O obywatelskim nieposłuszeństwie - Henry David Thoreau - ebook

O obywatelskim nieposłuszeństwie ebook

Henry David Thoreau

3,0
8,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Henry David Thoreau (1817-62) przedstawiciel amerykańskiego romantyzmu, skrajny indywidualista, określany nawet jako anarchista (choć chyba nie do końca słusznie). A przy tym zdecydowany zwolennik duchowości i przeciwnik materializmu. Początkowo pracował jako nauczyciel, ale został usunięty z pracy gdyż sprzeciwiał się karze chłosty. Przez dwa lata mieszkał w zgodzie z naturą w samotni nad jeziorem Walden (napisał wtedy 18 szkiców zatytułowanych ogólnie Walden). Był przeciwnikiem niewolnictwa i amerykańskiej wojny z Meksykiem, a na znak protestu odmówił płacenia podatków, za co został na krótki czas aresztowany. Incydent ten stał się dla niego inspiracją dla napisania swojego najsłynniejszego eseju czyli właśnie O obywatelskim nieposłuszeństwie. Jest to protest przeciw zbytniej ingerencji państwa w życie jednostki, to także obrona wyższości praw moralnych nad stanowionym a przede wszystkim pochwała obywatelskiego nieposłuszeństwa gdy władza chce wprowadzać niegodne przepisy. Proponuje Thoreau jednak nie formę czynną, z bronią w ręku lecz bierną, np. przez odmowę płacenia podatków i uznawania nieakceptowalnych z moralnego punktu widzenia zasad.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 37

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Henry David Thoreau

O obywatelskim nieposłuszeństwie

Tytuł oryginału:

On the Duty of Civil Disobedience

Tytuł oryginału: On the Duty of Civil Disobedience

Copyright © for this edition by Vis­à­vis Etiuda

Wszelkie prawa zastrzeżone

Przekład: Marcin Barski

Projekt okładki: Marcin Wojciechowski

Projekt graficzny serii: Marcin Wojciechowski

Projekt serii: Grzegorz Ciepły

Redakcja, korekta: Humbert Muh

Redakcja techniczna i łamanie: Anna Atanaziewicz

Wydawnictwo Vis­à­vis Etiuda spółka z o.o.

30­549 Kraków, ul. Traugutta 16b/9

tel. 12 423 52 74, kom. 600 442 702

e­mail: [email protected], [email protected] www.etiuda.net

ISBN: 978-83-7998-813-6

(wersja e-book)

O obywatelskim nieposłuszeństwie

Bliskie są mi słowa „Najlepszy rząd to ten, który najmniej rządzi” i cieszyłbym się, gdyby stosowano się do nich szybciej i systematyczniej. Wcielone w życie ostatecznie sprowadziłyby się do innej maksymy, w którą również wierzę: „Najlepszy rząd to ten, który wcale nie rządzi”; rząd taki powstanie, gdy ludzie będą na niego przygotowani. Rząd to w najlepszym razie rozwiązanie doraźne, lecz większość rządów zazwyczaj i wszystkie rządy czasami są czymś całkowicie niepożądanym. Zastrzeżenia, które można mieć wobec stałej armii, a jest ich wiele i są one poważne, równie dobrze można sformułować przeciwko stałemu rządowi. Stała armia jest jedynie zbrojnym ramieniem rządu. Rząd, który jest tylko narzędziem wybranym przez ludzi, by realizował ich wolę, może być łatwo nadużywany i deprawowany, jeszcze zanim zdąży ową wolę wypełnić. Wystarczy spojrzeć na obecną wojnę meksykańską1, będącą dziełem kilku osób wykorzystujących rząd dla własnych celów, naród przecież nie zgodziłby się nigdy na takie rozwiązanie.

Ów rząd amerykański – czy jest czymś więcej niż tylko przejawem tradycji, w dodatku niedawnej? Usiłuje w całości przekazać siebie potomnym, lecz w każdej chwili traci część swojej integralności. Nie posiada siły ani witalności pojedynczego człowieka, gdyż jeden człowiek potrafi nagiąć go do swojej woli. Dla ludzi rząd ten jest czymś w rodzaju drewnianej atrapy armaty2. Nie staje się przez to ani trochę mniej potrzebny, ludzie potrzebują takiej czy innej skomplikowanej maszynerii, muszą słyszeć jej łoskot, by ich wyobrażenia o rządzie zostały zaspokojone. Rządy pokazują zatem, jak łatwo można ludzi oszukać, a wręcz jak łatwo ludzie sami siebie oszukują dla własnych korzyści. To doprawdy wyborne, trzeba przyznać. Obecny rząd jednak sam z siebie nigdy nie pomógł żadnemu przedsięwzięciu inaczej niż przez skwapliwe usunięcie mu się z drogi. To nie on gwarantuje państwu wolność. To nie on zasiedla Zachód. To nie on edukuje. Wszystkie swoje osiągnięcia naród amerykański zawdzięcza wrodzonym cechom swojego charakteru; w dodatku osiągnięcia te mogłyby być znacznie okazalsze, gdyby rząd nie stawał im na drodze. Rząd bowiem jest instrumentem, poprzez który ludzie radzi byliby zostawić siebie nawzajem w spokoju; a jak już mówiłem, rząd jest najbardziej przydatny, kiedy rządzeni są przezeń pozostawieni sobie samym. Gdyby handel nie był elastyczny, jakby zrobiony był z kauczuku, nigdy nie mógłby przeskoczyć ponad przeszkodami, które prawodawcy bezustannie stawiają mu na drodze. Jeśliby osądzić tych ludzi całościowo za efekty ich działań, a nie częściowo za ich intencje, zasługiwaliby na kary takie same jak owi złośliwcy, którzy blokują zaporami tory kolejowe.

Mówiąc jednak praktycznie i jako obywatel, w przeciwieństwie do tych, którzy nazywają siebie przeciwnikami rządu, proszę nie o jego natychmiastową likwidację, ale o jego natychmiastowe ulepszenie. Niech każdy wypowie się, jaki rząd budziłby jego szacunek, i niech będzie to pierwszy krok w kierunku utworzenia takiego właśnie lepszego rządu.

Jak by nie było, gdy władza znajdzie się w rękach ludu, praktycznym powodem, dla którego większość ma przyzwolenie na sprawowanie rządów i przez długi czas owe rządy sprawuje, nie jest to, że najprawdopodobniej ma rację, ani to, że jest to pozornie najsprawiedliwsze wobec mniejszości, lecz to, że większość jest fizycznie najsilniejsza. Jednak rząd, w którym większość podejmuje wszystkie decyzje, nigdy nie jest oparty na sprawiedliwości, nawet w takim znaczeniu, w jakim sprawiedliwość pojmują ludzie. Czy nie mógłby powstać rząd, w którym to nie większość, ale sumienie decydowałoby o tym, co jest dobre a co złe? W którym większość podejmowałaby decyzje wynikające wyłącznie ze względów praktycznych? Czy obywatel musi choćby przez chwilę lub choć w najmniejszym stopniu podporządkowywać swoje sumienie prawodawcy? Po co więc mamy sumienie? Uważam, że przede wszystkim powinniśmy być ludźmi, a dopiero później obywatelami. Nie powinniśmy kultywować szacunku dla prawa, lecz raczej dla sprawiedliwości. Jedynym obowiązkiem, jaki mam prawo wziąć na siebie, jest obowiązek czynienia zawsze tego, co uważam za sprawiedliwe. Słusznie mówi się, że korporacja nie ma sumienia, jednak korporacja ludzi sprawiedliwych jest korporacją posiadającą sumienie. Prawo nigdy nie uczyniło ludzi ani odrobinę sprawiedliwszymi – szacunek dla prawa co dzień natomiast zmienia najżyczliwszych spośród nas w agentów niesprawiedliwości. Powszechnym i naturalnym efektem ślepego poszanowania prawa jest widok szeregów żołnierzy – pułkownik, kapitan, kapral, szeregowi, chłopcy donoszący proch strzelniczy i inni – maszerujących na wojnę w równym szyku przez wzgórza i doliny, maszerujących wbrew własnej woli, ba, wbrew sumieniu i zdrowemu rozsądkowi, widok, który doprawdy wywołuje palpitacje serca. Nie mają oni najmniejszych wątpliwości, że cała ta awantura jest godna potępienia, wszyscy są bowiem z natury pokojowo nastawieni. Czym są zatem teraz? Wciąż jeszcze ludźmi? Czy może małymi ruchomymi fortami i magazynami w służbie pozbawionego skrupułów człowieka u władzy? Odwiedźmy doki marynarki wojennej i przyjrzyjmy się żołnierzowi piechoty morskiej. Oto człowiek, jakiego tworzy rząd amerykański przy pomocy swych ciemnych sztuczek – ledwie cień i ślad człowieczeństwa, żołnierz przyszykowany na śmierć, i można by powiedzieć, pogrzebany żywcem w pełnym rynsztunku i przy pogrzebowym akompaniamencie, choć może:

Nie ozwał się ni bęben, ni ton pogrzebowy,

Kiedy z jego ciałem spieszyli na szaniec;

A nad mogiłą, gdzieśmy mu złożyli głowę,

Żaden żołnierz nie wypalił na pożegnanie3.

Wielu ludzi służy więc państwu swoimi ciałami, nie jako ludzie, lecz jako maszyny. Są to żołnierze stałej armii, a także milicja, służby więzienne, posterunkowi, obywatele wezwani do służby przez szeryfów i inni. W większości wypadków nie próbują nawet dokonać moralnej oceny swych decyzji, stawiają się dobrowolnie w jednym rzędzie z drewnem, ziemią i kamieniami. Być może dałoby się więc wyprodukować ludzi z drewna, którzy równie dobrze spełnialiby tę rolę. Wzbudzają oni tyle samo szacunku co słomiana kukła albo kupka gruzu. Są tyle samo warci co konie i psy. A jednak uważa się ich powszechnie za dobrych obywateli. Inni – jak większość prawodawców, polityków, prawników, ministrów i urzędników – służy państwu głównie rozumem; ale jako że rzadko dokonują oni ocen moralnych, równie dobrze mogliby bezwiednie służyć diabłu, jak i Bogu. Doprawdy niewielu, jak bohaterzy, patrioci, męczennicy, reformatorzy oraz ludzie, służy państwu także swoim sumieniem i przez to z konieczności się państwu przeciwstawia. Oni najczęściej są traktowani jak wrogowie. Mędrzec będzie przydatny wyłącznie jako człowiek i nie zgodzi się, by traktować go jak „glinę, którą przed wiatrem chłop zatkał szczelinę”, rolę tę pozostawiając swoim prochom:

Nadtom wysoko zrodzon, bym miał zostać

Cudzą własnością, podwładnym, w opiece

Lub posługaczem sprawnym i narzędziem

Jakiegokolwiek państwa w świecie całym4.

Ten, kto w całości oddaje siebie innym ludziom, uważany jest przez nich za osobę bezużyteczną i samolubną, ten jednak, kto oddaje im się częściowo ogłaszany, jest dobroczyńcą i filantropem.

Jak zachować się powinien człowiek dzisiaj w stosunku do obecnego rządu amerykańskiego? Moim zdaniem każde związki z rządem są hańbiące. Ani na moment nie mogę uznać tej politycznej organizacji za mój rząd, skoro jest to rząd akceptujący niewolnictwo.

Wszyscy ludzie uznają prawo do rewolucji, to jest prawo do odmówienia posłuszeństwa rządowi i prawo do przeciwstawienia się mu, gdy jego tyrania i nieskuteczność są wielkie i uciążliwe. Niemal wszyscy twierdzą jednak, że obecnie tak nie jest. Było tak – twierdzą – podczas Rewolucji 1775 roku5. Gdyby powiedziano mi, że ówczesny rząd był zły, gdyż nakładał podatki na niektóre zagraniczne towary przypływające do jego portów, nie robiłbym z tego problemu, jako że mogę się obyć bez tych towarów. Wszystkie maszyny wytwarzają tarcie, możliwe, że w ten sposób powstaje wystarczająca ilość dobra równoważącego zło. W każdym razie wielkim złem jest robienie o to szumu. Kiedy jednak tarcie opanowuje maszynę i gdy nasila się ucisk oraz grabież, wówczas moim zdaniem należy pozbyć się takiej maszyny. Innymi słowy, kiedy jedną szóstą populacji narodu, który miał być ostoją wolności, stanowią niewolnicy, a cały kraj jest bezprawnie zajęty przez obcą armię i podporządkowany prawu wojskowemu, wówczas nie jest za wcześnie, by prawi ludzie zbuntowali się i rozpoczęli rewolucję. Powinność ta jest o tyle pilniejsza, że kraj w ten sposób podbity nie jest naszym krajem, choć nasza jest podbijająca go armia.

Paley6, przez wielu uznawany za autorytet w kwestiach moralnych, w rozdziale poświęconym „Obowiązkowi podporządkowania się rządowi obywatelskiemu” sprowadza całą obywatelską powinność do wygodnego oportunizmu. Pisze dalej: „tak długo, jak wymaga tego interes całego społeczeństwa, to znaczy dopokąd tworzenie opozycji lub zmiana ustanowionego rządu ściągać będą nieszczęścia na całe społeczeństwo, wolą Bożą jest… posłuszeństwo ustanowionemu rządowi – ale nie dłużej. Jeśli przestrzega się tej zasady, słuszność wszelkich wystąpień antyrządowych sprowadza się do porównawczych obliczeń wielkości niebezpieczeństw i krzywd z jednej strony oraz prawdopodobieństwa i kosztów przywrócenia równowagi z drugiej strony”7. To jednak każdy powinien osądzić sam. Paley jednak nigdy nie rozważał przypadków, w których zasada oportunizmu nie ma zastosowania, w których naród, a także każdy człowiek, musi postąpić sprawiedliwie bez względu na koszty. Gdybym niesprawiedliwie zabrał tonącemu deskę, musiałbym zwrócić mu ją, choćbym sam miał utonąć. Według Paleya byłoby to niedogodne. Ten jednak, kto w takiej sytuacji uratowałby swoje życie, powinien je później utracić. Naród nasz musi znieść niewolnictwo i zakończyć wojnę z Meksykiem, choćby w konsekwencji miał przestać być narodem.

W praktyce narody zgadzają się z Paleyem, czy jednak ktokolwiek uważa, że Massachusetts postępuje słusznie w obecnym kryzysie?

Państwowa dziwka, flądra w jedwabiu i złocie,

Chcą za nią tren nieść, duszę włócząc w błocie8.

W praktyce przeciwnikami reform w Massachusetts nie jest sto tysięcy polityków z Południa, ale sto tysięcy kupców i farmerów, którzy bardziej zainteresowani są handlem i rolnictwem niż humanitarnością i którzy nie są gotowi, by bez względu na koszty postąpić sprawiedliwie w kwestii niewolnictwa i Meksyku. Nie spieram się z dalekim wrogiem, ale z tymi, którzy całkiem blisko z nim współpracują i stosują się do jego życzeń i bez którego byliby całkowicie nieszkodliwi. Zwykliśmy twierdzić, że masy ludzkie są nieprzygotowane, postęp jednak jest powolny, ponieważ mniejszość nie jest znacząco mądrzejsza ani lepsza od większości. Nie jest istotne, aby większość była tak dobra jak ty, ważniejsze, aby istniała gdzieś jakaś absolutna dobroć, bo to ona dopiero wznieci ferment. Tysiące ludzi jest przekonanych do swoich poglądów przeciwnych niewolnictwu i wojnie, oni jednak nic nie robią, by położyć im kres; uważając się za dzieci Waszyngtona9 i Franklina10, siedzą z rękami w kieszeniach i twierdzą, że nie wiedzą, co czynić, więc nie czynią nic; ponad kwestię wolności przedkładają kwestie wolnego handlu, i po cichu przy obiedzie sprawdzają aktualne ceny, przeglądają doniesienia z Meksyku, a czasami nawet zdarza się, że nad nimi zasypiają. Jaka jest dziś cena uczciwego człowieka i patrioty? Ludzie ci mają wątpliwości, żalą się, a czasami wysyłają petycje, nie działają jednak z przekonaniem ani skutecznie. Będą czekać, aż inni zapobiegną złu, tak by sami nie musieli już się na nie żalić. Co najwyżej dają ludziom prawym swój tani głos oraz nikłe poparcie i błogosławieństwo. Na jednego sprawiedliwego przypada dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu orędowników sprawiedliwości. Łatwiej jest jednak mieć do czynienia z właścicielem rzeczy niż z jej tymczasowym strażnikiem.

Każde głosowanie jest rodzajem gry, jak warcaby czy trik-trak, z lekkim moralnym zabarwieniem, zabawą z tym, co słuszne i niesłuszne, z kwestiami moralnymi, grą, której w naturalny sposób towarzyszą zakłady. Stawką nie jest charakter głosujących. Może i oddaję swój głos na to, co uważam za słuszne, jednak nie jestem żywotnie zainteresowany tym, by moje racje zwyciężyły. Mądry człowiek nie zostawi ich litościwemu losowi ani nie zadowoli się zwycięstwem wynikającym z siły większości. Niewiele jest prawości w działaniach mas ludzkich. Gdy większość zechce głosować za zniesieniem niewolnictwa, to stanie się tak dlatego, że niewolnictwo będzie im obojętne, lub też dlatego, że niewielu niewolników pozostanie już do uwolnienia. Wówczas to większość znajdzie się w roli jedynych niewolników. Tylko ten może przyspieszyć zniesienie niewolnictwa, kto swoim głosem dowodzi własnej wolności.

Podobno w Baltimore – czy gdzieś indziej – ma odbyć się konwencja, podczas której wybrany zostanie kandydat na prezydenta. Wyboru dokonają głównie redaktorzy oraz zawodowi politycy, zastanawiam się jednak, cóż może znaczyć ich wybór dla każdego niezależnego, inteligentnego i przyzwoitego człowieka? Czy jego mądrość i uczciwość nie powinny mimo wszystko stanowić przewagi? Czy nie możemy liczyć na głosy niezależne? Czyż w kraju nie ma wielu ludzi, którzy nie biorą udziału w konwencjach? Ale nie: okazuje się, że tak zwany szacowny obywatel natychmiast rezygnuje ze swoich pozycji i rozpacza po swoim kraju, choć to kraj ma więcej powodów, by rozpaczać po nim. Następnie uznaje on jednego z wybranych kandydatów za swojego – jedynego możliwego – dowodząc w ten sposób, że on sam stał się zabawką w rękach demagoga. Jego głos nie jest wart więcej niż głos pozbawionego zasad cudzoziemca albo tubylca, najprawdopodobniej przekupionego. Brawa dla człowieka, który jest człowiekiem, i jak mówi mój sąsiad, ma twardy kręgosłup! Nasze statystyki się mylą: liczba ludności, którą podają, jest zawyżona. Ilu ludzi przypada w tym kraju na tysiąc mil kwadratowych? W rzeczywistości trudno znaleźć choćby jednego. Czyż Ameryka nie zachęca ludzi, by się tu osiedlali? Amerykanin skurczył się teraz do roli członka Towarzystwa Wzajemnej Pomocy – można go rozpoznać po rozwiniętym organie przystosowania do życia stadnego oraz po wyraźnym braku intelektu i radośnie wysokiej samoocenie. Jego podstawowym zmartwieniem, i to od chwili narodzin, jest upewnianie się, że w przytułkach panują dobre warunki oraz – zanim jeszcze będzie miał prawo przywdziać szaty dorosłego mężczyzny – zbieranie datków na wdowy i sieroty. Mówiąc krótko, żyje tylko dzięki pomocy z towarzystwa ubezpieczeniowego, które obiecało zapewnić mu przyzwoity pogrzeb.

Oczywiście nie jest niczyim obowiązkiem poświęcanie się zwalczaniu zła, nawet najgorszego; można zajmować się innymi ważnymi sprawami. Obowiązkiem jest jednak przynajmniej umywanie od zła rąk i niewspieranie go w sposób praktyczny, skoro się nad nim nie zastanawiamy. Jeśli oddaję się innym zajęciom lub rozważaniom, najpierw muszę mieć pewność, że nie będą one krzywdzące dla drugiego człowieka. Nie wolno mi siedzieć drugiemu na karku, tak by i on mógł oddać się swoim rozważaniom. Zobaczmy, jak łatwo toleruje się wielką niekonsekwencję. Wiele razy słyszałem, jak mężczyźni w moim mieście mówią: „Chciałbym dostać powołanie do armii, by walczyć z powstaniem niewolników albo by ruszyć na wojnę z Meksykiem, przekonalibyście się, czy bym poszedł”. A przecież to właśnie oni bezpośrednio, przez swoje posłuszeństwo, lub pośrednio przez pieniądze, przyczynili się do owych konfliktów. Żołnierz, który odmawia udziału w niesprawiedliwej wojnie, cieszy się uznaniem tych, którzy popierają nieprawy rząd, ową wojnę prowadzący. Ma uznanie tych, których postępowania i władzy nie poważa. Zupełnie jakby państwo okazywało skruchę do tego stopnia, że wynajęło kogoś, by je biczował, gdy grzeszy, ale nie do tego stopnia, żeby przestać grzeszyć. Tak oto, w imię Ładu i Rządu Obywatelskiego, wszyscy zmuszani jesteśmy wspierać i oddawać hołd własnej nikczemności. Po pierwszym rumieńcu wstydu przychodzi obojętność, a grzech z niemoralnego staje się obojętny i trochę nawet potrzebny w życiu, jakie prowadzimy.

Najbardziej powszechny błąd może zostać pokonany przy pomocy najbardziej bezinteresownej cnoty. Szlachetni ludzie są najbardziej narażeni na drobne wyrzuty powodowane cnotą patriotyzmu. Ci, którzy pomimo braku akceptacji dla charakteru i rodzaju działań rządu, dają mu jednocześnie swoje poparcie i są mu posłuszni, są bez wątpienia jego najbardziej zagorzałymi poplecznikami i bardzo często są najbardziej odporni na zmiany. Niektórzy z nich wysyłają petycje do państwa, wzywające do rozwiązania Unii i do lekceważenia żądań prezydenta. Dlaczego sami nie rozwiążą własnej unii z państwem i dlaczego nie odmówią wpłacania podatków do państwowej kasy? Czyż ich związki z państwem nie są takie same jak związki państwa z Unią? I czyż nie te same powody powstrzymują państwo od przeciwstawiania się Unii, które powstrzymują ich od przeciwstawienia się państwu?

Jak człowiek może czerpać satysfakcję z samego posiadania opinii? Czy można być zadowolonym z posiadania opinii, którą jest własne rozgoryczenie? Gdy sąsiad oszuka cię i ogołoci z ostatniego dolara, nie czerpiesz satysfakcji z wiedzy, że cię oszukano, z żalenia się na to ani nawet z wysyłania mu petycji, by oddał ci to, co zabrał; w takiej sytuacji natychmiast podejmujesz skuteczne kroki, by odzyskać pełną kwotę i drugi raz nie dać się oszukać w podobny sposób. Postępowanie zgodne z zasadami, rozumienie sprawiedliwości i wcielanie jej w życie, zmienia rzeczy i relacje, jest z gruntu rewolucyjne i różne od wszystkiego, co było wcześniej. Nie tylko dzieli państwa i kościoły, dzieli także rodziny; co więcej, dzieli także każdego człowieka, wskazując na to, co w nim boskie, a co diabelskie.

Niesprawiedliwe prawa istnieją: czy powinniśmy zadowolić się ich przestrzeganiem, czy raczej podjąć wysiłek ich zmieniania, przestrzegając ich, dopóki nie osiągniemy celu, czy też może od razu powinniśmy je łamać? Ludzie rządzeni przez taki rząd jak obecny uważają, że należy czekać, aż uda im się przekonać większość do zmian. Uważają, że gdyby stawili opór, lekarstwo gorsze byłoby od choroby. Jednak to wina samego rządu, że lekarstwo rzeczywiście jest gorsze od choroby. To rząd odpowiada za taki stan rzeczy. Dlaczego tak niechętnym okiem spogląda na reformy? Dlaczego nie ceni swojej mądrej mniejszości? Dlaczego lamentuje i broni się, jeszcze zanim ktokolwiek zada mu cios? Dlaczego nie zachęca obywateli do patrzenia mu na ręce i wytykania błędów i dlaczego nie postępuje lepiej, niżby się tego po nim spodziewano? Dlaczego zawsze wiesza Chrystusa na krzyżu, ekskomunikuje Kopernika i Lutra, a Waszyngtona i Franklina ogłasza buntownikami?

Można by sądzić, że rozmyślne i praktyczne niepodporządkowanie się władzy jest jedynym przewinieniem, którego rząd nie przewidział. Dlaczego bowiem nie wyznaczył za nie stanowczej, adekwatnej i proporcjonalnej kary? Jeśli człowiek nieposiadający majątku odmówi raz oddania państwu dziewięciu szylingów, wsadza się go do więzienia na czas nieokreślony żadnym znanym mi prawem, i zależy wyłącznie od woli tych, którzy go tam umieścili; gdyby jednak człowiek ten ukradł państwu dziewięćdziesiąt razy po dziewięć szylingów, wkrótce puszczono by go wolno.

Jeśli niesprawiedliwość stanowi część niezbędnego tarcia maszyny rządowej, niech tarcie to trwa: być może zetrze się na gładko, a maszyna w końcu z pewnością się zepsuje. Gdyby niesprawiedliwość miała sprężynę, blok, linę czy dźwig do swojej wyłącznej dyspozycji, wówczas można by się zastanawiać, czy lekarstwo nie będzie gorsze od choroby; skoro jednak prawo ma taką naturę, że wymaga od nas bycia narzędziem niesprawiedliwości wobec siebie nawzajem, to powiadam: łammy prawo. Niech nasze życie będzie kontrtarciem, które zatrzyma maszynę. Moim podstawowym zadaniem jest pilnować, bym nie stał się narzędziem tej samej niesprawiedliwości, którą potępiam.

Co do środków, które państwo zapewnia, by zwalczyć chorobę, to nie są mi znane. Środki takie zajmują zbyt wiele czasu, a ludzkie życie jest zbyt krótkie. Mam inne sprawy, którymi muszę się zająć. Przyszedłem na ten świat nie po to, by zmienić go w lepsze miejsce do życia, ale by w nim żyć, bez względu na to, czy jest dobry, czy zły. Człowiek nie ma zajmować się wszystkim, lecz czymś jednym, wybranym; a ponieważ nie może robić wszystkiego, to owo coś, czym się zajmuje, nie musi być złe. Wnoszenie petycji do gubernatora czy ustawodawcy nie leży w moim interesie bardziej, niż w ich interesie byłoby kierowanie petycji do mnie. A skoro oni nie słuchają moich wniosków, to jak ja powinienem się zachować? W tym jednak wypadku państwo nie zapewnia żadnego rozwiązania, sama jego konstytucja jest złem. Moja opinia może wydawać się surowa, uparta i nieustępliwa, ale mam na celu traktowanie każdego, kto na to zasłużył i kto potrafi to docenić z najwyższą dobrocią i rozwagą. Taka jest każda zmiana na lepsze, podobnie jak narodziny czy śmierć, które wprawiają ciało w konwulsje.

Nie waham się powiedzieć, że ci, którzy nazywają się abolicjonistami11, powinni natychmiast wycofać swoje poparcie, zarówno osobiste, jak i majątkowe, dla rządu Massachusetts, i nie czekać, aż uda im się stworzyć jednoosobową większość, dzięki której będą mogli znieść jego prawa. Myślę, że wystarczy, że Bóg jest po ich stronie, innego głosu nie potrzebują, by stworzyć większość. Co więcej, każdy człowiek bardziej sprawiedliwy od swoich sąsiadów sam już tworzy jednoosobową większość.

Obecny rząd amerykański, czy też jego reprezentanta: rząd stanowy, spotykam bezpośrednio, twarzą w twarz, nie częściej niż raz do roku. Przychodzi do mnie w osobie poborcy podatkowego – to jedyna okazja, by człowiek sytuowany tak jak ja miał konieczność z rządem się spotkać. Wówczas rząd mówi wyraźnie: – Uznaj mnie. Najprostszym, najbardziej skutecznym i przy obecnym stanie rzeczy nieodzownym sposobem wyrażenia swojego niezadowolenia i braku sympatii dla rządu jest wtedy odmowa. Tak się składa, że owym poborcą podatkowym jest mój sąsiad, i to z nim muszę mieć do czynienia – bo jak by nie było, to z ludźmi się kłócę, nie z pergaminem. Człowiek ten z własnej woli wybrał rolę przedstawiciela rządu. Skąd może on wiedzieć, kim jest i co robi jako przedstawiciel rządu, dopóki nie będzie zmuszony zastanowić się, czy powinien traktować mnie, swojego sąsiada, którego szanuje, jako bliźniego i osobę życzliwą, czy raczej jako szaleńca i burzyciela porządku publicznego, a także czy będzie umiał poradzić sobie z taką przeszkodą dla naszej sąsiedzkiej więzi bez uciekania się do grubiańskich myśli lub słów, korespondujących z jego służbowymi obowiązkami. Wiem doskonale, że gdyby tysiąc, gdyby stu, gdyby dziesięciu ludzi znanych z nazwiska – gdyby zaledwie dziesięciu uczciwych ludzi – ba, gdyby choć jeden uczciwy mieszkaniec stanu Massachusetts dał wolność swoim niewolnikom, wycofując się tym samym z owej spółki, choćby nawet zamknięto by go za to w więzieniu, to oznaczałoby to koniec niewolnictwa w Ameryce. Nieważne bowiem, jak mały może wydawać się pierwszy krok; rzecz raz dobrze zrobiona zrobiona jest na zawsze. Wolimy jednak o tym jedynie rozmawiać, oto nasza misja. Reforma wspierana jest przez wiele gazet, ale jednocześnie przez żadnego człowieka. Gdyby mój szanowny sąsiad, ambasador państwa, który poświęci swoje życie rozwiązaniu kwestii praw człowieka na obradach izby, nie był zagrożony więzieniem w Karolinie, a zostałby osadzony w więzieniu w Massachusetts, a więc w stanie, który tak bardzo pragnie obarczyć swą siostrę, Karolinę, grzechem niewolnictwa – choć obecnie jedyną kością niezgody między nimi jest akt niegościnności – ustawodawca rozprawiałby o tym jeszcze następnej zimy.

Pod rządami niesprawiedliwie skazującymi ludzi na więzienie jedynym słusznym miejscem dla człowieka sprawiedliwego jest także więzienie. Więzienie jest dzisiaj odpowiednim miejscem, jedynym miejscem, jakie Massachusetts zapewnia swoim niezależnym i wytrwałym mieszkańcom. Stan jednym aktem prawnym zamyka ich i wyłącza z życia, tak jak i oni sami odcięli się od państwa przestrzeganiem własnych zasad. To tam znajdzie ich zbiegły niewolnik, meksykański więzień na zwolnieniu warunkowym czy Indianin, pragnący prosić o sprawiedliwość wobec własnych narodów; tam właśnie, w tym miejscu odosobnienia, ale też wolności i honoru, w którym państwo przetrzymuje ludzi nie wspierających go, ale sprzeciwiających się mu – w jedynym miejscu w tym niewolniczym państwie, gdzie wolny człowiek może zachować honor. Jeśli ktokolwiek myśli, że przebywając tam, traci swoje wpływy i że jego głos nie będzie docierał do uszu państwa, że w więziennych murach nie będzie już wrogiem, nie rozumie tego, że prawda jest o wiele silniejsza od kłamstwa, ani tego, że człowiek, który doświadczył niesprawiedliwości na własnej osobie, potrafi walczyć z nią o wiele wymowniej i skuteczniej. Oddaj swój głos w całości, nie tylko kawałek papieru, użyj całego swojego wpływu. Mniejszość jest bezsilna, gdy dostosowuje się do większości; przestaje wówczas być nawet mniejszością; nie można jej jednak pokonać, gdy stawia opór całą swoją wagą. Jeśli trzeba będzie wybierać pomiędzy uwięzieniem wszystkich sprawiedliwych a zakończeniem wojny i zniesieniem niewolnictwa, państwo dokona wyboru bez wahania. Gdyby tysiąc obywateli nie zapłaciło w tym roku podatków, nie byłby to akt brutalny i krwawy jak wówczas, gdy płacąc podatki, umożliwiają państwu dopuszczanie się przemocy i przyczyniają się do rozlewu niewinnej krwi. Jest to w gruncie rzeczy definicja pokojowej rewolucji, o ile taka jest w ogóle możliwa. Gdy poborca podatkowy lub inny przedstawiciel państwa pyta mnie, co powinien zrobić, odpowiadam: Zrezygnuj ze swojego urzędu. Kiedy obywatel odmawia posłuszeństwa, a urzędnik rezygnuje z posady, wówczas dokonuje się rewolucja. Załóżmy jednak, że poleje się krew. Czy na swój sposób krew nie leje się, gdy rani się sumienie? Przez taką ranę wypływa prawdziwe człowieczeństwo i nieśmiertelność, dopóki człowiek nie wykrwawi się na śmierć. Ten właśnie rozlew krwi trwa teraz.

Rozważałem tutaj uwięzienie przestępcy, a nie konfiskatę jego mienia – choć oba przypadki służą temu samemu celowi – ponieważ ci, którzy upominają się o czystą sprawiedliwość i tym samym stanowią największe niebezpieczeństwo dla skorumpowanego państwa, rzadko poświęcają swój czas na mnożenie bogactwa. Ludziom tym państwo wyświadcza stosunkowo małe usługi, a nawet niewysoki podatek wydaje się zawyżony, zwłaszcza gdy muszą na niego zarobić ciężką pracą własnych rąk. Gdyby ktoś obywał się w zupełności bez pieniędzy, państwo wahałoby się, czy żądać od niego podatku. Jednak człowiek bogaty – by nie użyć jakiegoś krzywdzącego porównania – zawsze zaprzedany jest instytucji, dzięki której stał się bogaty. Mówiąc ostro, im więcej pieniędzy, tym mniej prawości; bogactwo staje pomiędzy człowiekiem a przedmiotami i zdobywają je dla niego. Posiadanie przedmiotów nie jest wyrazem prawości. Bogactwo usuwa na bok wiele pytań, które bez niego wymagałyby odpowiedzi; jedyną kwestią pozostaje zbędne pytanie o to, jak wydać pieniądze. W ten sposób moralny grunt usuwa się spod stóp człowieka. Im bardziej rosną tak zwane „środki”, tym bardziej zmniejszają się życiowe możliwości. Najlepsze, co bogacz może zrobić dla własnej kultury, to usiłować wprowadzić w życie cele, którym hołdował, gdy był biedny. Chrystus wystawiony na próbę przez Herodian odpowiedział: – Pokażcie mi monetę – podali mu denara – jeśli używacie waluty z wizerunkiem Cezara, pieniędzy, które Cezar wprowadził w obieg, to znaczy jeśli jesteście obywatelami państwa i z radością przyjmujecie korzyści płynące z rządów Cezara, to płaćcie mu jego własną walutą, gdy tego od was wymaga. „Oddajcie Cezarowi, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga”. Herodianie odeszli tak samo mądrzy jak przedtem, gdyż nie chcieli wiedzieć, co jest jednym, a co drugim.

Gdy rozmawiam z najbardziej wolnymi spośród moich bliźnich, wyczuwam, że bez względu na to, co mówią na temat powagi tego zagadnienia ani ich troski o spokój społeczny, nie potrafią zrezygnować z opieki obecnego rządu, gdyż obawiają się konsekwencji dla swojego majątku i rodziny, w sytuacji gdyby rządowi się sprzeciwili. Osobiście nie chcę nigdy być zależny od opieki państwa. Jeśli jednak nie uznam jego władzy, gdy przedstawi mi rachunek podatkowy, państwo natychmiast odbierze mi mój majątek i doprowadzi mnie do ruiny, nękając w ten sposób zarówno mnie, jak i moje dzieci bez końca. Nie będzie to łatwe. Uczciwe i wygodne życie przestanie być możliwe. Nie warto będzie pomnażać majątku, gdyż zaraz z pewnością znów zostanie on odebrany. Trzeba będzie wynająć lub zająć opuszczone miejsce do mieszkania i zbierać tylko małe plony, by szybko je zjadać. Należy polegać na sobie samym i być samowystarczalnym, zawsze być w gotowości i nigdy nie angażować się w zbyt wiele. Nawet w Turcji człowiek może się wzbogacić, o ile pod każdym względem jest dobrym obywatelem dla tureckiego rządu. Konfucjusz powiedział: „Jeżeli państwem rządzi zasada rozsądku, bieda i niedole są hańbiące; jeśli państwem nie rządzi zasada rozsądku, hańbą są bogactwa i honory”. Nie: dopóki nie zechcę, by Massachusetts rozciągnęło swą opiekę nade mną do jakiegoś odległego portu na Południu, gdzie moja wolność byłaby zagrożona, lub dopóki spokojnie pracuję w swoich rodzinnych stronach nad pomnażaniem majątku, mogę pozwolić sobie na odmowę posłuszeństwa stanowi Massachusetts i nie uznać jego praw do mojej własności i życia. Pod każdym względem mniej kosztuje mnie narażanie się na karę za nieposłuszeństwo wobec państwa, niż kosztowałoby mnie bycie mu posłusznym. W takim wypadku czułbym się mniej wart.

Kilka lat temu państwo skontaktowało się ze mną w imieniu Kościoła i zażądało ode mnie pewnej sumy pieniędzy na wsparcie dla kleru, którego nauczań słuchał mój ojciec, ale nigdy ja sam. – Płać – powiedziano – albo trafisz do więzienia. – Odmówiłem zapłaty. Niestety jednak inni uznali, że należy zapłacić. Nie rozumiałem, dlaczego nauczyciel powinien płacić księdzu, a nie odwrotnie; nie byłem bowiem nauczycielem finansowanym przez państwo, utrzymywałem się z dobrowolnych składek. Nie rozumiałem, dlaczego gimnazjum nie miałoby przedstawiać państwu rachunków i oczekiwać od państwa wsparcia tak samo jak Kościół. Jednak na żądanie radnego zniżyłem się do napisania takiego oświadczenia: „Oświadczam wszem wobec, że ja, Henry Thoreau, nie życzę sobie być uznawanym za członka żadnego stowarzyszenia, do którego nigdy nie wstępowałem”. Pismo to wręczyłem urzędnikowi miejskiemu, a on przechowuje je do dzisiaj. Państwo, dowiedziawszy się, że nie życzę sobie być uznawanym za członka tego kościoła, nigdy więcej nie żądało ode mnie tego rodzaju opłaty, choć twierdziło, że musi trzymać się swoich pierwotnych założeń. Gdybym wiedział, jak się nazywają, wypisałbym się ze wszystkich stowarzyszeń, do których sam nigdy się nie zapisałem; nie wiem jednak, gdzie mógłbym znaleźć pełną ich listę.

Od sześciu lat nie płacę podatku jako wyborca. Raz zamknięto mnie z tego powodu w więzieniu na jedną noc. Gdy przyglądałem się kamiennym ścianom, grubym na dwie czy trzy stopy, drzwiom zrobionym z drewna i żelaza, grubym na stopę, i żelaznej kracie, przez którą sączyło się światło, nie mogłem oprzeć się konkluzji, że instytucja, która uważa mnie jedynie za ciało, krew i kości, które można zamknąć w takim miejscu, musi być niezwykle głupia. Przyszło mi do głowy pytanie, czy państwo właśnie uznało, że w ten sposób będzie mieć ze mnie największy pożytek i że nigdy wcześniej nie zastanawiało się, jak może korzystać z moich usług. Zrozumiałem, że choć między mną a moimi współobywatelami stał kamienny mur, to jeszcze większa przeszkoda stała przed nimi, by mogli czuć się tak wolnymi jak ja. Ani przez chwilę nie czułem się więźniem, a mury zdawały się jednym wielkim marnotrawstwem kamieni i cementu. Miałem poczucie, że tylko ja jeden spośród obywateli miasta zapłaciłem w pełni swój podatek. Jasne było, że nie wiedzą, jak mnie traktować, i zachowywali się jak ludzie źle wychowani. Każda ich groźba czy uwaga zawierała błąd, gdyż uważali, że moim głównym pragnieniem jest wydostać się na drugą stronę kamiennego muru. Nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu, widząc, jak starannie zamykają drzwi, zostawiając mnie z moimi przemyśleniami, które wędrowały za nimi bez pozwoleń i bez przeszkód, i to one wyłącznie stanowiły dla nich zagrożenie. Nie mogąc mnie dosięgnąć, postanowili ukarać moje ciało; zupełnie jak chłopcy, którzy nie mogąc skrzywdzić kogoś, do kogo czują urazę, krzywdzą jego psa. Zrozumiałem, że państwo jest instytucją głupkowatą, bojaźliwą niczym samotna kobieta ze swoimi srebrnymi sztućcami, i że nie potrafi odróżniać wrogów od przyjaciół. Straciłem resztkę szacunku dla państwa i poczułem dla niego litość.

Państwo zatem nigdy nie konfrontuje się z intelektem ani z moralnością, zawsze tylko z ludzkim ciałem i zmysłami. Nie jest uzbrojone w wyższą mądrość lub sprawiedliwość, ma jedynie przewagę fizyczną. Nie urodziłem się po to, by mnie do czegoś zmuszano. Będę oddychał tak, jak mnie się podoba. Przekonamy się, kto jest silniejszy. Jaką siłę ma tłum? Zmuszać mogą mnie tylko ci, którzy przestrzegają wyższego prawa niż ja. Zmuszają mnie, bym stał się taki sam jak oni. Nie słyszę o ludziach zmuszanych do życia w taki lub inny sposób przez rzesze innych ludzi. Cóż by to było za życie? Gdy rząd mówi do mnie „twoje pieniądze albo życie”, dlaczegóż miałbym oddawać mu pieniądze? Być może rząd ma kłopoty finansowe, z którymi nie umie sobie poradzić: ja nie mogę mu pomóc. Rząd musi radzić sobie sam, tak samo jak ja. Nie warto się nad nim rozczulać. Nie jestem odpowiedzialny za sprawne działanie maszyny społecznej. Nie jestem synem inżyniera. Gdy żołądź i kasztan upadną obok siebie, żaden nie ustępuje miejsca drugiemu, lecz oba przestrzegają własnych praw: puszczają pąki, rosną i rozkwitają najlepiej jak potrafią, dopóki jeden nie rzuci cienia na drugiego i w ten sposób go zwycięży. Roślina, która nie potrafi żyć zgodnie z własną naturą, umiera; tak samo jest z ludźmi.

Noc spędzona w więzieniu była dla mnie nowym i całkiem interesującym doświadczeniem. Gdy wszedłem, więźniowie w samych koszulach, bez marynarek, rozmawiali i zażywali przyjemnego wieczornego powietrza. Strażnik powiedział jednak: – Chodźcie, panowie, czas zamykać. – Wszyscy rozeszli się i słyszałem tylko kroki osób wracających do swoich pustych cel. Strażnik przedstawił mi więźnia, z którym miałem dzielić celę jako „pierwszorzędnego i mądrego jegomościa”. Gdy zamknięto drzwi, pokazał mi, gdzie powiesić kapelusz i jak sobie tutaj radzić. Raz w miesiącu bielono ściany w celi i był to z pewnością najbielszy, najprościej urządzony i najczystszy pokój w całym mieście. Mój towarzysz chciał oczywiście wiedzieć, skąd pochodzę i co mnie tu sprowadza, opowiedziałem mu i sam z kolei zapytałem o jego losy, biorąc go oczywiście za uczciwego człowieka. Do dziś zresztą ufam, że nim jest. – Cóż – odpowiedział – oskarżono mnie o podpalenie stodoły, ja tego jednak nie zrobiłem. – Udało mi się dociec, że najprawdopodobniej poszedł spać w stodole pod wpływem alkoholu i zapalił tam fajkę, od której spłonął budynek. Miał reputację człowieka mądrego, od trzech miesięcy czekał w więzieniu na proces, i miał jeszcze czekać drugie tyle. Czuł się tam jednak całkiem zadomowiony i nie narzekał, ponieważ miał darmowe utrzymanie i uważał, że jest dobrze traktowany.

Stał przy jednym oknie, a ja przy drugim. Zrozumiałem, że jeśli długo przebywa się w takim miejscu, to wyglądanie przez okno staje się głównym zajęciem. Szybko przeczytałem wszystkie sentencje na framugach, a także sprawdziłem, którędy zbiegli poprzedni więźniowie, w którym miejscu przepiłowano kratę, usłyszałem też historie wielu spośród poprzednich lokatorów tej celi. Zrozumiałem bowiem, że nawet tutaj istniały plotki i historie, które nigdy nie wydostały się poza mury więzienia. Prawdopodobnie jest to jedyny budynek w mieście, gdzie pisze się wiersze, drukuje w formie obiegowej, ale nigdy nie publikuje. Pokazano mi długą listę wierszy ułożonych przez jakichś młodych więźniów, których próbę ucieczki wykryto zawczasu. Ich zemstą było odśpiewywanie tych wersów.

Wyciągnąłem z mojego towarzysza możliwie najwięcej informacji, obawiając się, że nigdy więcej nie będziemy mieli okazji się spotkać. W końcu jednak wskazał mi moje posłanie i odszedł, by zdmuchnąć lampę.

Leżąc tam całą noc, czułem się, jakbym podróżował po odległym kraju, którego nigdy wcześniej nie spodziewałem się ujrzeć. Zdawało mi się, że nigdy wcześniej nie słyszałem, jak zegar na wieży ratusza wybija godziny ani innych nocnych odgłosów otoczenia, spaliśmy bowiem przy otwartych okratowanych oknach. Przyglądałem się mojemu rodzinnemu miastu w blasku średniowiecznego światła, nasz Concord zmienił się w rwący Ren, a przed moimi oczami przesuwały się wizje rycerzy i zamków. Z ulicy dobiegały głosy dawnych mieszczan. Byłem bezwolnym widzem i słuchaczem wszystkiego, co działo się w kuchni przylegającej do więzienia gospody – było to dla mnie zupełnie nowe i wyjątkowe doświadczenie. Miałem okazję bliżej przyjrzeć się mojemu miastu. Znajdowałem się w jego samym środku. Nigdy wcześniej nie widziałem z bliska jego instytucji, takich jak ta – wyjątkowe miejsce, bo nasze miasto jest przecież stolicą hrabstwa. Zacząłem rozumieć, o czym myślą i co zajmuje jego mieszkańców.

Rano śniadanie podano nam przez dziurę w drzwiach, na małych, podłużnych, blaszanych tackach, dopasowanych do otworu, zawierających kubek czekolady, chleb razowy oraz metalową łyżkę. Gdy poproszono o zwrot naczyń, nie znając tutejszych realiów, oddałem także ten kawałek chleba, którego nie zjadłem, mój towarzysz chwycił go jednak i doradził, bym zostawił go sobie na obiad. Wkrótce mój współlokator został zabrany do pracy w polu, gdzie spędzał wszystkie poranki i wracał popołudniu. Wychodząc, życzył mi dobrego dnia i wyraził wątpliwość, czy jeszcze się zobaczymy.

Kiedy wyszedłem z więzienia – gdyż ktoś wpłacił za mnie podatek – nie zauważyłem, aby zaszły jakieś poważniejsze zmiany, dostrzegalne dla kogoś, kto trafiłby do więzienia w młodości, a wyszedł jako chwiejący się na nogach siwowłosy starzec. Zmiana nastąpiła jednak w moim widzeniu miasta, stanu i państwa – większa, niż sam upływ czasu mógłby wywołać. Dużo wyraźniej widziałem teraz stan, w którym przyszło mi żyć. Zrozumiałem, w jakim stopniu można ufać ludziom, sąsiadom i przyjaciołom, wśród których żyłem. Pojąłem, że na ich przyjaźń mogę liczyć tylko wtedy, gdy wszystko układa się jak należy, że sprawiedliwość nie jest celem ich życia, że ich przesądy i uprzedzenia sprawiają, iż stanowią oni rasę odmienną ode mnie, jak Chińczycy albo Malaje, że w swoim poświęceniu dla człowieczeństwa nie podejmują ryzyka, nawet jedynie majątkowego, i że w końcu nie są aż tak szlachetni, ale że traktują złodzieja tak samo jak on ich, że liczą na zbawienie swej duszy poprzez zachowanie pozorów, kilka modlitw i bezużyteczne przemierzanie w tę i we w tę tej samej, bezpiecznej prostej ścieżki. Być może surowo osądzam swych sąsiadów, wierzę jednak, że wielu z nich nie ma nawet pojęcia o istnieniu w ich mieście takiej instytucji jak więzienie.

Dawniej zwyczajem w naszej miejscowości było, że gdy biedny dłużnik wychodził z więzienia, jego znajomi pozdrawiali go, zasłaniając twarze skrzyżowanymi palcami, symbolizującymi kraty więzienia: – Jak się masz? – Moi sąsiedzi nie pozdrawiali mnie, a jedynie spoglądali to po sobie, to po mnie, jak gdybym wrócił z bardzo dalekiej podróży. Aresztowano mnie, gdy szedłem do szewca odebrać naprawione obuwie. Gdy wypuszczono mnie następnego ranka, udałem się najpierw po buty, a następnie dołączyłem do grupki wybierającej się na jagody i niecierpliwie czekającej na mnie, abym im przewodził. W ciągu pół godziny – najpierw trzeba było zaprząc konia – znalazłem się na środku polany pełnej jagód, na jednym z naszych najwyższych wzgórz, dwie mile za miastem, skąd państwa nie było już widać.

Oto cała historia „Mojego więzienia”.

Nigdy nie odmówiłem zapłacenia podatku drogowego, ponieważ chcę być tak samo dobrym sąsiadem, jak i złym obywatelem; jeśli zaś chodzi o wspieranie szkół, spełniam teraz swoją powinność przez edukowanie moich rodaków. Odmawiam płacenia podatku nie z powodu jakiejś konkretnej pozycji. Chcę po prostu wymówić posłuszeństwo państwu, wycofać się i skutecznie trzymać się od niego z daleka. Nie śledzę kursu dolara, na tyle na ile to możliwe, gdyż dopóki można zań kupić człowieka lub muszkiet, z którego człowieka można zabić – sam dolar jest niewinny – wolę śledzić skutki mojego posłuszeństwa. W istocie po cichu wypowiadam wojnę państwu, choć jak to zwykle bywa, wciąż korzystam z jego dobrodziejstw.

Jeśli inni płacą podatki, które są wymagane ode mnie, w wyrazie swojej solidarności z państwem, robią tylko to, co zrobili już sami dla siebie, czy też raczej biorą udział w niesprawiedliwości w stopniu większym, niż państwo tego wymaga. Jeżeli płacą podatek, ponieważ mylnie pojmują interes danego podatnika i chcą uratować jego majątek lub zapobiec wsadzeniu go do więzienia, oznacza to, że nie zastanowili się głęboko nad tym, jak dalece ich prywatne odczucia kolidują z dobrem społecznym.

Takie jest moje obecne stanowisko. Nie można jednak zbyt sztywno trzymać się swoich opinii, by nasze działanie nie było efektem zawziętości lub przesadnego przejmowania się opinią innych ludzi. Należy czynić tylko to, co do nas należy i w danej chwili jest najodpowiedniejsze.

Czasami myślę sobie: Przecież ci ludzie chcą dobrze, są tylko ignorantami. Postępowaliby lepiej, gdyby wiedzieli jak: po co zadawać im ból, oczekując, że będą traktować cię inaczej, niż sami by chcieli. Jednak zaraz myślę, że to nie powód, bym postępował tak jak oni lub bym pozwalał innym znosić ból jeszcze cięższy, choć innego rodzaju. Czasami znowu mówię sobie: Gdy wiele milionów ludzi bez złej woli i bez osobistych pobudek domaga się od ciebie zaledwie kilku szylingów i gdy zgodnie z ich konstytucją nie mogą swoich żądań zmienić ani wycofać, a ty ze swojej strony nie masz możliwości odwołania się do milionów innych ludzi, dlaczego chcesz walczyć z tą przytłaczającą ślepą siłą? Nie walczysz z zimnem ani z głodem, z wiatrami ani z falami, cicho poddajesz się tysiącom podobnych przeciwności. Nie wkładasz głowy w ogień. Uważam jednak, że owa siła nie tylko jest ślepa, ale i po części bardzo ludzka. Twierdzę też, że z milionami współobywateli łączą mnie podobne relacje jak z milionami innych ludzi, a nie tylko zwierzęcymi, nieożywionymi rzeczami. Mogę się odwoływać od nich do Stwórcy, a także od nich do nich samych. Jeśli jednak z rozmysłem włożę głowę w ogień, nie będę mógł odwołać się ani do ognia, ani do jego Stwórcy, będę mógł obwiniać wyłącznie siebie. Gdybym potrafił przekonać siebie, że mam prawo być zadowolony z ludzi takich, jakimi są, i traktować ich adekwatnie do tego, a nie do moich wymagań i oczekiwań, wówczas jak dobry muzułmanin i fatalista powinienem zadowolić się światem takim, jaki jest, i uznać, że taka jest wola Boża. Ponadto jest różnica pomiędzy przeciwstawianiem się temu a przeciwstawianiem się owym ślepym siłom natury – polega ona na tym, że tej drugiej w pewnym stopniu mogę oprzeć się skutecznie, a nie – niczym Orfeusz – oczekiwać, że zmienię naturę skał, drzew i zwierząt.

Nie chcę się kłócić z żadnym człowiekiem ani z żadnym narodem. Nie chcę dzielić włosa na czworo, tworzyć drobnych zróżnicowań ani uważać się za lepszego od innych. Szukam raczej choćby najmniejszego powodu, by podporządkować się prawom tego kraju. Jestem na to bardziej niż gotów. Mam powody, by tak uważać; i gdy jak co roku zjawia się u mnie poborca podatkowy, odkrywam, że jestem gotów zrewidować ustawy rządu państwowego i stanowego, a także ducha narodu, tylko po to, by znaleźć wystarczający powód, by się podporządkować.

Trzeba nam kraj miłować jako i rodziców,

A gdy miłości naszej i pilności

Czci kiedyś odmówimy, trzeba będzie pamiętać

O rezultatach i pouczyć duszę

W kwestii sumienia i religii,

Nie żądzy władzy lub korzyści12.

Ufam, że niebawem państwo przejmie ode mnie całą tę pracę, a wówczas będę patriotą nie lepszym niż moi rodacy. Z niskiego punktu widzenia Konstytucja wraz ze wszystkimi swoimi niedociągnięciami jest bardzo dobra; prawo i sądy są godne szacunku; nawet ten stan i cały rząd amerykański są pod wieloma względami zachwycające i godne podziwu, tak jak opisuje je wielu innych. Jeśli jednak spojrzeć z większej perspektywy, są one dokładnie takie, jak ja je opisałem. Im większa będzie jednak perspektywa, tym trudniej będzie ocenić, jakie one naprawdę są i czy naprawdę warto się im przyglądać i o nich rozmyślać.

Rząd jednak niewiele mnie obchodzi i niewiele myśli będę mu poświęcał. Niewiele jest chwil, w których żyję pod kontrolą rządu, nawet w świecie takim jak ten. Jeśli człowiekowi brakuje rozumu, fantazji i wyobraźni, czyli cech, które nigdy nie wydają się niezbędne, nierozumni władcy i reformatorzy nie mogą mu przeszkodzić.

Wiem, że większość ludzi myśli inaczej niż ja, ale najmniej cieszą mnie ci, którzy zawodowo zajmują się tymi lub spokrewnionymi zagadnieniami. Mężowie stanu i ustawodawcy, będąc częścią instytucji, nigdy nie postrzegają jej wyraźnie. Mówią, że należy wstrząsnąć społeczeństwem, ale poza nim nie mają schronienia. Może i są ludźmi o dużym doświadczeniu i bystrości, i bez wątpienia stworzyli mądre, a nawet pożyteczne systemy, za które serdecznie im dziękujemy, jednak cała ich mądrość i użyteczność zamknięta jest w określonych granicach. Mają zwyczaj zapominać, że światem nie rządzą polityka i doraźna korzyść. Webster13 nigdy nie krytykuje postanowień rządu i dlatego nie może wypowiadać się o nim autorytatywnie. Jego słowa są mądre zdaniem tych ustawodawców, którzy nie rozważają istotnych zmian w obecnym rządzie; jednak dla myślicieli oraz dla tych, którzy wprowadzają prawa mające obowiązywać na wieki, jego słowa nie mają większego znaczenia. Znam także takich, których spokojne i rozważne przemyślenia na ten temat ujawniłyby ograniczenia umysłu Webstera. Mimo to, w porównaniu z tanimi deklaracjami większości reformatorów oraz z jeszcze tańszą mądrością i elokwencją polityków w ogóle, jego słowa są chyba jedynymi rozsądnymi i wartościowymi. Dziękujmy więc niebiosom za niego. Jest zawsze silny, oryginalny i przede wszystkim praktyczny. Jego największą zaletą jest jednak nie mądrość, ale roztropność. Prawda głoszona przez prawnika nie jest Prawdą, ale logiką lub też logicznym wybiegiem. Prawda zawsze pozostaje w harmonii ze sobą, a jej głównym celem nie jest wykazanie istnienia sprawiedliwości, która może opierać się na złych uczynkach. Webster w pełni zasłużył na miano Obrońcy Konstytucji. Nie zadaje on innych ciosów niż obronne. Nie jest przywódcą, ale uczniem. Jego przywódcy to twórcy Konstytucji 1787 roku. „Nigdy nie podejmowałem prób – mówi – ani do nich nie zachęcałem; nigdy nie zamierzałem popierać prób zakłócenia wcześniej ustalonego porządku, na mocy którego poszczególne stany przystąpiły do Unii”. Jednak na temat usankcjonowania niewolnictwa w Konstytucji wypowiada się tak: „Ponieważ było to częścią porozumienia, niech tak zostanie jak wówczas zapisano”. Mimo wnikliwego umysłu Webster nie potrafi wyodrębnić faktu z czysto politycznych relacji i spojrzeć nań jako na zagadnienie, z którym jedynie intelekt jest w stanie sobie poradzić. Cóż prócz korzyści może bowiem czerpać współczesny Amerykanin z niewolnictwa? Przymuszony do prywatnej szczerości potrafi tylko udzielać takich oto zdesperowanych odpowiedzi, z których nie wynika żaden nowy kod społecznych obowiązków: – To – mówi – jak rządy tych stanów, gdzie istnieje niewolnictwo, będą je regulować, jest tylko i wyłącznie ich sprawą, ich odpowiedzialnością wobec wyborców, ogólnych praw własności, humanitarności i sprawiedliwości, a także wobec Boga. Związki formowane gdzie indziej, w duchu humanitarności lub innym, nie mają z tym nic wspólnego. Nigdy nie okazałem im żadnego poparcia i nigdy nie okażę.

Ci, którzy nie znają czystszych źródeł prawdy, którzy nie spróbowali dotrzeć bliżej jej źródła, trzymają się, mądrze zresztą, Biblii i Konstytucji, i spijają ich słowa z pokorą i czcią; ci jednak, którzy widzą, jak prawda spływa do jakiegoś jeziora czy stawu, ponownie zbroją się i kontynuują swoją pielgrzymkę do jej źródła.

W Ameryce nie pojawił się jeszcze żaden człowiek z talentem ustawodawczym. Tacy ludzie są rzadkością w historii świata. Istnieją tysiące mówców, polityków i ludzi elokwentnych, ale nie przemówił jeszcze taki mówca, który byłby w stanie odpowiedzieć na najbardziej dokuczliwe obecnie pytania. Uwielbiamy elokwencję dla samej elokwencji, choć nie dla prawd, które może przekazać ani dla bohaterstwa, które mogłaby zainspirować. Nasi ustawodawcy nie pojęli jeszcze wartości wolnego handlu, wolności, jedności ani sprawiedliwości wobec narodu. Nie mają mądrości ani talentu, by rozwiązać stosunkowo proste problemy podatków i finansów, handlu, produkcji i rolnictwa. Gdybyśmy kierowali się wyłącznie gadatliwą mądrością ustawodawców z kongresu, niekorygowaną zmieniającym się w czasie doświadczeniem ani legalnymi skargami ludu, Ameryka niedługo utrzymałaby swój status wśród narodów świata. Od tysiąca ośmiuset lat, choć być może nie mam prawa tak mówić, pisze się Nowy Testament; wskażcie mi jednak ustawodawcę, który ma mądrość i wiedzę praktyczną wystarczającą, by korzystać w pełni ze światła rzucanego przez Nowy Testament na kwestie legislacji.

Władza rządu, nawet takiego, jakiemu chciałbym się podporządkować – z radością bowiem słuchał będę tych, którzy potrafią i mogą postępować lepiej niż ja, a w wielu wypadkach także tych, którzy tego nie potrafią – jest wciąż niedoskonała: by była w pełni sprawiedliwa, musi być usankcjonowana zgodą rządzonych. Nie może mieć pełni prawa nade mną ani moją własnością, prócz zakresu na jaki się zgodzę. Postęp od monarchii absolutnej do ograniczonej i od monarchii ograniczonej do demokracji jest postępem kierowanym prawdziwym szacunkiem dla jednostki. Nawet chiński filozof był wystarczająco mądry, by uznać jednostkę za podstawę cesarstwa. Czy demokracja w formie, jaką znamy, jest ostatecznym możliwym stadium rozwoju rządów? Czy nie jest możliwy kolejny krok do przodu, w kierunku uznania i ustalenia praw człowieka? Naprawdę wolne i oświecone państwo nie powstanie, dopóki nie uzna jednostki za siłę wyższą i niezależną od siebie, z której to siły płynie władza i autorytet rządu, i dopóki rząd nie zacznie odpowiednio jednostki traktować. Z przyjemnością wyobrażam sobie państwo, które stać byłoby na sprawiedliwość wobec wszystkich ludzi i które traktowałoby jednostkę z szacunkiem należnym bliźniemu; które nie uważałoby, że jego spokój jest zagrożony przez niewielką grupę osób żyjących na uboczu, niemieszających się w jego sprawy i nieobjętych jego rządami, którzy jednak wypełnialiby wszystkie obowiązki wobec bliźnich i współobywateli. Państwo, które zrodziłoby taki owoc i nie czułoby żalu, gdy owoc ów dojrzeje i spadnie, utorowałoby drogę doskonalszemu i wspanialszemu państwu, które także umiem sobie wyobrazić, choć jeszcze nie mogę go dostrzec.

1 Wojna meksykańska – wojna pomiędzy USA i Meksykiem w latach 1846–1848, w wyniku której Stany Zjednoczone uzyskały m.in. Teksas, Kalifornię, Arizonę czy Utah, w sumie 1,35 mln km2.

2 Atrapy takie stosowane były często przez armie, by wizualnie zwiększyć ich potencjał.

3 Charles Wolfe (1791–1823), The Burial of Sir John Moore at Corunna, przeł. Piotr Sommer.

4 William Shakespeare, Król Jan, przeł. Stanisław Koźmian.

5 Rewolucja 1775 roku – wojna między Zjednoczonym Królestwem a jego trzynastoma amerykańskimi koloniami, zakończona uzyskaniem niepodległości przez Stany Zjednoczone.

6 William Paley (1743–1805) – angielski filozof teolog; jego teoria na temat pochodzenia życia na Ziemi obowiązywała aż do czasu ogłoszenia teorii ewolucji przez Darwina. Wg niego świat jest tak skomplikowany, że może być jedynie dziełem istoty nadprzyrodzonej (boga), a dowodem na to jest „wzór” widoczny we wszystkich organizmach żywych.

7 Przeł. Halina Cieplińska.

8 Cyril Tourneur (1575–1625), The Revenger’s Tragedy, przeł. Henryk Krzeczkowski.

9 George Waszyngton (1732–1799) – amerykański polityk, generał, pierwszy prezydent USA.

10 Benjamin Franklin (1706–1790) – mąż stanu, filozof, jeden z „ojców” niepodległości USA, współtwórca amerykańskiej konstytucji, wnioskodawca zniesienia niewolnictwa.

11 Abolicjoniści, czyli zwolennicy zniesienia niewolnictwa.

12 George Peele, The Battle of Alcazar, przeł. Piotr Sommer.

13 Daniel Webster (1782–1852) – amerykański mąż stanu, abolicjonista, przeciwnik wojny meksykańskiej, walczył z utrzymywaniem niewolnictwa na terenach zabranych Meksykowi.