chwilę je oglądał i, wybrawszy jeden z nich, szybko otworzył drzwi. Zanim zdumiony ludek zdążył się zorientować, już był w środku. Drzwi zamknęły się, zamek zachrzęścił… a po chwili w oddali trzasnęła furtka.

2

W komórce nie było tak jasno jak na dworze i Dobosz dobrą chwilę oswajał się z półmrokiem i sytuacją. Było tu mnóstwo różnych rzeczy. Niektóre z nich, jak łopata, grabie czy wiadro, dobrze znał, inne widział po raz pierwszy. Prawdę mówiąc, było tu ciasno i w ogóle ani trochę tak ładnie jak w ogrodzie. Tuż obok… Czy to możliwe? Obok niego, po lewej stronie – tak blisko, że gdyby tylko zechciał, mógłby ich dosięgnąć ręką – stały, jak zawsze przytulone do siebie, dwa drewniane grzybki! Te same, które całe lato rosły pod karłowatą sosną na końcu ogrodu.

– Niech no tylko spokojnie pomyślę… – powiedział do siebie. I pocieszając się, dodał: – To się na pewno wkrótce wyjaśni.

Ale nic się nie wyjaśniało. Dzień minął, nastał wieczór. Zapadła noc i zmęczony ludek usnął.

Następnego dnia obudziły go stukające o dach krople deszczu. Rozejrzał się uważnie i stwierdził, że ponad wszelką wątpliwość od wczoraj w komórce nic się nie zmieniło. Grabie, łopata i wiadro stały dokładnie w tym samym miejscu i w tej samej pozycji co wieczorem.