Okrutny - Maciej Kaźmierczak - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Okrutny ebook i audiobook

Kaźmierczak Maciej

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

145 osób interesuje się tą książką

Opis

Teodor Okrutny po piętnastu latach wraca do znienawidzonego Skraju. Musi się zmierzyć z trudną przeszłością i zbrodniami, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Okazuje się, że ktoś odnalazł ciała dawno zapomnianych osób, a świadkowie giną w niewyjaśnionych okolicznościach.

Skraj jest miejscowością, do której się nie wraca. Albo tutaj się rodzisz i tutaj umierasz, albo w przebłysku samoświadomości uciekasz, a rodzina i znajomi z dnia na dzień o tobie zapominają. Aspirant Teodor Okrutny miał nadzieję, że już zawsze będzie należeć do tej drugiej grupy. Okazuje się jednak, że musi wrócić, chociaż nie podoba się to nie tylko jemu, ale też nienawidzącej go społeczności.

Do kogo należy odnaleziony w lesie fragment ciała? Dlaczego po zabezpieczeniu go komendant posterunku zaginął, a pod lasem została zamordowana przypadkowa osoba?

Teodor Okrutny obawia się, że ktoś poznał jego sekret sprzed lat. Tym bardziej, że mogą się z nimi łączyć sprawy, przez które ucierpią kolejne osoby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 36 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,6 (8 ocen)
5
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grazka1955

Nie oderwiesz się od lektury

Super, polecam
00



Re­dak­cjaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ma­ciej Kaź­mier­czak, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83297-95-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

„Pie­kło jest pu­ste, a wszyst­kie dia­bły są tu­taj”.

Bu­rza, Wil­liam Sha­ke­spe­are (tłum. Ma­ciej Słom­czyń­ski)

CZĘŚĆ PIERW­SZA

1

Lili za­drżała, gdy coś ude­rzyło w drzwi, a klamka za­zgrzy­tała nie­przy­jem­nie. Za­marła, spo­glą­da­jąc w stronę wej­ścia. Bar za­mknęła pół go­dziny temu, ale wie­działa, że nie­dzielna noc to czas, gdy spra­gnieni klienci czę­sto przy­cho­dzili do niej, wy­go­nieni z domu przez żonę lub kosz­mary. Ten, który te­raz pró­bo­wał do­stać się do środka, ewi­dent­nie był zde­ter­mi­no­wany.

W końcu od­wa­żyła się i otwo­rzyła drzwi. W progu stał Ja­cek Wal­kie­wicz. Re­gu­lar­nie wpa­dał do baru na coś moc­niej­szego, naj­czę­ściej ulu­bioną whi­sky, choć tylko po to, żeby po kilku kie­lisz­kach za­brać resztę bu­telki na spa­cer po oko­licy. Lili w za­sa­dzie mo­gła się go spo­dzie­wać, ostat­nią flaszkę wziął od niej w środę wie­czo­rem, a gdy drę­czyły go kosz­mary, po­tra­fił opróż­nić szkło w jedną noc. Fakt, że przy­szedł do­piero dziś, mu­siał ozna­czać, że ostat­nie wie­czory były spo­kojne.

– Wró­ciły? – spy­tała, gdy męż­czy­zna szyb­kim kro­kiem skie­ro­wał się w stronę kon­tu­aru. – Co tym ra­zem zo­ba­czy­łeś? – Wiele razy wy­słu­chi­wała już zwie­rzeń Wal­kie­wi­cza do­ty­czą­cych jego snów, w któ­rych na­wie­dzały go du­chy prze­szło­ści i nie­stwo­rzone mary. – Po­dać to samo co zwy­kle?

Wal­kie­wicz nie mógł wy­du­sić z sie­bie słowa, ski­nął tylko głową, a Lili się­gnęła po bu­telkę Old Smug­glera. Otwo­rzyła ją i na­lała mu szkla­neczkę, wie­dząc, że przy dwóch pierw­szych ko­lej­kach bę­dzie jej opo­wia­dał o kosz­ma­rze, przy trze­ciej za­cznie się zbie­rać, a póź­niej już bę­dzie pił z gwinta.

– On... on tam był – wy­du­kał w końcu, gdy prze­chy­lił whi­sky i pod­su­nął bar­mance szkło do uzu­peł­nie­nia. – Wi­dzia­łem go.

– Kogo wi­dzia­łeś? – spy­tała spo­koj­nie.

– Nie wiem, kto to był. – Szybko wy­pił drugą por­cję. – Albo co. Wi­dzia­łem tylko rękę. Mar­twą. Samą kość... – do­dał, ją­ka­jąc się. – Su­nęła po tra­wie... To była śmierć. Żywy trup.

Lili omal nie par­sk­nęła śmie­chem.

– By­łeś koło cmen­ta­rza? – spy­tała pół żar­tem, pół se­rio.

– Nie. Sze­dłem przez las w stronę sta­rej am­bony – od­parł Wal­kie­wicz, na co Lili za­marła. Znała to miej­sce i nie chciała so­bie te­raz przy­po­mi­nać, co ją tam kie­dyś spo­tkało. – Jest tam tak ci­cho i spo­koj­nie. Cza­sem nad ra­nem bu­dzi mnie rześ­kie po­wie­trze, gdy... – Nie do­koń­czył. Nie mu­siał. Lili wie­działa, że zda­rza mu się za­sy­piać w przy­pad­ko­wych lo­ka­li­za­cjach. – Ale nie zdą­ży­łem dojść do am­bony. – Nie cze­kał, aż po­leje na­stępną ko­lejkę – się­gnął po bu­telkę i po­cią­gnął z niej łyk. – Dzwo­ni­łem już do My­śliw­skiego. Po­wie­dział, że przy­je­dzie.

– Po co?

– Wiele w ży­ciu wi­dzia­łem. Wiele też mi się przy­wi­działo i przy­śniło, ale wierz mi, Li­lith, to, co peł­zło mię­dzy drze­wami, było tak samo re­alne jak ty. Jak ta bu­telka. – Wska­zał na whi­sky i za­wa­hał się przed wzię­ciem ko­lej­nego hau­stu. Wie­dział, że za­raz musi wró­cić i po­pro­wa­dzić ko­men­danta My­śliw­skiego w fe­ralne miej­sce.

Za­drżała, gdy zwró­cił się do niej peł­nym imie­niem.

– Wi­dzia­łeś śmierć?

Nie miała po­ję­cia, czy może trak­to­wać jego słowa po­waż­nie, ale przy­szedł do niej trzeźwy i pierw­szy raz nie po­tra­fił do­kład­nie opi­sać tego, co wi­dział.

– To był... – Wal­kie­wicz ciężko prze­łknął ślinę. – Trup. Wi­dzia­łem, jak za­su­szoną ręką z wy­gry­zio­nymi frag­men­tami od­py­chał się od drzewa. Da­lej do­strze­głem tylko cień, ale to nie był cały czło­wiek. Pół, może sama głowa z ra­mie­niem i ka­wał­kiem kor­pusu. A mimo to się po­ru­szał, czoł­gał mię­dzy drze­wami w kie­runku am­bony. Jakby wie­dział, że mnie tam znaj­dzie, i chciał... – Nie do­koń­czył. Za­miast tego moc­niej ści­snął bu­telkę i skie­ro­wał się w stronę wyj­ścia. – Nie wy­chodź dziś w nocy z domu – po­le­cił jej nieco już beł­ko­tli­wie. – Coś na nas czyha – do­dał, ści­sza­jąc głos. – Coś, czego tu jesz­cze nie było.

Gdy za­trza­snął za sobą drzwi, Lili się­gnęła po nową bu­telkę. Rzadko piła, ale nie po­tra­fiła na su­cho prze­łknąć tego, co po­wie­dział Wal­kie­wicz.

2

Ko­men­dant Ka­zi­mierz My­śliw­ski po­czuł na ple­cach nie­przy­jemny dreszcz, gdy po oko­licy prze­to­czył się psi sko­wyt. Tuż po nim od ściany drzew od­biły się dzie­siątki in­nych­dź­wię­ków, mkną­cych w stronę lśnią­cego na bez­chmur­nym nie­bie księ­życa. My­śliw­ski wie­dział, że po­dobne od­głosy czę­sto wy­wo­łują z la­sów stwo­rze­nia, z któ­rymi czło­wiek woli nie sta­wać oko w oko. On sam nie­raz wi­dział mię­dzy pniami po­ły­sku­jące oczy wil­ków i ostre po­roża je­leni, ale lu­dzie wie­lo­krot­nie wspo­mi­nali także o zwa­li­stych po­sta­ciach, czer­wo­nych spoj­rze­niach i ostrych kłach. Są­dził, że to tylko kosz­mary, a wi­dziane mię­dzy pniami cie­nie wcale nie są tym, czego lu­dzie bali się naj­bar­dziej. Stra­chy miały to do sie­bie, że zro­dzone w ludz­kich umy­słach, usil­nie sta­rały się zma­te­ria­li­zo­wać w ciem­nych za­uł­kach. Naj­czę­ściej jed­nak po­zo­sta­wały tylko wy­wo­łu­ją­cymi ciarki sen­nymi ma­rami.

Te­raz to się zmie­niło.

Sły­sząc co­raz gło­śniej­szy ja­zgot i sto­jąc na gra­nicy lasu, do któ­rego wielu oba­wiało się wkro­czyć, wie­dział, że sko­wyt ten mu­siało wy­wo­łać coś, co prze­ra­żało także zwie­rzęta. Tego już nie można było zba­ga­te­li­zo­wać.

– Gdzie ty, do cho­lery, je­steś...? – rzu­cił, bla­dym świa­tłem la­tarki pró­bu­jąc wy­ło­wić z mroku syl­wetkę chu­dego, ły­sie­ją­cego Jacka Wal­kie­wi­cza.

To on pół go­dziny temu za­dzwo­nił do My­śliw­skiego. „Ka­ziu, bła­gam, przy­jedź – mó­wił de­li­rycz­nym gło­sem. – W imię Ojca i Syna, i Du­cha Świę­tego... Mu­sisz tu przy­je­chać i po­wie­dzieć, czy to, co wi­dzę, to prawda”. Ko­men­dant nie wie­dział, czy Wal­kie­wicz znów wal­czy ze swo­imi de­mo­nami, bo za­bra­kło mu al­ko­holu, czy może to wła­śnie on wy­wo­łał zwidy. „Aż tak cię prze­raża wi­dok dna kie­liszka?” – spró­bo­wał dow­cip­ko­wać, ale Ja­cek nie był skory do żar­tów. Prze­ra­że­nie w jego gło­sie było zbyt au­ten­tyczne, żeby My­śliw­ski mógł zi­gno­ro­wać nocne we­zwa­nie, dla­tego wsiadł do ra­dio­wozu i po dwu­dzie­stu mi­nu­tach był już nie­da­leko sta­rej am­bony. Za­par­ko­wać mu­siał z ki­lo­metr wcze­śniej, gdzie koń­czyła się po­lna droga. Nie było tu żad­nych za­bu­do­wań, za­rys tych naj­bliż­szych wi­doczny był je­dy­nie za dnia. Te­raz, gdy do­cho­dziła pół­noc, księ­życ wy­ła­niał z mroku wy­łącz­nie ścianę lasu ota­cza­ją­cego cały Skraj. Był nie­mym straż­ni­kiem mia­sta, ale lu­dzie wie­dzieli, że po­trafi nie tylko obro­nić, ale też prze­ra­zić.

– Ja­cek? – za­wo­łał My­śliw­ski, zbli­ża­jąc się do bie­gną­cej przez las ścieżki. – Wal­kie­wicz! – krzyk­nął gło­śniej, a echo jego głosu prze­to­czyło się po oko­licy. Gdyby męż­czy­zna był w po­bliżu, z pew­no­ścią by się ode­zwał, ale ci­szę wy­peł­niało wy­łącz­nie wy­cie. Do­bie­gało także z lasu, więc ko­men­dant się do­my­ślał, że od­po­wia­dają mu nie tylko psy.

W końcu wszedł mię­dzy drzewa. Sam nie chciał się do tego przy­znać, ale czuł się nie­pew­nie na myśl o wy­ko­na­niu ko­lej­nych kro­ków. W gąsz­czu księ­życ już nie po­ma­gał, a li­cha la­tarka z tru­dem od­kry­wała to, co znaj­do­wało się choćby metr da­lej. Sły­sząc dziwne dy­sze­nie i nie­pewne kroki, od­wró­cił się z prze­ra­że­niem. Skie­ro­wał przed sie­bie snop świa­tła, ale do­piero gdy Wal­kie­wicz zna­lazł się na­prawdę bli­sko, My­śliw­ski go roz­po­znał.

– Czemu nie od­po­wia­da­łeś, jak cię wo­ła­łem?

– Od­po­wia­da­łem, ale chyba za ci­cho – wy­beł­ko­tał Ja­cek.

– Je­steś na­wa­lony jak szpa­del – po­wie­dział ko­men­dant, wy­ry­wa­jąc mu bu­telkę z ręki. – Gdy­bym tyle wy­pił, też wi­dział­bym biesy w le­sie.

– Wi­dzia­łem je, za­nim po nią po­sze­dłem. – Wal­kie­wicz ode­brał mu szkło. – Mu­sia­łem się znie­czu­lić – do­dał. – Ty też bę­dziesz mu­siał.

– Po­wiesz mi w końcu, co wi­dzia­łeś?

Męż­czy­zna nie od­po­wie­dział. Za­miast tego ru­szył przed sie­bie. Nie miał pew­no­ści, gdzie do­kład­nie to było, ale wie­dział, że zło­wiesz­czy kształt dało się za­uwa­żyć za drugą li­nią drzew. Dla­tego kro­czył tuż przy niej, głowę trzy­ma­jąc ni­sko, aż na­gle za­klął gło­śno i od­sko­czył jak opa­rzony. Pró­bo­wał od­krę­cić bu­telkę, ale drżące ręce nie chciały współ­pra­co­wać.

– Boże, co tam niby jest? – spy­tał My­śliw­ski, do­my­śla­jąc się, że gdyby to na­prawdę był bies albo ja­kieś nie­co­dzienne dzi­kie zwie­rzę, to ucie­kłoby, za­nimby się tu­taj po­ja­wili, albo za­ata­ko­wało, za­miast cze­kać na ruch czło­wieka.

Ko­men­dant był prze­ko­nany, że Wal­kie­wicz do­strzegł ka­mień bądź ga­łąź o dziw­nym kształ­cie, które rzu­cały su­ge­stywny cień, przy­wo­łu­jąc nie­stwo­rzone sko­ja­rze­nia. Gdy jed­nak pod­szedł bli­żej i skie­ro­wał świa­tło la­tarki w miej­sce, gdzie przed chwilą stał męż­czy­zna, za­marł prze­ra­żony.

3

Skraj nie jest miej­sco­wo­ścią, do któ­rej chce się wró­cić. Albo się tu­taj ro­dzisz i tu­taj umie­rasz, albo w prze­bły­sku sa­mo­świa­do­mo­ści ucie­kasz, a ro­dzina i zna­jomi z dnia na dzień o to­bie za­po­mi­nają. To jedno z tych miejsc, które rów­nie do­brze mo­głyby zo­stać wy­ma­zane z mapy, a nikt by tego nie za­uwa­żył. Wszy­scy żyją tu ze świa­do­mo­ścią, że ich ist­nie­nia zna­czą tyle samo, co ist­nie­nia zwie­rząt za­miesz­ku­ją­cych lasy. Z jed­nej strony Skraj był au­to­no­miczną spo­łecz­no­ścią, a z dru­giej nikt nie za­przą­tał so­bie głowy jego ist­nie­niem.

Wielu było to bar­dzo na rękę.

Trzy­dzie­sto­pię­cio­letni aspi­rant Teo­dor Okrutny są­dził, że już za­wsze bę­dzie na­le­żał do tej dru­giej grupy osób, po któ­rych słuch za­gi­nął. Tym­cza­sem stwo­rzył trze­cią ka­te­go­rię – tych, któ­rzy zmu­szeni są tu wró­cić. Skraj ukradł mu osiem­na­ście pierw­szych lat ży­cia i Okrutny obie­cał so­bie, że jego noga już ni­gdy tu nie po­sta­nie. Przez po­nad pięt­na­ście lat na­wet o tym nie po­my­ślał, aż zmu­siły go do tego pewne wy­da­rze­nia. Wy­da­rze­nia, któ­rych nie dało się za­mieść pod dy­wan.

Mu­siał się przy­go­to­wać na to, że sta­nie się zwy­kłym mię­sem, które tu­bylcy będą chcieli rzu­cić psom na po­żar­cie. Gdy tylko prze­kro­czy gra­nicę Skraju, we­zmą go za zwie­rzynę łowną za­słu­gu­jącą wy­łącz­nie na od­strze­le­nie. Ro­zu­miał ich – kie­dyś my­ślał po­dob­nie. Sam jed­nak był mię­so­żercą, przez co nie miał za­miaru się pod­da­wać. Tym bar­dziej że ży­cie wielu lu­dzi zna­czyło dla niego o wiele mniej niż ży­cie nie­jed­nego zwie­rzę­cia, a na pewno mniej niż ży­cie wy­żła we­imar­skiego sie­dzą­cego te­raz na miej­scu pa­sa­żera w jego sa­mo­cho­dzie. Nie dla­tego, że nie sza­no­wał lu­dzi, ale dla­tego, że oni czę­sto nie sza­no­wali jego. A sta­rał się trak­to­wać wszyst­kich ze wza­jem­no­ścią.

Aspi­rant był wy­so­kim, do­brze zbu­do­wa­nym męż­czy­zną o krótko ścię­tych wło­sach, nie­bie­skich oczach i wy­pro­sto­wa­nej syl­wetce. Tego dnia miał na so­bie czarną, opi­na­jącą mię­śnie ko­szulkę i tego sa­mego ko­loru spodnie, przy któ­rych wi­siała ka­bura z bro­nią. Do­świad­cze­nia z prze­szło­ści na­uczyły go, żeby ni­gdy się z nią nie roz­sta­wać.

Za­rzu­cił na ra­miona płaszcz, bo cho­ciaż świe­ciło słońce, to jed­nak je­sien­nie po­wie­trze prze­sy­cone już było chło­dem. Sma­gało de­li­kat­nie jego nie­ogo­loną twarz. Nie uży­wał ma­szynki od kilku dni, przez co jego po­liczki po­kry­wał co­raz dłuż­szy za­rost. O ile la­tem go­lił się wręcz od­ru­chowo, o tyle zimą ja­koś nie miał na to ochoty. Po­zby­wał się za­ro­stu do­piero, gdy któ­raś z jego dziew­czyn za­czy­nała na­rze­kać, że dra­pie ją w usta, po­liczki czy inne czę­ści ciała. W tym mo­men­cie jed­nak Okrutny był sam, więc nie mu­siał się tym przej­mo­wać.

Trza­snął drzwiami swo­jego sta­rego do­dge’a da­koty, które z co­raz więk­szym opo­rem się za­my­kały, i uśmiech­nął się krzywo do Cla­rice. Suka przy­ci­snęła nos do szyby od strony pa­sa­żera, gdy Teo­dor ob­szedł sa­mo­chód, i spoj­rzała za nim tę­sk­nie.

– Przy­kro mi, ale nie mogę cię tu wy­pu­ścić – po­wie­dział do niej. – To miej­sce po­trafi na­prawdę po­rząd­nie na­mie­szać w gło­wie. Dam ci nieco swo­body, gdy już się tro­chę za­akli­ma­ty­zu­jemy.

Nie są­dził, żeby sprawa, która go tu ścią­gnęła, mo­gła za­jąć mu tylko chwilę, ale przy­go­to­wał się psy­chicz­nie na mak­sy­mal­nie ty­dzień. Wie­dział, że Skraj na nowo może go po­chło­nąć, ale nie miał wyj­ścia. Obie­cał so­bie jed­nak, że już nie­długo po­now­nie usią­dzie na twar­dym krze­śle w swoim miesz­ka­niu w Lu­bli­nie i za­pa­trzy się w okno wy­cho­dzące na mały skwer po­mię­dzy trzema ka­mie­ni­cami, a da­lej na ulicę Kró­lew­ską, za którą roz­po­ście­rał się plac Ka­te­dralny. Przy­zwy­czaił się do tego wi­doku, spę­dzał na jego kon­tem­pla­cji kil­ka­na­ście mi­nut każ­dego dnia, od mo­mentu gdy wpro­wa­dził się do miesz­ka­nia znaj­du­ją­cego się w szczy­to­wym punk­cie ukła­da­ją­cej się w li­terę L ka­mie­nicy. Mo­ment po­ja­wie­nia się tam był jed­nak rów­nie trau­ma­tyczny jak ucieczka ze Skraju, dla­tego wo­lał nie wra­cać my­ślami do wy­da­rzeń, które stały się po­cząt­kiem jego no­wego ży­cia.

A te­raz mu­siał to ży­cie po­rzu­cić, w ja­kiś spo­sób za­prze­pasz­cza­jąc swoje po­świę­ce­nie sprzed lat.

We­tknął w usta czer­wo­ne­marl­boro i za­pa­lił za­pal­niczką Zippo, która to­wa­rzy­szyła mu od pierw­szego pa­pie­rosa. Trzy­mała się tak samo źle jak jego wóz – i jak on sam. Teo­dor po­dej­rze­wał, że mogą do­ko­nać ży­wota w tym sa­mym cza­sie, cie­kaw był tylko, co się do tego przy­czyni. Wiele razy wy­obra­żał so­bie, jak może umrzeć. Jak na ra­zie ucho­dził cało z każ­dej ry­zy­kow­nej sy­tu­acji, ale z każ­dym ro­kiem co­raz chęt­niej się w ta­kie pa­ko­wał – zu­peł­nie jakby sam chciał do­pro­wa­dzić do kry­tycz­nego mo­mentu.

– No i nad­szedł... – mruk­nął, pa­trząc przez chmurę dymu na za­ry­so­wu­jące się w od­dali bu­dynki Skraju.

Tu­taj jesz­cze było spo­koj­nie. Chciał się na­cie­szyć ostat­nimi mi­nu­tami ci­szy, lecz tę za­kłó­ciło na­gle szczek­nię­cie Cla­rice. Chwilę póź­niej wy­żlica za­marła, wbi­ja­jąc wzrok w ja­kiś punkt za Teo­do­rem.

– Co jest? – Od razu zwró­cił uwagę na jej go­tową do biegu po­stawę. Przez lata na­uczyli się na­wza­jem od­czy­ty­wać swoją mowę ciała. Znali się le­piej niż nie­jedni przy­ja­ciele. Zresztą tym wła­śnie była sze­ścio­let­nia Cla­rice dla Okrut­nego. Ni­gdy ni­kogo nie ob­da­rzył jesz­cze tak sil­nym uczu­ciem i za­ufa­niem. Wielu śmiało się z niego i po­wta­rzało, że pies to nie kom­pan, nie part­ner, nie przy­ja­ciel. „Z psem ni­gdy nie bę­dziesz miał ta­kiej re­la­cji jak z czło­wie­kiem, Teo”, po­wta­rzali. „Wiem i o to wła­śnie cho­dzi – od­po­wia­dał im. – Z nią mam o wiele lep­szą re­la­cję niż z kim­kol­wiek w ludz­kiej skó­rze”.

Cla­rice się na­stro­szyła, sły­sząc dziwne od­głosy do­cho­dzące spo­mię­dzy drzew, które ota­czały Skraj ni­czym po­li­cyjny kor­don. Mó­wiło się, że w oko­licz­nych la­sach gra­sują de­mony, które ata­kują tych ze złymi za­mia­rami. Teo­dor wiele razy wi­dział śmiał­ków, jak sami sie­bie na­zy­wali, któ­rzy wcho­dzili do lasu o zmierz­chu lub nocą. W jed­nym miej­scu wiatr po­wa­lił nie­gdyś trzy drzewa – prze­strzeń tę na­zy­wano Łatą, bo gdy spoj­rzało się w górę, można było do­strzec pro­sto­kątny wy­ci­nek nieba oto­czony ko­ro­nami drzew. Łata znaj­do­wała się na gra­nicy lasu, śmiał­ko­wie sta­wali na pniach i cze­kali, na­słu­chu­jąc. W od­dali za­wsze dało się coś usły­szeć, a wy­obraź­nia pod­po­wia­dała czło­wie­kowi ob­razy, które szybko zmu­szały do ucieczki. Oczy­wi­ście byli też tacy, któ­rzy mo­gli tam tkwić w nie­skoń­czo­ność, żeby po­tem opo­wia­dać, ja­kie to okropne stwo­rze­nia wi­dzieli, które jed­nak nie za­ata­ko­wały, bo uznały śmiałka za sil­niej­szego od sie­bie.

Teo­dora śmie­szyły te za­bawy. Bajki dla dzieci. Ale gdy pierw­szy raz wszedł nocą mię­dzy drzewa, mu­siał trzy­mać nerwy na wo­dzy. A te­raz coś za­nie­po­ko­iło Cla­rice, czemu ab­so­lut­nie się nie dzi­wił.

– Co jest, mała? – zwró­cił się do suki, która czuj­nie strzy­gła uszami, szu­ka­jąc źró­dła nie­po­ko­ją­cych dźwię­ków.

Otwo­rzył drzwiczki, żeby mo­gła le­piej je wy­chwy­cić. Po­słusz­nie zo­stała w sa­mo­cho­dzie, wy­sta­wia­jąc tylko szary łeb i wę­sząc w po­wie­trzu. Gdy jej wzrok za­trzy­mał się w jed­nym miej­scu, Teo­dor za­mknął auto.

– Wy­bacz, ale nie tym ra­zem. – Rzu­cił nie­do­pa­łek w wil­gotny pia­sek i ru­szył we wska­za­nym przez Cla­rice kie­runku.

Do­dge’a za­par­ko­wał na szczy­cie wznie­sie­nia, na bocz­nej dróżce, która miała swój po­czą­tek przy je­dy­nej ulicy pro­wa­dzą­cej do Skraju. Nie chciał się za­trzy­my­wać w miej­scu, w któ­rym ktoś mógłby go za­uwa­żyć – wo­lał za­głę­bić się mię­dzy drzewa i za­par­ko­wać na skar­pie, gdzie przed laty mło­dzież uma­wiała się na szyb­kie randki. Teo­dor po­dej­rze­wał, że pary wciąż się tu spo­ty­kają, ale już ra­czej spo­ra­dycz­nie, bo zie­mia po­woli za­ra­stała, nie była tak wy­gnie­ciona jak kie­dyś, ni­g­dzie też nie wa­lały się śmieci.

– Świat się zmie­nia – po­wie­dział do sie­bie. – Nie wia­domo tylko, na lep­sze czy na gor­sze.

Skie­ro­wał się ścieżką w las. Do­sko­nale wie­dział, do­kąd pro­wa­dzi – pięt­na­ście lat spę­dzo­nych w Lu­bli­nie nie mo­gło za­trzeć pew­nych ob­ra­zów. Skraj, przy­naj­mniej w tym miej­scu, zda­wał się trwać w le­targu. Idąc piasz­czy­stą drogą, można było do­trzeć do po­stoju. Był to oto­czony drew­nia­nymi bel­kami par­king na kil­ka­na­ście oso­bó­wek albo dwa, góra trzy tiry. Gdy w Skraju po­ja­wiała się tir, dzie­ciaki wy­bie­gały z do­mów, a starsi miesz­kańcy że­gnali się z trwogą, prze­ko­nani, że drże­nie ziemi i gło­śny dźwięk klak­sonu, któ­rym kie­rowca ra­czył mło­dzież, to za­po­wiedź apo­ka­lipsy. Nie zmie­niało to jed­nak faktu, że ktoś po­sta­no­wił przy wjeź­dzie do mia­steczka stwo­rzyć po­stój dla tych, któ­rzy przed dal­szą drogą po­trze­bują opróż­nić pę­cherz lub chcą wy­sko­czyć na grzyby.

Skraj był au­to­no­miczny, ale nie­które bar­dziej wy­szu­kane sklepy wy­ma­gały za­opa­trze­nia z ze­wnątrz. A kie­rowcy sa­mo­cho­dów do­staw­czych do­sko­nale wie­dzieli, że przy po­stoju można się na­tknąć na na­prawdę do­rodne praw­dziwki. Mło­dzież się śmiała, na­zy­wa­jąc tak cze­ka­jące na oka­zję ko­biety, ale w pew­nym mo­men­cie one same za­częły w ten spo­sób o so­bie mó­wić. Do­sko­nale wie­działy, kiedy mogą za­ro­bić – i chęt­nie z tego ko­rzy­stały.

Teo­dor do­strzegł sto­jący na środku par­kingu sa­mo­chód marki Ci­troën, z za­pa­ro­wa­nymi szy­bami i otwar­tymi jed­nymi drzwiami. Za­pewne wła­śnie dźwięk na­ci­ska­nia na klamkę, a po­tem do­cho­dzące ze środka od­głosy do­tarły do Cla­rice.

– Ty... – Te­raz on też usły­szał głos. – Ty skurwy...

Ko­bieta nie do­koń­czyła. Pró­bo­wała zła­pać od­dech, ale wy­raź­nie miała z tym pro­blem.

Okrutny ob­szedł sa­mo­chód i z dło­nią na ka­bu­rze sta­nął na­prze­ciwko drzwi. Wtedy do­strzegł wy­pięte na­gie po­śladki ko­biety, która usi­ło­wała uwol­nić się z uści­sku sie­dzą­cego na miej­scu kie­rowcy męż­czy­zny. Ten miał roz­pięte spodnie i pod­wi­niętą ko­szulkę. Do­ci­skał jej głowę do swo­jego kro­cza, trzy­ma­jąc mocno za włosy; gdyby nie to, pew­nie spa­dłaby już na zie­mię. Teo­dor się do­my­ślał, że fa­cet za­raz po sto­sunku chciał ją zmu­sić do in­nej czyn­no­ści, któ­rej naj­wy­raź­niej ona nie miała w menu.

– Pusz­czaj, ty... – Nie do­koń­czyła, bo męż­czy­zna do­ci­snął jej głowę jesz­cze moc­niej, wy­peł­nia­jąc usta tym, czego ona w ustach mieć nie chciała.

Teo­dor szyb­kim, acz ci­chym kro­kiem zbli­żył się do sa­mo­chodu i sta­nął na stop­niu tuż za ko­bietą. Na­stęp­nie wy­chy­lił się i zła­pał kie­rowcę za gar­dło.

– Głu­chy je­steś?! – wark­nął.

Tam­ten wy­ba­łu­szył oczy – tyle ze zdzi­wie­nia, że nie są sami, co z bólu, bo chwyt Okrut­nego był mocny i pre­cy­zyjny. W jed­nej chwili pu­ścił ko­bietę i spró­bo­wał się po­de­rwać, ale Teo­dor mu na to nie po­zwo­lił. Ści­snął moc­niej, a za­raz po­tem pchnął go z ca­łej siły, przez co wa­żący ja­kieś sto dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów fa­cet ru­nął na sie­dze­nie pa­sa­żera. Gdy ko­bieta opa­dała bez­wład­nie na Teo­dora, ten cof­nął się i po­zwo­lił jej wpaść w swoje ra­miona, jakby była księż­niczką cze­ka­jącą w wieży na księ­cia z bajki.

Księż­niczka oka­zała się ko­bietą na oko czter­dzie­sto­pię­cio­let­nią, z roz­ma­zaną szminką i w ską­pym ubra­niu. Cho­ciaż trudno było na­zwać ubra­niem kusą spód­niczkę, którą pod­cią­gnęła tak wy­soko, jak tylko się dało, po­darte poń­czo­chy i sta­nik, któ­rego klient pew­nie nie po­tra­fił roz­piąć, dla­tego zo­stał na jej oka­za­łych pier­siach.

– Pusz­czaj mnie! – wark­nęła i już po chwili sta­nęła bo­symi sto­pami na pia­sku. Jej buty zo­stały w sa­mo­cho­dzie, po­dob­nie jak majtki, czarna ko­szulka i bom­berka. Już miała rzu­cić ko­lej­nym ko­men­ta­rzem, ale spoj­rzała na Teo­dora i za­mil­kła z roz­dzia­wio­nymi ustami.

On tym­cza­sem od­wró­cił się z po­wro­tem w stronę sa­mo­chodu.

– Ogłu­chłeś? – wark­nął do agre­syw­nego klienta, który w końcu po­zbie­rał się z sie­dze­nia obok i pod­cią­gnął spodnie. – Jak ktoś mówi „stop”, to zna­czy, kurwa, „stop”.

Tam­ten nie od­po­wie­dział. Za­miast tego zwa­lił się ca­łym cię­ża­rem na Okrut­nego, który nie zdą­żył w porę za­re­ago­wać. Chciał się cof­nąć, ale męż­czy­zna do­się­gnął jego ra­mie­nia i po­cią­gnął ich obu na zie­mię.

– Ja pier­dolę! – za­klął, plu­jąc pia­skiem, który do­stał mu się do ust.

Agre­sor pod­niósł się z nie­ma­łym tru­dem i wy­pro­wa­dził dwa nie­zbyt celne ciosy, klnąc pod no­sem. Teo­dor tym ra­zem był przy­go­to­wany na atak, dla­tego ocię­żałe sier­powe nie były dla niego za­gro­że­niem. Za to dały mu spo­sob­ność do wy­pro­wa­dze­nia wła­snego, pro­stego razu, który tra­fił prze­ciw­nika ide­al­nie w krtań.

– Coś mó­wi­łeś? – spy­tał, pa­trząc, jak tam­ten za­czyna się dła­wić śliną. Wciąż jed­nak stał, dla­tego Teo­dor ude­rzył jesz­cze raz, tym ra­zem w nos, a cios ten, cho­ciaż o wiele słab­szy od po­przed­niego, po­wa­lił gru­basa na zie­mię i po­zba­wił przy­tom­no­ści. – Tak my­śla­łem – do­dał Okrutny, po czym od­wró­cił się do ko­biety, która w po­pło­chu po­pra­wiała spód­niczkę. – Cześć, Mi­randa. – Uśmiech­nął się sze­roko. – W końcu można się nor­mal­nie przy­wi­tać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki