Obcy. Sekrety Greystonow - Margaret Peterson Haddix - ebook

Obcy. Sekrety Greystonow ebook

Margaret Peterson Haddix

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Świat Greystone’ów jest poukładany. Chess to obrońca młodszego rodzeństwa, Emma kocha matematykę, a Finn robi to, w czym jest najlepszy – niemądrze się zachowuje i pozwala się uwielbiać. Są szczęśliwą rodziną – tylko ich troje oraz mama.

Ale wszystko się zmienia, kiedy do Greystone’ów docierają wieści o trójce porwanych dzieci. Chess, Emma i Finn są zaszokowani zaskakującymi podobieństwami, które ich łączą z nieznajomymi. Tamta trójka ma takie same pierwsze i drugie imiona. Dzieci są w takim samym wieku. Nawet daty urodzin mają identyczne. Kim właściwie są ci nieznajomi?

Nim Greystone’owie zdążą wypytać o to swoją mamę, ta nagle wyjeżdża w podróż służbową, a ich pozostawia pod opieką pani Morales i jej córki, Natalie. A pozostawione przez nią zagadkowe wskazówki prowadzą do zawiłych szyfrów, ukrytych pomieszczeń i niebezpiecznego sekretu, który wywróci ich świat do góry nogami.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 298

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jeden

FINN

Od razu po wy­jściu ze szkol­ne­go au­to­bu­su Grey­sto­ne’owie pusz­cza­li się bie­giem do domu i to Finn za­wsze wy­gry­wał.

Wca­le nie dla­te­go, że był naj­szyb­szy.

Na­wet on wie­dział, że star­sze ro­dze­ństwo, Chess i Emma, po­zwa­la mu wy­grać, tak by mógł mieć efek­tow­ne we­jście.

Dzi­siaj wpa­dł do domu, wo­ła­jąc:

– Mamo! Wró­ci­li­śmy! Cho­dź nas ubó­stwiać!

„Ubó­stwiać” było słów­kiem, któ­re przed dwo­ma ty­go­dnia­mi zna­la­zło się na li­ście dru­go­kla­si­stów przy­go­to­wu­jących się do dyk­tan­da, i sta­ło się dla Fin­na nie­zwy­kłym od­kry­ciem. A więc to wła­śnie ubó­stwia­ny czuł się przez całe swo­je ży­cie.

Będąca w czwar­tej kla­sie Emma po­ło­ży­ła ple­cak na dy­wa­ni­ku i zrzu­ci­ła ze stóp czer­wo­ne te­ni­sów­ki. Wy­ko­na­ły sal­to w po­wie­trzu i wy­lądo­wa­ły na ple­ca­ku – Finn obie­cał so­bie, że pew­ne­go dnia na­kło­ni sio­strę, aby go na­uczy­ła tej sztucz­ki.

– Dwa­dzie­ścia trzy – oświad­czy­ła Emma.

Nie wia­do­mo, co li­czy­ła. Finn miał na­dzie­ję, że pro­gno­zu­je licz­bę ka­wa­łków cze­ko­la­dy w ka­żdym ciast­ku, któ­re mama za­pew­ne wła­śnie pie­cze dla nich na pod­wie­czo­rek.

Chło­piec po­ci­ągnął no­sem. Wca­le nie pach­nia­ło wy­pie­ka­mi.

No tak. Mama pra­co­wa­ła z domu – pro­jek­to­wa­ła stro­ny in­ter­ne­to­we – i zda­rza­ło jej się tra­cić ra­chu­bę cza­su. Je­śli dzi­siaj był dzień skle­po­wych kra­ker­sów i ja­błek, Fin­no­wi wca­le to nie prze­szka­dza­ło. Ta­kie pod­wie­czor­ki też lu­bił.

– Mamo! – za­wo­łał raz jesz­cze. – Wró­ci­ła two­ja po­po­łu­dnio­wa roz­ryw­ka!

– Jest w kuch­ni – po­wie­dział Chess, od­kła­da­jąc swój ple­cak na wie­szak, tam gdzie jego miej­sce. – Nie sły­szysz?

– To by zna­czy­ło, że Finn choć raz za­miast na­wi­jać, słu­cha – rzu­ci­ła Emma i czu­le po­tar­mo­si­ła mu wło­sy.

Brązo­wa szo­pa po­tar­ga­ła się jesz­cze bar­dziej. Finn wie­dział, że sio­stra wca­le nie ma do nie­go pre­ten­sji, bo sama lubi mó­wić nie mniej niż on.

To Ches­sa wszy­scy na­zy­wa­li „tym ci­chym Grey­sto­ne’em”. Cho­dził do szó­stej kla­sy i w ci­ągu ostat­nie­go roku uró­sł o dzie­si­ęć cen­ty­me­trów. Te­raz Finn mu­siał za­dzie­rać gło­wę, aby spoj­rzeć bra­tu w oczy. Przy­ło­żył dłoń do ucha i uda­wał, że in­ten­syw­nie na­słu­chu­je. Z kuch­ni do­cho­dzi­ło ja­kieś ci­che mam­ro­ta­nie – czy­żby męski głos?

– Mama ogląda te­le­wi­zję? – za­py­tał Chess. – Ni­g­dy tego nie robi w ci­ągu dnia.

Cała trój­ka do­sko­na­le zna­ła zwy­cza­je mat­ki. W trak­cie pra­cy nie słu­cha­ła ni­cze­go poza mu­zy­ką kla­sycz­ną; twier­dzi­ła, że pio­sen­ki ze sło­wa­mi zbyt­nio ją roz­pra­sza­ją. A kie­dy bar­dzo, ale to bar­dzo nie chcia­ła, aby jej prze­szka­dza­no, szła pra­co­wać do po­zba­wio­ne­go okien po­miesz­cze­nia w piw­ni­cy, gdzie kom­pu­ter nie miał na­wet po­łącze­nia z in­ter­ne­tem.

Dzie­ci na­zy­wa­ły to miej­sce Po­ko­jem Nudy.

Te­raz Finn za­śmiał się ze star­sze­go bra­ta.

– Będziesz tak stał i za­da­wał głu­pie py­ta­nia, sko­ro mo­żesz pó­jść do kuch­ni i spraw­dzić, o co cho­dzi? – za­py­tał. – Czas coś zje­ść!

Pu­ścił się bie­giem przez ko­ry­tarz, omi­ja­jąc po dro­dze za­rów­no ple­cak Emmy, jak i le­żące­go na środ­ku podło­gi kota o imie­niu Roc­ket.

– Mamo, mogę nam po­kro­ić ja­błka? – za­wo­łał. – Dziś ko­lej na mnie, no nie?

Mama sta­ła przy ku­chen­nym bla­cie ty­łem do Fin­na, ale się nie od­wró­ci­ła. Obie dło­nie za­ci­ska­ła na kra­wędzi bla­tu, jak­by mu­sia­ła się cze­goś trzy­mać. Na podło­dze przy jej sto­pach le­żał te­le­fon. Lap­top stał przed nią na bla­cie, ale tak od­chy­lo­ny, że Finn nie wi­dział ekra­nu.

– Mamo…?

Na­dal się nie od­wró­ci­ła. Było tak, jak­by w ogó­le go nie usły­sza­ła, jak­by się znaj­do­wa­ła w dźwi­ękosz­czel­nej ba­ńce.

To nie w sty­lu mamy. Ni­g­dy do­tąd nie za­cho­wy­wa­ła się w taki spo­sób.

I na­gle za­częła jęczeć:

– Nie, nie, nie, nie, nie…

Dwa

EMMA

Tego dnia Emma mia­ła w szko­le za­stęp­stwo. Na­uczy­ciel­kę spo­wi­ja­ły sza­ro­ści: siwe wło­sy, sza­ra twarz i na­wet sza­ry głos – ow­szem, we­dług Emmy coś ta­kie­go było mo­żli­we. No i cały dzień oka­zał się tak po­nu­ry i nud­ny, że aby nie za­snąć, Emma za­częła li­czyć ró­żne dzi­wacz­ne rze­czy.

Sęk w tym, że je­śli za­częło się szu­kać dzi­wacz­no­ści, na­gle wszyst­ko się ta­kie wy­da­wa­ło. Czyż nie było dziw­ne, że układ wi­szących na kla­so­wych wie­sza­kach kur­tek wy­gląda na­stępu­jąco: nie­bie­ska–zie­lo­na–czer­wo­na i nie­bie­ska–zie­lo­na–czer­wo­na dwa razy z rzędu? I czy nie dziw­ne, że na­uczy­ciel­ka na za­stęp­stwie ma sza­ry głos? (A może dla niej to nor­mal­ne?).

Do cza­su gdy Emma wy­sia­dła ze szkol­ne­go au­to­bu­su i za­częła biec w stro­nę domu, po­li­czy­ła dwa­dzie­ścia je­den rze­czy, któ­re uzna­ła za bez­dy­sku­syj­nie dzi­wacz­ne. W su­mie dzi­ęki temu dzień oka­zał się ca­łkiem in­te­re­su­jący i nie mo­gła się do­cze­kać, aż po­wie ma­mie o tym nowo od­kry­tym spo­so­bie na prze­trwa­nie nudy w szko­le.

W tym mo­men­cie do­strze­gła, że świa­tło na gan­ku wci­ąż się pali, mimo że rano mama za­zwy­czaj je gasi.

A po we­jściu do domu Emma zwró­ci­ła uwa­gę, że za­sło­ny w sa­lo­nie są na­dal za­su­ni­ęte, po­dob­nie jak ża­lu­zje w oknie wy­ku­szo­wym. Spra­wia­ło to, że ra­do­sne, żó­łte ścia­ny w sa­lo­nie wy­da­wa­ły się po­sęp­ne i ciem­ne; zresz­tą cały dom przy­po­mi­nał ja­ski­nię albo ja­kąś kry­jów­kę.

Dwa­dzie­ścia trzy dziw­ne rze­czy jed­ne­go dnia. A je­śli to nor­mal­na licz­ba, tyl­ko Emma ni­g­dy tego nie za­uwa­ży­ła?

Aby się upew­nić, będzie mu­sia­ła któ­re­goś dnia – a ra­czej w wie­le in­nych dni – do­ko­nać po­now­nych ob­li­czeń.

Finn i Chess za­częli na­wi­jać o ma­mie, kuch­ni i te­le­wi­zji. Emma po­de­szła do nich i zmierz­wi­ła wło­sy Fin­no­wi, bo faj­nie było zro­bić zno­wu coś nor­mal­ne­go. Tar­ga­nie wło­sów bra­ta przy­po­mi­na­ło gła­ska­nie psa – mu­sia­ło się to ro­bić i już. Miał gęste, nie­sfor­ne wło­sy z opa­da­jący­mi na czo­ło ko­smy­ka­mi, bez względu na to, z ja­kim za­pa­mi­ęta­niem mama pró­bo­wa­ła je przy­gła­dzić. Finn jak to Finn twier­dził, że jego wło­sy mają po pro­stu su­per­moc.

A te­raz… pędził do kuch­ni, wy­krzy­ku­jąc coś o ja­błkach.

Emma spoj­rza­ła na Ches­sa. Obo­je wzru­szy­li ra­mio­na­mi i uda­li się za młod­szym bra­tem.

W kuch­ni oka­za­ło się, że mama wca­le nie przy­tu­la Fin­na ani nie za­mie­rza przy­wi­tać się czu­le z Emmą i Ches­sem. Finn stał na środ­ku po­miesz­cze­nia i wpa­try­wał się w mamę. Ta sta­ła przy bla­cie ty­łem do swo­ich dzie­ci, a cała jej uwa­ga sku­pia­ła się na lap­to­pie.

A głos z nie­go do­cho­dzący mó­wił wła­śnie:

– Po­rwa­ne dzie­ci są ucznia­mi dru­giej, czwar­tej i szó­stej kla­sy.

Trzy

CHESS

– Mamo? – ode­zwał się ci­cho Chess.

Jego mat­ce trzęsły się ra­mio­na. A po­tem, jak­by z ca­łych sił pró­bo­wa­ła od­zy­skać kon­tro­lę nad sobą, ca­łko­wi­cie znie­ru­cho­mia­ła.

„Zu­pe­łnie jak wte­dy”, po­my­ślał Chess.

Z trój­ki Grey­sto­ne’ów tyl­ko on pa­mi­ętał tam­ten strasz­ny dzień, kie­dy uma­rł ich tata. Chess miał wte­dy czte­ry lata, Emma dwa, a Finn był nie­mow­lęciem. Ale te wspo­mnie­nia wy­gląda­ły bar­dziej jak frag­men­ty puz­zli, któ­re prze­cho­wu­je się w szu­flad­ce umy­słu, niż jak kręco­ne ci­ągiem na­gra­nie: Chess pa­mi­ętał dwóch zmar­twio­nych po­li­cjan­tów w drzwiach; pa­mi­ętał czer­wo­ne­go match­bok­sa, któ­re­go trzy­mał w ręce, kie­dy otwo­rzy­ły się drzwi; pa­mi­ętał to, jak ra­mio­na mamy za­drża­ły, by chwi­lę pó­źniej znie­ru­cho­mieć i to, jak się od­wró­ci­ła w stro­nę Ches­sa, Emmy i Fin­na.

Te­raz si­ęga­ła w stro­nę lap­to­pa, jak­by pla­no­wa­ła go za­mknąć i od­gro­dzić się od pły­nących z nie­go wia­do­mo­ści. Coś ka­za­ło Ches­so­wi prze­jść szyb­ko przez kuch­nię i jej to unie­mo­żli­wić.

– Po­rwa­no ko­goś – po­wie­dział. Uda­ło mu się doj­rzeć kil­ka słów na dole ekra­nu. – Tro­je dzie­ci w Ari­zo­nie. Znasz je?

– Nie… – szep­nęła mama.

W jej ciem­nych, sze­ro­ko otwar­tych oczach wid­nia­ło oszo­ło­mie­nie. Z twa­rzy od­pły­nęła cała krew.

„Szok”, po­my­ślał Chess. Na po­cząt­ku roku szkol­na pie­lęgniar­ka uczy­ła szó­sto­kla­si­stów pod­staw pierw­szej po­mo­cy i Chess dum­ny był z tego, że za­pa­mi­ętał ob­ja­wy.

Szko­da, że nie to, jak im za­ra­dzić.

Może sam czuł się nie­co za­szo­ko­wa­ny. Po­rwa­nie to coś na­praw­dę prze­ra­ża­jące­go. Ale od Ari­zo­ny dzie­li­ły ich nie­mal dwa ty­si­ące ki­lo­me­trów. No i nie było prze­cież tak, że ist­nia­ła gru­pa prze­stęp­cza po­ry­wa­jąca dzie­ci ze wszyst­kich ro­dzin, któ­rych dzie­ci uczęsz­cza­ły do dru­giej, czwar­tej i szó­stej kla­sy.

– Mamo, może po­win­naś usi­ąść – ode­zwa­ła się Emma.

„Hm. Może to wła­śnie jed­no z le­karstw na szok”.

Chess spoj­rzał na sio­strę z wdzi­ęcz­no­ścią, a mamę ujął pod ra­mię, go­to­wy po­móc jej usi­ąść przy ku­chen­nym sto­le.

– Roc­ky, Emma i Finn Gu­sta­no po raz ostat­ni byli wi­dzia­ni, jak wy­cho­dzi­li ze szko­ły pod­sta­wo­wej Los Per­a­les w Me­sie – po­wie­dział do­bie­ga­jący z lap­to­pa głos.

Finn się za­śmiał.

– A to do­bre! – za­wo­łał. – Dwo­je z tych dzie­ci ma ta­kie same imio­na jak ja i Emma! To trze­ci Finn, któ­re­go znam! To zna­czy nie że­bym tego aku­rat znał, ale… – Szturch­nął bra­ta w ra­mię. – Nie jest ci przy­kro, że ty nie masz tak samo na imię, jak ten chło­pak, któ­ry jest te­raz sław­ny? I za­ło­żę się, że kie­dy te dzie­ci się znaj­dą, do­sta­ną tyle lo­dów i tyle za­ba­wek, ile tyl­ko będą chcia­ły, a ro­dzi­ce pew­nie już ni­g­dy nie każą im od­ra­biać pra­cy do­mo­wej!

„A co, je­śli te dzie­ci nie zo­sta­ną od­na­le­zio­ne?”, po­my­ślał Chess.

Nie za­mie­rzał mó­wić tego Fin­no­wi.

– No, nie znam żad­ne­go in­ne­go dziec­ka o imie­niu Ro­che­ster. – Chess po­słał mu wy­mu­szo­ny uśmiech. – Albo o ksyw­ce „Chess”.

– Może po­wi­nie­neś po­zwać mamę za to, że dała ci ta­kie rzad­ko spo­ty­ka­ne imię? – za­su­ge­ro­wał Finn.

– A może ja po­win­nam ją po­zwać za ta­kie nud­ne, zwy­czaj­ne imię – wtrąci­ła Emma. – Wie­cie, że w czwar­tej kla­sie są jesz­cze trzy Emmy? A w ca­łej szko­le osiem!

Ale Chess nie słu­chał żad­ne­go z nich, dla­te­go że mama unio­sła rękę i wska­za­ła na ekran lap­to­pa. Wy­gląda­ła jak duch, jak ktoś, na kogo cza­row­ni­ca rzu­ci­ła w baj­ce za­klęcie. Było tak, jak­by nie po­tra­fi­ła mó­wić, je­dy­nie po­ka­zy­wać.

– Po­wta­rza­my in­for­ma­cje na te­mat dzie­ci Gu­sta­no – po­wie­dział głos w lap­to­pie. Na ekra­nie po­ja­wi­ło się zdjęcie sym­pa­tycz­nie wy­gląda­jące­go, ciem­no­wło­se­go chłop­ca. – Naj­star­szy z trój­ki po­rwa­ne­go ro­dze­ństwa, Ro­che­ster Char­les Gu­sta­no, na któ­re­go wszy­scy mó­wią Roc­ky, w ze­szły wto­rek sko­ńczył dwa­na­ście lat…

Przez chwi­lę Chess nie sły­szał ani sło­wa. On na dru­gie ta­kże miał Char­les. A w ze­szły wto­rek świ­ęto­wał dwu­na­ste uro­dzi­ny.

Jak to mo­żli­we, że ist­niał dru­gi Ro­che­ster Char­les, uro­dzo­ny do­kład­nie tego sa­me­go dnia co on?

I co się sta­ło, że ten chło­piec zo­stał po­rwa­ny?

Cztery

FINN

Wszy­scy zro­bi­li się śmier­tel­nie po­wa­żni. Za­mil­kli. Na­wet Emma. Po­de­szła do mamy i Ches­sa, i bez sło­wa wpa­try­wa­ła się w ekran lap­to­pa.

– Halo? – ode­zwał się Finn. – Za­po­mnie­li­ście, że pora na pod­wie­czo­rek?

Nikt nie od­po­wie­dział.

– Pa­mi­ęta­cie, jak za­wsze mi mó­wi­cie, że mam na­tych­miast prze­stać, kie­dy gram na kom­pu­te­rze, bo we­dług was już czas, że­bym za­jął się czy­mś in­nym? – Spró­bo­wał raz jesz­cze.

Pod­sze­dł do bla­tu i wy­ci­ągnął rękę w stro­nę przy­ci­sku on/off. Wca­le nie za­mie­rzał wy­łączać lap­to­pa – mama ura­czy­ła go wy­star­cza­jącą licz­bą ka­zań o tym, by nie maj­stro­wać przy jej na­rzędziu pra­cy. Chciał się je­dy­nie po­dro­czyć z mamą, żeby zno­wu za­cho­wy­wa­ła się nor­mal­nie.

Emma chwy­ci­ła Fin­na za rękę, moc­no go tym za­ska­ku­jąc. W pierw­szej chwi­li sądził, że po pro­stu chce go po­wstrzy­mać przed zro­bie­niem cze­goś głu­pie­go. Po­tem jed­nak od­nió­sł wra­że­nie, że sio­stra po­trze­bu­je po­trzy­mać go za rękę.

Chło­piec sta­nął na pal­cach i zer­k­nął na ekran. Zo­ba­czył trzy zdjęcia, a pod ka­żdym z nich imio­na i wiek. Wszyst­kie dzie­ci mia­ły brązo­we wło­sy, zu­pe­łnie jak on, Chess i Emma, no i wpa­try­wa­ły się w Fin­na ze sztucz­ny­mi uśmie­cha­mi z dnia ro­bie­nia w szko­le zdjęć, jak­by usły­sza­ły ta­kie samo ostrze­że­nie, jak za­wsze on: „Pa­mi­ętaj­cie, to wa­sze ofi­cjal­ne zdjęcie na cały rok, więc bez wy­głu­pów!”. Naj­młod­szy chło­piec, ten, któ­re­go Finn w my­ślach na­zy­wał Dru­gim Fin­nem, był szczer­ba­ty – jed­nej gór­nej je­dyn­ki nie miał wca­le, a dru­giej wy­ro­sła mu na ra­zie po­ło­wa.

Finn po­czuł ukłu­cie za­zdro­ści. On obie je­dyn­ki stra­cił je­sie­nią, dwa ty­go­dnie po wy­ko­na­niu szkol­nych zdjęć, i nie ro­zu­miał, dla­cze­go mama nie wy­ra­zi­ła zgo­dy, aby z tego po­wo­du zro­bio­no mu dru­gie zdjęcie.

– Ale, mamo, tak wła­śnie wy­glądam w dru­giej kla­sie – ar­gu­men­to­wał i wło­żył język w szpa­rę, gdzie wcze­śniej znaj­do­wa­ły się je­dyn­ki. – Nie chcesz mnie ta­kim na za­wsze pa­mi­ętać?

– Nic się nie martw – od­pa­rła ze śmie­chem mama i uda­ła, że chce go zła­pać za język. – I tak cię nie za­pom­nę.

Finn spoj­rzał na tekst pod zdjęciem, aby spraw­dzić, czy Dru­gi Finn nie jest przy­pad­kiem ciut star­szy i czy wła­śnie to nie sta­no­wi po­wo­du, dla któ­re­go stra­cił dwa przed­nie zęby tuż przed szkol­ny­mi zdjęcia­mi.

Finn Mi­cha­el Gu­sta­no – tak na­pi­sa­no. Uro­dzo­ny 4.03.11.

– Ma tak samo na dru­gie jak ja? – zdzi­wił się. – Za­raz, a czte­ry zero trzy ozna­cza czwar­ty mar­ca?

– Ma ta­kie same imio­na jak ty – po­wie­dział oszo­ło­mio­ny Chess. – I uro­dzi­ny tego sa­me­go dnia.

– A ta Emma jest Emmą Gra­ce, tak jak ja – do­da­ła Emma. Nie od­ry­wa­ła wzro­ku od ekra­nu. – I uro­dzi­ny ma ta­kże czter­na­ste­go sierp­nia.

– To ja­kieś wa­riac­two – orze­kł Finn. – Dziw­ne, prze­dziw­ne, dzi­wacz­ne! Ukra­dli nam imio­na, na­zwi­ska i uro­dzi­ny? A może… już wiem. – Wy­rwał sio­strze rękę, wzi­ął się pod boki i zro­bił su­ro­wą minę. – Mamo, po­zwo­li­łaś tam­tej ro­dzi­nie nas sklo­no­wać?

Chciał, aby wszy­scy się ro­ze­śmia­li. Bar­dzo chciał. A po­tem mama za­mknie lap­top i za­po­mni o tam­tych dzie­ciach; poda pod­wie­czo­rek i wy­py­ta Fin­na i Emmę i Ches­sa o szko­łę. Tak jak za­wsze.

Ale mama ni­cze­go ta­kie­go nie zro­bi­ła. Na­wet kie­dy Finn pod­sze­dł i się do niej przy­tu­lił, nie po­ru­szy­ła się.

Cały czas wpa­try­wa­ła się w po­rwa­ne dzie­ci.

Pięć

EMMA

– Finn, gdzie ty masz ro­zum? – za­py­ta­ła Emma. – Klo­ny wy­gląda­ły­by tak jak my, a nie mia­ły ta­kie same imio­na i daty uro­dzin.

Dziew­czyn­ka na ekra­nie kom­pu­te­ra mia­ła pro­ste, ja­sno­brązo­we wło­sy, gdy tym­cza­sem wło­sy Emmy były ciem­niej­sze i fa­li­ste. Trud­no stwier­dzić na pod­sta­wie tak ma­łe­go zdjęcia, ale mo­żli­we, że ta dru­ga mia­ła nie­bie­ska­wo­fio­le­to­we oczy, pod­czas gdy oczy Emmy były ciem­no­brązo­we, nie­mal czar­ne. Do tego pod­bró­dek tej dru­giej dziew­czyn­ki był bar­dziej okrągły, po­licz­ki pe­łniej­sze, spoj­rze­nie nie­co zbyt… spo­koj­ne. Z ko­lei Emma na ka­żdym zdjęciu mia­ła taką minę, jak­by w my­ślach pró­bo­wa­ła roz­wi­ązać ja­kieś skom­pli­ko­wa­ne za­da­nia ma­te­ma­tycz­ne.

Bo cza­sem tak się zda­rza­ło. Po­zo­wa­nie do zdjęć było nud­ne.

Ogląda­nie fo­to­gra­fii oso­by, któ­ra uro­dzi­ła się tego sa­me­go dnia i nie­mal iden­tycz­nie się na­zy­wa­ła, nie było nud­ne. Było naj­dziw­niej­szą rze­czą, jaka wy­da­rzy­ła się przez cały dzień. Ale czy po­dob­nie jak po­zo­sta­łe dzi­wac­twa, któ­re Emma ka­ta­lo­go­wa­ła tego dnia, rze­czy­wi­ście było to aż tak zdu­mie­wa­jące?

Ucie­szy­ła się, że py­ta­nie Fin­na prze­bu­dzi­ło jej mózg.

– Sta­ty­sty­ka – oświad­czy­ła. – Praw­do­po­do­bie­ństwo. Na świe­cie są mi­liar­dy dzie­ci. Przy­pusz­czal­nie mi­lio­ny dziew­czyn o imie­niu Emma, ma­jących dwóch bra­ci. Może ty­si­ące, któ­rych brat ma na imię Finn, set­ki, a przy­naj­mniej dzie­si­ąt­ki, któ­rych brat ma na imię Ro­che­ster. Za­pew­ne ist­nie­je wzór na ob­li­cze­nie praw­do­po­do­bie­ństwa, że ro­dzi­com, któ­rym po­do­ba się imię Emma spodo­ba­ją się ta­kże te dwa po­zo­sta­łe imio­na. A je­śli cho­dzi o daty uro­dzin… cóż, jest tyl­ko trzy­sta sze­śćdzie­si­ąt pięć mo­żli­wych dat. Trzy­sta sze­śćdzie­si­ąt sze­ść, je­śli li­czyć rok prze­stęp­ny. Dla­te­go wy­star­czy, że w jed­nym po­miesz­cze­niu znaj­dzie się trzy­sta sze­śćdzie­si­ąt sie­dem osób, a co naj­mniej jed­na para będzie ob­cho­dzić uro­dzi­ny tego sa­me­go dnia.

– Ile osób po­trze­ba, aby mieć trzy pary ta­kich sa­mych dat uro­dzin? – za­py­tał Chess.

Emma mia­ła pew­no­ść, że da się coś ta­kie­go usta­lić, tyle że jej umy­sł zo­stał za­ata­ko­wa­ny przez po­wa­żniej­szy pro­blem: jak ob­li­czyć praw­do­po­do­bie­ństwo, że dwie pary ro­dze­ństw będą mia­ły ta­kie same imio­na w ta­kiej sa­mej ko­lej­no­ści? Trze­ba by znać licz­bę wszyst­kich po­ten­cjal­nych imion, praw­da? Od­kąd jed­nak lu­dzie mo­gli do­wol­nie wy­my­ślić imię, ja­kie nada­dzą swo­je­mu dziec­ku[1], czy usta­le­nie ta­kiej licz­by było w ogó­le mo­żli­we?

Emma nie lu­bi­ła, kie­dy ma­te­ma­ty­ka ją za­wo­dzi­ła.

– Po­rwa­nie – szep­nęła mama. – Praw­do­po­do­bie­ństwo tego, że czy­jeś dzie­ci zo­sta­ną po­rwa­ne jest… jest…

– Bar­dzo małe – do­ko­ńczy­ła za nią Emma. – Ale tak samo jest z wy­gra­niem na lo­te­rii. Szan­se są tak mi­ni­mal­ne, że ku­po­wa­nie losu to głu­po­ta. Ale ktoś prze­cież wy­gra. Ktoś sta­nie się tą jed­ną oso­bą na mi­lion. W prze­ciw­nym ra­zie szan­se by­ły­by jak zero do mi­lio­na. Ale tyl­ko jed­nej oso­bie do­pi­sze ta­kie szczęście.

– Dla mnie by­cie po­rwa­nym brzmi jak nieszczęście – za­chi­cho­tał Finn. A po­tem ści­ągnął brwi i wska­zał na ekran lap­to­pa. – A może cho­dzi o to, że te dzie­ci wy­ko­rzy­sta­ły cały pech, tak by­śmy my ni­g­dy nie mu­sie­li się mar­twić, że ktoś nas po­rwie? Dzi­ęku­je­my wam, Dru­gi Fin­nie, Dru­ga Emmo i Dru­gi Ro­che­ste­rze! Mam na­dzie­ję, że szyb­ko się znaj­dzie­cie!

Mama spoj­rza­ła na nie­go ta­kim wzro­kiem, jak­by do­pie­ro te­raz go za­uwa­ży­ła. Na­stęp­nie unio­sła gło­wę i jej spoj­rze­nie prze­śli­zgnęło się naj­pierw na Emmę, a po chwi­li na Ches­sa. Wy­ci­ągnęła ręce i przy­tu­li­ła do sie­bie całą trój­kę, tak moc­no, że Emma le­d­wie była w sta­nie od­dy­chać.

– Nie mu­si­cie się mar­twić tym, że ktoś was po­rwie – oświad­czy­ła w ty­po­wy dla sie­bie sta­now­czy spo­sób. – Obie­cu­ję. Zro­bię wszyst­ko, co w mo­jej mocy, aby do tego nie do­pu­ścić.

Brzmia­ło­by to na­praw­dę krze­pi­ąco, gdy­by nie fakt, że przy ostat­nich sło­wach ma­mie za­drżał głos.

I dla­cze­go mia­ła­by sądzić, że nie może do cze­goś do­pu­ścić?

1 W USA ro­dzi­ce mogą na­zwać dziec­ko w do­wol­ny spo­sób; może to być rów­nież wy­my­ślo­ne przez nich okre­śle­nie, nie­będące imie­niem w ta­kim zna­cze­niu, jak to jest u nas przy­jęte (przyp. red.).

Sześć

CHESS

Ches­sa w środ­ku nocy obu­dził ból w no­gach. „Bóle wzro­sto­we”, po­my­ślał. Mama wy­ja­śni­ła mu to przed ro­kiem, a po­tem po­mo­gła zna­le­źć na ten te­mat in­for­ma­cje w in­ter­ne­cie. Re­ak­cja Fin­na:

– Co ta­kie­go? Ro­śni­ęcie boli? To może ja zo­sta­nę po pro­stu ni­ski!

Finn był na tyle mały, aby sądzić, że ta­kie rze­czy mo­żna kon­tro­lo­wać. Chess nie przy­po­mi­nał so­bie, by jego mózg dzia­łał w taki wła­śnie spo­sób, sądząc, że ma wy­bór. Od­kąd si­ęgał pa­mi­ęcią, mu­siał być tym od­po­wie­dzial­nym naj­star­szym dziec­kiem, tym, któ­re po­ma­ga­ło ma­mie przy Em­mie i Fin­nie. Mi­ni­do­ro­słym.

Czy sta­ło się tak dla­te­go, że tata uma­rł, kie­dy cała trój­ka była jesz­cze taka mała? A może ten dru­gi Ro­che­ster, ten, któ­re­go po­rwa­no, też się tak czuł?

Chess ocza­mi wy­obra­źni wi­dział, jak ten dru­gi Ro­che­ster – Roc­ky – kuca obok młod­sze­go ro­dze­ństwa w ja­ki­mś za­mkni­ętym, po­zba­wio­nym okien va­nie, albo w ja­kie­jś za­mkni­ętej, po­zba­wio­nej okien piw­ni­cy. Młod­sze dzie­ci na pew­no pła­ka­ły. Ale Roc­ky im mó­wił: Wszyst­ko będzie do­brze. Za­opie­ku­ję się wami. Na­wet je­śli tak na­praw­dę my­ślał: Nie ma jak się stąd wy­do­stać! Co my zro­bi­my?

Chess wi­dział to aż na­zbyt wy­ra­źnie.

„Te dzie­ci pew­nie zo­sta­ły już ura­to­wa­ne”, po­my­ślał. „Pew­nie kil­ka go­dzin temu do­sta­ły ba­lo­ny, za­baw­ki i lody – tak jak mó­wił Finn”.

Ale Chess wi­dział, jak mama spraw­dza pod sto­łem te­le­fon przez całą ko­la­cję, a na­wet pó­źniej, kie­dy już wszy­scy za­jęli się od­ra­bia­niem lek­cji. Poza tym sie­dzia­ła z lap­to­pem na ko­la­nach, kie­dy wy­jąt­ko­wo po­zwo­li­ła im przed pó­jściem spać obej­rzeć pierw­szą po­ło­wę fil­mu Lego Bat­man. Twier­dzi­ła, że wy­pi­su­je je­dy­nie fak­tu­ry, któ­re po­tem po­roz­sy­ła swo­im klien­tom, co jest pra­cą na tyle nie­wy­ma­ga­jącą my­śle­nia, że może jed­no­cze­śnie zer­kać jed­nym okiem na film. Ale Chess był prze­ko­na­ny, że co rusz spraw­dza ta­kże wia­do­mo­ści.

Po­wie­dzia­ła­by im, gdy­by się do­wie­dzia­ła, że te dzie­ci z Ari­zo­ny zo­sta­ły od­na­le­zio­ne.

Chess wy­pro­sto­wał nogi, na­stęp­nie wy­śli­zgnął się z łó­żka. Cza­sem po­ma­ga­ło, gdy wstał albo się prze­spa­ce­ro­wał.

Po­sta­no­wił na­pić się wody, lecz w chwi­li, gdy po­ło­żył rękę na klam­ce, usły­szał, jak otwie­ra­ją się inne drzwi. Wyj­rzał na ko­ry­tarz. Mała lamp­ka rzu­ca­ła upior­ne cie­nie, doj­rzał jed­nak, że znaj­du­jące się na dru­gim ko­ńcu ko­ry­ta­rza drzwi do po­ko­ju mamy są otwar­te. Chwi­lę pó­źniej usły­szał skrzyp­ni­ęcie trze­cie­go od dołu stop­nia scho­dów.

„Czy­li mama scho­dzi na dół”, po­my­ślał.

Zda­rza­ło się cza­sem, że kie­dy nie mo­gła za­snąć, wsta­wa­ła w środ­ku nocy i pra­co­wa­ła. Za­wsze ma­wia­ła:

– To jest wła­śnie su­per w pra­cy na wła­sny ra­chu­nek! Je­śli chcę, mogę pra­co­wać przez całą noc, a po­tem cały dzień spać! Nie mam sze­fa, któ­ry mi mówi, co mam ro­bić!

Ale Chess za­sta­na­wiał się, czy coś ta­kie­go nie dzia­ło się przy­pad­kiem częściej, kie­dy się mar­twi­ła albo była czy­mś zde­ner­wo­wa­na.

Czy bu­dzi­ła się cza­sem w nocy i pró­bo­wa­ła przy­po­mnieć so­bie wszyst­ko, co tyl­ko mo­gła na te­mat taty, tak jak to cza­sa­mi zda­rza­ło się Ches­so­wi?

I czy może to wła­śnie by­wa­ło po­wo­dem, dla któ­re­go po­sta­na­wia­ła wstać i za­jąć się pra­cą?

Chess zde­cy­do­wał, że pój­dzie za nią. Prze­mknął na pal­cach przez ko­ry­tarz, a scho­dząc po scho­dach, wy­bie­rał co dru­gi sto­pień – skrzy­pia­ły tyl­ko trze­ci i dzie­wi­ąty, więc zro­bił to bez­sze­lest­nie. Nie chciał obu­dzić Emmy ani Fin­na. Cza­sa­mi, kie­dy młod­szych dzie­ci nie było w po­bli­żu, mama mó­wi­ła Ches­so­wi rze­czy, któ­rych nie po­wie­dzia­ła­by im.

Kie­dy jed­nak do­ta­rł na par­ter, mama zdąży­ła znik­nąć. Jako że wszyst­kie za­sło­ny były za­ci­ągni­ęte, a ro­le­ty opusz­czo­ne, chło­piec mu­siał po­le­gać na świe­tle ksi­ęży­ca, któ­re wle­wa­ło się wąski­mi szpa­ra­mi wzdłuż kra­wędzi okien. Gdy zna­la­zł się w kuch­ni, za oświe­tle­nie słu­ży­ła mu ta­kże czer­wo­na po­świa­ta cy­fro­we­go ze­gar­ka na pie­kar­ni­ku.

Był do­kład­nie kwa­drans po trze­ciej, kie­dy Chess do­strze­gł, że pro­wa­dzące do piw­ni­cy drzwi są uchy­lo­ne.

„Se­rio?”, po­my­ślał. „Jest śro­dek nocy, a mama na­dal musi scho­dzić do Po­ko­ju Nudy, aby nic jej nie roz­pra­sza­ło?”.

Ru­szył krok za kro­kiem po schod­kach, za­ma­rł jed­nak na dźwi­ęk gło­su mamy.

– My­śla­łam, że już ni­g­dy nie za­dzwo­nisz!

Do kogo mo­gła te­le­fo­no­wać w środ­ku nocy? Z kim chcia­ła roz­ma­wiać o ta­kiej po­rze?

Chess wy­tężył słuch, nie do­sły­szał jed­nak naj­cich­szej na­wet od­po­wie­dzi. Może oso­ba na dru­gim ko­ńcu li­nii mó­wi­ła szep­tem.

– Tyl­ko mi nie mów, że­bym się uspo­ko­iła! – syk­nęła mama. – Wła­śnie cze­goś ta­kie­go się oba­wia­łam!

Pau­za tym ra­zem była krót­sza.

– Ja­sne, to nie moje dzie­ci. Na ra­zie. Ale to prze­cież czy­jeś dzie­ci, któ­re do­sko­na­le po­tra­fię so­bie wy­obra­zić, dla­te­go że wiem, ja­kie są dzie­ci w wie­ku lat ośmiu, dzie­si­ęciu i dwu­na­stu. I mó­wię ci, że są zu­pe­łnie nie­win­ne. One…

Jej roz­mów­ca – albo roz­mów­czy­ni – mu­siał jej prze­rwać. Albo może to ona prze­rwa­ła od razu tej oso­bie, bo mil­cza­ła za­le­d­wie krót­ką chwi­lę.

– To nie jest zbieg oko­licz­no­ści, Joe – oświad­czy­ła. Nie brzmia­ła te­raz na­wet jak mama. Ton gło­su mia­ła zim­ny i nie­przy­jem­ny. – Mu­sisz to na­pra­wić. W prze­ciw­nym ra­zie sama się tym zaj­mę.

Siedem

FINN

Tuż po prze­bu­dze­niu Finn po­czuł za­pach to­stów fran­cu­skich.

– Wy­jąt­ko­we śnia­da­nie? – za­wo­łał. – To dzień z wy­jąt­ko­wym śnia­da­niem? Od­wo­ła­no lek­cje? Pada śnieg? A może mamy świ­ęto, o któ­rym nikt mi nie po­wie­dział?

Wy­sko­czyw­szy z łó­żka, po­pędził na ko­ry­tarz. W drzwiach swo­je­go po­ko­ju sta­ła za­spa­na Emma, węsząc w po­wie­trzu.

– Na dwo­rze jest dwa­dzie­ścia stop­ni – po­wie­dzia­ła.

Na pew­no wie­dzia­ła to dzi­ęki apli­ka­cji po­go­do­wej, a nie za­pa­cho­wi. Z dru­giej stro­ny z Emmą ni­g­dy nic nie wia­do­mo.

– Okej, więc nie spa­dł śnieg – przy­znał Finn.

– Nie ma ta­kże żad­ne­go świ­ęta – do­da­ła ze smut­kiem jego sio­stra. Na­chy­li­ła się ku nie­mu i szep­nęła: – Może to być wy­jąt­ko­we śnia­da­nie ze zły­mi wie­ścia­mi.

Finn pa­mi­ętał, że ostat­nim ra­zem mama ura­czy­ła ich to­sta­mi fran­cu­ski­mi w ra­mach prze­pro­sin za to, że mu­sia­ła pra­co­wać całą so­bo­tę i nie za­bra­ła dzie­ci do par­ku.

– Ta­kie wy­jąt­ko­we śnia­da­nie ze zły­mi wie­ścia­mi po­win­no być za­bro­nio­ne – mruk­nął. – Jesz­cze prze­sta­nę lu­bić sy­rop klo­no­wy.

– To ci aku­rat nie gro­zi – stwier­dzi­ła Emma.

I pew­nie mia­ła ra­cję. Gdy­by tyl­ko mama mu po­zwo­li­ła, Finn pi­łby ten sy­rop ca­ły­mi li­tra­mi.

– My­ślę, że jed­nak cho­dzi o do­bre wie­ści – oświad­czył. – Może te dzie­ci z Ari­zo­ny się od­na­la­zły i mama świ­ętu­je.

Ocze­ki­wał, że na te sło­wa twarz Emmy się roz­ja­śni, sio­stra jed­nak po­zo­sta­ła po­wa­żna.

– Finn, nie przej­muj się tak tymi dzie­ćmi – rze­kła. – One…

– Chess! Emma! Finn! – za­wo­ła­ła mama z dołu. – Już wsta­li­ście?

– Za­raz obu­dzę Ches­sa! – od­krzyk­nął Finn.

To samo za­krzyk­nęła Emma. Obo­je pu­ści­li się bie­giem do po­ko­ju Ches­sa. Za­zwy­czaj to on się bu­dził jako pierw­szy, więc tra­fi­ła im się nie lada grat­ka.

Chwi­lę pó­źniej Finn rzu­cił się na łó­żko star­sze­go bra­ta.

– Pora! Na! Śnia­da­nie! – za­wo­łał, pod­ska­ku­jąc przy ka­żdym sło­wie.

– Po­bud­ka! Po­bud­ka! Po­bud­ka! – wrza­snęła Emma.

Ich pod­sko­ki były ide­al­nie sko­or­dy­no­wa­ne.

– Mo­gli­by­śmy po­je­chać na olim­pia­dę – za­chi­cho­tał Finn. – Mama po­win­na nas za­pi­sać na gim­na­sty­kę. Zdo­by­li­by­śmy całe mnó­stwo me­da­li.

Przy­go­to­wał się na to, że Chess ze­pchnie ich z łó­żka. Może na­wet wark­nie jak nie­dźwie­dź i będzie uda­wał roz­gnie­wa­ne­go, by mo­gli za­fun­do­wać so­bie przed śnia­da­niem za­pa­sy na niby.

Ale on po pro­stu le­żał. Za­mru­gał raz, po­tem dru­gi. Miał cie­nie pod ocza­mi, jak­by się nie wy­spał. Ale prze­cież miał na to całą noc.

– Chess? – Finn po­ci­ągnął bra­ta za ra­mię. – Po­wiedz coś. Daj znać, że je­steś tu z nami.

Twarz Ches­sa ule­gła zmia­nie, jak­by ktoś pstryk­nął włącz­nik. W jed­nej chwi­li wy­glądał na pó­łprzy­tom­ne­go i smut­ne­go, no a do tego te cie­nie pod ocza­mi – Finn rze­kłby na­wet, że jego brat wy­da­wał się sta­ry, co było do­praw­dy ab­sur­dal­ne. Chwi­lę pó­źniej na twa­rzy Ches­sa roz­kwi­tł uśmiech, ale na­wet on spra­wiał dziw­ne wra­że­nie.

– Wrrr, kto się ośmie­la za­kłó­cać sen ka­pi­ta­na pi­ra­tów? –wark­nął.

Był to cy­tat z ksi­ążki, któ­rą Finn uwiel­biał przed laty. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach oka­za­ło­by się to rów­nie za­baw­ne jak war­cze­nie nie­dźwie­dzia i za­pa­sy. Ale dzi­siaj coś z Ches­sem było nie tak. Nie uda­wał ani nie grał, ra­czej uda­wał, że uda­je i grał, że gra. Miał war­stwy. Całe mnó­stwo warstw.

A je­śli z Ches­sem było tak za­wsze, tyle że Finn wcze­śniej tego nie do­strze­gał? A je­śli taka prze­ni­kli­wo­ść świad­czy­ła o do­ra­sta­niu?

Finn z jed­nej stro­ny miał ocho­tę po­wie­dzieć o tym Ches­so­wi i Em­mie. Może ob­jęli­by go i oświad­czy­li:

– Ach, szkra­bie, je­ste­śmy z cie­bie tacy dum­ni! My coś ta­kie­go do­strze­gli­śmy do­pie­ro, gdy sko­ńczy­li­śmy dzie­wi­ęć lat!

Ale z dru­giej stro­ny nie chciał na­wet o tym my­śleć.

W tym mo­men­cie do po­ko­ju Ches­sa we­szła mama i po­ło­ży­ła na ko­mo­dzie sto­sik po­skła­da­ne­go pra­nia.

– Po­spiesz­cie się, dzie­cia­ki! – rzu­ci­ła. – Ubierz­cie się, bo cze­ka na was wy­jąt­ko­we śnia­da­nie…

– To dla­te­go, że masz złe wie­ści, praw­da? – wy­rzu­cił z sie­bie Finn. – Do­sta­nie­my to­sty fran­cu­skie, bo do­wie­my się cze­goś nie­do­bre­go. Tak jak wte­dy, kie­dy nie mo­gli­śmy pó­jść do par­ku.

Przez chwi­lę wy­gląda­ło to tak, jak­by mama mia­ła na twa­rzy ma­skę, któ­ra się zsu­nęła. Było nie­mal tak, jak w przy­pad­ku twa­rzy Ches­sa, tyle że od­wrot­nie. Przez krót­ką chwi­lę mama przy­bra­ła taką minę, jak­by się za­raz mia­ła roz­pła­kać zu­pe­łnie jak małe dziec­ko. Po­tem jed­nak się uśmiech­nęła, po­de­szła do Fin­na i zmierz­wi­ła mu wło­sy.

– Roz­gry­złeś mnie, co? – za­py­ta­ła. – Chy­ba od te­raz będę mu­sia­ła za­cho­wy­wać te to­sty tyl­ko na dni do­brych wia­do­mo­ści. Zresz­tą to w grun­cie rze­czy nie jest zła wia­do­mo­ść, a je­dy­nie…

– Wy­rzuć to wresz­cie z sie­bie – rzu­ci­ła ostro Emma.

Ka­żde­go in­ne­go dnia mama przy­pusz­czal­nie zbesz­ta­ła­by ją za te sło­wa. Dzi­siaj jed­nak prze­łk­nęła tyl­ko śli­nę i przy­wo­ła­ła na twarz jesz­cze szer­szy uśmiech.

– Do­wie­dzia­łam się dziś rano, że mu­szę wy­je­chać na kil­ka dni – po­wie­dzia­ła. – Słu­żbo­wo. Przy­kro mi.

– Och, to nie jest aż ta­kie złe! – wy­krzyk­nął Finn. I ca­łkiem mo­żli­we, że on ta­kże przy­wdział ja­kąś ma­skę. Mama rzad­ko wy­je­żdża­ła słu­żbo­wo, ale kie­dy już do tego do­cho­dzi­ło, przez całą jej nie­obec­no­ść dziw­nie się czuł. Na­wet kie­dy był w szko­le i prze­cież i tak by jej wte­dy nie wi­dział. – Wiesz co, mo­gła­byś nam ro­bić to­sty fran­cu­skie co ra­nek aż do wy­jaz­du, aby nam to wy­na­gro­dzić.

Mama za­śmia­ła się, lecz za­brzmia­ło to wy­jąt­ko­wo sztucz­nie. I smut­no.

– Finn, ten wy­jazd wy­sko­czył w ostat­niej chwi­li – wy­ja­śni­ła. – Mu­szę je­chać już dzi­siaj. Może więc dziś zje­my to­sty fran­cu­skie z oka­zji złych wie­ści, a po moim po­wro­cie spe­cjal­ne ra­do­sne śnia­da­nie?

– Kie­dy to będzie, mamo? – za­py­tał Chess.

Nie był jed­nym z tych dzie­ci, któ­re krzy­czą na do­ro­słych – zresz­tą Finn i Emma też nie. Te­raz mó­wił ci­szej niż za­zwy­czaj, a nie gło­śniej. A mimo to Finn ocza­mi wy­obra­źni uj­rzał, jak jego brat tnie po­wie­trze mie­czem, po czym wbi­ja jego czu­bek w zie­mię, jak ktoś, kto rzu­ca wy­zwa­nie.

Finn prze­nió­sł szyb­ko spoj­rze­nie z Ches­sa na mamę. Obo­je wy­gląda­li w ten wtor­ko­wy po­ra­nek naj­zu­pe­łniej nor­mal­nie. Wło­sy bra­ta z jed­nej stro­ny były przy­klap­ni­ęte, z dru­giej ster­czące. Miał na so­bie spodnie od pi­ża­my i ko­szul­kę Bez­piecz­ne­go Pa­tro­lu szko­ły pod­sta­wo­wej La­ke­si­de. Mama wło­ży­ła sta­rą uni­wer­sy­tec­ką blu­zę, któ­ra kie­dyś na­le­ża­ła do taty, a do niej sta­re dżin­sy z dziu­rą na ko­la­nie, po­wsta­łą od częste­go no­sze­nia. Wło­sy, rów­nie ciem­ne i kręco­ne jak Emmy, zwi­ąza­ła w ku­cyk.

Mimo to Finn miał wra­że­nie, jak­by przy­glądał się ob­cym oso­bom.

Mama uzna­ła na­gle, że musi wy­pro­sto­wać je­den z ob­raz­ków wi­szących na ścia­nie nad łó­żkiem Ches­sa.

– Nie do ko­ńca wiem, kie­dy wró­cę – bąk­nęła, nie pa­trząc na dzie­ci. – Wszyst­ko stoi pod zna­kiem za­py­ta­nia. Mo­żli­we… mo­żli­we, że nie uda mi się na­wet dzwo­nić ka­żde­go dnia.

To ofi­cjal­ne: mama zmie­ni­ła się w zu­pe­łnie obcą oso­bę! Bo prze­cież ni­g­dy nie zo­sta­wia­ła ni­cze­go pod zna­kiem za­py­ta­nia. Gdy wy­je­żdża­ła, za­wsze spo­rządza­ła li­stę tego, co będzie ro­bić ka­żde­go dnia i gdzie do­kład­nie się znaj­do­wać, a ta­kże in­for­mo­wa­ła, w jaki spo­sób dzie­ci lub ich opie­kun­ka będą się z nią mo­gły w ka­żdej chwi­li skon­tak­to­wać, na­wet gdy­by ze­psuł jej się te­le­fon.

Finn nie czuł się już tak, jak­by osi­ągnął nowy etap do­ra­sta­nia. Mimo że z ca­łych sił pró­bo­wał ją po­wstrzy­mać, dol­na war­ga za­częła mu drżeć.

Osiem

EMMA

„Halo? Mamo? Nie wi­dzisz, że Finn za­raz się roz­pła­cze?”, mia­ła ocho­tę za­wo­łać Emma. „Nie robi się cze­goś ta­kie­go dru­go­kla­si­ście tuż przed szko­łą!”

– Czy­li na czas two­je­go wy­jaz­du będzie się nami opie­ko­wać pani Ra­bin­sky? – za­py­ta­ła szyb­ko.

Pani Ra­bin­sky była star­szą pa­nią w ty­pie bab­ci, któ­ra nie kry­ła się z tym, że ma szcze­gól­ną sła­bo­ść do Fin­na. Na myśl o cho­ćby jed­nym po­po­łud­niu i wie­czo­rze wy­pe­łnio­nym py­ta­nia­mi w sty­lu: „A co byś zja­dł na ko­la­cję, Finn?” i „Finn, opo­wiesz nam, jak ci mi­nął dzień w szko­le?” oraz „Mam ci po­czy­tać przed snem, Finn?” Emma czu­ła ści­ska­nie w żo­łąd­ku. Ale nie za­mie­rza­ła na­rze­kać, je­śli ta per­spek­ty­wa mia­ła po­pra­wić Fin­no­wi hu­mor.

– Wła­ści­wie to nie – od­pa­rła mama, przy­gry­za­jąc war­gę. – Ja… eee… jesz­cze nad tym pra­cu­ję. Jak już mó­wi­łam, wszyst­ko wy­ni­kło dość na­gle. Wie­cie, że od­wo­łam ten wy­jazd, je­śli nie będę mieć pew­no­ści, że wa­szej trój­ce nic się nie sta­nie.

– A nie mo­żesz od razu go od­wo­łać? – za­py­tał skwa­pli­wie Finn. – Je­śli to nie jest aż ta­kie wa­żne. Je­śli jest od­wo­ła­nio­wal­ne.

Mama nie ro­ze­śmia­ła się i nie oświad­czy­ła, że ta­kie sło­wo nie ist­nie­je.

– Finn… – za­częła.

– Dwie rze­czy mogą być wa­żne w tym sa­mym cza­sie – po­wie­dział bez­barw­nym gło­sem Chess. – Pra­ca mamy i spędza­nie cza­su z nami.

Emma obej­rza­ła się na star­sze­go bra­ta. Chess za­cy­to­wał wy­ja­śnie­nie, któ­re tak często sły­sze­li z ust mamy. Ale czy rze­czy­wi­ście sądził, że to po­mo­że, sko­ro brzmiał tak, jak­by czy­tał z kart­ki?

Emma po­sła­ła mu ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie i wy­po­wie­dzia­ła bez­gło­śnie: „Mów nor­mal­nie!”

Praw­da była taka, że cza­sa­mi ona, Chess i mama za­cho­wy­wa­li się jak pani Ra­bin­sky. Tak jak­by naj­wa­żniej­sze było opie­ko­wa­nie się Fin­nem i dba­nie o jego do­bre sa­mo­po­czu­cie.

– Moje zda­nie jest ta­kie, że mamę cze­ka ja­kaś wiel­ka przy­go­da – oznaj­mi­ła Emma. – I przy­wie­zie nam mnó­stwo fan­ta­stycz­nych hi­sto­rii. I pre­zen­tów.

Tym ra­zem mama się ro­ze­śmia­ła. Ale był to dziw­ny śmiech, taki, któ­ry szyb­ko uci­chł.

– Emmo, spo­ty­kam się w Chi­ca­go z klien­tem, któ­re­go trze­ba cały czas pro­wa­dzić za rękę – po­wie­dzia­ła. – Nie sądzę, aby coś ta­kie­go mo­żna było uznać za przy­go­dę. Ale pre­zen­ty przy­wio­zę. Do­brze? – Zer­k­nęła na sto­jący na noc­nej szaf­ce bu­dzik. – A te­raz na­praw­dę się po­spiesz­cie!

Wszy­scy się roz­pierz­chli i za­jęli go­rącz­ko­wym ubie­ra­niem się, my­ciem twa­rzy i zębów. Emma od­pu­ści­ła so­bie cze­sa­nie, bo chcia­ła się zna­le­źć w kuch­ni jako pierw­sza. Mia­ła pew­ną ta­jem­ni­cę i nie zde­cy­do­wa­ła jesz­cze, czy chce się nią po­dzie­lić z mamą.

Wczo­raj wie­czo­rem, kie­dy już wszy­scy po­ło­ży­li się spać, ona wy­śli­zgnęła się ze swo­je­go po­ko­ju, ze­szła po ci­chu na dół i z tor­by mamy wy­jęła te­le­fon. Nie­ste­ty mama na­le­ża­ła do tych ro­dzi­ców, któ­rzy uwa­ża­ją, że na wła­sne te­le­fo­ny dzie­ci po­win­ny za­cze­kać aż do gim­na­zjum; do­dat­ko­wo nie po­chwa­la­ła wpa­try­wa­nia się w ekran tuż przed snem. Dla­te­go Emma mu­sia­ła się wy­ka­zać prze­bie­gło­ścią. Wpi­sa­ła pod­pa­trzo­ne u mamy ha­sło, a po­tem, sie­dząc po ciem­ku, prze­czy­ta­ła wszyst­ko, co było do­stęp­ne w ne­cie na te­mat tych dzie­ci z Ari­zo­ny.

Zo­sta­ły po­rwa­ne w pi­ątek. Mi­nęły więc trzy pe­łne dni, pod­czas któ­rych tro­je dzie­ci z Ohio o imio­nach Ro­che­ster, Emma i Finn nie mia­ło po­jęcia, że tro­je in­nych dzie­ci o imio­nach Ro­che­ster, Emma i Finn zo­sta­ło po­rwa­nych w Ari­zo­nie.

Dziw­ne. Mo­żna by sądzić, że Chess, Emma i Finn od razu się zo­rien­tu­ją w kwe­stii tego, co się przy­tra­fi­ło ich so­bo­wtó­rom z Ari­zo­ny. Że Emma po­win­na po­czuć ukłu­cie w boku w cza­sie, kie­dy sie­dzia­ła na na­uce o spo­łe­cze­ństwie, i po­my­śleć: „O nie! Ta dru­ga Emma Gra­ce jest w nie­bez­pie­cze­ństwie!”.

Mo­żna by sądzić, że Chess, Emma i Finn od za­wsze po­win­ni wie­dzieć o ist­nie­niu tych dru­gich dzie­ci.

Emma zna­la­zła stro­nę po­świ­ęco­ną za­gi­nio­nym dzie­ciom i chwi­lę pó­źniej wpa­try­wa­ła się w Emmę z Ari­zo­ny. „Dla­cze­go tak dziw­nie się czu­ję? Czy to samo bym czu­ła, gdy­by po­rwa­no Emmę Chang, Emmę Pu­la­ski albo Emmę Jo­nes ze szko­ły?”

By­ło­by jej smut­no z po­wo­du po­rwa­nia ka­żde­go dziec­ka. A jesz­cze smut­niej, gdy­by cho­dzi­ło o ko­goś z jej szko­ły, bez względu na imię i na­zwi­sko. Sam fakt cho­dze­nia do jej szko­ły by­łby wy­star­cza­jący.

Całe ży­cie była Emmą. Przy­wy­kła do dzie­le­nia tego imie­nia z in­ny­mi dziew­czyn­ka­mi.

Ale nie przy­wy­kła do dzie­le­nia go z ja­kąś inną Emmą, któ­ra też mia­ła star­sze­go bra­ta o imie­niu Ro­che­ster i młod­sze­go bra­ta o imie­niu Finn. Nie kie­dy mie­li ta­kże ta­kie same daty uro­dzin!

Pró­bo­wa­ła po­pra­wić so­bie hu­mor de­ta­la­mi, któ­re od­ró­żnia­ły ją od tej Emmy z Ari­zo­ny: „Emma z Ari­zo­ny ma tyl­ko metr trzy­dzie­ści trzy, a nie metr trzy­dzie­ści osiem, jak ja! I waży dwa i pół kilo mniej ode mnie!”. Kie­dy klik­nęła na in­for­ma­cje do­ty­czące po­rwa­nych chłop­ców, prze­ko­na­ła się, że ich wzrost i waga ta­kże ró­żnią się od wzro­stu i wagi Ches­sa i Fin­na. Mia­ło to sens: Chess był wy­ższy od prak­tycz­nie wszyst­kich chłop­ców w swo­im wie­ku; Finn był jed­nym z naj­ni­ższych uczniów w kla­sie.

Emma po­wi­ęk­szy­ła zdjęcia dwóch po­rwa­nych bra­ci, któ­rym wcze­śniej nie­zbyt uwa­żnie się przyj­rza­ła. Młod­szy chło­piec miał lek­ko spi­cza­ste uszy, przez co wy­glądał tro­chę jak elf, zu­pe­łnie jak Finn. Dru­gi Finn miał ta­kże taki sam psot­ny błysk w oku. Roc­ky Gu­sta­no jed­ną brew miał wy­żej od dru­giej, tak jak­by się nie spo­dzie­wał, że w tym wła­śnie mo­men­cie ktoś zro­bi mu zdjęcie – Chess na zdjęciach też za­wsze wy­glądał na zdzi­wio­ne­go.

Obaj chłop­cy – i Dru­ga Emma ta­kże – mie­li skó­rę o od­cień lub dwa ciem­niej­szą niż Grey­sto­ne’owie. Ale po­wo­dem mógł być fakt miesz­ka­nia w Ari­zo­nie, gdzie jest wi­ęcej sło­ńca.

A może to kwe­stia usta­wień ko­lo­rów w te­le­fo­nie. Gdy­by cała szóst­ka sta­ła obok sie­bie, mo­żli­we, że od­cień ich skó­ry by­łby iden­tycz­ny. Po­dob­nie jak wło­sów i oczu.

„Żad­ne­go z tych de­ta­li nie mogę uwzględ­nić”, po­my­śla­ła Emma. „Ale w przy­pad­ku liczb, na przy­kład wzro­stu i wagi, mo­gła­bym wy­li­czyć praw­do­po­do­bie­ństwo tego, że te dzie­ci mają tak wie­le wspól­ne­go z nami i…”

Spo­ko­ju nie da­wa­ła jej myśl, że nie jest w sta­nie tego ob­li­czyć, po­nie­waż nie zna wszyst­kich mo­żli­wych imion na świe­cie.

Dla­te­go że bez tych wy­li­czeń ci­ągle my­śla­ła: „To nie jest przy­pad­ko­we. Zbyt wie­le po­do­bie­ństw. Je­ste­śmy po­wi­ąza­ni z tymi dzie­ćmi z Ari­zo­ny. Ja­koś”.

Wła­śnie o tym chcia­ła po­wie­dzieć ma­mie. Na­wet je­śli to ozna­cza­ło przy­zna­nie się do sko­rzy­sta­nia bez po­zwo­le­nia z jej te­le­fo­nu.

Kie­dy jed­nak Emma we­szła do kuch­ni, oka­za­ło się, że przy sto­le sie­dzi już Finn i częstu­je się cie­pły­mi to­sta­mi. A chwi­lę pó­źniej zja­wił się Chess.

– Emmo, two­je wło­sy! – ode­zwa­ła się mama. Przy­ło­ży­ła dło­nie do swo­jej gło­wy, na­stęp­nie je ode­rwa­ła, imi­tu­jąc eks­plo­zję.

Przy­pusz­czal­nie tak wła­śnie wy­gląda­ły wło­sy Emmy. Praw­dę mó­wi­ąc, nie przej­rza­ła się dziś w lu­strze.

– To przez tę wil­goć, praw­da? – za­py­ta­ła mama ze wspó­łczu­ciem. – Chess, bierz się już do je­dze­nia. Ja i Emma wró­ci­my na górę i zro­bi­my coś z jej wło­sa­mi.

„Do­sko­na­le!”, po­my­śla­ła Emma. Będzie mia­ła mamę dla sie­bie.

Ale w tym mo­men­cie ma­mie pik­nął te­le­fon. Wy­jęła go szyb­ko z to­reb­ki, po czym ode­tchnęła z ulgą.

– Nie mu­sisz jed­nak je­chać do Chi­ca­go? – za­py­tał z na­dzie­ją Finn.

Sy­rop skap­nął mu z ka­wa­łka to­stu i spły­nął w stro­nę do­łecz­ka w pra­wym po­licz­ku.

– Nie, przy­kro mi, mu­szę – od­pa­rła mama. Szyb­ko coś na­pi­sa­ła. – Ale za to wiem już, kto się wami za­opie­ku­je pod moją nie­obec­no­ść. Zgo­dzi­ła się. Ide­al­na oso­ba.

– Kto? – za­py­tał Chess.

Emma do­strze­gła, że nim mama pod­nio­sła wzrok znad te­le­fo­nu, lek­ko się za­wa­ha­ła. Zer­k­nęła na ze­gar na pie­kar­ni­ku, na­stęp­nie odło­ży­ła te­le­fon i zdjęła gum­kę ze swo­ich wło­sów. Uży­ła jej do ze­bra­nia wło­sów Emmy w ku­cyk.

– Przy­kro mi, Emmo, dziś musi wy­star­czyć opcja eks­pre­so­wa. – Od­kręci­ła kran, wsu­nęła dłoń pod stru­mień wody, po czym prze­su­nęła nią po wło­sach Emmy, przy­gła­dza­jąc nie­sfor­ne pa­sma. – Pro­szę bar­dzo. A te­raz jedz.

– Kto z nami zo­sta­nie? – Emma po­wtó­rzy­ła py­ta­nie Ches­sa.

Usia­dła obok nie­go i za­częła na­kła­dać so­bie to­sty.

– Pa­mi­ęta­cie pa­nią Mo­ra­les, któ­ra przed dwo­ma laty była prze­wod­ni­czącą ko­mi­te­tu ro­dzi­ciel­skie­go w La­ke­si­de? – za­py­ta­ła mama.

– Cze­mu mie­li­by­śmy pa­mi­ętać? – zdzi­wił się Chess.

– Mamy zo­stać z kimś obcym? – jęk­nął Finn.

Mama spu­ści­ła wzrok na te­le­fon, Emma zdąży­ła jed­nak do­strzec wy­raz jej twa­rzy.

„Czy mama… pa­ni­ku­je?”, za­sta­na­wia­ła się.

Emma czu­ła się tak, jak­by pró­bo­wa­ła roz­wi­ązać ja­kiś wiel­ki ma­te­ma­tycz­ny pro­blem, w któ­rym nie cho­dzi o licz­by, lecz o lu­dzi i wy­da­rze­nia. Po­rwa­ne dzie­ci z Ari­zo­ny. Nie­spo­dzie­wa­na pod­róż słu­żbo­wa mamy. A te­raz to, ta nie­zna­na im opie­kun­ka. I pa­ni­ka mamy.

Nic nie wy­da­wa­ło się przy­pad­ko­we.

„Wy­jazd mamy jest w ja­kiś spo­sób po­wi­ąza­ny z tymi dzie­ćmi z Ari­zo­ny”, po­my­śla­ła. „A mama, choć nie chce, zo­sta­wia nas z pa­nią, któ­rej na­wet nie zna­my, po­nie­waż…”

Emma nie po­tra­fi­ła do­ko­ńczyć tego zda­nia.

A je­śli było to coś w ro­dza­ju wiel­kich pro­ble­mów ma­te­ma­tycz­nych, o któ­rych jesz­cze się nie uczy­ła?

Ta­kich, któ­rych w za­sa­dzie nie da się roz­wi­ązać?

Dziewięć

CHESS

Chess nie­po­trzeb­nie wró­cił wczo­raj do łó­żka. Po­wi­nien był ze­jść do piw­ni­cy, za­pa­lić świa­tło i oświad­czyć: „Mamo, sły­sza­łem, jak roz­ma­wiasz przez te­le­fon. Co mia­łaś na my­śli, mó­wi­ąc: Wła­śnie cze­goś ta­kie­go się oba­wia­łam? I: Jesz­cze nie? Uwa­żasz, że Emmę i Fin­na, i mnie też ktoś może po­rwać? Co się dzie­je?”.

Pra­wie tak zro­bił. Do­tknął na­wet czub­kiem sto­py na­stęp­ne­go stop­nia.

Wte­dy jed­nak usły­szał, jak mama po­ci­ąga no­sem. Zde­cy­do­wa­nie było to po­ci­ąga­nie w sty­lu „za­raz się roz­pła­czę”. I Chess za­ma­rł.

„A je­śli ma to ja­kiś zwi­ązek z tatą?”, po­my­ślał.

Był to je­dy­ny po­wód, dla któ­re­go ma­mie zda­rza­ło się pła­kać. Po tam­tym dniu, kie­dy w pro­gu zja­wi­li się po­li­cjan­ci, czte­ro­let­ni Chess wie­le razy bu­dził się w nocy i sły­szał, jak mama pła­cze. Wśli­zgi­wał się do niej pod ko­łdrę, przy­tu­lał i pró­bo­wał ocie­rać łzy. Aż pew­nej nocy mama oświad­czy­ła:

– Chess, to mi po­ma­ga, ale nie sądzę, aby dla cie­bie było do­bre. Za­wsze, gdy jest ci smut­no, przy­cho­dź i mów mi o tym. Za­wsze mo­żesz mi się wy­pła­kać. Ale na­praw­dę nie po­wi­nie­neś mnie tak ci­ągle po­cie­szać. Masz do­pie­ro czte­ry lata!

Po tam­tej nocy za­czął uda­wać, że nie sły­szy pła­czu mamy i za­bra­niał so­bie pó­jść do niej. Nie dla­te­go, że nie chciał, ale po­nie­waż wie­dział, że jego smu­tek tyl­ko po­gor­szy na­strój mamy.

Wszyst­ko to mia­ło miej­sce osiem lat temu, a jed­nak wy­star­czy­ło jed­no po­ci­ągni­ęcie no­sem, aby Chess cof­nął nogę ze stop­nia przed sobą. „Ju­tro o wszyst­ko ją za­py­tam”, po­sta­no­wił. „Kie­dy nie będzie pła­kać. Z sa­me­go rana, gdy wsta­nę przed Emmą i Fin­nem”.

No i za­spał. A te­raz mama wy­je­żdża­ła i wie­dział, że li­czy na nie­go, że ma ogrom­ną na­dzie­ję, że uda mu się uspo­ko­ić Emmę i Fin­na w kwe­stii po­zo­sta­nia z nie­zna­ną im pa­nią.

– To ta pani, któ­rą Finn za­wsze na­zy­wał Per­fu­mo­wa­ną Pa­nią –po­wie­dzia­ła mama z nut­ką de­spe­ra­cji w gło­sie. – Pa­mi­ęta­cie? Mó­wił, że pani Mo­ra­les ład­nie pach­nie.

– Ano tak – przy­znał Chess, choć wca­le tego nie pa­mi­ętał.

Na twa­rzach Fin­na i Emmy ma­lo­wa­ła się kon­ster­na­cja.

– Czy­li w na­szym domu będzie te­raz pach­nieć per­fu­ma­mi? – za­py­tał z po­wąt­pie­wa­niem Finn.

– Nie, we tro­je prze­nie­sie­cie się do jej domu – wy­ja­śni­ła mama. Coś ta­kie­go nie mia­ło do tej pory miej­sca. – Wie­cie, ona ta­kże ma cór­kę i by­ło­by nie fair, gdy­by mu­sia­ły się tu prze­pro­wa­dzić, sko­ro to one wy­świad­cza­ją nam przy­słu­gę.

„Czy­li mu­si­my przy­zwy­cza­ić się ta­kże do ja­kie­goś ob­ce­go dziec­ka?”, miał ocho­tę jęk­nąć Chess. Dla Emmy i Fin­na to ża­den pro­blem. Finn po­tra­fił się do­ga­dać do­słow­nie z ka­żdym, a Emma mia­ła w no­sie, czy ktoś ją lubi, czy nie. Ale prze­by­wa­nie w to­wa­rzy­stwie nie­zna­nych mu osób spra­wia­ło, że Chess za­wsze od­czu­wał przy­mus wzo­ro­we­go spra­wo­wa­nia.

– Pani Mo­ra­les od­bie­rze was ze szko­ły – do­da­ła mama. – Wie­cie co to ozna­cza, praw­da?

– Że będzie­my mu­sie­li no­sić te same ciu­chy i nie będzie­my myć zębów? – za­py­tał Finn z bły­skiem w oku. – Bo po szko­le po­je­dzie­my do jej domu, a nie na­sze­go, i po­zo­sta­nie­my tam aż do two­je­go po­wro­tu?

„Finn da so­bie radę”, po­my­ślał zdu­mio­ny Chess. „Za­cho­wu­je się tak, jak­by to była przy­go­da”.

Oczy­wi­ście Finn nie sły­szał, jak mama w piw­ni­cy mówi: „Wła­śnie cze­goś ta­kie­go się oba­wia­łam”.

– Nie, nie będzie­cie cho­dzić w tych sa­mych ubra­niach i mieć brud­nych zębów – oświad­czy­ła dziar­sko mama. – Ka­żde­mu z was spa­ku­ję wa­liz­kę i prze­ka­żę je Su­san­nie.