Odrodzenie serca - Natasha Knight, A. Zavarelli - ebook
BESTSELLER

Odrodzenie serca ebook

Natasha Knight, A. Zavarelli

4,6

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Santiago wreszcie ma to, czego chciał. Jego dziecko rośnie w moim łonie, a nasze życie zaczyna się zmieniać. Dostrzegam w tym mężczyźnie coś więcej niż potwora, którego pokazuje światu. Widzę, co ukrywa pod tatuażami.

Jednak jego okrutna zdrada udowadnia, że odwet znaczy dla niego więcej niż miłość.  Popełniłam błąd, ufając mu. Zapomniałam, jak bardzo lubi patrzeć na moje łzy.

Ucieknę od niego. Muszę.Niestety za późno się orientuję, że nie jest jedynym potworem na świecie. A ten błąd słono będzie kosztował nas oboje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (677 ocen)
473
131
56
11
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
muckers

Całkiem niezła

To najsłabsza część tej trylogii , trochę nużąca . Ciekawa jestem ,czy będzie też o Mercedes i Lawsonie , też bardzo mocne .
AnetaW77

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam całą serię, świetna historia....
40
AgaWiktoria

Nie oderwiesz się od lektury

Nareszcie się doczekałam ostatniej części 🤩 super
40
bodzio86

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne zakończenie historii
40
OPawlak

Nie oderwiesz się od lektury

Super cała trylogia. polecam😍
20

Popularność




SPIS TREŚCI

1 - SANTIAGO

2 - IVY

3 - SANTIAGO

4 - IVY

5 - SANTIAGO

6 - IVY

7 - IVY

8 - SANTIAGO

9 - SANTIAGO

10 - IVY

11 - IVY

12 - SANTIAGO

13 - SANTIAGO

14 - IVY

15 - IVY

16 - SANTIAGO

17 - IVY

18 - SANTIAGO

19 - SANTIAGO

20 - IVY

21 - IVY

22 - SANTIAGO

23 - SANTIAGO

24 - IVY

25 - IVY

26 - SANTIAGO

27 - IVY

28 - SANTIAGO

29 - IVY

30 - IVY

31 - SANTIAGO

32 - SANTIAGO

33 - SANTIAGO

34 - EVANGELINE

35 - SANTIAGO

36 - SANTIAGO

37 - IVY

38 - IVY

39 - IVY

40 - IVY

41 - SANTIAGO

42 - SANTIAGO

43 - IVY

44 - SANTIAGO

45 - SANTIAGO

Epilog - IVY

Dziękujemy

O autorkach

Odrodzenie Serca

TYTUŁ ORYGINAŁU
Resurrection of the Heart
Copyright © 2021. Resurrection of the Heart: A Sovereing Sons Novel by A. Zavarelli & Natasha Knight Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2023 Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2023 Redaktor prowadząca: Beata Bamber Redakcja: Beata Kostrzewska „Grafika słowa” Korekta: Patrycja Siedlecka Opracowanie graficzne okładki: Justyna Sieprawska Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata Bamber Wydanie 1 Gołuski 2023 ISBN 978-83-67303-42-2 Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuski www.papierowka.com.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska
Natasha KnightA. Zavarelli

Odrodzenie Serca

Trylogia Socjeta 3PRZEŁOŻYŁA Anna Czyżewska

SERIA SOCJETA

Tom 1 - REQUIEM DUSZY

Tom 2 - ODKUPIENIE GRZECHU

Tom 3 - ODRODZENIE SERCA

1 - SANTIAGO

Mały szary dom w Oakdale wtapia się w tło wraz z pozostałymi. Nie jest to moja pierwsza wizyta tutaj, ale po raz pierwszy stoję przed drzwiami. Dokładnie znam jej rozkład dnia. Wiem, o której codziennie wychodzi, dokąd idzie, co kupuje w sklepie spożywczym i jak często tankuje. Nie ma rzeczy, której bym o niej nie wiedział. Odliczając czas wraz z zegarkiem, wiem, że dokładnie za piętnaście sekund otworzy te drzwi, spiesząc do samochodu, by zawieźć syna do szkoły.

Cierpliwie czekam. Chwilę później, jak na zawołanie, słyszę ruch po drugiej stronie drzwi. Coś upada na podłogę, a ona przeklina. Woła do dziecka, że muszą wychodzić. Obraca klamkę, a kiedy otwiera, potyka się w pośpiechu, niemal na mnie wpadając.

Wymyka jej się ciche sapnięcie, na twarzy pojawia się przerażenie. Cofa się do domu, próbując zamknąć drzwi przed czającym się tuż za nimi potworem. Zatrzymuję je dłonią, uśmiechając się złowieszczo.

– Dzień dobry, Hazel. Kopę lat.

– Nie!

Z całych sił napiera na drewno, próbując powstrzymać mnie przed wejściem. Panika przejmuje kontrolę nad jej ciałem. Kobieta zerka do tyłu na syna i rozkazuje mu uciekać.

– Obędzie się bez tego całego cyrku.

Uderzam wreszcie z taką siłą, że Hazel traci równowagę. Kiedy zatacza się do tyłu, wchodzę i zamykam drzwi.

Oddycha ciężko i wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczyma. Przypomina swoją siostrę, choć nie jest tak piękna. Nikt nie jest tak piękny jak moja żona.

– Proszę. – Jej dłonie się trzęsą, gdy wyciąga je w stronę syna, który nie może mieć więcej niż pięć lat. Przytula go. – Nie musisz tego robić.

– A co według ciebie przyszedłem tu zrobić? – Przechylam głowę, obserwując Hazel uważnie.

Zerka szybko na chłopca i zacieśnia uścisk. A on wygląda na równie wystraszonego. Ta świadomość okazuje się dla mnie zaskakująco niepokojąca. Nigdy dotąd nie przywiązywałem szczególnej wagi do uczuć dzieci, ale jako że niedługo zostanę ojcem, może powinienem zacząć bardziej się starać.

– Masz na imię Michael, prawda? – Klękam, by znaleźć się na linii jego wzroku. Liczę, że dzięki temu wydam mu się mniej przerażający, ale on tylko mocniej zaciska piąstki na koszuli matki. – Ja jestem Santiago.

Spogląda na swoją mamę, a ona zmusza się do uśmiechu, który wygląda bardziej jak grymas.

– W porządku, kochanie. Może pójdziesz na górę i się pobawisz? Pan Santiago i ja musimy chwilę porozmawiać.

– Dobrze – szepcze mały, a Hazel niechętnie wypuszcza go z objęć. Chłopiec idzie po schodach na paluszkach, ale zatrzymuje się co kilka stopni, by na mnie zerknąć.

Potrafi wyczuć potwora. Chyba wszystkie dzieci tak mają, prawda? Moje pewnego dnia staną się takie same. Będą wtulać się w matkę, zbyt przerażone, by na mnie spojrzeć.

Przełykam ślinę, lecz wciąż czuję bolesny ucisk w gardle. Żona zaginęła i zabrała ze sobą moje dziecko. Pytanie, które staram się ignorować, kołacze się gdzieś z tyłu głowy. Czy nie byłoby lepiej, gdybym pozwolił jej odejść – gdybym pozwolił odejść im obojgu, abym nigdy nie musiał oglądać takiego strachu w oczach własnego syna?

Ale tego właśnie pragnąłem. Rodziny. Przyszłych dziedziców rodu De La Rosów. Tyle że nie chodzi już wyłącznie o następców. Okłamywałbym sam siebie, gdybym tak twierdził. Pragnę mieć ją z powrotem. Potrzebuję jej z powrotem.

– Czego ode mnie chcesz? – syczy Hazel, cofając się nieco i wygładzając ubranie.

Gdy nie odpowiadam, zaczyna chodzić po pomieszczeniu. Nerwowo zakłada za uszy luźne kosmyki włosów.

– Domyślam się, że kawaleria jest już w drodze. Dlatego się tu zjawiłeś, prawda? Zamierzasz zawlec mnie na miejsce mojej kary? Co mnie czeka? Jak mam zapłacić za grzech opuszczenia IVI? Nie mogę zostawić dziecka samego na tym świecie…

– Naprawdę wierzysz, że Trybunał zakończyłby twoje życie z powodu tak drobnego przewinienia? – Wbijam w nią pełne niedowierzania spojrzenie. – Panikujesz. Przestań. Pomyśl. Odetchnij. To, co mówisz, nie ma żadnego sensu.

– Spodziewałam się, że ten dzień w końcu nadejdzie. Wiedziałam, że tak się stanie. Powinnam była wyjechać do innego stanu. Ale w gruncie rzeczy nie ma to chyba znaczenia. IVI jest wszędzie, prawda? – Milknie na moment i bierze głęboki wdech. – Nie mieszaj w to mojego syna. To jedyne, o co proszę. A jeśli od razu planujesz mnie stąd zabrać, pozwól mi chociaż zadzwonić do kogoś, kto będzie mógł się nim zająć. On nie ma nic wspólnego z moimi decyzjami. Nie pozwolę, aby ponosił ich konsekwencje…

– Hazel – warczę.

Podnosi na mnie wzrok.

– Nie jestem tu po to, aby rozdzielać ciebie i chłopca. Nie zamierzam tego robić. Jeśli zdecydujesz się wrócić kiedyś do Socjety, czeka cię kara, ale nie będzie nawet w przybliżeniu tak surowa, jak to, co sobie wyobrażasz. Nie mam żadnego powodu, żeby cię stąd zabierać. Pod warunkiem, że udzielisz mi pomocy.

– Pomocy? – Mruga. – Jak niby miałabym ci pomóc?

– Powiedz, gdzie twój brat zabrałby Ivy, żeby ją ukryć.

Hazel blednie i sztywnieje, jednocześnie unika mojego spojrzenia.

– Dlaczego chcesz wiedzieć, gdzie jest Ivy?

– Bo to moja żona.

– Nie! – wyrzuca z siebie z obrzydzeniem. – Nie zrobiłaby tego. Ona nigdy…

– Nie wyszłaby za kogoś takiego jak ja? – parskam. – Zaręczam ci, że to właśnie zrobiła. A teraz muszę ją odnaleźć. Czas ma tu ogromne znaczenie, więc powiedz mi, co wiesz.

Kobieta kręci głową.

– Nawet jeśli to, co mówisz, jest prawdą, nie mogę zdradzić siostry. Jeżeli postanowiła uciec i się ukryć, musiał istnieć dobry powód.

– Rozumiem – oznajmiam i robię kilka kroków w kierunku schodów. – Zabiorę w takim razie twojego syna i ruszam w drogę. Myślę, że faktycznie będziesz mogła spodziewać się wizyty Sprawiedliwych Synów, zanim zapadnie zmrok. Możesz spróbować uciec, oczywiście, o ile zdecydujesz się porzucić własne dziecko.

– Ty sukinsynu! – Rzuca się w moją stronę, po czym chwyta mnie za przedramię i odciąga do tyłu. – Nigdzie nie zabierzesz stąd Michaela.

– W takim razie powiedz mi to, co chcę wiedzieć. – Wyrywam rękę z uścisku i mierzę Hazel ostrym wzrokiem.

Jej spojrzenie wędruje w kierunku schodów, a potem drzwi frontowych. Przyglądam się twarzy kobiety, dostrzegam, że powoli zaczyna godzić się z losem. Nie ma dokąd uciec. Nie ma się gdzie ukryć. Znalazła się w pułapce i dobrze o tym wie. Ale marnuje teraz mój czas, a ja nie posiadam go zbyt wiele, więc postanawiam jeszcze trochę ją zmotywować.

– Pewnie się tym nie przejmiesz, bo w końcu porzuciłaś je wszystkie, ale może zainteresuje cię, że twoja najmłodsza siostra Eva przebywa w moim domu.

Hazel mruży oczy i zaciska dłonie w pięści.

– Czy to groźba?

– Potraktuj moje słowa, jak chcesz – unoszę brwi – jednak zrozum jedno. Jeżeli nie pomożesz mi odnaleźć żony, zmienię wasze życie w prawdziwe piekło. Byłem na tyle miły, że nie wyjawiłem nikomu miejsca twojego zamieszkania, chociaż już od dość dawna wiedziałem, gdzie cię znaleźć. Kłopot w tym, że pokłady mojej dobrej woli szybko się kurczą, kiedy tak mi się stawiasz. Masz wybór: pomożesz mi odnaleźć żonę i bezpiecznie sprowadzić ją do domu albo cała wasza rodzina zapłaci za twoją odmowę.

W kącikach jej oczu pojawiają się łzy i odwraca się, by je zetrzeć. Trzyma się swojego postanowienia z uporem, który musi być chyba cechą dziedziczną członków rodziny Moreno. Ivy jest dokładnie taka sama.

– Dobrze – szepcze z rezygnacją. – Pomogę ci, ale muszę mieć pewność, że Ivy nie stanie się żadna krzywda.

– Ze mną będzie bezpieczniejsza niż z kimkolwiek innym.

– Pewnie właśnie dlatego od ciebie uciekła – syczy.

– Marnujesz mój czas. – Wskazuję głową w kierunku schodów. – I kończy mi się cierpliwość.

Hazel opuszcza wzrok na leżące na podłodze klucze, które wcześniej wypadły jej z dłoni, po czym sztywno się schyla, by je podnieść.

– Jeszcze tylko jedna sprawa. – Wyzywająco unosi podbródek. – Skąd mam wiedzieć, że nie zdradzisz im mojego adresu? Albo zwyczajnie mnie do nich nie zawleczesz, jak już ci pomogę?

Przez chwilę rozważam jej słowa. Przywykłem do brania tego, czego chcę, bez zważania na uczucia innych. W końcu noszę nazwisko De La Rosa. Ale jakaś resztka człowieczeństwa pragnie, by mi ufała, ponieważ jest siostrą mojej żony, a ja wiem, że Ivy ją kocha. Dziwnie się czuję, uświadamiając sobie tę prawdę – głównie dlatego, iż sam w to jeszcze nie wierzę, lecz im dłużej przebywam z dala od żony, tym bardziej staje się ona oczywista.

– Nie zdradzę cię – odpowiadam chłodno – ponieważ moja żona nigdy by mi tego nie wybaczyła. Mimo że w to wątpisz… jest dla mnie ważna. Pragnę, by wróciła do naszego domu. Niczego innego nie chcę. A nie mam powodu, aby oddawać cię w ich ręce, jeżeli pomożesz mi ją odzyskać. Spojrzenie Hazel staje się nieco łagodniejsze, jakby upewniała się, czy rzeczywiście nie kłamię. Gdy wreszcie uznaje, że mówię prawdę, kiwa lekko głową.

– Dobrze. Pozwól, że pójdę po syna. Najpierw będziemy musieli zawieźć go do szkoły.

* * *

– Co to za miejsce? – pytam.

Hazel parkuje i wyłącza silnik samochodu. Po chwili wpatruje się w żółty dom, który wygląda dokładnie tak, jak wszystkie inne na tej ulicy. Zaczynałem już myśleć, że jeździ bez celu po okolicy, próbując sobie ze mną pogrywać, lecz po jakimś czasie w końcu skręciła na drogę prowadzącą do Lafayette. Gdy patrzę na Hazel, zauważam, że w jej spojrzeniu kryje się tęsknota. Musi dobrze znać to miejsce.

– Mój ojciec kupił ten dom swojej pierwszej żonie, zanim został zmuszony, żeby od niej odejść – odpowiada smutnym tonem. – Przyjeżdżałam tu przed opuszczeniem Socjety. W papierach jest nazwisko matki Abla, więc IVI nigdy nie dowiedziało się o tej nieruchomości. Przynajmniej do teraz.

– Masz klucze? – pytam, kiedy ruszamy w stronę budynku.

– Nie, ale znam kod do drzwi frontowych.

Kiwam głową i podążam za nią, ale na podjeździe dostrzegam coś, co zwraca moją uwagę. Hazel zatrzymuje się dokładnie w tej samej chwili i bacznie przygląda się kawałkom czerwonego plastiku.

– Co to jest?

Schylam się i podnoszę odłamek, by uważniej go zbadać. Przeszywa mnie lodowaty dreszcz.

– Wygląda jak fragment klosza tylnego światła.

– Spójrz na to – wydusza kobieta słabym głosem, trzęsącym się palcem wskazując zmiażdżony czarny przedmiot.

Oboje podchodzimy bliżej, ale Hazel szybciej się orientuje, co takiego leży na ziemi.

– Szminka.

Przesuwam wzrokiem po czerwonych śladach na asfalcie i czuję, jak skręca mi się żołądek. Póki żyję, nigdy nie zapomnę tego odcienia czerwieni. To na pewno ten sam. Pytanie brzmi: dlaczego szminka leży rozgnieciona na tym podjeździe?

– Myślisz, że coś się wydarzyło? – szepcze Hazel.

– Otwórz drzwi.

To jedyne, co daję radę wydusić. Nie potrafię zaakceptować wirujących w głowie myśli. Nie mogę dać im dość miejsca, aby zaczęły się rozrastać. Przynajmniej do czasu, aż wejdę do środka i potwierdzę, że Ivy tam nie ma.

Hazel wstukuje kod, ale zanim naciska na klamkę, kładę dłoń na jej ramieniu.

– Pozwól, że wejdę pierwszy.

Przełyka ślinę i potakuje, po czym wkracza do środka tuż za mną. Przez chwilę stoję w miejscu, rozglądając się dookoła. Wnętrze domu wypełnia cisza i zatęchła woń. W pomieszczeniu nazbierało się dość kurzu, bym mógł stwierdzić, że od dawna nikt tu nie mieszka.

Nie palą się żadne światła. Jest późny ranek, o tej godzinie Ivy zawsze była już na nogach. Nie mogę jednak stracić nadziei, więc idę do salonu, a potem przechodzę korytarzem, sprawdzając po kolei każdy pokój. Wszystkie są puste. Nie powstrzymuje mnie to jednak przed zaglądaniem pod łóżka, otwieraniem szaf, rozsuwaniem zasłon prysznicowych i przeszukiwaniem każdego miejsca, w którym ktoś mógłby się ukryć.

Nie znajduję niczego. Najmniejszego śladu żony. Mam jednak przeczucie, że była tu niedawno.

– Stało się coś złego, prawda? – Hazel wypowiada moje własne myśli. Jej głos drży. – Coś złego stało się Ivy.

2 - IVY

Zdjęto mi już torbę z głowy, lecz nadgarstki wciąż pozostają związane za plecami, a lina boleśnie wpija się w skórę. Zastanawiam się, czy nie rozwiązali jej dlatego, żebym miała trudności przy bieganiu, ale przecież nie muszą się martwić, że spróbuję uciec. Drzwi nie są zamknięte na klucz, jednak i tak nie zamierzam stąd wychodzić. Wciąż słyszę głosy porywaczy, a spoglądając przez okno parterowego domu, do którego mnie przywieźli, widzę ich samochody na podjeździe. Moim ktoś odjechał kilka godzin temu, pewnie po to, żeby się go pozbyć. Nie sądzę, że wciąż jest w posiadaniu Abla.

Abel. Czy przewidywał, że to wszystko się wydarzy? A może sprawy po prostu przybrały zły obrót?

Głowa boli w miejscu, gdzie jeden z mężczyzn mnie uderzył. Mam też pewność, że na skroni zrobi się wielki siniak. Cóż, pewnie powinnam się cieszyć, że nie oberwałam w oko.

W brzuchu mi burczy. Jestem głodna, chociaż nie wyobrażam sobie, jak mogłabym teraz jeść.

Jeden z mężczyzn podnosi głos i klnie na osobę, z którą rozmawia w pokoju obok. Niepokoi mnie to. Obaj sprawiają wrażenie, jakby działali bez planu, i mam przeczucie, że mogą okazać się przez to bardziej niebezpieczni.

Nagle słyszę nadjeżdżający samochód, więc wstaję i podchodzę do okna. Pomieszczenie, w którym jestem, znajduje się z boku domu, ale jeśli stanę pod odpowiednim kątem, dojrzę podjazd. Włącza się lampa. Nie świeci zbyt mocno i pewnie działa na czujnik ruchu. Patrzę, jak auto się zatrzymuje. To stary czarny wóz z tablicą rejestracyjną pokrytą błotem. Pewnie ktoś zrobił to celowo.

Gdy drzwi się otwierają i z wozu wysiada Abel, oddycham z ulgą i się rozluźniam. Brat rozgląda się dookoła i wsuwa kluczyki do kieszeni, po czym rusza w stronę domu.

– Wreszcie, kurwa, jesteś – mówi jeden z mężczyzn na tyle głośno, że mogę go usłyszeć.

Podchodzę do drzwi i wsłuchuję się w znacznie cichszą odpowiedź brata. Nie potrafię jednak wyłowić konkretnych słów, bo obaj mówią teraz szybko i przy tym szepczą.

Później ktoś znów podnosi głos. Tym razem to Abel.

– Cóż, najwyraźniej zajmie to nieco, kurwa, więcej czasu. Ale nie płacę wam za myślenie, tylko za wykonywanie moich poleceń. Nie zapominajcie o tym.

Potem znów rozlegają się stłumione szepty i jakieś przekleństwa, a następnie coś upada. Przez moment martwię się o Abla, więc gdy tylko słyszę kroki zbliżające się w stronę mojego pokoju, odskakuję do tyłu i z walącym sercem wpatruję się w drzwi. Odczuwam wielką ulgę, kiedy do środka wchodzi brat.

– Abel! – wykrzykuję łamiącym się głosem.

Przygląda mi się uważnie, gdy zamyka za sobą. Wygląda na rozzłoszczonego, zaniedbanego i wyczerpanego. Podchodzi bliżej, ujmuje mnie pod brodę i przekręca moją głowę, tak by lepiej widzieć siniaka.

– Powiedziałem im, że mają nie robić ci krzywdy – oznajmia, po czym opuszcza ręce.

Pocieram podbródek o ramię. Wciąż czuję na sobie dotyk brata, ale nie wiem, jak mu odpowiedzieć. Przez umysł przelatują mi przedziwne myśli. Staram się przypomnieć sobie szczegóły tego, co zaszło na tamtym podjeździe. Szminka, którą znalazłam. Milczenie Abla, kiedy zapytałam go o nią.

– Abel? – Wpatruję się w jego plecy, gdy podchodzi do okna i bezskutecznie próbuje je otworzyć. Ma na sobie koszulę i dżinsy. O ile dobrze pamiętam, nie był ubrany w kurtkę, kiedy wychodził z samochodu. Ciuchy wyglądają, jakby w nich spał. – Co się dzieje?

Odwraca się i dopiero wtedy zdaje się zauważać, że moje ręce wciąż są związane za plecami. Okręca mnie lekko, by przyjrzeć się im bliżej. – Nie ciągnij – mówi. – Zacieśniasz wtedy więzy.

– Co?

Jego spojrzenie wędruje do brzucha, jak gdyby szukał dowodu na to, że naprawdę jestem w ciąży. Mimowolnie robię krok do tyłu, nagle żałując, że mu o niej powiedziałam. Pragnę objąć się ramionami w talii i bronić mojego dziecka.

– Abel? – Czuję, że napinają mi się mięśnie brzucha. – Rozwiąż mnie.

Dlaczego nadal tego nie zrobił? Czemu w ogóle zostałam związana?

Przesuwa wzrok w górę i patrzy mi w oczy.

– Jeszcze nie.

– Sądziłam, że przyjechałeś pomóc.

– Pomagam ci. Możesz wierzyć albo nie, ale ci pomagam.

– Tamci mężczyźni, twoi… przyjaciele… Oni mi to zrobili. – Odwracam głowę, tak aby miał dobry widok na stłuczenie.

Zaciska usta, jakby nie podobało mu się to równie mocno jak mnie.

– Ostrzegałem cię, żebyś się nie stawiała, Ivy.

– Założyli mi torbę na głowę i zaczęli gdzieś wlec. Myślałam… Myślałam, że wysłałeś ich do mnie, żeby mi pomogli.

– Już ci powiedziałem, że tak właśnie jest. Pomagam – powtarza zirytowanym głosem, zerkając na telefon.

– Więc czemu nie możesz mnie rozwiązać?

Wskazuje dłonią drzwi.

– Nie chcę mieć z nimi żadnych problemów, rozumiesz? Ze względu i na ciebie, i na mnie. Dlatego musisz wytrzymać jeszcze przez jakiś czas. Nie próbuj się uwolnić. Tak będzie nam wszystkim łatwiej.

– Jakiś czas? To znaczy ile?

– Kilka godzin.

– Czemu?

Ponownie skupia się na telefonie i coś pisze zamiast odpowiedzieć.

– Abel, chcę wrócić do domu – mówię, zanim udaje mi się powstrzymać. Wszystko jest nie tak. Kompletnie nie tak.

Wsuwa komórkę do kieszeni i przechyla głowę, spoglądając na mnie pytająco.

– Do domu? Czyli gdzie konkretnie? Do tego sukinsyna?

Tym razem to ja nie odpowiadam. Jest wściekły. Nigdy nie widziałam, żeby aż tak się złościł. Przełykam z trudem ślinę i walczę ze sobą, by się nie cofnąć.

– Dałem z siebie wszystko, żeby to dla ciebie załatwić – zaczyna, robiąc krok w moją stronę. Wbija we mnie pełne jadu spojrzenie.

Przypominam sobie, co myślałam w szpitalu. Że chociaż Abel mną gardzi, to Santiaga nienawidzi jeszcze bardziej. Ale czy byłby zdolny do tego, aby wyrządzić mi krzywdę i zranić go w ten sposób?

– Czy masz, kurwa, pojęcie, jak cholernie trudno jest takie coś zorganizować? Wydostałem cię ze szpitala. Podałem ci adres miejsca, w którym będziesz bezpieczna. Umówiłem cię z pierdolonym lekarzem. Czy ty w ogóle…

– Jakim lekarzem? – przerywam mu, czując, że w pokoju nagle zrobiło się lodowato.

Jego wzrok na moment opada na mój brzuch, a kiedy Abel znów patrzy mi w oczy, wydaje się spokojniejszy.

– Robię to dla ciebie, Ivy. Dla ciebie.

– O jakim lekarzu mówisz? – naciskam, coraz bardziej spanikowana.

– O takim, który wyciągnie z ciebie dziecko tego potwora.

– Co? – Głos mi drży na dźwięk moich własnych słów powtórzonych z taką ilością jadu.

– Czy nie to właśnie powiedziałaś? Czy nie tego chciałaś?

– Nie. Boże, nie w ten sposób…

– Lekarz przyjedzie za jakieś dwie godziny.

– Nie chcę spotykać się z żadnym lekarzem.

– Po prostu musisz poczekać – ciągnie, ignorując moje słowa, wręcz odmawiając wysłuchania mnie. – Zostań tu. Nigdzie się nie ruszaj. Tak będzie bezpieczniej. Rozumiesz, co mówię?

– Nie chcę żadnego lekarza. – Kręcę głową, a ciało zaczyna się trząść. – Nie jestem… – Głos mi się załamuje, gdy próbuję wypowiedzieć następne zdanie. – Abel… To jest… dziecko. – Prostuję plecy. – Nie pozwolę zrobić krzywdy mojemu dziecku.

Rzuca się tak szybko, że udaje mi się tylko raz krzyknąć, zanim chwyta mnie za gardło i przyciska do ściany.

– Musisz się, kurwa, nauczyć, jak okazywać wdzięczność, Ivy. – Gdy wypowiada moje imię, na twarzy lądują mi kropelki śliny. – Mogłem poprosić któregoś z tych facetów, aby tak cię stłukł, że nic nie zostałoby z cholernego bachora, ale tego nie zrobiłem, prawda?

Kręci głową, coś strzela mu w karku. Jego oczy wyglądają dziwnie, jakby był kompletnie szalony.

Nie szarpię się. Zachowuję spokój i oddycham głęboko.

– Kurwa! – Na moment mocniej zaciska dłoń na mojej szyi, po czym wypuszcza mnie, a ja zastanawiam się, skąd wzięła się w nim taka złość. Jakie jest źródło tej przemocy. Pozostaję jednak w bezruchu, kiedy on podchodzi do drzwi.

Nie mogę na to pozwolić. Ten plan nie może dojść do skutku.

– To też moje dziecko. Nie tylko jego.

Odwraca się błyskawicznie z dłonią zaciśniętą w pięść. Mogę jedynie opaść na podłogę. Obejmuję się przedramionami za brzuch, próbując ochronić dziecko, na wypadek gdyby sam chciał zrobić to, o czym mówił. Gdyby za pomocą pięści próbował zabić moje maleństwo.

– Rozkładałaś nogi przed tym sukinsynem jak zwykła kurwa! Pierdol się, Ivy! Nie tak to miało być, ale ty zawsze musisz wszystko zjebać!

Drżę, kiedy kopie w ścianę tuż obok mojego ciała. Widzę, z jakim trudem powstrzymuje się przed zaatakowaniem mnie. Jak bardzo stara się uspokoić. Lecz jest zbyt zły, zbyt wściekły, zbyt bliski utraty kontroli.

Klnie pod nosem, znów podchodzi do drzwi i je otwiera.

– Abel! – wołam za nim, bo muszę znać odpowiedź.

Nie zatrzymuje się.

– To byłeś ty? Ty stałeś za tym otruciem?

Dopiero wtedy zamiera. A ja już wiem, jaką głupotą było zadawanie tych pytań. Nie powinnam tego robić. Nie teraz. Ale czułam, że muszę.

Cała się trzęsę, kiedy odwraca się do mnie z martwym wyrazem twarzy i pustymi oczyma. Znam już odpowiedź. W zasadzie poznałam ją już w tamtym domu. Zrozumiałam wszystko, gdy znalazłam szminkę.

Kilka sekund później znika bez słowa.

Nie wstaję, nawet kiedy słyszę trzask frontowych drzwi. Nie ruszam się z miejsca, chociaż na zewnątrz włącza się światło, a po chwili do moich uszu dochodzi dźwięk odpalanego silnika i pisk opon. Pozostaję nieruchoma i czuję mdłości na myśl o tym, co wkrótce się wydarzy. Na myśl o błędzie, jaki popełniłam. O cenie, jaką przyjdzie mi zapłacić.

3 - SANTIAGO

Marco zatrzymuje samochód obok mojego na parkingu centrum handlowego, które kilka godzin temu zostało zamknięte na noc. Wysiadamy. Postanowiłem spędzić tu trochę czasu, żeby zastanowić się nad tym, które miejsca mógłbym jeszcze przeszukać. Dwa razy sprawdzałem już w szpitalu i w pokoju Elia. Byłem też w starym mieszkaniu Ivy. I w szkole. Wypytałem nawet osoby spoza Socjety, z którymi czasem rozmawiała. Jej dom rodzinny jest pod stałą obserwacją. Wszyscy są pod obserwacją. A jeżdżenie bez celu ulicami miasta tylko napędza rodzące się w najmroczniejszym zakątku mojego umysłu szaleństwo.

Abel nigdzie się jak dotąd nie pokazał, a to znaczy, że musi być z nią. Niestety jedyne, o czym mogę w związku z tym myśleć, to słowa mojej siostry – a dokładniej rozmowa, którą podsłuchała.

„Powiedział, że prędzej umrze, niż pozwoli ci zapłodnić Ivy. A jeśli to zrobisz, wytnie z niej dziecko własnymi rękami”.

Oczy mnie pieką, więc próbuję zamrugać kilka razy i odegnać od siebie tę myśl. Nie mogę sobie pozwolić na skupianiu się na niej. Tego rodzaju rozważania nie przyniosą niczego dobrego. Przynajmniej póki nie odnajdę żony i wszystkiego raz na zawsze nie naprawię.

– Załatwiłem kwestię Hazel – informuje Marco. – Dwóch chłopaków dziś w nocy będzie obserwować jej dom.

– Świetnie. – Kiwam głową, wpatrując się w ulicę.

– Wszędzie mamy swoich ludzi – kontynuuje. – Jeśli jest gdzieś w tej okolicy, obiecuję panu, że ją znajdziemy.

Stara się mnie uspokoić, a przynajmniej tak sądzę. Lecz te zapewnienia nic nie znaczą. Abel wie, że mogę uderzyć w niego z całą dostępną IVI siłą. Mam do dyspozycji armię. Na pewno uwzględniłby to w swoich planach. Dlatego w głębi serca rozumiem, że znalezienie Ivy nie przyjdzie nam łatwo. Z pewnością ukrył ją gdzieś, gdzie według niego nigdy jej nie znajdę.

Nie odpowiedział na żadne moje SMS-y. Nawet ten, w którym wyjawiłem, że jego ojciec żyje. Wydaje mi się, że groźby poddania Elia torturom nie zrobiły na nim wrażenia, co tylko dowodzi, że nie jest lojalny wobec nikogo – nikogo poza sobą.

– Myślę, że powinieneś pojechać do domu i trochę odpocząć, szefie – mówi ostrożnie Marco. – Na razie nic więcej nie możesz zrobić. Musisz coś zjeść i zamknąć oczy chociaż na kilka minut.

– Nie mogę – warczę. – Mam jeszcze coś do załatwienia.

Przygląda mi się, kiedy kiszę się w swojej frustracji. Marco nie wie, że ilekroć zamykam oczy, widzę jej twarz. Czuję jej dotyk. I zapach. Woń perfum Ivy jest ze mną, nawet kiedy ona znajduje się gdzieś daleko.

Coś we mnie pękło. Nie wiem co, ale czuję się… złamany. Aż do teraz nie uświadamiałem sobie, co oznacza to słowo.

– Musimy ją odnaleźć, Marco. – Chwytam mężczyznę za koszulę i potrząsam nim, bo nie mam pojęcia, co jeszcze mógłbym zrobić. – Muszę mieć ją z powrotem.

– Wiem, że musisz, szefie. – Kładzie dłonie na moich nadgarstkach i delikatnie je od siebie odsuwa. Usta zacisnął w wąską kreskę, co doskonale oddaje też to, jak się czuję. Wie równie dobrze jak ja, że ta historia nie skończy się najlepiej.

– Jest jeszcze jedna opcja – mówi cichym głosem. – Ale nie spodoba się panu.

– Jaka? – dopytuję. – O co chodzi?

– O tamtą dziewczynkę. Możliwe, że wie więcej, niż nam się wydaje. Nie lubię mieszać dzieci w nasze sprawy, ale to kwestia życia i śmierci.

Ma rację. Evangeline to klucz do sukcesu. Może dać nam odpowiedzi. Wskazać miejsca, w których moglibyśmy szukać. Powiedzieć coś o Ablu. Cokolwiek.

Kieruję się z powrotem do auta, gdy nagle zamieram i odwracam się do Marca.

– Nie umiem rozmawiać z dziećmi. Przerażam je.

– Zwykle to prawda. – Kąciki jego ust unoszą się lekko. – Ale nie w przypadku tego dziecka. Widziałem, jak na pana patrzy. Nie boi się.

– Fakt, nie boi – przyznaję. – Jest za to krnąbrna. Zupełnie jak jej siostra. Tyle że to jeszcze dzieciak…

– Rozmawiaj z nią jak z dorosłą, szefie – sugeruje. – Może cię zaskoczy.

* * *

Evangeline jeszcze nie śpi, gdy Antonia otwiera drzwi i zaprasza mnie do środka. Siedzi skulona w fotelu przy oknie i wydaje się pogrążona w zadumie. Ma jedynie trzynaście lat, lecz mimo to wygląda na kogoś, kto wie, czym jest ciężar obowiązków i zmartwień dorosłej osoby. Uświadamiam sobie, że Marco się nie mylił. Ta dziewczyna chyba nigdy nie miała szansy, by naprawdę być dzieckiem. Nie z matką, która porzuciła ją na pastwę wilków, by samej sobie zapewnić przetrwanie.

– Czego chcesz? – Mierzy mnie groźnym spojrzeniem, gdy zbliżam się do niej.

Pomimo kiepskiego nastroju nie mogę się nie uśmiechnąć. Odsuwam krzesło od biurka i stawiam je naprzeciwko Evangeline, po czym siadam. Antonia wciąż stoi w progu.

– Możesz już iść, Antonio.

Waha się przez moment, ale wreszcie wychodzi, cicho zamykając za sobą drzwi. Eva patrzy za nią, przełyka ślinę i po chwili przenosi wzrok na mnie. Zaciska leżące na udach dłonie w pięści, jakby przygotowywała się do walki.

– Bardzo przypominasz siostrę – mówię.

Delikatny ton mojego głosu chyba ją zaskoczył, bo kiwa głową na znak zgody.

– Wiem. Nie musisz mi o tym przypominać.

– Myślę, że dotąd nie zdawałem sobie z tego sprawy – wyznaję. – Musiała być zupełnie jak ty, kiedy była w twoim wieku. Zahartowana przez otaczający ją świat. Opuszczona przez obojętnych na jej potrzeby rodziców. Na pewno nie miała łatwo, tak jak nie jest łatwo tobie.

Warga Evangeline drży, chociaż dziewczyna bardzo stara się to ukryć.

– O niczym nie wiesz.

Łzy, które migoczą w jej oczach, mówią mi, że wręcz przeciwnie.

– Rozumiem, że uważasz mnie za potwora, i sądzę, że masz poniekąd rację. Ale twoja siostra pokazała mi, że mogę być kimś innym. Że jestem zdolny do odczuwania rzeczy, o których nie zdawałem sobie sprawy.

Eva porusza się i wędruje wzrokiem po podłodze. Włosy opadają jej na twarz.

– Gdybyś się o nią troszczył, nie płakałaby przez ciebie. Nie wylądowałaby z twojej winy w szpitalu. To nie jest miłość.

„Miłość”.

To słowo uderza we mnie niczym pocisk, dziurawiąc duszę.

– Nie jestem zdolny do miłości – wyznaję, choć zaciska mi się gardło. – Ale mam… uczucia.

Mój głos dla mnie samego brzmi obco, gdy próbuję przekazać myśli dziecku. Odnoszę wrażenie, że nie idzie mi zbyt dobrze i nie wiem, czy robię jakiekolwiek postępy. Lecz kiedy Eva znów na mnie spogląda, dostrzegam, że łzy płyną jej po policzkach – i nie próbuje już ich ukryć. Pokazuje, jak bardzo jest teraz bezbronna.

–  Każdy jest zdolny do miłości – szepcze. – Nawet potwory. Ponieważ potwory to wciąż ludzie, a ludzie mają serca. Ty też je masz, Santiago De La Rosa. Czuję, że wykrzywiam twarz w grymasie. Moje zwątpienie musi być teraz widoczne. Ale Evangeline nachyla się i patrzy z intensywnością, która nie powinna być osiągalna u dziewczynki w jej wieku.

– Nienawidzę cię za to, że mi ją odebrałeś – mówi. – Nie pozwalasz mi jej widywać ani z nią rozmawiać. Trzymasz ją w zamknięciu jak więźnia. I jeśli mam być szczera, nie sądzę, abyś na nią zasługiwał.

– To… zasłużona krytyka – odpowiadam, odczuwając spory dyskomfort.

– Chodzi mi o to, że nie powinieneś jej szukać. Nie jeśli jej nie kochasz.

Pochylam głowę i pocieram skronie. Nie wiem, jak odpowiedzieć. Ale za to mam pewność, że nie mogę stracić Ivy.

– Evo, ona znajduje się w niebezpieczeństwie – tłumaczę. – Została uprowadzona i ktoś przetrzymuje ją wbrew jej woli. Abel na pewno maczał w tym palce, a ty prawdopodobnie jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc. Jeżeli coś przytrafi się Ivy, jeśli jej nie odzyskam… – Mój głos się załamuje i odruchowo wyciągam rękę, aby dotknąć Evy, ale się powstrzymuję. – Błagam cię. Marszczy brwi i nerwowo przygryza wargę.

– Nawet jeżeli to prawda, jak mogłabym pomóc?

– Muszę wiedzieć, dokąd Abel mógł ją zabrać. Przyda się każda informacja, niezależnie od tego, jak nieistotna lub niezwiązana ze sprawą się wydaje. To może być jakiekolwiek miejsce. Czas nam się kończy, Evangeline. Twoja siostra jest w ciąży, a brat chce odebrać jej to dziecko. Nasze dziecko.

Dziewczyna otwiera szeroko oczy w wyrazie niedowierzania.

–  Abel powiedziałby mi o czymś takim.

– Zrobi to, bo nie chce, żeby to dziecko w ogóle się urodziło.

Przez chwilę Evangeline siedzi w ciszy i tylko co chwilę zerka na mnie. Rozważa, co właśnie usłyszała. Przypuszczam, że próbuje zdecydować, co jest prawdą, a co fałszem.

– Nie mam powodów, by cię okłamywać – mówię. – Nie należę do mężczyzn, którzy muszą uciekać się do oszustwa. Być może powiem coś, co ci się nie spodoba, ale nie będę kłamał.

Patrzy na mnie wyzywająco.

– Dlaczego moja siostra znalazła się w szpitalu?

– Bo przedawkowała aspirynę. Jeżeli chcesz zobaczyć wyniki jej badań, to kopię trzymam w gabinecie. Znajdziesz tam również dowód na to, że naprawdę jest w ciąży.

Wzdryga się na dźwięk tych słów, a potem rozważa je przez moment. Kiedy wreszcie się odzywa, ton jej głosu staje się łagodniejszy.

– Dlaczego Abel chciałby pozbyć się dziecka?

– Bo mnie nienawidzi i nie może znieść myśli, że Ivy zaszła ze mną w ciążę.

– Wiem, że cię nienawidzi – przyznaje.

Patrzę jej prosto w oczy, aby miała pewność, że wszystko, co mówię, jest prawdą.

– Usiłował mnie zabić, Evo. Zapłacił komuś, żeby mnie otruł, i prawie przez to umarłem. Twój brat jest niebezpiecznym człowiekiem i nie wiem, co może zrobić Ivy. Mam jednak świadomość, że grozi jej niebezpieczeństwo i że potrzebuję twojej pomocy.

Evangeline wciąga gwałtownie powietrze i wstaje, a następnie zakłada włosy za uszy.

– Co tu w takim razie jeszcze robimy? Chodźmy jej szukać.

Przerywa nam pukanie do drzwi, a gdy się otwierają, z zaskoczeniem stwierdzam, że w progu stoi Marco. Przyglądam mu się uważnie, szukając jakichś oznak, że przyszedł z wieściami, których najbardziej się obawiam.

– Szefie. – Kiwa głową najpierw mnie, a potem Evie. – Ktoś zostawił tę kopertę przed bramą. W środku jest adres.

– Ivy? – pytam, oddychając ciężko.

Unosi podbródek.

– Myślę, że o to w tym chodzi. Ale możliwe, że zastawili na nas pułapkę.

Patrzę na dziewczynę, bo ciągnie za mój rękaw.

– Zabierz mnie ze sobą – prosi.

– Nie mogę – odpowiadam, marszcząc brwi. – To zbyt niebezpieczne.

Rzuca groźne spojrzenie i popycha mnie.

– Więc rusz się stąd i dopilnuj, żeby mojej siostrze nic się nie stało. Nie marnuj więcej mojego czasu.

Odwracam się i kieruję do drzwi, ale następne słowa, która wydobywa z siebie Eva, rozchodzą się echem po pomieszczeniu.

– Wygląda na to, że jednak ją kochasz.

4 - IVY

Minęło kilka godzin, odkąd dwóch mężczyzn odjechało stąd jednym z samochodów. Jestem tak wyczerpana, że niemal odpływam, ale nagle słyszę dźwięk otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi auta. Niestety kiedy podbiegam do okna, jest już za późno, by zobaczyć, kto z niego wysiadł.

Zastanawiam się, czy to lekarz. Czy zmusi mnie do poddania się aborcji? Myślę o Chambersie, który dał mi zastrzyk zawierający środek antykoncepcyjny, choć wiedział, że nie mam pojęcia, co to. Tyle że antykoncepcja i aborcja to dwie różne rzeczy.

Nie wiem, czy to, co czuję, można nazwać ulgą, kiedy do pomieszczenia wchodzi jeden z porywaczy, ten bardziej muskularny, niosąc torbę z fast foodem. To uczucie szybko jednak znika, gdy posyła mi szczerbaty uśmiech i stawia pakunek na szafce nocnej, jedynym poza łóżkiem meblu w tym pokoju.

– Doktorek się spóźnia – oznajmia i rusza do wyjścia. – Masz kolację.

– Czekaj!

Zatrzymuje się i odwraca do mnie, a ja mam wrażenie, że kurczę się w sobie.

– Moje nadgarstki. Proszę, przetnij więzy. Bardzo bolą.

– Nie ma opcji – rzuca i robi kolejny krok do przodu.

– Więc zwiąż je z przodu. Muszę skorzystać z toalety, a tak nie dam rady.

W polu mojego widzenia pojawia się drugi z mężczyzn, tak wysoki, że musi się pochylić, by zmieścić się w przejściu.

– Co się tu dzieje? – pyta.

– Chce, żeby ją rozwiązać.

– Nie. Po prostu… zwiążcie mi ręce z przodu. Proszę. Przecież nigdzie nie pójdę. Proszę. Naprawdę muszę do łazienki.

– Sprawdź okno – mówi ten wysoki, po czym sięga do kieszeni i wyjmuje nóż sprężynowy.

– Nie otwiera się – potwierdza umięśniony porywacz.

– Przynieś mi opaskę zaciskową – nakazuje wysoki i podchodzi do mnie. – A ty wstawaj.

Wykonuję polecenie i odwracam się do mężczyzny plecami, myśląc, że chce przeciąć więzy. Zamiast tego zaciska dłoń na moim łokciu i przystawia mi nóż do gardła. Porusza lekko ręką, a ja czuję, jak ostrze przecina skórę i po szyi spływa strużka krwi. Z całych sił staram się zachować spokój.

– Spróbuj wywinąć jakiś numer, cokolwiek, kurwa, a poderżnę ci gardło od ucha do ucha, rozumiemy się?

– Tak – udaje mi się wydusić, choć paraliżuje mnie strach.

– Twój pieprzony braciszek spierdolił sprawę – mówi, szarpiąc moje ręce. W końcu przecina więzy.

Drugi z mężczyzn wchodzi do pokoju z opaską zaciskową, a ja wycieram szyję wierzchem dłoni. Zostaje na niej krew, lecz nie jest jej dużo. Nie ciął głęboko. To było ostrzeżenie. Za to nadgarstki są całe zakrwawione, skóra zaś poharatana.

– To boli, proszę… – zaczynam, lecz mężczyzna z nożem wyciera ostrze o pościel i gestem pokazuje towarzyszowi, żeby unieruchomił mi dłonie z przodu. Przynajmniej tyle zgodzili się zrobić.

Słyszę kliknięcie, gdy nóż sprężynowy się chowa, i po chwili obaj porywacze wychodzą z pokoju.

– Kiedy przyjedzie lekarz? – pytam, zanim zamkną drzwi.

– Nie dość szybko – pada odpowiedź i zostaję sama.

Pierwsze, co robię, to sprawdzam okno, chociaż wiem, że się nie otworzy. Próbowali i Abel, i jeden z tych facetów, więc nie ma szans, żeby ustąpiło, gdy ja szarpnę. Pewnie udałoby mi się wybić szybę szafką nocną, ale wtedy wparowaliby do pokoju, zanim przecisnęłabym się na zewnątrz. Poza tym pokaleczyłabym się odłamkami.

Idę do łazienki i włączam światło. Żarówka mruga dwa razy, po czym rozjaśnia się z trzaskiem. Przez nią myślę o oświetleniu w naszej willi. O tym, jakie jest przygaszone. Stonowane i delikatne. Myślę też o Santiagu i zastanawiam się, czy doszedł do tego, co się wydarzyło. Czy mnie szuka. Musi. Tyle że sama nie wiem, gdzie się znajduję. Wydaje mi się, że jechaliśmy tutaj przez co najmniej godzinę, ale nie jestem tego pewna. Jak miałby mnie znaleźć? A nawet jeśli mu się uda, czy dotrze na czas?

Nagle ogarnia mnie poczucie straty i potrzeba, by wrócić do domu. Do bezpiecznego miejsca.

Dom. Dom jest w willi Santiaga. W mojej sypialni, która do tej pory kojarzyła się przecież z więzieniem.

Musi być tak wściekły. Uciekłam od niego. Odebrałam mu jego dziecko. Próbowałam się zabić, chociaż ostatecznie zmieniłam zdanie. Wiedziałam, co się stanie, jeśli połknę całe opakowanie aspiryny. Nie był to jednak świadomy wybór. Kierowała mną desperacja. Ale czego tak naprawdę chciałam?

Jego uwagi.

Jego samego.

A teraz jesteśmy od siebie dalej niż kiedykolwiek wcześniej.

Czuję ucisk w gardle, gdy odkręcam wodę, by opłukać ręce i twarz. Zimny strumień uderza w poranione i palące nadgarstki. Niestety tylko pogarsza sytuację, więc wycieram mokre dłonie o spodnie, bo leżący tu ręcznik uznaję za zbyt obrzydliwy, i wracam do sypialni.

Zapach jedzenia sprawia, że burczy mi w brzuchu. Od dawna nie jadłam, więc otwieram torbę i wyciągam cheeseburgera. Odpakowuję go, biorę gryz, a potem następny i kolejny, aż wreszcie jedzenie znika. Sięgam do torby po więcej, ale nie znajduję w niej już niczego. Wstaję więc i wracam do łazienki, by napić się wody z kranu.

Wtedy dobiega mnie hałas z zewnątrz. Trzaśnięcie drzwiami samochodu. Głosy w salonie.

Nadszedł ten moment. To na pewno lekarz.

Wbiegam do sypialni, kiedy otwierają się drzwi. Do środka wchodzi jeden z porywaczy, a za nim mężczyzna po trzydziestce. Wygląda nieporządnie w znoszonym garniturze i z torbą, która widziała lepsze czasy. Ciemne włosy zalizane ma do tyłu. Zawijają się za uszami, jakby pilnie potrzebował strzyżenia. Na widok tego facet przechodzą mnie ciarki.

– Ty musisz być Ivy – mówi z paskudnym uśmiechem. – Twój brat powiedział, że masz mały problem, którego chciałabyś się pozbyć. Może połóż się na łóżku i pozwól, że cię obejrzę.

– Nie, mój brat się mylił. Nie chcę pozbywać się dziecka. To nieporozumienie. Pragnę tylko wrócić do domu – błagam, wyciągając przed siebie ręce. Niemal zapominam, że są związane, bo przez moment wydaje mi się, że mam szansę. Wybór. W końcu jest lekarzem. Nie zmusi mnie. Nie mógłby.

Znów się uśmiecha, a wtedy wielki facet zamyka drzwi i podchodzi bliżej.

– Brat wspominał, że możesz czuć się skołowana. Ale weźmy się do roboty – oznajmia lekarz, kładąc torbę na szafce. Jego uwagę przykuwa pusty papier po jedzeniu. Podnosi go, zagląda do środka i odwraca się do porywacza. – Kiedy jadła?

Ten wzrusza ramionami.

– Jakoś przed chwilą.

– Idioci. To wszystko zmienia.

Kiedy otwiera torbę, rzucam się do drzwi, lecz wielkolud mnie łapie.

Krzyczę i wyrywam się, wleczona do łóżka.

– Ostrożnie z nią – upomina doktor, ale facet rzuca mnie na posłanie, bynajmniej nie bawiąc się w bycie delikatnym.

Przenoszę wzrok na lekarza dokładnie w momencie, kiedy wypuszcza powietrze ze strzykawki. Uśpią mnie i usuną ciążę. A ja nic z tym nie zrobię.

– To tylko środek, który pozwoli ci się rozluźnić. Nie mogę podać ci tego, czego zwykle używam, bo właśnie jadłaś – tłumaczy, wpatrując się w igłę. – Ale i tak nie powinnaś niczego poczuć.

– Proszę! – krzyczę i kopię, lecz wielkolud przyszpila moje ręce do łóżka. – Proszę! Nie chcę tego! Pomóż mi! Pomocy!

Wrzeszczę i się szarpię, wymachuję też nogami, jednak zupełnie bezskutecznie. Czuję zapach alkoholu na waciku, którym lekarz dezynfekuje mi skórę, a po chwili ukłucie. Gdy opróżnia strzykawkę, moje kończyny powoli stają się bezwładne.

5 - SANTIAGO

Marco podaje mi żółtą kopertę z pełnym napięcia wyrazem twarzy i obserwuje mnie, gdy ją otwieram. W środku znajduję ręcznie napisaną notatkę: „Chcesz odzyskać żonę, to przyjdź i weź ją sobie”. Poniżej widnieje adres. Ktokolwiek zostawił ten list przy bramie, albo chce mnie poinformować, gdzie przebywa Ivy, albo zwabić w pułapkę. Skłaniam się ku tej drugiej opcji. To bardzo typowa zagrywka. Marco zdaje się podzielać moje przekonanie i mówi o tym, kiedy idzie za mną w kierunku samochodu.

– Szefie, wysłałem pod ten adres kilku chłopaków. Uwolnią ją, jeśli naprawdę tam jest.

– Jadę tam.

– Przecież to może być dokładnie to, czego chcą. Wciąż nie wiemy, kto usiłował pana zabić za pierwszym razem. A potem jeszcze ta trucizna. Po prostu myślę…

– Chcesz prowadzić czy ja mam to zrobić?

Zamaszystym ruchem otwieram drzwi po stronie kierowcy, a Marco wzdycha.

– Proszę wsiadać. Poprowadzę.

Obchodzę auto dookoła i zajmuję siedzenie pasażera. Po chwili Marco odpala silnik. Kiedy jesteśmy już w drodze, zaczynam uważnie przyglądać się karteczce, szukając jakichkolwiek śladów. Nie rozpoznaję charakteru pisma, ale przecież i tak nie wiem, jak pisze Abel. To chyba jedyna rzecz, jakiej się o nim nie dowiedziałem.

– Abel może próbować zwabić pana prosto w pułapkę – mówi Marco, nie odrywając wzroku od drogi.

– Możliwe – przyznaję. Jednak coś czuję, że to nie to. – Albo ten liścik pochodzi od kogoś innego.

Rzuca mi krótkie spojrzenie.

– Podejrzewasz któregoś z jego ludzi, szefie?

– Nie sądzę, aby Abel dobrowolnie tak się do nas zbliżył. Doskonale wie, że natychmiast zostałby złapany. Więc albo zlecił komuś dostarczenie listu, albo autor wiadomości ma swoje własne motywy.

– Musi być bardzo zdesperowany, skoro posunął się do czegoś takiego – stwierdza Marco. – Ci faceci nie pracowaliby dla niego, gdyby nie czerpali z tego jakichś korzyści.

– Chodzi o władzę – mówię. – Zawsze chodzi o władzę. Małe pieski chcą pozagryzać duże psy. Ale najwyraźniej Abel nie wywiązał się z umowy. Może jego ludzie mają dość czekania. Na ile go znam, pewnie naobiecywał im chuj wie czego. A lojalność kupiona za niespełnione obietnice szybko się wyczerpuje.

– Może ma pan rację – przyznaje Marco, chociaż nie sprawia wrażenia, aby był choć trochę uspokojony.

Wyszukuję w internecie adres z karteczki i znajduję niepozorny dom na przedmieściach, jakieś dwie godziny drogi stąd. Podróż okrutnie mi się dłuży. Jestem na skraju wytrzymałości i nerwowo uderzam stopą o podłogę, przyglądając się migającemu za oknem krajobrazowi.

Obsesyjnie sprawdzam każdego SMS-a, który przychodzi na numer Marca. Przekazał mi swój telefon po pierwszych trzech razach, kiedy zażądałem, aby przeczytał wiadomość.

Jego ludzie jeszcze nie dotarli do tego domu. Wyruszyli do celu z innego punktu niż my i trudno ocenić, kto dojedzie tam pierwszy. Ale kiedy znajdujemy się prawie na miejscu, przychodzi kolejny SMS. Część chłopaków czeka już na nas przed budynkiem.

Wystukuję odpowiedź i nakazuję im pozostać na pozycjach, a minutę później Marco wjeżdża na podjazd. Silnik wciąż pracuje, kiedy wyskakuję z auta i jednocześnie wydaję rozkazy.

– Wy dwaj wejdziecie od frontu – instruuję. – Ja pójdę na tył.

– Proszę, szefie. – Mój towarzysz wręcza mi pistolet i nóż. Ruszamy wzdłuż bocznej ściany budynku, przedzierając się przez chaszcze.

Ogródek na tyłach domu jest maleńki, a stare drzwi okazują się spróchniałe, co zdecydowanie ułatwia sprawę. Marco zmienia swoje wielkie cielsko w taran i wyważa je z głośnym stęknięciem.

Kilka sekund później zapanowuje chaos. Rozlegają się strzały i rozbrzmiewają przekleństwa, gdy ludzie Marca wpadają do środka od frontu i rzucają się na dwóch mężczyzn, których nie rozpoznaję. Jeden z naszych chłopaków dostaje kulkę w ramię, jednak szybko odwdzięcza się za nią sukinsynowi, strzelając mu między oczy. Inny facet oddaje kilka strzałów w salonie, po czym nurkuje za stolik kawowy i przewraca go, by się osłonić. Dźwięk rozbijanego szkła oraz rozlegający się huk sprawiają, że dzwoni mi w uszach, lecz nie umiem się skupić na tych dźwiękach.

Z Markiem u boku ruszam wzdłuż korytarza, sprawdzając wszystkie pokoje po kolei. W pierwszej sypialni znajdujemy faceta, który z trudem usiłuje przecisnąć się przez okno. Mój ochroniarz unosi broń i strzela mu w plecy. Ciało osuwa się na podłogę, a dookoła niego powstaje kałuża krwi. Sprawdzamy pomieszczenie, ale gdy nikogo więcej w nim nie znajdujemy, kierujemy się do następnego.

Zza zamkniętych drzwi dochodzą dziwne dźwięki. Słyszę szelest i stękanie, jakby ktoś próbował przesunąć jakiś mebel, żeby zabarykadować się w środku. Spoglądam na Marca, a ten kiwa głową i uderza barkiem w drewno, które pęka pod naporem jego ciała. Wpadamy do środka w towarzystwie lecących we wszystkie strony drzazg.

Na moment zamieram, aby uważnie rozejrzeć się po pokoju. Kątem oka dostrzegam postać, która naciera na Marca, lecz to rozrzucone na łóżku ciemne włosy przykuwają moją uwagę. Czuję ulgę, która natychmiast się ulatnia, gdy orientuję się, że nad kobietą pochyla się mężczyzna. Czy to lekarz?

Odrzuca jakiś przedmiot i odwraca się, by na mnie popatrzeć. W tym samym czasie Ivy rozbudza się i z wielkim trudem usiłuje otworzyć oczy.

Moja żona. Moja kurewsko piękna żona.

Mruga i mamrocze coś, czego nie jestem w stanie zrozumieć. Jej dłoń drży. Nasze spojrzenia spotykają się na ułamek sekundy, po czym powieki Ivy znów opadają. Próbuje walczyć z sennością, lecz ponownie nieruchomieje i widzę jedynie, że jej klatka piersiowa unosi się i opada miarowo.

Mężczyzna odwraca się w moim kierunku, unosząc ręce.

– Co jej podałeś? – warczę.

Patrzy na drugiego faceta. Tego, który klęczy, podduszany przez Marca. Lekarz ewidentnie oczekiwał, że typ go uratuje.

– Mam mu skręcić kark, szefie? – pyta Marco, głową wskazując gościa, którego trzyma.

– Zostaw go mnie – odpowiadam lodowatym tonem.

Ani na moment nie spuszczam lekarza z oczu. Kiedy wreszcie ruszam w jego kierunku, cofa się, powoli sięgając po coś do kieszeni. Grzebie w niej jedynie po to, by zaraz upuścić na podłogę długopis, bo dłonie aż tak bardzo mu się trzęsą.

– Nie chcę kłopotów – mówi. – Przyszedłem tu tylko wykonać robotę. Nic poza tym. Przysięgam.

– A jaka konkretnie to była robota? – Przechylam głowę, patrząc na niego jak na robaka.

– To była… aborcja – jęczy. – Ta kobieta chciała się pozbyć dziecka. Tyle mi powiedzieli.

Cała tłumiona do tej pory wściekłość wylewa się ze mnie, gdy szybkim ruchem łapię faceta za gardło i podnoszę go.

– Ta kobieta to moja żona – syczę. – I nosi moje dziecko.

– Nie wiedziałem – sapie, walcząc o oddech. – Proszę.

– Przekaż diabłu pozdrowienia ode mnie. – Wyjmuję z kieszeni nóż, kilka razy dźgam mężczyznę w brzuch, a potem upuszczam go na podłogę. – Spotkamy się kiedyś w piekle.

Krztusi się krwią, gdy klękam na jego klatce piersiowej, szarpię go za włosy i podrzynam mu gardło. Posoka chlusta mi na twarz. Wycieram ją, a następnie zwracam przesycony żądzą mordu wzrok na drugiego z mężczyzn.

Marco zaciska mu ręce na szyi tak mocno, że typ już prawie skonał. Nie zasługuje na to, żeby szybko umrzeć, ale nie mam dość czasu, by poddać go torturom. Wreszcie ochroniarz wypuszcza go i facetowi udaje się zaczerpnąć jeden długi oddech, zanim łapię go za kołnierz i podciągam na nogi.

– Gdzie jest Abel? – pytam.

– Nie wiem – odpowiada tak zachrypniętym głosem, że z trudem go rozumiem. – Powiedział, że musi coś załatwić, i gdzieś pojechał.

– Co załatwić?

Zatapiam czubek noża w jego czole.

– Nie mam pojęcia – chrypi. – Niczego nam nie mówi.

Przesuwam nóż w dół i w prawo, wykrawając w jego skórze literę „F”. Z rany sączy się krew, a pod facetem uginają się nogi. Wyczuwając, że pomoc jest potrzebna, Marco podchodzi bliżej i przytrzymuje go dla mnie.

– Mogę to ciągnąć całą noc. – Patrzę mężczyźnie w oczy.

Nie jest to do końca prawda. Dochodzące z oddali syreny wydają się coraz głośniejsze. Ktoś niewątpliwie usłyszał wystrzały, więc muszę jak najszybciej zabrać stąd żonę. Ale ostatnie, czego chcę, to wlec ze sobą tę kupę gówna, żeby później ją wykończyć.

– Dziwnie się zachowywał – mówi facet. – Nie wiem, gdzie pojechał. Miał sam się tym zająć, lecz zrzucił to na nas.

Gdy wykrawam „U” na jego czole, zaczyna gadać coraz szybciej. Wypluwa z siebie wszystko, o czym sądzi, że może go uratować. Słucham, przechodząc do litery „C”.

– Powiedział, że będziesz go szukał, ale nie może sobie pozwolić, żebyś go namierzył. Wpadł w paranoję i nic nie chciał nam zdradzić. Wiedzieliśmy, że to pierdolnie. Ablowi totalnie odjebało. Dlatego jeden z moich ludzi dostarczył ci tamtą notatkę. Żebyś mógł przyjechać i zabrać stąd tę kobietę.

– I zrobiliście to z czystej dobroci serca, tak? – dumam na głos, wycinając literę „K”.

– Słuchaj, spieprzyliśmy sprawę. Wiem o tym! Chcieliśmy jedynie odrobiny szacunku. Nie możesz nas za to winić.

– Szacunek to coś, na co się pracuje latami – oświadczam. – A teraz powiedz, co ten doktorek zrobił mojej żonie.

– Podał jej tylko środek nasenny – sapie. – Daj spokój, stary. Nie możesz mnie zaszlachtować jak świnię.

– Zasługujesz na coś o wiele gorszego.

Krew spływa mu po policzkach, gdy wycinam najpierw „Y”, a potem „O”.

– Pomogę ci odnaleźć Abla. Przysięgam. Daj mi tylko szansę.

– Straciłeś ją w momencie, w którym postanowiłeś skrzywdzić moją żonę. – Kończę wycinać „U” i robię krok do tyłu, by podziwiać swoje dzieło. – Który z was zostawił na jej twarzy tego paskudnego siniaka?

Przełyka ślinę i od razu wiem, że to on. Nie muszę nawet czekać na jego żałosne próby zaprzeczania.

– Szefie. – Marco rzuca mi znaczące spojrzenie, tym samym dając znać, że musimy się pośpieszyć.

Kiwam głową na znak zgody, a potem po raz ostatni przenoszę wzrok na kupę gówna, która stoi przede mną.

– Dotknąłeś jej jeszcze w jakiś inny sposób?

– Co? – Kręci głową z obrzydzeniem. – Pewnie, że nie. Abel by nam na to nie pozwolił.

– Masz szczęście, że jestem dziś w nastroju do wybaczania.

– Naprawdę? – Ożywia się i mruga zakrwawionymi, lecz pełnymi nadziei oczyma.

– Tak – odpowiadam sucho, po czym przesuwam nożem po pulsującej na jego gardle żyle. – Wybaczam ci, że byłeś takim kurewskim ignorantem. Nie wiedziałeś, że nie należy kłaść łap na mojej własności.

Dźgam go w krtań. Raz. Drugi. Trzeci. Po moich rękach spływa posoka, a gulgot, jaki wydaje z siebie mężczyzna, powoli cichnie. Gdy ciało upada na podłogę, Marco daje mu jeszcze kopniaka w twarz.

– Chciałem się tylko upewnić. – Wzrusza ramionami, zauważywszy, że patrzę na niego pytająco. – Musimy spadać.

Odwracam się w stronę żony i odgarniam jej włosy z twarzy. Gładząc delikatnie policzek Ivy, zostawiam na nim smugę krwi. Moje wnętrze wypełnia ciepło, kiedy podnoszę z łóżka bezwładne ciało i biorę je w ramiona.

– Czas wrócić do domu – szepczę jej do ucha, po czym ją całuję. – Tam gdzie twoje miejsce.

6 - IVY

Czuję się ociężała. Ręce i nogi są jak z ołowiu. Ale on podnosi mnie bez najmniejszego wysiłku, a kiedy moja ręka opada bezwładnie, ostrożnie zmienia pozycję i kładzie mi ją na brzuchu. Zdaję sobie sprawę, że więzy z nadgarstków zniknęły, i staram się otworzyć oczy, lecz nie mogę. Daję radę tylko odrobinę uchylić powiekę, gdy w pośpiechu przechodzimy przez domek. I widzę masakrę. Krew. Śmierć.

Jęczę, a on wzmacnia uścisk. Chyba na jakiś czas tracę przytomność, ponieważ następnym, co słyszę, jest mruczenie silnika jadącego samochodu. Znów wpadam w panikę. Przewożą mnie gdzieś. Wciąż znajduję się na podłodze tamtego auta.

– Spokojnie. Nic ci nie grozi. Jestem przy tobie.

Santiago.

Głaszcze mnie po włosach. Wdycham jego zapach. To nie tamci mężczyźni. Nie leżę na podłodze wozu. Pod sobą czuję skórzane obicie, a głowę mam ułożoną na kolanach męża. Jego dłonie są delikatne. Wcześniej taki nie był. Nie w stosunku do tamtego lekarza. Ani do jednego z porywaczy.

– Spokojnie – powtarza, po czym zaczyna mówić, że jestem bezpieczna, że zostanie przy mnie, i tak w kółko.

Milknę. Moje ciało staje się ciężkie. Przestaję walczyć z otępieniem i relaksuję się do tego stopnia, że niemal poddaję się senności.

Zagrożenie minęło.

Santiago siedzi obok, a ja jestem bezpieczna.

Lecz zostało jeszcze dziecko. Nasze dziecko. Usiłuję się skoncentrować, skupić na sygnałach organizmu. Czułabym, gdyby coś zrobili, prawda? Gdyby mi je odebrali. Czy Santiago wie, co zamierzali uczynić? Czy dotarł na czas, by ich powstrzymać?

Bezbrzeżny smutek sprawia, że nagle trzeźwieję, chociaż anestetyk nadal uniemożliwia mi poruszanie się.

– Spokojnie – szepcze mąż kolejny raz. Uspokajającym głosem powtarza to raz za razem niczym mantrę. Chcę zapytać o dziecko. Muszę wiedzieć. Ale ponownie czuję się skołowana, a moje kończyny stają się ciężkie i odpływam przy dźwiękach cichego głosu.

* * *

Budząc się, słyszę szepty. Odwracam głowę i wciągam w nozdrza znany mi zapach. Poduszka, na której leżę, jest miękka i ciepła. Należy do niego. Podobnie jak jeden z głosów. Santiago rozmawia z jakimś mężczyzną, ale nie rozpoznaję go po głosie i nie potrafię też zrozumieć słów.

Gdy wreszcie udaje mi się otworzyć oczy, widzę puste miejsce obok siebie i stojący naprzeciwko fotel. Teraz już mam pewność, że jestem w domu. W pokoju Santiaga. W jego łóżku.

Stoi zwrócony do mnie plecami i dyskutuje w progu z jakimś nieznajomym.

Otwieram usta, by coś powiedzieć, lecz wydobywa się z nich tylko dziwny skrzek. Gardło wyschło na wiór. Ale tyle wystarczy, by Santiago się odwrócił, a nasze spojrzenia się spotkały. Podchodzi do mnie szybkim krokiem. Mogę jedynie wyciągnąć ku niemu rękę, uchwycić się go. Zaciskam palce na jego dłoni. Mam połamane paznokcie i poranione nadgarstki.

Mąż siada na skraju materaca, ujmuje moją twarz i patrzy na mnie długo. Bardzo długo.

Wydaje mi się, jakby się postarzał przez ten krótki czas naszej rozłąki.

Znów usiłuję coś powiedzieć. Bezskutecznie. Podsuwa mi do ust szklankę i staram się napić wody, ale biorę jedynie mały łyk.

– Wróciłaś – mówi, siląc się na uśmiech, a ja nagle odnoszę wrażenie, jak gdyby runęła jakaś tama. Cały lęk, wszystkie wątpliwości i strach wylewają się ze mnie w formie głośnego, zawodzącego szlochu. Santiago przyciąga moją głowę do swojej klatki piersiowej. Kładzie mi jedną dłoń na włosach, drugą masuje plecy kolistymi ruchami.

Przywieram do jego ciała. Przywieram tak mocno, jakbym bez tego człowieka miała umrzeć.

–  Czy oni… – urywam.

Odsuwa się nieco i kręci głową.

– Nie. Dotarliśmy na czas.

Pociągam głośno nosem.

– Dzięki Bogu.

Ktoś cicho zamyka drzwi. Santiago całuje moje czoło, policzki, usta, nie przestając szeptać, że wszystko będzie dobrze. Że jestem bezpieczna. Że dziecko jest bezpieczne. Że wróciliśmy do domu.

Widzę go jak przez mgłę. Jego tak dobrze znaną mi twarz. Biorę ją w dłonie i napawam się ciepłem skóry. Przesuwam palcami po bliznach, po ustach. Nasze wargi spotykają się. Całujemy się, a ja czuję słony smak łez. Ciągnę go za koszulę, rozpinam guziki, wsuwam ręce pod materiał, by dotykać Santiaga. Pragnę czuć jego skórę przy swojej, przylgnąć do niego, całować, muskać zabliźnione rany. Chcę poznać je jeszcze lepiej. Wyryć je w pamięci. Odkryć przeszłość ukrytą w tatuażach. Zobaczyć złamanego przez życie mężczyznę, który ukrywa się pod nimi.

Próbuje się odsunąć, ale przyciągam go do siebie. Muszę mieć go jak najbliżej, muszę go czuć.

– Potrzebuję cię – wyduszam.

Waha się, lecz już chwilę później ściąga mi piżamę. Jestem naga i trzęsę się z zimna, póki nie bierze mnie w ramiona. Czuję jego ciało, bo zerwał z siebie koszulę. Ujmuję twarz męża i patrzę mu głęboko w oczy. Podążam wzrokiem za własnymi dłońmi wędrującymi w dół szyi Santiaga, po ramionach i klatce piersiowej. Kładzie mnie na plecach, po czym siada okrakiem, przenosząc własny ciężar na ręce, na których się wspiera. Nie przestaję błądzić palcami po nagiej skórze, bliznach i tatuażach.

Spoglądam na bandaże na nadgarstkach, a potem zamykam na chwilę oczy i pozwalam całować się Santiagowi. Usta, policzki, szyję, piersi. Oplatam go nogami, bo pragnę poczuć go już w środku. Potrzebuję tego.

Odsuwa się nieco, nie spuszczając ze mnie wzroku. Słyszę, że rozpina pasek spodni, a następnie zamek i zaraz ustawia się przy moim wejściu. Biorę głęboki oddech. Patrzę mu w oczy, kiedy we mnie wchodzi. Jego tęczówki lśnią, a źrenice się rozszerzają. Na policzkach pojawia się rumieniec, usta rozchylają się lekko. Pochyla się, by mnie pocałować. Najpierw delikatnie, ale im szybciej się porusza, tym częściej uderzają o siebie nasze zęby. Santiago bez ustanku powtarza moje imię, jakby potrzebował tego wszystkiego równie mocno jak ja.

Nie spuszcza ze mnie wzroku, kiedy wbija się po raz ostatni. Dochodzimy jednocześnie, bez pośpiechu, bez zbędnych ruchów. Żadne z nas nie bierze, oboje dajemy. Czuję, jak łzy moczą mi skronie. Po chwili znów się całujemy, a dudniące w piersi serce nie zaciska się ze strachu. Wypełnia je zupełnie coś innego.

Biorę drżący oddech i wpatruję się w ciemne włosy Santiaga, kiedy ten ukrywa twarz w zgięciu mojej szyi. Oddycha ciężko, jego kutas wciąż we mnie pulsuje. W umyśle pojawiają mi się niechciane słowa. Zagryzam wargę, by przełknąć je wraz z krwią, zepchnąć jak najgłębiej.

Mąż po jakimś czasie unosi głowę. Widzę w jego oczach coś, czego nie umiem nazwać, i zastanawiam się, czy on też coś przełknął. Czy jakieś słowa ugrzęzły mu w gardle. Nagle uderza mnie, jacy oboje jesteśmy smutni. Nawet w takim momencie.

Santiago kładzie się obok. Leżymy twarzami do siebie, z głowami na jednej poduszce. Odgarnia mi włosy z policzka i ociera zagubione łzy. Słowa znów we mnie wzbierają i mam wrażenie, jakbym się dusiła.

Ponieważ nie mogę ich wypowiedzieć.

Ponieważ nie mogę go kochać.

– Przyszedłeś po dziecko, prawda? – pytam w zastępstwie. To ważne, abyśmy wszystko sobie wyjaśnili. Abyśmy wiedzieli, na czym stoimy, nawet jeśli sprawi nam to ból.

Santiaga wygląda na skołowanego i odpowiada dopiero po dłuższej chwili.

– Przyszedłem po ciebie.

7 - IVY

Mąż nie odstępuje mnie nawet na krok. Najpierw pomógł mi się wykąpać i ubrać, a teraz stanął pod ścianą z rękami założonymi na piersi i obserwuje lekarza, który zadaje pytania i tłumaczy, jaki podano mi lek. Okazuje się, że to bardziej środek rozluźniający mięśnie niż tradycyjny anestetyk, ale dawka była duża.

Santiago parska, kiedy lekarz nazywa tamtego mężczyznę doktorem.

– Był z niego taki sam lekarz, jaki jest ze mnie. Więcej miał wspólnego z kupą gówna.

Mężczyzna chrząka i kontynuuje:

– Nie wyrządził krzywdy ani tobie, ani dziecku. To najważniejsze. – Odwraca lekko moją głowę, aby przyjrzeć się siniakowi na skroni. – Miałaś szczęście.

– Szczęście? – wtrąca się znów Santiago. – Chyba nie nazwałbym jej szczęściarą.

– Chodzi mi o to, że nie doszło do większego uszczerbku na zdrowiu. – Uśmiecha się i puszcza do mnie oko. Następnie wyjmuje z kieszeni wizytówkę i kładzie ją na szafce nocnej. – Gdybyś miała jakieś pytania albo czegoś potrzebowała, jestem dostępny pod tym numerem przez całą dobę dla każdego członka Socjety.

A więc jest medykiem Socjety.

– Chcemy, aby wszyscy, którzy do niej należą, czuli się bezpiecznie i wiedzieli, że ktoś się nimi opiekuje. A o ciebie ktoś musi zadbać, Ivy. Zwłaszcza w tak ważnym czasie – dodaje.

Chyba chodzi mu o ciążę.

Zerkam na męża. Stoi z wciąż mokrymi włosami po prysznicu, w czystej białej koszuli i ciemnych spodniach. Lekko się uśmiecham na ten widok. Dam głowę, że na starość zrobi się zrzędliwym prykiem.

Krzyżuje ze mną spojrzenie i przez moment wydaje się zaskoczony wyrazem mojej twarzy. Wtedy ktoś puka do drzwi, a gdy się uchylają, do środka zagląda Evangeline.

– Eva! – wołam zdziwiona.

Siostra otwiera drzwi na oścież i uśmiecha się tak szeroko, że widzę chyba wszystkie jej zęby. Podbiega i ściska mnie jeszcze mocniej, niż zrobiła to w szpitalu. Słyszę, że pociąga nosem, więc klepię ją po plecach.

– Tak bardzo się cieszę, że wróciłaś i jesteś już bezpieczna – mówi cicho, więc jedynie ja mogę ją usłyszeć.

– Ja też.

Zerkam ponad jej ramieniem na Santiaga i wskazuję drzwi. Wiem, że rozumie, iż proszę o chwilę na osobności z siostrą, ale nadal stoi i rozmawia z lekarzem, zupełnie jakby nie załapał, więc chrząkam głośno, gdy tylko Eva się odsuwa.

– Możecie dać nam minutkę? – walę prosto z mostu.

Doktor uśmiecha się do nas.

– Oczywiście. I tak muszę już lecieć. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, po prostu dzwoń.

– Dziękuję – odpowiadam i przenoszę spojrzenie na Santiaga, który wciąż stoi w miejscu. – Może odprowadzisz pana doktora do wyjścia? Obiecuję, że nadal tu będę, kiedy wrócisz.

Przez chwilę patrzy na Evangelinę, która uśmiecha się do niego, a potem znów na mnie.

– Dobrze – przytakuje, choć nie brzmi na zadowolonego. – Zaraz przyjdę z powrotem.

Po kilku sekundach wreszcie opuszczają pokój, lecz mąż ostentacyjnie nie zamyka za sobą drzwi.

– Jest słodki. Na swój pokręcony sposób – stwierdza Eva.

– Santiago? – pytam z niedowierzaniem.

Kiwa głową.

– Słodki?

– Powinnaś była go zobaczyć, jak zaginęłaś. Strasznie się o ciebie martwił.

Jej słowa sprawiają, że się uśmiecham. Pragnę wierzyć, że naprawdę tak było.

„Przyszedłem po ciebie”.

Głos mężczyzny odzywa się gdzieś z tyłu mojej głowy. Czy powiedział tak tylko dlatego, że jestem w ciąży? Bo nie chce, żebym się denerwowała, na wypadek gdyby to mogło zaszkodzić dziecku? Nie potrafię zapomnieć tych kilku dni, które poprzedziły mój pobyt w szpitalu. Nie mogę udawać, że nic się wtedy nie wydarzyło.

– Ej, wszystko gra? – pyta Evangeline, wyrywając mnie z zamyślenia.