Odkupienie win - Mania Agata - ebook + audiobook + książka

Odkupienie win ebook i audiobook

Mania Agata

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Seksowna pani szpieg pragnie władzy i potęgi. Żeby osiągnąć swój cel, nie waha się wziąć udziału w najbardziej niebezpiecznych misjach. Niestety życie chce ją wystawić na najcięższą próbę - walkę z nieuleczalną chorobą. Pomimo swojego stanu zdrowia podejmuje się zadania zinfiltrowania największych wrogów grupy, do której przynależy.

Poznaje niebotycznie pociągającego wroga, z którym wdaje się w miłosną grę.

Czy uda jej się odkryć w sobie dobro i odkupić winy? Stojąc twarzą w twarz z mężczyzną swoich marzeń, przykładając mu broń do serca, zrozumie, że w życiu są wartości ważniejsze od władzy. Przyjdzie jej jednak za to słono zapłacić.

Odkupienie win to historia o miłości i odwiecznej walce dobra ze złem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 28 min

Lektor: Donata Cieślik
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
madlenna1

Nie polecam

Nie wiem kto redagował opis tej książki , Ale "niebotycznie pociągający" jest źle użytym synonimem...
Magdalena2011

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie 🥰💯🔥
00
za_czy_ta_na

Dobrze spędzony czas

„Odkupienie win” @agatamania.autorka to książka, która bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Zupełnie nie spodziewałam się tego, co mi autorka zaserwowała. 🙃 Kocham takie niespodzianki. Fleur od najmłodszych lat szkolona była do roli posłusznego i skutecznego szpiega. Od swoich „ojców” otrzymuje kolejne zadanie do wykonywania. Tym razem celem okazuje się Łowca, Dominic, który wraz ze swoją grupą prowadzi poszukiwania pewnego cennego artefaktu. Zadaniem Fleur jest zbliżyć się do Dominica, zdobyć jego zaufanie i unicestwić. Nie spodziewa się jednak, że sprawy mogą skomplikować się aż tak bardzo, gdy w grę wejdą uczucia. Czy dziewczyna będzie do końca lojalna wobec ludzi, którzy ją wychowali? A może miłość okaże się silniejsza? Powieść Agaty to totalny miszmasz gatunkowy. Jest tu trochę sensacji, elementy thrillera, szczypta romansu, sporo przygodówki, oraz nieco fantastyki i erotyki. Już widzę wasze miny.😅 Zastanawiacie się pewnie czy z tego wszystkiego da się w ogóle stworzyć coś dobr...
00

Popularność




Agata Mania

Odkupienie win

Warszawa 2022

WYDAWNICTWO DLACZEMU

ul. Lekka 3 lok. U4, 01-910 Warszawa

dlaczemu.pl

Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala

Redaktor prowadzący: Marta Burzyńska

Redakcja: Monika Łojewska-Ciępka

Korekta: Anna Nowicka-Bala (tyleslow.pl)

Projekt okładki: Agnieszka Zawadka

Skład: Monika Łojewska-Ciępka

Wydanie I

ISBN: 978-83-67357-36-4

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

WARSZAWA 2022

Zapraszamy księgarnie i biblioteki

do składania zamówień hurtowych

z atrakcyjnymi rabatami.

Dodatkowe informacje dostępne pod adresem

[email protected].

Prolog

Światem rządzą moce, o których ludzie nie mają pojęcia. Dwie odwiecznie spierające się siły zła i dobra, uosobione w ludziach o silnej woli. W tych, którzy urodzili się pośród panujących lub których zwerbowano do toczenia ukrytej, nieustannej walki.

Nocami cywile spali spokojnie, gdy oni – łowcy i agenci – podbijali międzynarodowe rynki walut i broni, by krok po kroku zdobywać władzę nad światem. Rządzący sądzili, że panują nad sytuacją, gdy prawdziwe burze trwały gdzie indziej – tam, gdzie skarby, technologia i prawdziwa walka o lepsze jutro. Fleur Mound jako mała dziewczynka naczytała się bajek o potędze silnej woli i dobrego serca. Myśląc o przesłodzonych historiach, które wówczas poznała, kiwała głową z politowaniem – jako dorosła kobieta stała po drugiej stronie barykady.

– Pamiętaj, dziecko – mówił jej człowiek, który ocalił ją przed śmiercią i który był dla niej niemal jak ojciec. – Dobroć jest słabością. Tylko władza absolutna i bezwzględna zapewni ci potęgę i szacunek.

A ona nie pragnęła niczego innego, jak w końcu być szanowaną i dzierżyć w swoich dłoniach największe tajemnice świata.

Była zepsuta. Zepsuto ją do szpiku kości i była tym absolutnie oczarowana. Wyrwana ze świata, w którym była jedynie chuderlawym, dziecięcym pośmiewiskiem, jako w pełni dojrzała kobieta szczyciła się tym, że ludzie bali się spojrzeć jej w oczy.

– Pamiętam – potwierdzała. – Zrobię wszystko, by cię zadowolić.

– Wiem o tym, skarbie – mówił, cicho parskając. – Już niebawem otrzymasz specjalne zlecenie – zaśmiał się gardłowo. – Udowodnisz swoją potęgę, obiecuję – mówiąc to, skinął głową.

Uniosła zadziornie kącik ust. To, co słyszała, było niczym miód na jej serce. Ton ojca zapowiadał misję o wielkiej wadze, a właśnie w takich – jako agentka organizacji Schein – sprawdzała się najlepiej.

Na świecie bowiem istnieli ludzie, którzy spierali się o to, jak ten świat powinien wyglądać. Walczyli o władzę i terytoria i nikt, absolutnie nikt nie wiedział o ich działalności. Czy byli mafią? Nie... Byli koszmarem. Jedną z dwóch międzynarodowych agencji szkolących tajnych agentów do podboju globu. Członkowie Le Géant pragnęli dobra w czystej postaci. Schein – to była potęga zła, do której należała Fleur i której symbole dumnie nosiła na swoim ciele.

– Zadzwoń, gdy tylko będziesz znał szczegóły – wychrypiała, odwróciła się na pięcie i odeszła, prawie pewna tego, że nadchodzi jej wielki dzień.

Obcasy jej kozaków rytmicznie stukały o chodnik weneckich uliczek. Do ucha włożyła bezprzewodową słuchawkę. Dwóch Rosjan z bractw krwi właśnie dobijało targu na działo atomowe. Zadziorny uśmieszek wykwitł na jej twarzy. Któż mógłby się spodziewać, że zwyczajna, szaro-bura redaktorka „Corriere della Sera” jest również poszukiwaną za liczne kradzieże i zabójstwa przestępczynią? Nikt – i na tym właśnie polegał sekret pracy ludzi z Schein. Byli nieuchwytni, a w rękach dzierżyli takie skarby świata, o których uczeni mogli tylko pomarzyć.

– Głupcy – skomentowała gorzko. Za kilka minut broń miała stać się własnością Schein. Rosjanie spokojnie dobijający targu nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, że nadchodziła burza. Tornado, którego uosobienie stanowiła Fleur.

Była tak pewna siebie i nieokiełznana, że nie spodziewała się, by cokolwiek mogło ją zniewolić. Nie wzięła jednak pod uwagę, że może wpaść w pułapkę, która kryje się w jej sercu. Maszerując prosto do bezwzględnych braci związanych cyrografem krwi, nie przypuszczała, że jej doskonała maska niebawem opadnie.

Świat jednak kryje w sobie wiele niespodzianek, a dostępu do niektórych nie mają nawet najpotężniejsi. Ona również.

1

Wenecja, Włochy

– Hej! – Wysoki blondyn przemierzał kolejne ścieżki w akompaniamencie własnego krzyku. Od ponad pięciu minut usilnie próbował zatrzymać naprawdę ładną, jasnowłosą dziewczynę, która zdawała się nie słyszeć jego nawoływań. Wybiegł za nią z klasy, gdy tylko skończyła się lekcja matematyki.

– Hej! – ponowił próbę donośniejszym tonem.

Dziewczyna nie zatrzymała się. Red jęknął pod nosem. Naprawdę potrzebował z nią porozmawiać. Wszyscy wiedzieli, że była najlepszą uczennicą w historii Akademii Weneckiej. Odpowiadała na każde pytanie stawiane przez nauczycieli, a on potrzebował właśnie kogoś takiego.

– Proszę cię! Zatrzymaj się w końcu! – wysapał, kładąc dłoń na jej ramieniu.

Wzdrygnęła się zestresowana. Ostrożnie zerknęła na swój bark i natychmiast zaczęła analizować sytuację. Postanowiła nie atakować. Jak się okazało – słusznie. Zirytowana, odwróciła się w stronę Reda z naprawdę zblazowanym wyrazem twarzy. Wyciągnęła z uszu bezprzewodowe słuchawki i wrzuciła je do skórzanej torebki.

– Przepraszam – powiedziała formalnym tonem i ruszyła przed siebie. – Znamy się? – Jej głos brzmiał całkowicie obojętnie. Do piersi przyciskała sporych rozmiarów książkę.

Red poszedł za nią – dokładnie tak, jak się spodziewała.

– Tak – wydukał zdziwiony. – Chodzimy razem na większość przedmiotów. Na historii siedzisz ze mną w ławce – mruknął nieśmiało. Wepchnął dłonie do kieszeni jeansów. Czerwona koszula delikatnie uniosła się nad czarnym paskiem. Spoglądał z zaciekawieniem na dziewczynę.

– Być może – skwitowała. – Zazwyczaj skupiam się na temacie lekcji, nie na tym, kto siedzi obok mnie – odparła ozięble. – Zakładam jednak, że ty postępujesz zupełnie odwrotnie – parsknęła nieprzyjemnie. – Czego ode mnie potrzebujesz? – spytała.

Chłód wprost od niej bił. Red nie sądził, że będzie musiał aż tak się wysilać, by porozmawiać z tą dziewczyną. Gniew zmarszczył mu czoło Przypomniał sobie jednak, że naprawdę potrzebuje jej pomocy i nie może zrezygnować. Nawet jeśli miałaby go zabić samym spojrzeniem.

– Profesor Tapo zasugerował mi, że powinienem poszukać pomocy – przyznał nieśmiało.

– Matematyka sprawia ci aż takie trudności? – Spytała z nutką kpiny w głosie.

– Zasadniczo nie – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Ale mam spore zaległości w materiale – westchnął. – Chciałem cię prosić o wytłumaczenie kilku pojęć. Szkolne plotki donoszą, że jesteś najlepszą uczennicą w historii tej instytucji – zaśmiał się nerwowo.

– Słuchaj, Rockwell... – westchnęła i przymknęła powieki. – Taki komplement mi schlebia, ale... nie przywykłam do pomagania leniwym osobom – burknęła nieprzyjemnie i przyśpieszyła kroku. Naprawdę chciała się go pozbyć. Miała za dużo na głowie, by jeszcze udzielać korepetycji chłopakowi, który słynął ze spania na lekcjach.

– Hejże! – zaprotestował i podbiegł do niej. – Nie jestem leniwy... Co mam zrobić, żebyś mi pomogła? – jęknął.

Przemierzali kolejne weneckie uliczki. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Tego jednego dnia kończyli zajęcia naprawdę późno. Josephine Castel była naprawdę zmęczona i nie miała ochoty na zbędne dyskusje.

– Nie poddasz się, prawda? – spytała zirytowana.

– Nie mam tego w zwyczaju – zażartował.

Potarł dłonią kark. Stresował się. Widać było na pierwszy rzut oka, że jest zdenerwowany. Jose westchnęła.

– W porządku – jęknęła po chwili namysłu. – Zawrzemy umowę – stwierdziła sprytnie.

Była pewna, że chłopak podda się bez walki a ona spokojnie wróci do rezydencji Castelów i odda się nauce. Na jej marmurkowym biurku czekał pokaźny stos książek do przeczytania.

– Jaką umowę? – spytał zdezorientowany.

Josephine zdjęła z ramion swój niewielki plecak i ustawiła go na ziemi. Red przyglądał się jej ruchom. Chwilę później wyprostowała się i podała mu coś, co wyglądało na gazetę.

– Co to jest? – Naprawdę nie wiedział, o co może chodzić, a ona uśmiechała się od ucha do ucha. Po jej bladej, zaróżowionej twarzy przebiegł cień satysfakcji, który nie umknął jego uwadze.

– Krzyżówka. – Wzruszyła ramionami. – Nie mogę jej rozwiązać od tygodni – przyznała. – Jeśli ci się uda, pomogę ci z matematyką.

Chłopak wzruszył ramionami. Wziął w rękę plik kartek zapisanych zagadkami i przyjrzał im się uważnie. Uśmiechnął się pod nosem.

– Czekaj! – Zatrzymał dziewczynę głosem.

– Co się stało, Red? – spytała zaczepnie. – Poddajesz się? – dodała piskliwym, niemal ociekającym pogardą tonem.

Mrugnął do niej rozbawiony i zaśmiał się, kiedy skrzywiła usta w grymasie. Wiedział, że nie mogła być aż tak okropnym człowiekiem, na jakiego się kreowała, dlatego próbował zwalczać jej chłód ciepłem.

– Nie poddaję się – zaznaczył dobitnie. – Ale potrzebuję długopisu. – Wzruszył ramionami.

Jose westchnęła przeciągle i podeszła do ławki, przy której zatrzymał się chłopak. Z plecaka wydobyła pióro z czarnym tuszem i podała je Redowi.

– Mam tylko to – skwitowała. – Zazwyczaj nie piszę długopisami, przywykłam do piór – wyjaśniła.

– Chyba sobie poradzę – mruknął.

Założyła plecak i ruszyła przed siebie. Red w zamyśleniu wpatrywał się w puste kratki krzyżówki i podążał za nią. Nie zwracał uwagi na ludzi, prawie na nich wpadał. Po prostu myślał o kolejnej zagadce, którą miał do rozwiązania. Łamigłówki wprost uwielbiał. Srebrny naszyjnik, który dostał od matki po rozwiązaniu jednej z drewnianych układanek, błyszczał na jego szyi w zalewających Wenecję promieniach słońca.

– Skończyłem – powiedział po kilku minutach.

Jose stanęła jak wryta. Odwróciła się przez ramię, a na jej twarzy malowało się zdumienie. Nie dopuszczała do siebie nawet cienia możliwości, że chłopak rozwiąże krzyżówkę. Nie sądziła, że będzie miał bogatsze słownictwo od niej. Nie wydawał się szczególnie inteligentny.

– Słucham? – zapytała z kpiną. Wyjęła z jego dłoni gazetę i ruszyła przed siebie.

Śledziła wzrokiem każdą odpowiedź, jakiej udzielił. Zszokowana, ponownie odwróciła się w jego stronę. Zerkał na nią pytająco. Próbował odgadnąć jej reakcję, choć nie było to najprostsze.

– Nie mogę w to uwierzyć – jęknęła odrobinę przyjemniejszym tonem. – Wszystkie odpowiedzi pasują... – wymruczała pod nosem. – W takim razie nie mam innego wyboru – westchnęła. – Pomogę ci.

– Nie chcę cię do niczego zmuszać – powiedział poważnym tonem.

Umowę z dziewczyną traktował jedynie jako zabawę. Zakładał, że nie będzie chciała mu pomóc, dlatego nie zamierzał na nią naciskać. Jeśli nie miała ochoty na spędzanie z nim czasu, to nie mógł jej do tego zmusić. Przynajmniej tak właśnie uważał.

– Umówiliśmy się – odparła poważnie. – Dotrzymuję obietnic bez względu na własne pobudki – dodała spokojnie. – Prowadź do siebie, mistrzu zagadek – zaśmiała się.

Pierwszym, na co zwróciła uwagę Jose, kiedy przekroczyła próg mieszkania Reda, był stos podręczników, nadal zapakowanych w folię. Wywróciła oczami z pogardą. Nigdy nie rozumiała ludzi, którzy nie szanowali możliwości nauki. Wolała chłonąć wiedzę i wykorzystywać ją wszędzie, gdzie miała do tego okazję. Zamyślona zerknęła na pierścionek, który nosiła na serdecznym palcu. Różowy diament mienił się delikatnie. Westchnęła.

– Witam w moich skromnych progach – zażartował Red, gestem zapraszając do środka.

Skinęła głową i weszła za nim w głąb mieszkania. Zatrzymała się przy stole, na którym leżały różnego rodzaju układanki: puzzle wielowymiarowe, rekwizyty, których magicy używają do swoich sztuczek i kilka papierowych figurek.

– Jesteś prawdziwym dziwakiem, Red – stwierdziła, biorąc do ręki jednego ze sztucznych łabędzi.

– Daj spokój... – jęknął.

Nigdy nie sądził, że ludzie mogą być aż tak bezpośredni. Jose nie wyglądała na kobietę, która owijałaby w bawełnę – i sam nie wiedział czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie.

– Wybacz – westchnęła. – Po prostu nie spotykam na co dzień fanów zagadek.

– W porządku – odparł. – Teraz pomożesz mi z matematyką? – zapytał nieśmiało.

Wdrapał się na oparcie kanapy. Z najwyższej półki ściągnął gruby, zakurzony podręcznik, który z pewnością miał swoje lata. Jose pomyślała, że chłopak musiał odziedziczyć po kimś swoją biblioteczkę. Wszystko poza podręcznikami, które otrzymali za darmo na początku roku szkolnego, pachniało starością.

– Teraz pomogę ci z matematyką – przytaknęła. – Tylko zrób proszę porządek na stole – jęknęła. – Praca w bałaganie nie ma sensu.

Chłopak skinął głową. Bałagan zdecydowanie mu nie przeszkadzał, ale jeśli chciał zrobić cokolwiek, musiał grać według zasad swojej nowej koleżanki. Pozbierał układanki, pudełka, kartony i wszystko, co długimi tygodniami zalegało na drewnianym stole. Pusta przestrzeń faktycznie bardziej zachęcała go do nauki.

– Chcesz herbaty? – zapytał, kiedy usiadła przy stole, przeglądając książkę.

– Poproszę, jeśli to nie problem – odpowiedziała uprzejmie.

Pożółkłe kartki potwierdzały jej hipotezę. Red był właścicielem książek, które nauczyły już całe pokolenia. Przypominały księgi, z których chłonęła rodzinne, pradawne sekrety. Kiedy chłopak był w kuchni, Jose rozejrzała się po pokoju.

Stare, podniszczone wazy, kilka naszyjników, które przyciągnęły jej uwagę. Kowbojski kapelusz, złote i srebrne figurki pochodzące z różnych części świata. Wszystko to kreowało w jej głowie tylko jeden obraz. Red zdawał się jednak całkowicie nieświadomy tego, o czym wiedziała ona.

– Malinowa – westchnął. – Wybacz, nie miałem innej.

Zerknęła na niego odruchowo. Dwa krystalicznie białe, porcelanowe kubki stanęły na blacie. Gorący napój parował i rozsiewał wokół przepiękny owocowy zapach. Uśmiechnęła się.

– Nic nie szkodzi – odpowiedziała przyjaźnie. – Uwielbiam malinową herbatę – przyznała, przyciągając kubek bliżej siebie.

– Wspaniale – zaśmiał się. Zajął wolne miejsce tuż obok niej. – Zaczynamy? – zapytał, zerkając na podręcznik.

– Jak najbardziej – potwierdziła ochoczo. Otworzyła książkę na odpowiedniej stronie. Doskonale pamiętała, jakie tematy przerabiali na ostatnich lekcjach. – Mam jeszcze tylko jedno pytanie.

Ciekawość wzięła nad nią górę. Rozejrzała się ponownie po charakterystycznie urządzonym pokoju. Chłopak zerknął na nią pytająco. Czuła na sobie jego wzrok.

– Nie chcę być wścibska, ale...

– Możesz śmiało pytać – przerwał jej. – Nie mam za złe ludziom, którzy szukają odpowiedzi – zaśmiał się, nerwowo drapiąc się po karku. – Sam bardzo lubię to robić.

Uniosła powoli prawy kącik ust. Różowa, pastelowa pomadka podkreślała ich kształt. Zrzuciła włosy z ramion i spojrzała na blondyna.

– Interesuje mnie wystrój twojego pokoju – powiedziała zgodnie z prawdą. – A konkretnie te wszystkie zabytkowe rzeczy – dodała. – Sam je znalazłeś?

Pierścionek znów błysnął. Promienie słońca wpadały do pomieszczenia i odbijały się od niego. Pytanie, które zadała, było podchwytliwe, ale Red nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Nie – zaprzeczył od razu.

Odetchnęła. Z drugiej strony była jednak delikatnie rozczarowana. Często potrzebowała wsparcia w swoich tajnych działaniach. Tym razem musiała jednak obejść się smakiem.

– Moi rodzice często zwozili takie starocie do domu – wytłumaczył. Wlepiał wzrok w kolekcję glinianych talerzy, która zdobiła parapet. – Mieli fioła na punkcie tajemnic, zagadek, nowoczesnych technologii i archeologii – dodał. – Jak widać, odziedziczyłem po nich to dziwactwo – zaśmiał się niepewnie.

– Jak widać – dodała roześmiana. – A teraz przejdźmy do meritum naszego spotkania – zachichotała. – Trygonometria sama się nie nauczy.

Chłopak jęknął. Mimo jego braku chęci, cierpliwie tłumaczyła mu poszczególne zagadnienia. Trygonometria nie była przyjemnym tematem. Sama go nie lubiła, ale przynajmniej rozumiała, więc mogła chociaż spróbować pomóc biednemu Redowi.

– W porządku – westchnęła. – Spróbuj rozwiązać to zadanie. – Wskazała palcem na ćwiczenie numer cztery.

Red skinął głową. Przyciągnął do siebie pustą kartkę i ołówek. Ślamazarnie próbował poradzić sobie z rozwiązaniem przykładu. Tymczasem Jose wstała od stołu i z kubkiem herbaty wędrowała po jego salonie. Przyglądała się wszystkiemu, co ustawił na półkach, komodach i regałach. Szczególną uwagę zwróciła na bardzo zniszczony zeszyt, którego okładkę zdobił specyficzny wzór. Odstawiła kubek i sięgnęła po niego. Był zamknięty zatrzaskiem. Nie interesowała jej zawartość – próbowała przypomnieć sobie, skąd znała to zdobienie skórzanej okładki.

– Josephine – jęknął Red. – Odłóż to, proszę – dodał błagalnym tonem. Podszedł do niej i zabrał z jej rąk plik kartek.

Zmarszczyła brwi. Zauważył jej niezadowolenie i westchnął:

– To jedna z niewielu pamiątek po moich rodzicach. Nie chcę, żeby się zniszczyła – wytłumaczył.

– Jasne – mruknęła.

– Tak czy siak... nie da się tego otworzyć.

W pierwszej chwili myślała, że Red się wygłupia. Jednak kiedy nacisnęła niepewnie palcem na zatrzask, nic się nie wydarzyło. Nic, poza falą prądu, który przebiegł po jej ręce. Zszokowana rozchyliła usta. Nie pomyliła się. Tym razem nie mogła się mylić. Po jej palcach przeszedł znajomy prąd. Takich zabezpieczeń używali tylko ludzie, o których niewielu wiedziało.

– Coś się stało? – spytał zdezorientowany Red. – Patrzysz jak na ducha...

– Ja... – zająknęła się.

Mimowolnie zerknęła w stronę naszyjników, które wisiały na wieszakach wmontowanych w popękaną ścianę weneckiej kamienicy. Zaraz potem jej wzrok padł na wazy, od których aż roiło się w mieszkaniu, a chwilę później jej uwagę przykuły stosy łamigłówek i setki zapisków z różnymi wzorami chemicznymi. Wszystko układało się w logiczną całość. Kiedy miała już wymyślić głupią wymówkę na swoje irracjonalne zachowanie, spojrzała na szyję Reda i zamarła. W słonecznym świetle dostrzegła błysk zielonego kryształu naszyjnika, który nosił chłopak. Jeszcze jaśniej błyszczał w nim symbol zwiędłej róży, który doskonale znała. Z niedowierzaniem cofnęła się o krok.

– Jose? – Chłopak nie rozumiał, co się dzieje. Znów podrapał się nerwowo po karku. – Wszystko dobrze? Coś cię boli? Potrzebujesz pomocy? – zarzucał ją kolejnymi pytaniami.

Dreszcz przeszył ciało dziewczyny. Z kilometra potrafiła wyczuć nadchodzące kłopoty. Dziwiła się, że już teraz jej nowy znajomy miał odkryć coś, czego inni ludzie wiedzieć nie powinni. Nabrała więcej powietrza w płuca i posłała chłopakowi ostrzegawcze spojrzenie.

– Rób, co mówię, i o nic nie pytaj – warknęła nieprzyjemnie.

Zamrugał powiekami ze zdziwienia. Nie miał pojęcia, co się stało. Zachowywała się jak wariatka, ale jej śmiertelna powaga wskazywała na to, że nie powinien się kłócić. Nie miał zamiaru. Przynajmniej nie kiedy przebywał z nią sam i nie był do końca przekonany o jej zdrowiu psychicznym.

– W porządku – wydukał niepewnie.

– Masz jeszcze gdzieś takie naszyjniki? – spytała, spoglądając znacząco na ścianę. – Pierścionki, bransoletki, kolczyki, długopisy, zapiski ojca? Może jakąś broń? – wymieniała.

– Nie – zaprzeczył. – To wszystko, co dostałem ze spadku po rodzicach, Jose – wyjaśnił zdezorientowany. – Powiedz mi, o co chodzi?

– Nie teraz!

Jęknął niezadowolony, kiedy jednym ruchem ręki zerwała wszystkie łańcuszki z wieszaków i wpakowała je w skórzaną torbę, którą nosił na szkolne zajęcia. Rozejrzała się nerwowo po pokoju. Do bagażu dorzuciła kilka papirusów i tajemniczy zeszyt.

– Czyś ty zwariowała?! – krzyknął. Nie potrafił powstrzymać emocji. Był pewien, że pogniotła wszystko, co zostawili mu rodzice.

– Zamknij się, Red! – warknęła. – Wszystko ci wyjaśnię, tylko... – Nie zdążyła dokończyć. Zaklęła w duchu, kiedy usłyszała dźwięk tłuczonego szkła.

– Na ziemię! – krzyknęła.

Chłopak posłusznie wgramolił się pod olbrzymi stół i nakrył głowę rękoma. Nie miał pojęcia, co się działo, czuł się całkowicie otumaniony. Z chorobliwym zaciekawieniem przyglądał się zdarzeniom i nie mógł uwierzyć w to, co widział. Był pewien, że śni. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby być inaczej.

– Zaczynamy zabawę! – krzyknął wysoki mężczyzna w garniturze, dosłownie wpadając do mieszkania Reda przez okno.

Chłopak nabrał powietrza w płuca. Niebieskie światło rozbłysło z niewielkiego długopisu, który nieznajomy trzymał w dłoni. Poświata sprawiła, że ściana naprzeciw Reda zaczęła pękać. Chłopak zamrugał z niedowierzaniem.

– To nie może być prawdziwe – szeptał do siebie.

Rękami nakrywał głowę. Jose stała naprzeciw napastnika z zawziętą miną. Zaciskała dłonie w pięści i choć była drobną kobietą, wzbudzała strach swoją pewnością siebie. Chęć walki miała wymalowaną na twarzy.

– Czego tu szukasz? – warknęła przez zęby.

– Źródła donoszą, że sporo w tym mieszkaniu cennej wiedzy – sarknął mężczyzna. – Szkoda tylko... – rozejrzał się ironicznie – że nie widzę tu żadnych łowców – dokończył z kpiną w głosie.

Red nie miał pojęcia, co robić. O jakich łowców chodziło? Kim był ten mężczyzna i o jakiej wiedzy mówił? Tymczasem jego wzrok padł na torbę wypełnioną przez Josephine i coś błysnęło w jego oczach. Właśnie o to musiało mu chodzić.

– W takim razie polecam wizytę u okulisty – krzyknęła Jose, dookoła której wzniosła się różowa poświata. Pierścień, który nosiła na serdecznym palcu, zabłysnął najjaśniejszym światłem, jakie Red kiedykolwiek widział. Przełknął ślinę. – Lepiej mnie nie drażnij.

Red zamknął oczy. Nie mógł patrzeć w blask, który roztaczał się w jego mieszkaniu. Serce biło mu jak oszalałe, a gdy znów uchylił powieki, oddech zamarł mu w gardle. Na jego oczach w dłoniach Josephine zmaterializował się miecz o różowym zabarwieniu. Czy to w ogóle było możliwe? Nauka zna materializację?

– Co tu się, do cholery, dzieje?... – wyjęczał.

– Poddaj się! – krzyknął ponownie mężczyzna.

Josephine w ostatniej chwili odbiła światło lasera rękojeścią swojego miecza. Red zacisnął powieki, a kiedy je otworzył, zobaczył jedynie dziurę wypaloną w ścianie.

– Po moim trupie – odpowiedziała zadziornie dziewczyna.

Nim ktokolwiek zdążył zaprotestować, Josephine przystąpiła do zażartej walki. Biła się jak lwica i cóż – była naprawdę imponująco silna jak na drobną nastolatkę.

– Nie! – krzyknął Red, kiedy postawny mężczyzna przyciągnął do siebie Jose. Wykręcał jej rękę w nienaturalny sposób.

– Nie próbuj mnie bronić, Red! – warknęła i z całej siły nadepnęła na stopę oprawcy. Zaraz potem wymierzyła mu celny cios w żebra, którym zyskała kilka dodatkowych sekund. W biegu chwyciła torbę wyładowaną pamiątkami i rzuciła ją w jego stronę. Chłopak sprawnie przejął pakunek.

– Uciekaj stąd, Red! Znajdź Dominica Vito! – krzyknęła.

– Przecież cię tu nie zostawię! – zaoponował.

Kula z pistoletu przeciwnika trzasnęła w ścianę tuż za głową Reda, który wrzasnął zaskoczony. Ledwo uszedł z życiem.

– Nie jestem małą dziewczynką, Red! – krzyknęła Jose, podcinając nogi przeciwnikowi. – Poradzę sobie sama!

Mężczyzna pozbierał się równie szybko, jak upadł na ziemię. W niewielkim pomieszczeniu ogień i lód starły się w naprawdę brutalnej walce, a walczący przypominali Redowi postacie z kreskówek. Jęknął przerażony, gdy kolejny strzał wypalił dziurę w ścianie tuż za jego plecami.

– Uciekaj, Red! – Jose ponowiła nakaz. – Natychmiast!

Chłopak skinął głową i jak burza wypadł na starą klatkę schodową. Musiał się śpieszyć. Wiedział, że szukali właśnie jego, a właściwie rzeczy, które miał przy sobie. Znalezienie Dominica Vito stało się jego celem. Zaraz po tym, by przeżyć i nie wpakować się w kłopoty.

2

Wenecja, Włochy

– Jak, do cholery, mam znaleźć jednego, konkretnego faceta w tak wielkim mieście? – chrypiał Red. Biegł już dobrych kilkanaście minut. Nikt nie ruszył za nim w pościg, ale domyślał się, że to jedynie kwestia czasu. Rozglądał się nerwowo na boki. Uciekał bocznymi uliczkami, gdy tylko ktoś spojrzał na niego w podejrzany sposób. Nawet stary lodziarz wydał mu się wrogiem.

Wpadł w jeden z zaułków między weneckimi kamienicami. Oparł się plecami o chłodny mur, który od góry porastał bluszczem. Musiał odpocząć. Kropelki potu spływały po jego czole. Ciężko oddychał. Z całej siły przyciskał do siebie torbę, której nie miał zamiaru oddać.

– Co się tutaj dzieje...? – jęknął spanikowany. Odwrócił głowę w stronę wyjścia z zaułka. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Musiał jak najszybciej dotrzeć do człowieka, którego wskazała mu Josephine. Prawdopodobnie był jedyną osobą, która mogła mu pomóc i wyjaśnić cokolwiek. Z trudem podniósł się z ziemi, otrzepał brudne od piasku spodnie i zarzucił torbę na ramię. Wstrzymując oddech, wyszedł na ulicę. O tej porze roku w Wenecji były tłumy turystów. Musiał uważać. Śledził wzrokiem każdego przechodnia. Nikt nie wydał mu się szczególnie niebezpieczny, więc wmieszał się w tłum.

– Nie będę przecież wypytywał obcych ludzi o jakiegoś faceta – mruczał sam do siebie. Nie był zadowolony ze swojego położenia. Jego mieszkanie było doszczętnie zniszczone. Był pewien, że została tam ruina. Miał jedynie nadzieję, że Jose naprawdę poradziła sobie sama i nie umierała wycieńczona w kamienicy.

– Sama kazała mi odejść – burknął. Przystanął na kilka sekund i rozejrzał się dookoła siebie. Weneckie kanały błyszczały w promieniach słońca, a roześmiani turyści w gondolach korzystali z upalnego lata. Dla Reda wakacje miały się zacząć dopiero po egzaminie z matematyki.

– Wszystko przez cholerną matematykę – mruknął z wyrzutem niczym niezadowolony mały chłopczyk. Pogrążony w myślach, przeczesywał wzrokiem okolice. Nagle uśmiechnął się od ucha do ucha – wpadł na naprawdę sensowny pomysł. Czerwona budka telefoniczna stała otworem po drugiej stronie ulicy. Przebiegł przez jezdnię, gestem przepraszając rozjuszonych kierowców. Na stoliku, tuż pod telefonem leżała książka adresowa – znalazł coś, co mogłoby mu znacznie pomóc. Odnalazł stronę z nazwiskami na V.

– Vito, Vito – mruczał, przesuwając powoli palcem po prawie brązowych kartkach. Nie chciał przegapić tego wyjątkowego nazwiska. Często nazywano tak chłopców, ale było to imię. W tym przypadku chodziło o nazwisko. Musiał go znaleźć, kimkolwiek był i czymkolwiek zajmował się ten człowiek.

– Mam! – zauważył podekscytowany.

Jego radość nie trwała jednak długo. Na zewnątrz rozległ się huk, który niemal pozbawił go słuchu. Kucnął przy ziemi, przykładając dłonie do uszu, i zakołysał się przerażony, kiedy szkło budki telefonicznej rozprysło się w drobny mak. Adrenalina znów zaczęła krążyć w jego żyłach. Wyrwał kartkę z adresem naprawdę nieporadnie, ale nie miał czasu na dokładność. Rzucił się do biegu – tylko to mu pozostało. Kolejny strumień energii wystrzelony z nieznanej mu broni przeleciał tuż obok jego głowy. Red myślał tylko o tym, że miał wielkie szczęście i trafił na ludzi, którzy mieli problem z celowaniem. Albo potrzebowali go żywego…

– Łamaga – Fleur skomentowała brak celności koleżanki.

Właśnie stała na dachu jednej z kamienic i obserwowała chłopaka, który mógł doprowadzić ją do celu. Przy okazji dostarczyła sobie rozrywki, oglądając, jak inni agenci Schein przeczesywali miasto i próbowali złapać młodego, nieświadomego chłopca. Parsknęła z politowaniem. Zabiłaby go przy pierwszym strzale.

Tymczasem on nie zaprzestawał ucieczki. Definitywnie nie spieszyło mu się do grobu. Ktoś za nim biegł, ktoś go wołał, ale jedyne, czego potrzebował, to odnaleźć Dominica Vito. Ten mężczyzna mógł zapewnić mu bezpieczeństwo. Przynajmniej taką nadzieję miał Red.

– Stój, chłopaku! – krzyknęła ciemnowłosa kobieta, której krągłe ciało opinał garnitur w kolorze pudrowego różu.

Nie miał zamiaru się zatrzymywać. Był zbyt blisko celu, by poddać się bez walki. Poza tym nie miał wielu ścieżek wyboru – albo zdoła uciec, albo najpewniej zginie. Wrzasnął, kiedy jeden z oprawców zeskoczył z malutkiego balkonu i znalazł się tuż przed nim.

– Kurwa! – Red zaklął siarczyście, ledwo łapiąc oddech.

Skręcił w wąski przesmyk między kamienicami. Jako drobny chłopak mieścił się wszędzie. Co innego postawni, umięśnieni mężczyźni. Nie było opcji, żeby mięśniak i pulchna kobieta ruszyli za nim. Nie tą ścieżką.

Red oparł się plecami o chłodną ścianę jednego z budynków, pomiędzy którymi się schował. Dyszał tak ciężko, że można było usłyszeć go z kilometra, ale potrzebował odpoczynku. Zerknął na zmiętą kartkę, która tkwiła w jego dłoni, i odczytał adres. Kojarzył go. Przy tej ulicy stał olbrzymi supermarket – jeden z niewielu na obrzeżach malowniczej Wenecji.

– Wyłaź! – wrzasnął ktoś.

Czerwone laserowe światło padło tuż obok stopy Reda. Jęknął wykończony i ruszył dalej. Nie miał zamiaru zginąć usmażony wiązką światła. Ledwo miał siły, by biec, ale nie mógł się zatrzymać. Nie miał gdzie. Wpadał na ludzi, którzy wykrzykiwali pod jego adresem obrzydliwe przekleństwa. Przepraszał w biegu. Widział już tabliczkę z nazwą poszukiwanej ulicy. Musiał jedynie znaleźć odpowiedni numer i łudzić się, że niejaki Vito będzie akurat w domu i znajdzie sposób, by ocalić jego i Jose.

Zadowolenie szybko jednak zweryfikował los. Tuż przed placem, na którym stał supermarket, Reda otoczyło czterech tajemniczych mężczyzn. Jeden potwierdził przez krótkofalówkę przełożonemu, że znaleźli chłopaka. Red zadrżał. Z całej siły ściskał torbę. Gdy próbował się wycofać, trafił plecami na kolejnego agenta, któremu zdołał uciec chwilę wcześniej. Odskoczył od niego jak oparzony.

– To koniec, chłopcze – powiedział jeden z łowców.

Ludzie z przerażeniem przypatrywali się scenie, która rozgrywała się na ich oczach. Nikt nie miał odwagi pomóc biednemu chłopakowi.

– Oddaj torbę i będziesz wolny – poinformował drugi.

Red rozpatrywał wszelkie „za” i „przeciw”. Na kilka sekund pojawiła się w jego głowie myśl, która mówiła, że potrzebuje jedynie spokoju. Obejdzie się bez tych wszystkich pamiątek i techniczno-chemicznych wskazówek, jeśli tylko będzie mógł bezpiecznie odejść.

Zmarszczył brwi. Przypatrzył się twarzom agresorów. Nie wyglądały przyjaźnie. Serce podpowiadało mu, że nie powinien im ufać. Z drugiej strony nie miał też drogi ucieczki. Odcięli wszystkie możliwe opcje. Jeśli spróbowałby się przedrzeć, rozstrzelaliby go jak kaczkę. Nie obchodzili ich świadkowie, a to oznaczało, że był w naprawdę paskudnych tarapatach.

– Słyszysz, chłopcze?

– Nie – zaprzeczył Red. – Jestem całkowicie głuchy i dlatego nie oddam torby. – W tej chwili od lęku ratowała go tylko kpina.

– A jak masz zamiar ją zatrzymać? – ironizował jeden z przestępców.

Zadał dobre pytanie. Red w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, co robić. Był pewien, że nie potrafi wywoływać mocy podobnych do tych, jakich używała Josephine.

– Myślę, że to nie będzie problemem.

Niski, zachrypnięty głos sprawił, że Red mimowolnie spojrzał za siebie. Zrobili to również agenci. Zdawało się, że nikt nie zwraca olbrzymiej uwagi na chłopaka. Mężczyzna w długim, czarnym płaszczu spokojnie wkroczył między napastników.

– Potrzymaj zakupy, chłopcze – powiedział całkowicie spokojnie, wręczając osłupiałemu Redowi papierową torbę, z której wystawały herbatniki i butelka wina.

Red miał wrażenie, że się przesłyszał. Był niemal pewny, że starszy od niego mężczyzna po prostu robił sobie głupie żarty. Albo po prostu był samobójcą i miał zamiar zginąć na miejscu. Chłopak zrozumiał wszystko dopiero, kiedy nieznajomy wyprostował się i w skupieniu ocenił sytuację panującą na placu.

– Niech wszyscy stąd odejdą! – krzyknął w stronę przypadkowych przechodniów, którzy kryli się za budynkami, ławkami i śmietnikami, całkowicie bladzi z przerażenia.

Nikt nie zaprotestował. Plac opustoszał w kilkanaście sekund. Red westchnął zdziwiony. Nieznajomy miłośnik płaszczy zaimponował mu swoją charyzmą. Biła od niego niemal ta sama pewność siebie, jaką wcześniej Red widział u Jose.

– Kim jesteś? – wycedził jeden z oprawców.

– Przypuszczalnie twoim największym zmartwieniem – odparł mężczyzna lekko aroganckim tonem. – Macie dwa wyjścia – westchnął. – Opuścić to miejsce albo zmierzyć się ze mną – wycedził przez zęby.

Nawet nie drgnął. Ciemne okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jego oczy. Płaszcz delikatnie powiewał. Spokojnie oczekiwał na odpowiedź, choć zdawał sobie sprawę z tego, że jego pytanie było retoryczne. Ci ludzie nigdy nie odchodzili tak po prostu.

– Kim ty niby jesteś? – warknął mężczyzna w zielonym garniturze.

Red pomyślał, że biorąc udział w takich walkach, musieli wyjątkowo często wymieniać ubrania. Chyba że nosili koszule ze stali i niewidzialne kamizelki kuloodporne.

– Przecież już odpowiadałem. – Mężczyzna w płaszczu z politowaniem pokręcił głową. – Widzę, że nie potraficie zrozumieć nawet prostych komunikatów. Wobec tego muszę dać wam lekcję.

Nim Red zdążył się zorientować, jego obrońca powalił na ziemię jednego z napastników. Perfekcyjnie wycelował w niego czymś, co wyglądało na zaklęcie. Red zabrał torbę i zakupy i skrył się za drewnianą ławką. Modlił się, by nikt w nią nie celował.

– Hej, pomóc ci jakoś?

Głos za plecami sprawił, że Red wzdrygnął się nerwowo i miał ochotę rzucić się do ucieczki. Odetchnął jednak z ulgą, kiedy zauważył za sobą znajomą postać. Jose uśmiechała się od ucha do ucha i spoglądała na niego z troską. Nie miał zielonego pojęcia, jakim cudem uniknęła śmierci, ale średnio obchodziło go to w tej chwili. Po prostu cieszył się, że żyła.

– Przydałoby się – jęknął.

– Nawet nie próbuj! – wrzasnęła Jose, kiedy dostrzegła fioletową falę energii lecącą prosto na nich. Płynnym ruchem wyjęła z kieszeni niewielką obręcz, która po naciśnięciu przycisku zamieniła się w stalową tarczę. Promień odbił się, trafił w plecy jednego z przeciwników i pchnął go jak szmacianą lalkę prosto na ścianę jednej z kamienic. Mężczyzna padł bezwładnie na chodnik.

– Czy on w ogóle żyje? – głośno zastanawiał się Red.

– Cóż... – Jose westchnęła rozbawiona. – Zdaję sobie sprawę, że to coś nowego dla ciebie. Schowaj się za tą kamienicą – wskazała mu najbliżej stojący budynek – i nic nie rób, poradzimy sobie z tym syfem. Na mój znak...

Skinął głową, a dziewczyna rzuciła się w wir walki, kiedy tylko zauważyli ją oprawcy. Skutecznie radziła sobie z wszelkimi ciosami, zupełnie jakby sztuki walki trenowała od urodzenia.

– Teraz, Red! – krzyknęła, osłaniając go swoim ciałem i tarczą, której mechanizmu Red naprawdę nie rozumiał. Ba, może nawet nie chciał zrozumieć, skąd ci ludzie posiadali tak potężną broń, a przede wszystkim – kto i kiedy ją wynalazł.

Biegiem ruszył w kierunku zaułka wskazanego przez jasnowłosą dziewczynę. Schował się za kamienną ścianą i z bijącym sercem śledził przebieg bitwy. Wszystko fruwało w powietrzu. Chodnik w kilku miejscach był już spękany, a tynk osypywał się z budynków, gdy tylko tajemniczy wojownicy używali swojej broni.

Jose walczyła zawzięcie ramię w ramię z mężczyzną w płaszczu, który najwyraźniej próbował ich bronić. Red musiał przyznać, że imponowała mu ta scena walki ze złem. Wciąż jednak czuł na swoim karku oddech strachu o własne życie, a jego rozum próbował uporać się z absurdem, jaki rozgrywał się na jego oczach. Niepojęta była dla niego siła drobniutkiej Jose, której nie posądziłby o zdolność skrzywdzenia muchy. Tymczasem ona na jego oczach właśnie powaliła dwóch potężnych facetów, którzy jęcząc z bólu usiłowali podnieść się z ziemi.

– Dwóch z czterech, załatwione – wymruczał Red.

– Zajmij się tamtym blondasem! – krzyknął do dziewczyny facet w płaszczu.

– Tak jest, kapitanie! – zaśmiała się Jose. Zasalutowała wesoło i w mgnieniu oka podbiegła do zdezorientowanego mężczyzny. Był już ogłuszony, więc zadanie było o wiele prostsze.

Jose wyjęła z kieszeni kamizelki paralizator i zaszła go od tyłu. Roześmiana patrzyła, jak upadał na ziemię całkowicie niegroźny, a jego mięśnie spinały się w konwulsjach.

– Nadal walczysz czy się w końcu poddasz? – zapytał współpracownik Jose, kiedy agent naprzeciw niego niemal szukał drogi ucieczki.

Mężczyzna nie odpowiedział. Gdy tylko dano mu taką możliwość, zwyczajnie zbiegł z miejsca zdarzenia. Jose odetchnęła. Otrzepała różową, rozkloszowaną spódniczkę. Jej partner w boju również odczuł potrzebę oczyszczenia się. Potarł dłonie, z których odpadło trochę piasku, a ciemne okulary ulokował na głowie.

– Naprawdę niezła walka, Josephine – skwitował.

– Dziękuję, Vito – odparła formalnie.

– Wyjaśnisz mi, co się wydarzyło, czy będę musiał sam dojść do prawdy? – parsknął. – I gdzie się podziewa panicz z moimi zakupami? – rozejrzał się. – Będę musiał pozbawiać go wspomnień?

– Nie sądzę – zaprzeczyła Jose. – Zaatakowali nas w mieszkaniu Reda – wyjaśniła. – Zdaje się, że ...

– Chodziło im o to – dokończył Red, który w końcu mógł wyjść z ukrycia.

Mężczyzna przechwycił od niego zakupy, a potem zerknął na trzymaną przez Reda torbę i, zszokowany, otworzył usta. Chwilę trwał w zadumie, następnie uśmiechnął się w dość niezrozumiały dla Reda sposób.

– Nie masz o niczym pojęcia, prawda? – zapytał.

– Zależy, co jest tym ,,niczym” – odparł Red.

– Nie wie o naszym świecie – zapewniła Jose. – A to wszystko miał porozwieszane na ścianach niczym na wystawie w muzeum – westchnęła zrezygnowana.

– Chodźcie. – Vito gestem wskazał im kierunek.

Ruszyli za swym brązowowłosym przewodnikiem. Red szybko zorientował się, że miał do czynienia z samym Dominikiem Vito. Jego tajemnicze wypowiedzi, zachrypnięty głos i prawdziwa klasa widoczna w każdym geście były dostatecznym wyjaśnieniem tego, dlaczego Jose kazała szukać akurat jego. Zdawało się nawet, że dość dobrze znała mężczyznę.

Po krótkim spacerze znaleźli się przy jego posiadłości. Złota plakietka informowała o właścicielu niewielkiej willi. Detektyw Vito miał gust – tego Red nie mógł mu odmówić. Dom z zewnątrz idealnie wpasowywał się w otoczenie włoskich kamienic, podczas gdy jego wnętrze stanowiło cud nowoczesności i postępu technologicznego.

– Rozgośćcie się – powiedział przyjaźnie Dominic.

Odwiesił swój płaszcz na wieszak. Całkowicie opanowany, odniósł do kuchni zakupy upchnięte w papierowej torbie. Serce Reda wciąż niespokojnie biło przyśpieszonym rytmem. Nie rozumiał, jakim cudem Jose i Dominic mogli być tak anielsko spokojni.

– Komuś herbaty? – spytał gospodarz. – Może kawa?

– Dla mnie mała czarna z odrobiną cukru – odpowiedziała Jose. – Coś dla ciebie, Red? – spytała, swobodnie przechodząc do olbrzymiego salonu połączonego niejako z aneksem kuchennym.

Chłopak nerwowo zamrugał powiekami. Potrząsnął głową. Musiał wrócić do rzeczywistości, choć nie był pewien, czy wszystko, czego doświadczył, było prawdziwe. Im dłużej przebywał w towarzystwie Josephine i Dominica, tym bardziej zaczynał sądzić, że prawda jest pojęciem względnym.

– Odpowiesz w końcu, czy mam przyrosnąć do podłogi? – jęknęła zirytowana Jose.

– Wybacz – wydukał nieśmiało chłopak. – Poproszę herbatę – wydusił. – Bez cukru.

Dominic skinął głową. Chwilę później siedzieli w trójkę na olbrzymiej, skórzanej kanapie. Popijali gorące napoje w milczeniu, które napełniało Reda wątpliwościami. Co on w ogóle robił z tymi ludźmi? To wszystko było niebezpieczne i niedorzeczne.

– A więc nie wiesz nic o łowcach, agentach, mafii, czarnym rynku, broniach piątej generacji? – spytał retorycznie Dominic, nawet nie podnosząc wzroku znad filiżanki herbaty.

Mówił o tym wszystkim swobodnie i spokojnie, bo doskonale znał ten świat od dzieciństwa. Odkąd pamiętał, był zamieszany w całą machinę, do której dostęp mieli jedynie wybrańcy. Teraz był tym, którego uważano za jednego z najlepszych. Szalenie przystojny, nieco ironiczny i kurewsko potężny, choć skrywał się pod maską skromnego, miejscowego detektywa.

– Jak widać... – westchnął Red.

– To doprawdy ciekawe – skwitował detektyw.

– Mógłbym powiedzieć to samo – zauważył trafnie chłopak. – Nie rozumiem – poruszył się nerwowo. Odstawił kubek na przeszkloną ławę, która stała w centrum salonu. – Kim byli ci ludzie? Czego szukali? Dlaczego nikt nie wie o ich istnieniu? I skąd wy macie te wszystkie rzeczy... – wyrzucał z siebie, a emocje wzbierały w nim z każdym słowem. – To wszystko wygląda jak wyjęte z komiksów Marvela!

Jose i Dominic spojrzeli na siebie z nutką rozbawienia. Chłopak wydawał się wulkanem energii – jak każdy, kto dowiadywał się o istnieniu świata, który dla zwykłych ludzi istniał jedynie w legendach i filmach fantasy. Wprost drżał z zaciekawienia.

– To właśnie broń piątej generacji – odpowiedział spokojnie Dominic. – Na świecie dzieją się różne rzeczy i nie wszystko wychodzi na światło dzienne – chrząknął. – Dość dobrze dbamy o swoje interesy. Nas nazywa się łowcami, stoimy po tej dobrej stronie barykady – próbował tłumaczyć. – Coś jak Avengersi – parsknął rozbawiony, widząc zdezorientowaną minę nastolatka. – Tamci ludzie są agentami Schein – kontynuował. – Mamy porachunki od lat, a nasze rodziny, bractwa, grupy…

– Nazywaj to sobie, jak chcesz, Red – wtrąciła Josephine.

– Właśnie – Dominic ochoczo pokiwał głową. – Są wymazane z historii świata, choć działamy od wieków. Tam, gdzie potrzebna jest silna broń, duży kapitał, odnalezienie zaginionych skarbów, odkrycia naukowe, które mogą zniszczyć planety… cóż, tym głównie się zajmujemy – chrząknął.

– Coś jak mafia i tajne oddziały CIA w jednym? – bąknął skonsternowany Red. To wszystko brzmiało niedorzecznie.

– Coś jak mafia i tajne oddziały – westchnęła zażenowana tym porównaniem Jose, upijając łyk parującej kawy.

– Dlaczego więc szukali mnie?! – rzucił zirytowany chłopak. – Nie należę do waszego cholernego świata i nigdy nie chciałem!

Fleur przewróciła oczami. Podsłuch, który zwisał przy oknie domu Dominica Vito, doskonale rejestrował każde słowo. Niektórzy ludzie byli komedią i musiała przyznać, że choć jej cel był jedynie marnym, choć piekielnie przystojnym łowcą, i dawno spisała go na straty, to w tamtej jednej chwili trochę mu współczuła. Wytrzymywanie z dwójką młodych łowców o dość idiotycznym rozumowaniu musiało wymagać pokładów cierpliwości.

Red wstał i zaczął nerwowo zbierać swoje rzeczy. Jose zmarszczyła brwi. Zdenerwowanie i niepewność były spodziewaną reakcją, ale mimo tego poczuła nutkę zirytowania. Jak można było tak po prostu chcieć odejść od tego wszystkiego i sądzić, że ma się wybór?

– Nie śpiesz się, chłopcze – wychrypiał poważnym tonem Dominic. – Nie możesz tak po prostu stąd wyjść – zapewnił ostrzegawczo.

– Słucham?! – warknął zdenerwowany Red, który w błyskawicznym tempie znalazł się przy drzwiach. – Co to znaczy, że nie mogę stąd wyjść? – spytał z pretensją w głosie.

– Źle się wyraziłem – stwierdził mężczyzna. – Możesz stąd wyjść, ale na palcach mogę policzyć, ile minut przeżyjesz bez naszej pomocy – dodał gorzko.

– Zero – szepnęła do siebie Fleur, kucająca przy rynnie budynku.

Red spojrzał na własną dłoń. Trzymał w niej metalową, okrągłą klamkę. Jeszcze jej nie przekręcił. Przymknął powieki. Czy oni mieliby odwagę znów go szukać? Z pewnością tak. Jęknął pod nosem. Odpuścił. Nie był samobójcą i nie miał zamiaru wystawiać się wrogowi. Kimkolwiek on był.

– Słuszna decyzja – skwitował Dominic, kiedy Red znów przysiadł na olbrzymiej kanapie.

– Ja po prostu nie rozumiem – jęknął skonsternowany chłopak. – Nikt nigdy nie szukał tych rzeczy, nikt nigdy nie zwracał na mnie uwagi... Dlaczego nagle coś się zmieniło? To nie ma sensu, do cholery…

– Prawdopodobnie w końcu znaleźli twoją lokalizację – westchnął detektyw. – A wraz z nią artefakty, broń i przepisy na budowę rzeczy potężniejszych niż ktokolwiek zdołałby powstrzymać – dodał poważnym tonem.

Fleur uniosła brew z zainteresowaniem. To, co mówił Dominic, brzmiało naprawdę kusząco. Pokręciła przecząco głową. Nie mogła się ujawnić. Jeszcze nie teraz. Jej misja miała zupełnie inny cel.

– Broń? – spytał zdziwiony chłopak.

Odruchowo zerknął na zapełnioną po brzegi torbę. Jose zabrała z jego mieszkania jedynie stary dziennik, którego ze względu na dziwne zabezpieczenie nie był w stanie przeczytać, masę biżuterii, stare zapiski i kilka metalowych pałeczek. Broń? Zamrugał powiekami.

– Te starocie to…

– Chwyć ten metalowy patyczek – polecił Dominic. Red natychmiast wykonał jego polecenie. Ciekawość wzięła górę. – Naciśnij końcówkę.

Metal odskoczył na dwie strony, a w dłoni Reda znalazła się długa i mocna pałka. Zaskoczony, odskoczył w tył jak poparzony.

– Jezu – jęknął.

– Prawdopodobnie należała do twoich rodziców – chrząknął Dominic. – Być może byli łowcami.

– Dlaczego mi nie powiedzieli? – zapytał sam siebie chłopak. – Jak w ogóle mogliby być łowcami… – westchnął. – Przekazano mi to wszystko po ich zaginięciu kilka lat temu. Traktowałem to jak zwyczajne pamiątki, ja…

– Nie miałeś prawa wiedzieć – łagodnie zapewnił Vito. – Teraz jednak należysz do naszego świata i musisz się z tym pogodzić – zawyrokował.

Red pomyślał, że wcale nie ma zamiaru godzić się z takim stanem rzeczy. Być może jego znajomą bawiło walczenie z przeciwnikami pięć razy większymi od niej, ale on wolał stronić od takich sytuacji.

– Nie mogę należeć do tego świata. – Wzruszył ramionami. – Nie znam się na tym, nie potrafię walczyć ani tego używać. – Wskazał desperacko na broń.

– Mylisz się, Red – przerwała mu Jose. – Jako syn łowców sam jesteś łowcą i nie możesz z tego po prostu zrezygnować. Nie ma odwrotu – dopowiedziała stanowczo. – Poza tym lubisz zagadki – parsknęła rozbawiona. – Odnajdziesz się tu.

– Niekoniecznie takie – bąknął pod nosem. – Poza tym naprawdę nie potrafię…

– W takim razie – westchnęła Jose, podnosząc się z miejsca – najwyższy czas się nauczyć. Dowiadując się o świecie łowców, zostajesz jego częścią raz na zawsze – zaznaczyła. – Sporo będziesz musiał się nauczyć, ale wierzę, że ci się spodoba – zaśmiała się.

Przez chwilę patrzył na nią jak na wariatkę. Dominic jedynie skinął łagodnie głową, potwierdzając jej słowa. Red westchnął. Nie miał wyjścia i boleśnie to do niego dotarło.

– Więc od czego zaczynamy? – spytał niepewnie.

Odwrotu nie było.

3

Wenecja, Włochy

Gdyby ktoś kiedyś powiedział Redowi Rockwellowi, że istnieją ukryte światy i moce, o których zwykli śmiertelnicy nie mają pojęcia, to z pewnością by go wyśmiał. Taka sama sytuacja miałaby miejsce, gdyby ktoś powiedział mu, że zostanie posiadaczem pistoletu i broni taktycznej za łączną wartość ponad pięciu tysięcy dolarów.

Sytuacja diametralnie zmieniła się, od kiedy został zmuszony okolicznościami do egzystowania w świecie łowców. Nadal nie wiedział o nim zbyt wiele, ale z każdą kolejną treningową porażką robił się coraz bardziej wściekły. Kilku półgłówków wywróciło jego życie do góry nogami. Mało tego – pokonywała go dziewczyna. Z uporem i naprawdę boleśnie Josephine dawała mu znać, że jest leniwym i niekumatym nieukiem, który musi zaakceptować swój marny los, zamiast ciągle uciekać od rzeczywistości.

– Nie obrażaj się, Red – jęknęła.

Odwinęła z dłoni białe, zasypane mąką bokserską bandaże i łapczywie upiła wodę z plastikowej butelki. Nawet dla niej kilka godzin ciągłego treningu stanowiło niemałe wyzwanie.

– Nie obrażam się – burknął.

Leżał spocony na podłodze w domu Dominica Vito i zastanawiał się nad bezsensem własnego istnienia. Miał wszystkiego serdecznie dość. Nie miał nawet okazji podjąć się prawdziwej walki, a już był wykończony i zrażony do czegokolwiek. Josephine najwyraźniej postawiła sobie za cel pokazanie mu, jak beznadziejnym jest przypadkiem. Odczuwał to na każdym kroku i naprawdę nie rozumiał, skąd brali się tak zarozumiali ludzie.

– Jesteś urażony, bo pokonała cię dziewczyna? – spytała żartobliwie.

Red odwrócił twarz w jej stronę. Nie miał zamiaru wstawać. Skrzywił się nieznacznie. Miał szczerą nadzieję, że jego trenerka, współpracowniczka, koleżanka – czy kimkolwiek dla siebie w tej wyjątkowej sytuacji byli – zrozumie jego niezadowolenie i po prostu zamilknie. Ona jednak szczerze się roześmiała.

– Cóż, trzeba zwracać uwagę na pozytywy – bąknął pod nosem.

– Co? – spytała zdezorientowana.

Dominic Vito przez chwilę przyglądał się ich poczynaniom zza biurka, ale zaraz wrócił wzrokiem do ekranu laptopa. Wertował właśnie materiały do kolejnego śledztwa. Bycie łowcą nie zapewniało takich dochodów jak praca prywatnego detektywa, dlatego nie miał zamiaru jej porzucać – nawet jeśli czasem oznaczało to ganianie za pieskami starszych nowobogackich pań czy przyłapywanie niewiernych mężów.

– Ojciec zawsze mi mówił, że lepiej zwracać uwagę na pozytywy i nie dać się wytrącić z równowagi – mruknął wyjaśniająco Red. Usiadł na podłodze po turecku, palcami przeczesał przydługie, jasne włosy, które lepiły się od potu, i westchnął.

– Co to ma wspólnego z naszym treningiem? – spytała rozkojarzona Jose. – Nie widziałam w nim ani jednego pozytywu, jeśli chodzi o twoje postępy – dodała nieco aroganckim tonem.

Dominic wywrócił oczami. Z młodą łowczynią pracował jakiś czas. Wcześniej trenował ją tak, jak ona teraz trenowała biednego Reda. W jakiś sposób Vito współczuł jasnowłosemu młodzieńcowi. Bądź co bądź, Vito doskonale wiedział, że Josephine potrafi zaleźć za skórę każdemu, kto nie zna jej na wylot i nie potrafi odczytać jej intencji.

– Czy ja mówiłem, że to ma coś wspólnego z naszym treningiem? – jęknął Red. – Chodziło mi o ciebie – wyjaśnił obojętnie. Wstał. Otrzepał dresy, w które przebrał się na potrzeby ćwiczeń, i zerknął na zaskoczoną, rudowłosą dziewczynę. Jose przekrzywiła głowę pytająco.

– Nie rozumiem – przyznała.

– To proste. – Red wzruszył ramionami. W jego głosie nie było słychać wyrzutu, co w obecnej sytuacji zaciekawiło Dominica. – Negatyw to twój charakter, a uśmiech i aparycja to pozytywy – powiedział śmiertelnie poważnym tonem. Uniósł lewą brew, z uwagą śledząc oburzenie, które powoli rozkwitało na twarzy Josephine. – Dlatego wolę na ciebie patrzeć, niż cię słuchać – burknął na koniec mimochodem.

Dominic z całej siły zacisnął usta, próbując się nie roześmiać. Jose obraziłaby się na niego śmiertelnie, a to mogłoby utrudnić ich współpracę. Uniósł jedynie kąciki ust i odwrócił wzrok. Powietrze wypuścił dopiero, kiedy z rozbawienia wyrwał go kolejny SMS.

Zerknął na wyświetlacz telefonu i oblizał pełne wargi. Candence, recepcjonistka w głównej siedzibie Le Geant, wprost pytała go, czy ma ochotę na ,,małe co nieco’’. Cóż... Miał. Jak zawsze. Odpisał krótko na wiadomość koleżanki i wrócił wzrokiem do młodych łowców.

– Słucham? – spytała zdenerwowana Josephine. Jej policzki przybrały odcień ciemnego różu, a mina była naprawdę sroga, ale Red nie wydawał się tym szczególnie przejęty. Zarzucił na ramię sportową torbę, machnął ręką na pożegnanie i zbiegł schodami na parter. Musiał się przebrać, przemyśleć swoje zachowanie, nową sytuację i prawdopodobnie wymyślić naprawdę dobry monolog, który ułaskawi urażone ego Josephine Castel.

Dominic Vito był naprawdę ciekawy, które pierwsze się zakocha. Myślał o tym, odkąd tylko zobaczył ich trening. Dziwnym trafem naprawdę do siebie pasowali, choć to, co do siebie mówili, mało miało wspólnego z sympatią.

– Bądź dla niego bardziej wyrozumiała, Jose – westchnął, nie odrywając wzroku od sprzętu, na którym pracował. Musiał kończyć, jeśli chciał zdążyć na przelotne spotkanie z Candence.

Nie znali się dobrze, ale lubił jej ciało. Przypominała mu jego pierwszą miłość – była łagodna i miała anielską urodę, która, choć nie do końca w jego guście, sprawiała, że dziewczyna wyglądała czasem naprawdę czarująco.

Odetchnął. Drugim powodem, dla którego nie odrywał wzroku od swego nowoczesnego laptopa, była sama Josephine. Nie miał zamiaru spoglądać na młodą dziewczynę, która bezceremonialnie się przy nim przebierała. Robiła to stosunkowo często i z czasem przestał zwracać na to uwagę, ale musiał się pilnować, żeby nie spoglądać tam, gdzie nie powinien. Była dla niego stanowczo za młoda i nawet jeśli kiedyś stanowił jej obiekt zainteresowań, to nigdy nie dawał jej powodu, by myślała, że stworzą coś więcej niż relację trener–uczennica, tudzież współpracownik–współpracownica.

– Ten mały gnojek właśnie mnie obraził – warknęła. – Nie obraża się Castelów – splunęła.

Josephine wywodziła się z arystokratycznej rodziny, co było widać na pierwszy rzut oka. Często podpierała się swoim rodowym nazwiskiem, żeby móc pozwalać sobie na więcej. Dominic wiedział, że nie chciała tego robić. Ba, starała się nawet być miłą i otwartą osobą, ale czasami przebijała z niej nutka arystokratycznej arogancji i nikt nie mógł na to nic poradzić.

– Więc dlaczego panna Castel obraża jego? – zapytał z rozwagą. Kątem oka widział, jak nastolatka wiąże sznurki swojej koszulki. Odetchnął.

– Działa mi na nerwy – bąknęła. Podeszła do biurka starszego od niej łowcy i oparła o nie dłonie. Przymknęła powieki. Wiedziała, że znacznie przesadzała z ilością demotywujących tekstów, którymi obdarowywała Reda, ale nie potrafiła się powstrzymać. Nie miała cierpliwości do ludzi, którzy uczyli się wolniej od niej.

– Ty też działałaś mi na nerwy. – Vito uśmiechnął się ironicznie. – A jednak nigdy ci nie ubliżałem, pamiętasz?

– Dobrze wiedzieć – odparła ze skwaszoną miną i zaplotła przedramiona na piersiach. – Nie umiem tego powstrzymać – jęknęła zrezygnowana. – Wiem, że jest inteligentnym, młodym łowcą, ale nie mogę patrzeć, jak marnuje swój potencjał.

– Pokonałabyś mnie w starciu jeden na jeden? – spytał filozoficznie Dominic, posyłając dziewczynie zaciekawione spojrzenie.

– Zapewne nie – przyznała skruszona, choć przychodziło jej to z olbrzymim trudem.

– Właśnie – zauważył. – Od kilkunastu lat należysz do tego świata, a wciąż nie byłabyś w stanie mnie pokonać, nawet jeśli zasada głosi, że uczeń wkrótce przerośnie mistrza – wyjaśnił. – On nie miał wyboru. Jest tutaj, bo musi, a jego obecność w tym popapranym świecie trwa raptem tydzień – dodał. – Daj mu szansę, Jose.

Skinęła głową i ruszyła do drzwi. Dominic odetchnął z ulgą, kiedy nastolatka zniknęła z jego gabinetu. Przekręcił zamek, rozsiadł się wygodnie w fotelu i otworzył szereg wiadomości od Candence. Jej sutki pięknie sterczały na fotografiach, a on, cóż – reagował na to jak mężczyzna. Prychnął pod nosem, poniekąd wyśmiewając samego siebie, i ułożył dłoń na wypukłości, która kształtowała się na jego spodniach.

Rady od swojego mentora Josephine chłonęła niczym gąbka wodę. Wzięła kilka głębszych oddechów, ułożyła w głowie, co powinna powiedzieć, i ruszyła w poszukiwaniu Reda. Ostatnim pomieszczeniem, którego nie sprawdziła, był pokój gościnny. Zapukała. Zmarszczyła brwi, kiedy odpowiedziała jej cisza. Musiał tam być. Niepewnie nacisnęła klamkę.

– Przyszłaś mi uświadamiać, jak beznadziejny jestem? – spytał z wyrzutem, kiedy tylko przekroczyła próg. Siedział na łóżku w dziwacznej pozie. Między nogami miał zeszyt odziedziczony po rodzicach, z którego otwarciem nadal sobie nie poradzili.

– Nie – zaprzeczyła od razu i łagodnie się uśmiechnęła. – Chciałam cię przeprosić.

Red westchnął i zerknął na nią niepewnie. Przez chwilę przyglądał się jej sylwetce. Wyglądała na naprawdę ładną i sympatyczną dziewczynę, z którą mógłby się dogadać, gdyby tylko oboje tego chcieli. Uśmiechnął się.

– Przyjęte – westchnął.

– Chcę, żebyś wiedział... – zaczęła niepewnie. – Zdaję sobie sprawę z tego, że często jestem dla ciebie uszczypliwa. – Usiadła tuż przed nim. Materac starego łóżka zaskrzypiał.

– „Często” to wciąż zbyt mało – zażartował.

O dziwo zaśmiała się razem z nim. Być może jedynie kreowała się na oschłą kreaturę. Otarła łzę rozbawienia w teatralny sposób.

– Chodziło mi o to, że nie chcę cię zniechęcić – wyjaśniła spokojnie. – Po prostu brak mi cierpliwości – westchnęła. – Masz naprawdę duży potencjał, a marnujesz go, sądząc, że sobie nie poradzisz.

Odwróciła głowę w kierunku okna. Promienie słońca oświetliły jej bladą twarz. Zaróżowione policzki podkreślało pociągnięcie czegoś w rodzaju rozświetlacza. Red łagodnie uniósł kącik ust. Była naprawdę piękną kobietą. Jej charakter wręcz nie współgrał z delikatnością rysów jej twarzy.

– Nie sądziłem, że takie rzeczy istnieją – odezwał się po chwili.

– Rodzice nigdy nie wspominali ci o świecie łowców? – spytała zaciekawiona.

Dopiero po kilku sekundach uznała, że być może posunęła się za daleko. Strata rodziców musiała być dla chłopaków ogromnym bólem, a oni ledwo się znali. W dodatku przez ostatnich kilkanaście dni jedynie wywoływała w nim poczucie beznadziei.

– Jeśli nie chcesz...

– W porządku, Jose. Nigdy nie sądziłem, że mogą być kimś takim. Tata zawsze był dość negatywnie nastawiony do broni, a mama była zwyczajną matką – zaśmiał się melancholijnie. – Gotowała, prasowała, tuliła mnie do snu i czytała bajki… – wymieniał. – Nie było powodu, dla którego miałbym sądzić, że działają w ukryciu. Z zawodu byli archeologami, więc nie dziwiły mnie ich ciągłe wyjazdy. A ty? Jak dowiedziałaś się o tym wszystkim?

– Byłam do tego przygotowywana od maleńkości – wzruszyła ramionami. – Zapewne zauważyłeś, że wywodzę się z arystokratycznej rodziny – prychnęła zupełnie jakby śmiała się z własnej wyniosłości.

– Nie dajesz nikomu o tym zapomnieć – Red zaśmiał się szczerze.

– W mojej rodzinie sekrety łowców tkwią od wieków – przyznała. – Uczenie się tego wszystkiego było dla mnie chlebem powszednim.

Zamyśliła się. Red zauważył błysk melancholii w jej fiołkowych oczach. Wyraźnie o czymś myślała, kiedy podziwiała ludzi spokojnie spacerujących weneckimi uliczkami. Po chwili westchnęła i spuściła głowę.

– Moi rodzice zginęli w walce z naszymi wrogami – powiedziała cicho, załamanym głosem. – Od tamtego czasu trenowałam z Dominikiem – wyznała. – Jak widać, dobry z niego nauczyciel.

Red nie miał zamiaru drążyć tematu rodziców Josephine. Jeśli nie chciała o nich mówić, musiał to uszanować. Znał ból utraty rodziców i nie miał zamiaru rozdrapywać jej ran.

W tym samym czasie Fleur podpierała plecami ścianę jednej z kamienic, która sąsiadowała z domem Dominica. Znudzona stukała paznokciem o tynk i nuciła pod nosem jeden ze swoich ulubionych kawałków Iron Maiden. W trakcie refrenu coś pisnęło w jej uchu. Zaklęła siarczyście pod nosem i przyłożyła palec do bezprzewodowej słuchawki.

– Wchodzisz za trzy minuty – charknął głęboki męski głos jej współpracownika.

Nie odpowiedziała. Wyjęła słuchawkę, rzuciła ją na ziemię i zdeptała obcasem.

– Przedstawienie czas zacząć – zaśmiała się gardłowo.

Red siedział oparty o ścianę i spoglądał na zamyśloną Josephine. Była naprawdę piękną dziewczyną i cóż, nawet nie zorientował się, że patrzył na nią od dłuższej chwili w całkowitym milczeniu.

– Kim oni są? – zapytał w końcu.

– Moi rodzice? – spytała, budząc się z zamyślenia.

– Nie – zachichotał – nasi wrogowie.

Otwierała już usta, by mu odpowiedzieć, ale nie dane jej było dokończyć. Poderwała się na równe nogi, gdy tylko usłyszała niewyobrażalny huk dochodzący z piętra. Zmarszczyła brwi. Dźwięk tłuczonego szkła i hałasy nigdy nie były dobrymi sygnałami.

– Lubisz uczyć się w praktyce? – spytała raptownie.

– To mi nawet bardziej odpowiada – odpowiedział z zacięciem w głosie, które zaimponowało Jose. Chłopak zacisnął pięści.

– Wspaniale – skwitowała głośno.

Z piętra słychać było wyraźnie odgłosy prowadzonej walki. Nie mieli innego wyjścia niż do niej dołączyć. Josephine zastanawiała się jedynie, jakim cudem wrodzy agenci przedarli się przez pole magnetyczne, które chroniło na co dzień dom Dominica.

– Pamiętaj, żeby celować w ich słabe punkty – przypomniała. – Z broni palnej korzystasz w razie konieczności, raczej skup się na ultradźwiękach i świetle.

– „Odbieramy przytomność, a nie zabijamy” – wyrecytował jej słowa.

– Podoba mi się twój zapał – parsknęła. – Do dzieła.

Otworzyła drzwi. Tuż za nimi napotkali pierwszą przeszkodę. Rudowłosa agentka odziana w zielony garnitur czaiła się od dłuższej chwili z laserem wycelowanym prosto w drzwi. Na Jose nie zrobiło to większego wrażenia. Zdążyła wywrócić oczami zanim powaliła kobietę na ziemię.

– Chyba myślała, że nas zaskoczy – zaśmiała się sarkastycznie, kiedy wbiegali po schodach.

– Chyba – skwitował Red.

Dominic walczył z czterema agentami na środku własnego poddasza, które ledwo to znosiło. Na szczęście on sam radził sobie całkiem nieźle. Być może dlatego, że był kurewsko wściekły za przerwanie mu naprawdę przyjemnej zabawy.

– Witam was – powiedział Vito charakterystycznym dla siebie zachrypniętym, niskim głosem. – Przyszliście mi potowarzyszyć? – Wydawał się całkowicie spokojny, choć właśnie przepychał się z postawnym mężczyzną.

– Odrobina doborowego towarzystwa każdemu się przydaje – prychnęła Jose, przystępując do walki.

Red podskoczył wystraszony, gdy jeden z przeciwników wylądował niemal na jego grzbiecie. Jego spojrzenie mimowolnie się wyostrzyło. Tym razem nie miał zamiaru uciekać. Wymierzył pierwszy cios. Nie był mocny, ale skuteczny. Agent szybko jednak pozbierał się i już celował w Reda pięściami. Chłopak wykonywał płynne uniki, ale z czasem zaczęło mu to sprawiać trudność. Koniec końców, przyparty do ściany, zbliżył się do napastnika i zgodnie z radami, które dawała mu Josephine, podciął mu nogi.

– To nawet nie jest takie złe – zaśmiał się.

– Skup się, Red – skarciła go Josephine, która mocowała się na ręce z brązowowłosym, elegancko ubranym facetem w średnim wieku. Wykręcił jej rękę. – Nie będziesz... – wycedziła z wysiłkiem – ...mną... – dodała odrobinę głośniej, wyswobadzając się z jego pułapki – ...pomiatał! – wrzasnęła zirytowana. Przewróciła swojego oprawcę na podłogę i w przeciągu sekundy potraktowała go paralizatorem. Tak było najprościej. Otrzepała ręce.

– Całkiem nieźle – skwitowała. Jej słowa okazały się jednak chwaleniem dnia przed zachodem słońca. Kolejni nieznajomi wpadli przez okna prosto do willi Dominica. Warknął coś wściekle pod nosem.

– Nie jest dobrze – wyjąkał spanikowany Red.

– Zostaw mnie, kobieto! – wycedziła Josephine, kiedy wysoka blondynka unieruchomiła jej drobne ciało.

– Dobranoc, Castel.

Red wrzasnął przerażony, kiedy bezwzględna przeciwniczka uderzyła Josephine prosto w kark. Dziewczyna padła na drewnianą podłogę.

– Teraz zajmiemy się tobą – powiedziała sucho kobieta.

Rockwell uskoczył. Boleśnie uderzył łokciem o podłogę. Był pewien, że zdarł skórę aż do krwi. Syknął. Kobieta skoczyła na niego. W odruchu przerażenia wystawił przed siebie dłoń, a następnie przeturlał się w bok, by zrobić kolejny unik. Agentka chybiła, co pozwoliło mu znaleźć dostatecznie dużo czasu na wstanie z chłodnej posadzki. Rozejrzał się nerwowo dookoła siebie. Było wprost tragicznie. Josephine z trudem próbowała się podnieść, a Dominic walczył z dwoma przeciwnikami jednocześnie.

– Pomóż mu... – wychrypiała Josephine, spluwając krwią.

Dominic nie potrzebował pomocy. Z natury był samotnikiem, który uwielbiał radzić sobie sam. Mimo wszystko wdzięcznie przyjmował pomoc od każdego, kto tylko chciał jej mu udzielić. Uśmiechnął się zadziornie, kiedy Red pchnął jednego z agentów na ścianę.

– Dużo ich jeszcze zostało? – warknął Red, próbując zadawać kolejne ciosy następnemu przeciwnikowi. Ten jednak zdawał się z niego drwić i oddawał młodemu łowcy z podwójną siłą.

– Oni się mnożą, Red – ironizowała Josephine. – Jak kłopoty – sapnęła, z wysiłkiem podnosząc się z posadzki.

– Wspaniale – burknął niepocieszony chłopak, nieostrożnie stając tyłem do pokonanego, ale wciąż przytomnego agenta. Mimo bólu, który przeszywał jego ciało, mężczyzna uśmiechnął się zadziornie i wyciągnął pistolet z kabury.

– Nie! – wrzasnęła przerażona Josephine, widząc, jak naciska spust i prawie oddaje strzał.

Prawie, bo nic się nie wydarzyło. Agent zakołysał się na boki i upadł. Pistolet wypadł z jego ręki. Wysoka kobieta o granatowoczarnych włosach stała na parapecie, składając olbrzymią pałkę teleskopową. Zeskoczyła na podłogę, przyciągając wzrok każdego. Szczególnie Dominica, który niemal przestał oddychać. Uosobienie doskonałości maszerowało po jego strychu, kiedy on próbował złapać oddech.

– Dobrze ci tak – wychrypiała niskim, głębokim głosem, przechodząc obok nieprzytomnego agenta.

Red pokręcił z niedowierzaniem głową. Pomogła im z pokonaniem wroga, a nawet nie potrzebowała odsapnąć, podczas gdy z jego czoła pot lał się strumieniami. Musiał złapać oddech.

Dominic natomiast odczuwał nieprzepartą potrzebę działania – cokolwiek to działanie miałoby oznaczać. Zatrzymał wzrok na kobiecie, która kokieteryjnie zaczesała pasmo włosów za ucho i uśmiechnęła się figlarnie, przyprawiając go o szybsze bicie serca. Jeśli miłość od pierwszego wejrzenia istniała, to Dominic Vito właśnie się zakochał, choć sądził, że to nigdy nie nastąpi.

– Mam nadzieję, że nie czekaliście na ratunek – jej lekko zachrypnięty głos wypełnił całe pomieszczenie, między wierszami informując świat, że maszyna ruszyła i nic nie mogło jej powstrzymać.

Przynajmniej tak jej się wydawało.

4

Wenecja, Włochy

Cztery osoby stały spokojnie w cieniu olbrzymiej wierzby, którą lata temu posadzono przy domu Dominica Vito. Weneckie słońce chyliło się ku dołowi, a jego promienie nieśmiało okalały twarze zebranych.

Młody blondyn leżał na przyjemnie miękkim trawniku i głęboko oddychał. Potrzebował wytchnienia po emocjonujących zdarzeniach, które w jego życiu gościły coraz częściej. Na skraju wbitej w ziemię ławki przysiadła rudowłosa nastolatka o bladej cerze, nieskazitelnie symetrycznej twarzy i urokliwym uśmiechu, który w tamtym momencie nie zdobił jednak jej twarzy.

Naprzeciw niej, w pewnej odległości, stał wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu. Upał nie robił mu różnicy, uwielbiał ubierać się w nieoczywisty sposób. Spod pasma ciemnych włosów zerkał delikatnie w bok, dłonie trzymał w kieszeniach jeansowych spodni. Nie było wątpliwości – jego spojrzenie zatrzymało się na czarnowłosej kobiecie, która przed chwilą uratowała jego i jego przyjaciół przed katastrofalną porażką.

Fleur Mound nonszalancko opierała się o drzewo. Jedną nogę zgięła w kolanie, a obcas wysokiego buta wbił się w korę drzewa. Ręce trzymała zaplecione na piersiach. Pozornie obojętnie spoglądała przed siebie, w sposób, który zdecydowanie nie podobał się Josephine. Nastolatka nieufnie obserwowała nowo poznaną kobietę.

– A więc... – zaczął zachrypniętym głosem Dominic. – Jesteś Fleur Mound? Samozwańcza łowczyni, jak mniemam? – spytał zaczepnie.

Spuściła wzrok na czubki swoich butów. Ironicznie uniosła kącik malinowych ust i parsknęła pobłażliwie.

– A ty? – zmrużyła ciemne niczym nocne niebo oczy. – Jesteś Dominic Vito, czyż nie? – odbiła piłeczkę. – Jeden z przodujących łowców Le Géant.

– Le czego? – spytał zdezorientowany Red, podnosząc się na przedramionach.

Fleur zmarszczyła nieprzyjemnie brwi. Rzuciła chłopakowi oceniające spojrzenie, a on mógł przysiąc, że nie pomyślała niczego dobrego. Miała zresztą taką aparycję, jakby wiecznie coś jej przeszkadzało. Nie miała z tym jednak najmniejszego problemu – uwielbiała odstraszać i wzbudzać respekt.

– Łowca, który nie zna organizacji, do której przynależy? – spytała z wyższością.

– Red jest z nami od niedawna – powiedział spokojnie Dominic, uśmiechając się pojednawczo.

– Tak – jęknęła ironicznie. – To naprawdę wiele tłumaczy. – Jej wyraźnie obcy akcent drażnił uszy Josephine.

– A zatem, Fleur... – zaczęła podejrzliwie. – Pracujesz dla Le Géant?

– Jak widać – burknęła kobieta. – Na zlecenie, podobnie jak Dominic – skinęła głową w kierunku detektywa.

– A więc jednak o mnie słyszałaś? – posłał jej łobuzerski uśmiech.

Miała szczerą ochotę parsknąć śmiechem i uświadomić mu, jak idiotycznie wyglądał, przybierając maskę figlarnego chłopca z osiedla, ale się powstrzymała. Wzbudzenie zaufania i chociaż względnej sympatii było pierwszym punktem jej planu, a mina młodziutkiej Josephine wskazywała na to, że mogło to być bardziej problematyczne niż się spodziewała.

– O tobie słyszeli wszyscy – podsumowała. Tu nie skłamała. Dominic był czołowym łowcą i nie miał konkurencji. – Tak czy siak, mam nadzieję, że nie czekaliście bezczynnie na ratunek. Czystym przypadkiem trafiłam na tę ruderę – spojrzała wymownie w kierunku willi.

– Zapewniam cię, że nie czekaliśmy, Fleur – mruknęła z przekąsem Josephine.

Napięcie między kobietami było czuć niemal na kilometr. Red wodził wzrokiem między nimi i próbował zrozumieć, za co właściwie się nie lubią. Nawet się nie znały. Westchnął zrezygnowany. Próby zrozumienia kobiet od wieków okazywały się bezskuteczne, więc raczej nie miał szans na rozwiązanie tej zagadki.

– Wspaniale – mruknęła ciemnowłosa.

– Tak czy siak... dziękujemy za pomoc, Fleur – Vito szarmancko skinął głową.

Błysk zazdrości przebiegł przez tęczówki Josephine. Nawet jeśli zdawała sobie sprawę z różnicy wieku, jaka dzieliła ją i Dominica, wciąż nie potrafiła przestać myśleć o tym, że naprawdę dobrze się dogadują. Tymczasem on spoglądał na Fleur Mound wygłodniałym wzrokiem. Josephine znała Dominica na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że często zdarzało mu się myśleć penisem, nie głową. Jego bystre oczy, błądzące teraz po sylwetce Mound, były tego potwierdzeniem.

Fleur odchrząknęła, kiedy przyłapała Dominica na bezczelnym spoglądaniu w jej pokaźny dekolt. Splotła przedramiona pod piersiami.

– Nie ma sprawy – odparła zblazowanym tonem i oderwała plecy od drzewa. Otrzepała kostium i strzepnęła pyłek z zadbanych dłoni. Pasma włosów założyła za uszy, jakby próbując utorować sobie pole widzenia. Rozejrzała się dookoła.

– Mam tu jeszcze kilka spraw do załatwienia – powiedziała. – Znajdziesz mnie, jeśli będziecie potrzebowali pomocy – wręczyła Dominicowi swoją wizytówkę, co wywołało w Josephine wręcz irracjonalne oburzenie.

Vito kiwnął głową na znak potwierdzenia. Obserwował jej delikatne ruchy, kiedy powolnym, pewnym i eleganckim krokiem oddalała się od nich. Pasmo kruczoczarnych włosów opadło jej na oczy. Odgarniając je dłonią, rzuciła Dominicowi ukradkowe spojrzenie i delikatnie przygryzła wargę, co wywołało w nim nieodpartą chęć wpicia się w jej szyję. Przełknął nadmiar śliny. Musiał się opanować.

– Do zobaczenia, smyki – powiedziała, z ironicznym uśmiechem spoglądając na Josephine i Reda. Potem było słychać jedynie stukot jej obcasów, które trzaskały o chodnik niczym kule w tarczę strzelniczą.

– Za kogo ona się uważa – wyburczała niezadowolona Josephine, gdy kobieta zniknęła jej z oczu. – Smyki?! Nie jest aż tak stara..., chyba że tapeta na twarzy ukrywa więcej niż się wydaje.

Dominic przetarł twarz dłonią, słuchając wywodu młodej łowczyni. Powoli wstali i skierowali się do jego domu. Musieli posprzątać i – co ważniejsze – wzmocnić pole elektromagnetyczne. System najwyraźniej nie działał tak dobrze, jak zakładał to pierwotny plan.

– Z tego, co wiem, Fleur jest tylko dwa lata młodsza ode mnie, smyku – zaczepił Josephine, która prychnęła z irytacją.

– Zadziwiająco dużo o sobie wiecie – zasugerowała podejrzliwie.

Dominic zignorował sugestywną uwagę. Opanowanie było jego mocną stroną i zaletą, którą podziwiał Red. Sam na pewno nie wytrzymałby, wysłuchując zgryźliwości Josephine. Vito nie miał jednak czasu na nerwy. Skupienie i organizacja były cnotami dobrego łowcy. On uchodził za jednego z najlepszych.

5

Zennor, Anglia

Tydzień później we trójkę zasiadali w przyjemnym hotelowym pokoju. Redowi udało się zaliczyć egzamin z trygonometrii, co dało mu możliwość podróżowania z Dominikiem i Josephine.