10,99 zł
Zaprojektowanie ogrodu przy rezydencji na Long Island pozwoliłoby początkującej architekt zieleni Isabelli Orsini zaistnieć na rynku. Z wielką nadzieją, że dostanie tę pracę, jedzie na spotkanie z właścicielem posiadłości Riem D’Aquilą. Prześladuje ją jednak pech. Po drodze rozbija samochód i spóźnia się kilka godzin. Drzwi otwiera jej młody i niezwykle przystojny zarządca majątku i mówi, że właściciel już wyjechał. Załamana Isabella jest przekonana, że właśnie straciła życiową szansę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 143
Tłumaczenie:
Rio D’Aquila był znany z wielu powodów. Jego bogactwo przekraczało ludzkie wyobrażenia. Bali się go wszyscy, którzy mieli ku temu powody. A o tak atrakcyjnej powierzchowności większość mężczyzn mogła tylko pomarzyć. Lecz Rio nie myślał o swoim wyglądzie. Dla niego liczyło się tylko to, kim był, a raczej kim został.
Urodził się w nędzy, nie w Brazylii, jak wskazywałoby jego nazwisko, lecz w najbiedniejszej z dzielnic Neapolu we Włoszech. W wieku siedemnastu lat uciekł na drugą półkulę. Zaokrętował się na zardzewiały brazylijski frachtowiec. Załoga przezwała go „Rio”, ponieważ właśnie do tego miasta płynął statek. Później dodali „Aquila”, bo walczył jak orzeł, gdy mu dokuczali.
Pseudonim pasował do niego bardziej niż nazwisko Rossi, jedno z najpospolitszych we Włoszech, nadane przez siostry z sierocińca, które go wychowały. Imię dostał Matteo, co oznacza dar od Boga. Matteo jednak zawsze wiedział, że nikt go nie uważał za dar Boży. Przyjął więc przezwisko, na które zgodę wydał sąd.
Obecnie miał trzydzieści dwa lata. Wspomnienia smutnego dzieciństwa dawno zblakły. Żył w świecie, w którym liczą się tylko pieniądze i władza, przeważnie otrzymane w spadku po rodzicach.
Rio nie odziedziczył po swoich nic prócz kruczoczarnych włosów, ciemnoniebieskich oczu, przystojnej, choć o nieregularnych rysach twarzy, smukłej, umięśnionej sylwetki i wzrostu metr osiemdziesiąt osiem. Wszystko inne, co posiadał – domy, samochody, samoloty, gigantyczną korporację zwaną Eagle Enterprises – zdobył samodzielnie.
Nie miał żalu do losu. Rozpoczął życie wolny, bez żadnego bagażu. Cieszyło go, że o własnych siłach wspiął się na szczyty. Czasami przeszkadzało mu tylko, że jego sukcesy za bardzo przyciągały uwagę.
Z początku rozpierała go duma, gdy widział swoje nazwisko lub zdjęcie w kolumnie finansowej „Timesa” pośród ludzi sukcesu. Z czasem znużył go szum wokół jego osoby. Już sam fakt, że znajdował się w czołowej dziesiątce listy „Forbesa”, budził zainteresowanie. Wolnego mężczyznę zwykle określano mianem „pożądanego kawalera”, co oznaczało tyle, że jeszcze nie usidliła go żadna wyrachowana panienka, żądna jego nazwiska, statusu i pieniędzy.
Gdyby na to pozwolił, utraciłby prywatność, którą wysoko sobie cenił. Poza tym Rio nie cierpiał, gdy o nim plotkowano, choć niewiele obchodziła go opinia innych. Mówiono, że jest bystry i stanowczy lub wręcz bezwzględny, lecz on wyznawał własny kodeks moralny, którego się trzymał. Postawił na uczciwość, konsekwencję, upór w dążeniu do celu i panowanie nad emocjami. Tej ostatniej zasady przestrzegał szczególnie pilnie.
Niemniej jednak tego gorącego sierpniowego popołudnia, gdy w zaroślach słychać było cykady, a fale uderzały o brzeg, musiał uczciwie przyznać, że rozsadza go złość.
Kiedy na Manhattanie ktoś wyprowadził go z równowagi podczas negocjacji, szedł na swoją salę gimnastyczną i na ringu bokserskim rozładowywał emocje w walce ze sparring partnerem. Lecz w obecnej chwili od Nowego Jorku dzieliło go wiele mil.
Przebywał nad Atlantykiem w Southampton, na ekskluzywnym południowym wybrzeżu Long Island. Przybył tu w poszukiwaniu coraz bardziej nieuchwytnej prywatności. Nie zamierzał pozwolić jakiemuś durniowi nazwiskiem Izzy Orsini, żeby zepsuł mu dzień.
W ciągu minionej pół godziny Rio rozładowywał złe emocje za pomocą łopaty. Jego partnerzy w interesach osłupieliby na taki widok. Rio D’Aquila w dżinsach, podkoszulku i butach roboczych, stojący w rowie i wyrzucający ziemię? Niemożliwe!
Lecz Rio już wcześniej kopał rowy, tylko świat o tym nie wiedział. Choć na ten dzień nie zaplanował żadnej pracy fizycznej, wolał ją wykonywać niż stać bezczynnie i kipieć coraz większym gniewem, zwłaszcza po tak wspaniale rozpoczętym dniu.
Przyleciał tu wcześnie rano. Pilotował własny samolot, który zostawił na małym lotnisku w Southampton. Tam odebrał czarny samochód, który podstawił mu menadżer od zarządzania nieruchomościami. Następnie przejechał niewielką odległość do miasta.
W piątkowy ranek w miasteczku panowała cisza i spokój. Rio zaparkował i poszedł do małej kawiarenki na spotkanie z człowiekiem, który zakładał basen na drugiej kondygnacji tarasu przy nowo zbudowanym domu. Podczas śniadania dyskutowali o jego rozmiarach i widokach z tarasu nad wydmami. Swobodna pogawędka w restauracji sprawiła mu wielką przyjemność, zwłaszcza że nikt nie zwracał na niego uwagi.
Właśnie dlatego postanowił zbudować sobie letnią rezydencję na nieprzyzwoicie drogich dwóch i pół hektarach ziemi nad oceanem. W wioskach na wschodzie Long Island przeważnie nie zwracano uwagi na celebrytów. A dziennikarze zaliczali Ria do tej kategorii.
Tutaj mógł być sobą, spokojnie zjeść czy wyjść na spacer. Niepisane prawo tego miejsca głosiło, że jeśli zbudujesz sobie tu dom, pozostaniesz niemal niewidzialnym. Człowiek, który często musiał podróżować w asyście tłumu ochroniarzy lub wskakiwać do sunącej powoli limuzyny, by umknąć przed prasą, wysoko sobie cenił taki azyl.
Rio z przyjemnością zjadł jajka na bekonie i pospacerował chwilę ulicami. Wstąpił nawet do sklepu żelaznego, jakby naprawdę zamierzał zakupić młotki i piły.
Faktycznie niegdyś posiadał zestaw narzędzi. Używał ich, by zarobić na chleb. W przypływie nostalgii przemknęło mu przez głowę, żeby samodzielnie wykonać kilka półek do nowego domu, jeżeli znajdzie dla nich miejsce. Doceniał zalety prostego życia, ale nie był na tyle naiwny, by uważać, że zarabianie na życie pracą własnych rąk zapewnia człowiekowi jakiś szczególny status.
Późnym rankiem spotkał się ze specjalistą z firmy ochroniarskiej, która zainstalowała supernowoczesny system antywłamaniowy w domu i na zewnątrz. Usiedli w patio małej lodziarni pod niebieskim parasolem. Rio nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadł lody truskawkowe. Rozleniwiony, zadowolony z życia, z trudem skupiał uwagę na słowach fachowca.
Zarządca majątku wykrył usterkę w systemie zabezpieczeń przy bramie. Domofon źle funkcjonował. Głos z głośnika brzmiał niezrozumiale, a furtka nie zawsze się zamykała. Mimo spokojnego otoczenia i dyskretnej tabliczki z nazwą „Gniazdo Orła” jego właściciel zdawał sobie sprawę, że teren musi być odpowiednio chroniony.
– Proszę się nie martwić. Przyjadę w poniedziałek z samego rana, żeby usunąć usterkę – zapewnił fachowiec.
W południe Rio pojechał do swojego domu. Jeszcze nie wykończono długiego podjazdu. Koła samochodu podskakiwały na kamykach i wpadały w głębokie koleiny. Nic jednak nie mogło popsuć dobrego nastroju, w jaki wprawił go pobyt w tak pięknej okolicy.
Dom zbudowano według jego życzenia, z lekkiego drewna z dużą ilością szkła. Stworzył sobie uroczą kryjówkę przed drapieżnym światem, w którym przebywał przez cały tydzień.
Zatrudniony przez niego specjalista od rekrutacji już czekał. Mieli do przedyskutowania kilka, raczej niezbyt znaczących, kwestii. Później planowali przesłuchać trzech architektów krajobrazu, żeby wybrać tego, który zaprojektuje obsadzenie tylnego tarasu i balkonów na dwóch poziomach.
Nie, nie trzech. Czterech. Wciąż zapominał o tym czwartym. Rio wiedział, czego chce. Zatrudniony architekt będzie musiał pogodzić się z jego aktywnym udziałem w rozplanowaniu otoczenia, podobnie jak wcześniej projektant domu dostosowywał swoje pomysły do jego życzeń.
Zarządca nieruchomości również na niego czekał, ale wkrótce zamierzał odejść. Poinformował Ria, że pozwolił sobie na własną rękę wypełnić zamrażarkę i lodówkę zapasem żywności na kolację i śniadanie. Rio podziękował, chociaż nie planował zostawać na noc. Odwołał kilka spotkań, żeby tu dotrzeć, ponieważ tylko w tym jednym terminie mógł ściągnąć wszystkich trzech kandydatów naraz.
Nie, nie trzech. Czterech. Czemu wciąż zapominał o tym czwartym? Prawdopodobnie dlatego, że nie pociągała go perspektywa czwartej rozmowy kwalifikacyjnej, stwierdził z cichym westchnieniem. Nigdy nie mieszał przyjaźni z interesami. Jednak postanowił spełnić prośbę swojego starego przyjaciela, Dantego Orsiniego, i umówić się na rozmowę z jego krewnym – Izzym Orsinim.
Kilka minut później Rio wyjął piknikowy koszyk z bagażnika. Jego gospodyni na Manhattanie zapakowała mu bardzo wykwintny lunch. Cienko pokrojona pieczeń wołowa na francuskich bagietkach, krążek odpowiednio dojrzałego sera cheddar, butelka schłodzonego prosecco, świeże truskawki i cienkie maślane ciasteczka wprost zapraszały do jedzenia. Gosposia oczywiście nie zapomniała o lnianych serwetkach, sztućcach i porcelanowych kubkach.
Rio wymienił uśmiech ze specjalistą od rekrutacji. Obydwaj włożyli dżinsy i usiedli na odwróconych wiadrach na niedokończonym tarasie. Za stół służyła im deska położona na koźle do piłowania. W tych okolicznościach wystarczyłoby im tylko piwo i kanapki z szynką i serem, a nie wyszukany lunch, ale spałaszowali wszystko do ostatniej okruszyny.
Wkrótce przyszedł pierwszy projektant. Następnie, zgodnie z ustalonym harmonogramem, przybywali kolejni. Rio wpuszczał ich przez bramę. Domofon działał bez zarzutu. Kandydaci pochodzili z okolicy. Kompetentni, efektywni, dokładali wszelkich starań, by wygrać rywalizację o intratne zlecenie. Każdy przyniósł wspaniały folder pełen wydruków komputerowych, szkiców, planów, projektów, zdjęć wcześniejszych założeń i szczegółowych opisów. Każdy słuchał uważnie, kiedy Rio wyjaśniał to, co już wiedzieli. Chciał obsadzić obwód tarasu tak, żeby harmonizował z otaczającym krajobrazem. Na tarasach na piętrze życzył sobie dużo zieleni: kwiatów lub kwitnących krzewów. Choć przyznawał, że nie zna się na ogrodnictwie, dokładnie potrafił określić, jakiego efektu oczekuje.
– Trzeba tak zaaranżować zieleń na tarasie, jakby wyrastała wprost z otaczającego środowiska – tłumaczył każdemu. – Potrafi pan tego dokonać?
Wszyscy trzej poważnie kiwali głowami. Każdy szkicował kilka pomysłów. Choć żaden ze szkiców nie odpowiadał do końca wyobrażeniom Ria, uznał, że każdy z trzech doskonałych projektantów byłby w stanie spełnić jego wymagania. Ale pozostał jeszcze ten nieszczęsny czwarty.
Specjalista od rekrutacji zapewnił, że go rozumie. Przyjaciołom się nie odmawia. Choć krewny przyjaciół spóźniał się, obydwaj cierpliwie czekali. W nieskończoność. Po dłuższym czasie Rio zmarszczył brwi.
– Temu facetowi chyba nie zależy na pracy – mruknął.
– Może złapał gumę lub coś go zatrzymało.
Minęło kolejne dziesięć minut. Rio żałował, że poszedł na przyjęcie, w trakcie którego wymuszono na nim przesłuchanie czwartego projektanta. Kilka tygodni temu Dante Orsini z żoną Gabriellą zaprosili sporo osób na bankiet charytatywny. Rio wziął ze sobą dziewczynę, z którą chodził od kilku miesięcy. Gdy wyszła do łazienki, Dante wcisnął mu w rękę kieliszek i wyprowadził na świeże powietrze, na zacznie mniej zatłoczony taras.
– Słyszeliśmy, że budujesz sobie rezydencję w Hamptons – zagadnął Dante, gdy upili po łyku burbona.
Rio skinął głową. Wieść już obiegła znajomych. Nic dziwnego. Choć Nowy Jork to duże miasto, obydwaj przebywali w tych samych, stosunkowo niewielkich kręgach.
– W Southampton – skorygował Rio. – Minionego lata odwiedziłem tam kolegę, Lucasa Vierę. Znasz go? Ma dom na plaży w odosobnionym, spokojnym miejscu. Ogromnie mi się spodobał i…
– I teraz potrzebujesz architekta krajobrazu – weszła mu w słowo Gabriella Orsini, która z uśmiechem podeszła do męża. – Akurat znamy kogoś bardzo utalentowanego.
Ku zaskoczeniu Ria Dante poczerwieniał.
– Ma na imię Izzy. Sam oceń efekty pracy – dodała, wskazując ścianę zieleni wokół brzegów tarasu. – Wspaniałe, prawda?
Rio popatrzył na rośliny. Choć jego zdaniem przesadziła z pochwałą, ogród wyglądał bardzo ładnie. I naturalnie. Musiał przyznać, że niełatwo osiągnąć taki efekt na tarasie apartamentu na trzech ostatnich piętrach wieżowca.
– Izzy dopiero wchodzi na rynek – przyznał Dante – ale naprawdę świetnie sobie radzi.
– Wcale nie uprawiamy nepotyzmu – poparła go żona.
Rio pojął, że Gabriella wspiera jakiegoś dalszego krewnego męża. Rio poznał wszystkich czterech braci Orsinich. Żaden z nich nie miał na imię Izzy. Nie miało to żadnego znaczenia, zważywszy, że taras wyglądał prześlicznie. A ponieważ Rio lubił Dantego i Gabriellę, którzy urodzili się w Brazylii, jego drugiej ojczyźnie, zapisał dane polecanego architekta krajobrazu. Przekazał je swemu podwładnemu, który ustalił termin rozmowy kwalifikacyjnej.
Orsini jednak nie pojawił się. W końcu Rio zwolnił do domu specjalistę od rekrutacji, wziął łopatę i zaczął kopać rów pod murek, żeby rozładować złość na niesolidnego protegowanego Dantego Orsiniego. Nawet jeżeli coś go zatrzymało, mógł zadzwonić i uprzedzić, że przyjedzie z opóźnieniem.
W miarę upływu czasu narastała w nim złość. W końcu doszedł do wniosku, że zmarnował zbyt wiele czasu. Będzie mu niezręcznie tłumaczyć Dantemu i Gabrielli, co zaszło, ale nie ma wyjścia.
Kątem oka dostrzegł nad oceanem jakiś ruchomy cień. Uniósłszy głowę, ujrzał stado pelikanów zmierzające nad ocean. Nad chłodny, odświeżający ocean. Oczyścił łopatę z ziemi i odłożył ją na miejsce.
Kupił to miejsce, żeby odpoczywać. Tymczasem bynajmniej nie odpoczywał, zżymając się na głupca, który lekkomyślnie przepuścił szansę godziwego zarobku. Gdy Rio zaczynał karierę, nigdy nie zmarnował żadnej okazji. Przyszedłby pieszo, przypełzł, spełnił każde żądanie pracodawcy, by zapewnić sobie godziwe wynagrodzenie, a w przyszłości awans społeczny. Nic dziwnego, że Gabriella wspierała tego durnia, skoro sam nie potrafił zadbać o siebie.
Rio wyprostował ramiona i zatoczył nimi kilka kół. Bolały go mięśnie. Dostał odcisków na rękach, a za zwykle zadbanymi paznokciami miał brud. Prawdę mówiąc, dwie godziny rzetelnej fizycznej pracy sprawiły mu przyjemność, ale uznał, że wystarczy tego wysiłku. Kropla potu spłynęła mu po nosie. Ściągnął podkoszulek i otarł nim twarz.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Nie pociągała go perspektywa powrotu do dusznego, hałaśliwego miasta. Postanowił popływać, a potem spędzić noc w letniej rezydencji. Większość pomieszczeń już umeblowano. Zarządca zaopatrzył go w steki, świeżą kukurydzę, pomidory, nawet wino. Im dłużej o tym myślał, tym większą miał ochotę zostać.
Bzzzz…
Co to było? Owad? Osa? Nie, to domofon zabrzęczał. Ale przecież nie oczekiwał gości.
Bzzzz… Bzzzz… Bzzzz…
Na pewno Orsini postanowił przyjść, choć spóźnił się trzy godziny. Rio omal nie parsknął śmiechem. Musiał przyznać, że facet ma tupet, ale nic więcej. Nie zamierzał go przyjmować. Dawno zakończył przesłuchania. Wieczór przeznaczył wyłącznie dla siebie. Skrzyżował ramiona na piersi. Nie zrobił ani kroku. Lecz przeklęty domofon wciąż brzęczał. Jak tu spławić natręta? Po kolejnym dzwonku Rio podszedł do domofonu i nacisnął guzik.
– Czego tam? – prychnął.
Odpowiedział mu głośny szum. Rio zaklął i walnął ręką w przycisk. Bez skutku. Orsini chyba leżał na dzwonku albo przeklęte urządzenie znów odmówiło posłuszeństwa. Rio nie słyszał nic prócz szumu na przemian z brzęczeniem. Zacisnął zęby. Skoro Orsini tak bardzo sobie tego życzy, wpuści go, ale tylko po to, by udzielić mu lekcji dobrych manier. Zasłużył na nią w całej pełni!
Zmiął podkoszulek, rzucił go na ziemię, wszedł przez oszklone drzwi do środka i przemaszerował przez cały dom do holu wejściowego. Robocze buciory zostawiły ślady błota na karraryjskich marmurach posadzki.
– Do wszystkich diabłów! – zaklął, otwierając frontowe drzwi.
A potem zamarł w bezruchu. Przez niedokończony podjazd spieszyła w jego kierunku jakaś postać. A raczej usiłowała przyspieszyć kroku. Udaremniały jej to kamienie koleiny i… czyżby wysokie obcasy? Nie przyszedł do niego Izzy Orsini, lecz kobieta.
Już kiedyś przez jedną przeszedł przez piekło. Pewna pani uznała go za swoją jedyną miłość. Nigdy z nią nie rozmawiał, nie znał jej nazwiska, nigdy jej wcześniej nie widział. Mimo to zasypywała go listami, wysyłała mejle, prezenty i pocztówki. Nachodziła go bez umiaru. Czyhała na niego na rogu w pobliżu siedziby jego biura na Manhattanie. W końcu nie wytrzymał wiecznego nękania i podał ją do sądu o zakłócanie spokoju.
Czyżby to znowu ona?
Nie. Tamta przekroczyła pięćdziesiątkę, była niska i pulchna. Dzisiejszego nieproszonego gościa oceniał na dwadzieścia kilka lat. Wysoka i szczupła, ubrała się jak na zebranie dyrekcji korporacji. Włożyła szpilki i białą bluzkę, widoczną spod ciemnej marynarki kostiumu. Ciemne włosy upięła w ciasny koczek. Nie wyglądała na niezrównoważoną wielbicielkę ani na reporterkę, choć te ostatnie bywały równie nachalne jak te pierwsze. Niepotrzebnie zawracała mu głowę. Nie miała tu nic do roboty.
– Proszę tam zostać – rozkazał Rio, ale ponieważ jej nie powstrzymał, podszedł bliżej. – Przecież mówiłem…
– Pan D’Aquila mnie oczekuje.
Rio nabrał pewności, że to nie zakochana wariatka ani reporterka, skoro go nie poznała, ale z całą pewnością kłamczucha. Posłał jej szyderczy uśmieszek.
– Zapewniam panią, że zdziwiłaby go ta wiadomość.
Dzieliło ich tylko kilka kroków. Miała ciekawą twarz, trójkątną, o wysokich kościach policzkowych i zielone oczy jak u kota. Z bliska dostrzegł rozdartą spódnicę, błoto na szpilkach i plamę na bluzce. Fryzura też pozostawiała wiele do życzenia. Z ciasnego koka wymknęły się ciemne, kręcone kosmyki. Przemknęło mu przez głowę, że jeżeli uległa jakiemuś wypadkowi, powinien zaoferować pomoc.
– To raczej pana nastawienie by go zaskoczyło – odparła Isabella Orsini.
Miała nadzieję, że głos jej nie drży. Dokładała wszelkich starań, by zachować panowanie nad sobą. Po tym, co dziś przeszła, nie mogła pozwolić, żeby ten półnagi przystojny sługus zbyt bogatego, wpływowego i pewnego siebie pana ją powstrzymał. Na chwilę zapadła cisza. Potem mężczyzna uniósł brew w ironicznym grymasie.
– Czyżby? – wymamrotał dźwięcznym, łagodnym głosem, od którego serce Izzy, nie wiedzieć czemu, przyspieszyło rytm. Siłą woli zignorowała jego mocne bicie.
– Z całą pewnością – odrzekła na tyle śmiało, na ile było ją stać.
Mężczyzna ponownie obdarzył ją szelmowskim uśmieszkiem.
– W takim razie proszę wejść – powiedział aksamitnym, zmysłowym głosem.
Tytuł oryginału: The Real Rio D’Aquila
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2011
Redaktor serii: Marzena Cieśla
Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla
Korekta: Łucja Dubrawska-Anczarska
© 2011 by Sandra Marton
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2013
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Światowe Życie Ekstra są zastrzeżone.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-238-9817-7
ŚŻ Ekstra – 462
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.