Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
145 osób interesuje się tą książką
Teodor Okrutny po piętnastu latach wraca do znienawidzonego Skraju. Musi się zmierzyć z trudną przeszłością i zbrodniami, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Okazuje się, że ktoś odnalazł ciała dawno zapomnianych osób, a świadkowie giną w niewyjaśnionych okolicznościach.
Skraj jest miejscowością, do której się nie wraca. Albo tutaj się rodzisz i tutaj umierasz, albo w przebłysku samoświadomości uciekasz, a rodzina i znajomi z dnia na dzień o tobie zapominają. Aspirant Teodor Okrutny miał nadzieję, że już zawsze będzie należeć do tej drugiej grupy. Okazuje się jednak, że musi wrócić, chociaż nie podoba się to nie tylko jemu, ale też nienawidzącej go społeczności.
Do kogo należy odnaleziony w lesie fragment ciała? Dlaczego po zabezpieczeniu go komendant posterunku zaginął, a pod lasem została zamordowana przypadkowa osoba?
Teodor Okrutny obawia się, że ktoś poznał jego sekret sprzed lat. Tym bardziej, że mogą się z nimi łączyć sprawy, przez które ucierpią kolejne osoby.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj”.
Burza, William Shakespeare (tłum. Maciej Słomczyński)
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Lili zadrżała, gdy coś uderzyło w drzwi, a klamka zazgrzytała nieprzyjemnie. Zamarła, spoglądając w stronę wejścia. Bar zamknęła pół godziny temu, ale wiedziała, że niedzielna noc to czas, gdy spragnieni klienci często przychodzili do niej, wygonieni z domu przez żonę lub koszmary. Ten, który teraz próbował dostać się do środka, ewidentnie był zdeterminowany.
W końcu odważyła się i otworzyła drzwi. W progu stał Jacek Walkiewicz. Regularnie wpadał do baru na coś mocniejszego, najczęściej ulubioną whisky, choć tylko po to, żeby po kilku kieliszkach zabrać resztę butelki na spacer po okolicy. Lili w zasadzie mogła się go spodziewać, ostatnią flaszkę wziął od niej w środę wieczorem, a gdy dręczyły go koszmary, potrafił opróżnić szkło w jedną noc. Fakt, że przyszedł dopiero dziś, musiał oznaczać, że ostatnie wieczory były spokojne.
– Wróciły? – spytała, gdy mężczyzna szybkim krokiem skierował się w stronę kontuaru. – Co tym razem zobaczyłeś? – Wiele razy wysłuchiwała już zwierzeń Walkiewicza dotyczących jego snów, w których nawiedzały go duchy przeszłości i niestworzone mary. – Podać to samo co zwykle?
Walkiewicz nie mógł wydusić z siebie słowa, skinął tylko głową, a Lili sięgnęła po butelkę Old Smugglera. Otworzyła ją i nalała mu szklaneczkę, wiedząc, że przy dwóch pierwszych kolejkach będzie jej opowiadał o koszmarze, przy trzeciej zacznie się zbierać, a później już będzie pił z gwinta.
– On... on tam był – wydukał w końcu, gdy przechylił whisky i podsunął barmance szkło do uzupełnienia. – Widziałem go.
– Kogo widziałeś? – spytała spokojnie.
– Nie wiem, kto to był. – Szybko wypił drugą porcję. – Albo co. Widziałem tylko rękę. Martwą. Samą kość... – dodał, jąkając się. – Sunęła po trawie... To była śmierć. Żywy trup.
Lili omal nie parsknęła śmiechem.
– Byłeś koło cmentarza? – spytała pół żartem, pół serio.
– Nie. Szedłem przez las w stronę starej ambony – odparł Walkiewicz, na co Lili zamarła. Znała to miejsce i nie chciała sobie teraz przypominać, co ją tam kiedyś spotkało. – Jest tam tak cicho i spokojnie. Czasem nad ranem budzi mnie rześkie powietrze, gdy... – Nie dokończył. Nie musiał. Lili wiedziała, że zdarza mu się zasypiać w przypadkowych lokalizacjach. – Ale nie zdążyłem dojść do ambony. – Nie czekał, aż poleje następną kolejkę – sięgnął po butelkę i pociągnął z niej łyk. – Dzwoniłem już do Myśliwskiego. Powiedział, że przyjedzie.
– Po co?
– Wiele w życiu widziałem. Wiele też mi się przywidziało i przyśniło, ale wierz mi, Lilith, to, co pełzło między drzewami, było tak samo realne jak ty. Jak ta butelka. – Wskazał na whisky i zawahał się przed wzięciem kolejnego haustu. Wiedział, że zaraz musi wrócić i poprowadzić komendanta Myśliwskiego w feralne miejsce.
Zadrżała, gdy zwrócił się do niej pełnym imieniem.
– Widziałeś śmierć?
Nie miała pojęcia, czy może traktować jego słowa poważnie, ale przyszedł do niej trzeźwy i pierwszy raz nie potrafił dokładnie opisać tego, co widział.
– To był... – Walkiewicz ciężko przełknął ślinę. – Trup. Widziałem, jak zasuszoną ręką z wygryzionymi fragmentami odpychał się od drzewa. Dalej dostrzegłem tylko cień, ale to nie był cały człowiek. Pół, może sama głowa z ramieniem i kawałkiem korpusu. A mimo to się poruszał, czołgał między drzewami w kierunku ambony. Jakby wiedział, że mnie tam znajdzie, i chciał... – Nie dokończył. Zamiast tego mocniej ścisnął butelkę i skierował się w stronę wyjścia. – Nie wychodź dziś w nocy z domu – polecił jej nieco już bełkotliwie. – Coś na nas czyha – dodał, ściszając głos. – Coś, czego tu jeszcze nie było.
Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, Lili sięgnęła po nową butelkę. Rzadko piła, ale nie potrafiła na sucho przełknąć tego, co powiedział Walkiewicz.
2
Komendant Kazimierz Myśliwski poczuł na plecach nieprzyjemny dreszcz, gdy po okolicy przetoczył się psi skowyt. Tuż po nim od ściany drzew odbiły się dziesiątki innychdźwięków, mknących w stronę lśniącego na bezchmurnym niebie księżyca. Myśliwski wiedział, że podobne odgłosy często wywołują z lasów stworzenia, z którymi człowiek woli nie stawać oko w oko. On sam nieraz widział między pniami połyskujące oczy wilków i ostre poroża jeleni, ale ludzie wielokrotnie wspominali także o zwalistych postaciach, czerwonych spojrzeniach i ostrych kłach. Sądził, że to tylko koszmary, a widziane między pniami cienie wcale nie są tym, czego ludzie bali się najbardziej. Strachy miały to do siebie, że zrodzone w ludzkich umysłach, usilnie starały się zmaterializować w ciemnych zaułkach. Najczęściej jednak pozostawały tylko wywołującymi ciarki sennymi marami.
Teraz to się zmieniło.
Słysząc coraz głośniejszy jazgot i stojąc na granicy lasu, do którego wielu obawiało się wkroczyć, wiedział, że skowyt ten musiało wywołać coś, co przerażało także zwierzęta. Tego już nie można było zbagatelizować.
– Gdzie ty, do cholery, jesteś...? – rzucił, bladym światłem latarki próbując wyłowić z mroku sylwetkę chudego, łysiejącego Jacka Walkiewicza.
To on pół godziny temu zadzwonił do Myśliwskiego. „Kaziu, błagam, przyjedź – mówił delirycznym głosem. – W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego... Musisz tu przyjechać i powiedzieć, czy to, co widzę, to prawda”. Komendant nie wiedział, czy Walkiewicz znów walczy ze swoimi demonami, bo zabrakło mu alkoholu, czy może to właśnie on wywołał zwidy. „Aż tak cię przeraża widok dna kieliszka?” – spróbował dowcipkować, ale Jacek nie był skory do żartów. Przerażenie w jego głosie było zbyt autentyczne, żeby Myśliwski mógł zignorować nocne wezwanie, dlatego wsiadł do radiowozu i po dwudziestu minutach był już niedaleko starej ambony. Zaparkować musiał z kilometr wcześniej, gdzie kończyła się polna droga. Nie było tu żadnych zabudowań, zarys tych najbliższych widoczny był jedynie za dnia. Teraz, gdy dochodziła północ, księżyc wyłaniał z mroku wyłącznie ścianę lasu otaczającego cały Skraj. Był niemym strażnikiem miasta, ale ludzie wiedzieli, że potrafi nie tylko obronić, ale też przerazić.
– Jacek? – zawołał Myśliwski, zbliżając się do biegnącej przez las ścieżki. – Walkiewicz! – krzyknął głośniej, a echo jego głosu przetoczyło się po okolicy. Gdyby mężczyzna był w pobliżu, z pewnością by się odezwał, ale ciszę wypełniało wyłącznie wycie. Dobiegało także z lasu, więc komendant się domyślał, że odpowiadają mu nie tylko psy.
W końcu wszedł między drzewa. Sam nie chciał się do tego przyznać, ale czuł się niepewnie na myśl o wykonaniu kolejnych kroków. W gąszczu księżyc już nie pomagał, a licha latarka z trudem odkrywała to, co znajdowało się choćby metr dalej. Słysząc dziwne dyszenie i niepewne kroki, odwrócił się z przerażeniem. Skierował przed siebie snop światła, ale dopiero gdy Walkiewicz znalazł się naprawdę blisko, Myśliwski go rozpoznał.
– Czemu nie odpowiadałeś, jak cię wołałem?
– Odpowiadałem, ale chyba za cicho – wybełkotał Jacek.
– Jesteś nawalony jak szpadel – powiedział komendant, wyrywając mu butelkę z ręki. – Gdybym tyle wypił, też widziałbym biesy w lesie.
– Widziałem je, zanim po nią poszedłem. – Walkiewicz odebrał mu szkło. – Musiałem się znieczulić – dodał. – Ty też będziesz musiał.
– Powiesz mi w końcu, co widziałeś?
Mężczyzna nie odpowiedział. Zamiast tego ruszył przed siebie. Nie miał pewności, gdzie dokładnie to było, ale wiedział, że złowieszczy kształt dało się zauważyć za drugą linią drzew. Dlatego kroczył tuż przy niej, głowę trzymając nisko, aż nagle zaklął głośno i odskoczył jak oparzony. Próbował odkręcić butelkę, ale drżące ręce nie chciały współpracować.
– Boże, co tam niby jest? – spytał Myśliwski, domyślając się, że gdyby to naprawdę był bies albo jakieś niecodzienne dzikie zwierzę, to uciekłoby, zanimby się tutaj pojawili, albo zaatakowało, zamiast czekać na ruch człowieka.
Komendant był przekonany, że Walkiewicz dostrzegł kamień bądź gałąź o dziwnym kształcie, które rzucały sugestywny cień, przywołując niestworzone skojarzenia. Gdy jednak podszedł bliżej i skierował światło latarki w miejsce, gdzie przed chwilą stał mężczyzna, zamarł przerażony.
3
Skraj nie jest miejscowością, do której chce się wrócić. Albo się tutaj rodzisz i tutaj umierasz, albo w przebłysku samoświadomości uciekasz, a rodzina i znajomi z dnia na dzień o tobie zapominają. To jedno z tych miejsc, które równie dobrze mogłyby zostać wymazane z mapy, a nikt by tego nie zauważył. Wszyscy żyją tu ze świadomością, że ich istnienia znaczą tyle samo, co istnienia zwierząt zamieszkujących lasy. Z jednej strony Skraj był autonomiczną społecznością, a z drugiej nikt nie zaprzątał sobie głowy jego istnieniem.
Wielu było to bardzo na rękę.
Trzydziestopięcioletni aspirant Teodor Okrutny sądził, że już zawsze będzie należał do tej drugiej grupy osób, po których słuch zaginął. Tymczasem stworzył trzecią kategorię – tych, którzy zmuszeni są tu wrócić. Skraj ukradł mu osiemnaście pierwszych lat życia i Okrutny obiecał sobie, że jego noga już nigdy tu nie postanie. Przez ponad piętnaście lat nawet o tym nie pomyślał, aż zmusiły go do tego pewne wydarzenia. Wydarzenia, których nie dało się zamieść pod dywan.
Musiał się przygotować na to, że stanie się zwykłym mięsem, które tubylcy będą chcieli rzucić psom na pożarcie. Gdy tylko przekroczy granicę Skraju, wezmą go za zwierzynę łowną zasługującą wyłącznie na odstrzelenie. Rozumiał ich – kiedyś myślał podobnie. Sam jednak był mięsożercą, przez co nie miał zamiaru się poddawać. Tym bardziej że życie wielu ludzi znaczyło dla niego o wiele mniej niż życie niejednego zwierzęcia, a na pewno mniej niż życie wyżła weimarskiego siedzącego teraz na miejscu pasażera w jego samochodzie. Nie dlatego, że nie szanował ludzi, ale dlatego, że oni często nie szanowali jego. A starał się traktować wszystkich ze wzajemnością.
Aspirant był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o krótko ściętych włosach, niebieskich oczach i wyprostowanej sylwetce. Tego dnia miał na sobie czarną, opinającą mięśnie koszulkę i tego samego koloru spodnie, przy których wisiała kabura z bronią. Doświadczenia z przeszłości nauczyły go, żeby nigdy się z nią nie rozstawać.
Zarzucił na ramiona płaszcz, bo chociaż świeciło słońce, to jednak jesiennie powietrze przesycone już było chłodem. Smagało delikatnie jego nieogoloną twarz. Nie używał maszynki od kilku dni, przez co jego policzki pokrywał coraz dłuższy zarost. O ile latem golił się wręcz odruchowo, o tyle zimą jakoś nie miał na to ochoty. Pozbywał się zarostu dopiero, gdy któraś z jego dziewczyn zaczynała narzekać, że drapie ją w usta, policzki czy inne części ciała. W tym momencie jednak Okrutny był sam, więc nie musiał się tym przejmować.
Trzasnął drzwiami swojego starego dodge’a dakoty, które z coraz większym oporem się zamykały, i uśmiechnął się krzywo do Clarice. Suka przycisnęła nos do szyby od strony pasażera, gdy Teodor obszedł samochód, i spojrzała za nim tęsknie.
– Przykro mi, ale nie mogę cię tu wypuścić – powiedział do niej. – To miejsce potrafi naprawdę porządnie namieszać w głowie. Dam ci nieco swobody, gdy już się trochę zaaklimatyzujemy.
Nie sądził, żeby sprawa, która go tu ściągnęła, mogła zająć mu tylko chwilę, ale przygotował się psychicznie na maksymalnie tydzień. Wiedział, że Skraj na nowo może go pochłonąć, ale nie miał wyjścia. Obiecał sobie jednak, że już niedługo ponownie usiądzie na twardym krześle w swoim mieszkaniu w Lublinie i zapatrzy się w okno wychodzące na mały skwer pomiędzy trzema kamienicami, a dalej na ulicę Królewską, za którą rozpościerał się plac Katedralny. Przyzwyczaił się do tego widoku, spędzał na jego kontemplacji kilkanaście minut każdego dnia, od momentu gdy wprowadził się do mieszkania znajdującego się w szczytowym punkcie układającej się w literę L kamienicy. Moment pojawienia się tam był jednak równie traumatyczny jak ucieczka ze Skraju, dlatego wolał nie wracać myślami do wydarzeń, które stały się początkiem jego nowego życia.
A teraz musiał to życie porzucić, w jakiś sposób zaprzepaszczając swoje poświęcenie sprzed lat.
Wetknął w usta czerwonemarlboro i zapalił zapalniczką Zippo, która towarzyszyła mu od pierwszego papierosa. Trzymała się tak samo źle jak jego wóz – i jak on sam. Teodor podejrzewał, że mogą dokonać żywota w tym samym czasie, ciekaw był tylko, co się do tego przyczyni. Wiele razy wyobrażał sobie, jak może umrzeć. Jak na razie uchodził cało z każdej ryzykownej sytuacji, ale z każdym rokiem coraz chętniej się w takie pakował – zupełnie jakby sam chciał doprowadzić do krytycznego momentu.
– No i nadszedł... – mruknął, patrząc przez chmurę dymu na zarysowujące się w oddali budynki Skraju.
Tutaj jeszcze było spokojnie. Chciał się nacieszyć ostatnimi minutami ciszy, lecz tę zakłóciło nagle szczeknięcie Clarice. Chwilę później wyżlica zamarła, wbijając wzrok w jakiś punkt za Teodorem.
– Co jest? – Od razu zwrócił uwagę na jej gotową do biegu postawę. Przez lata nauczyli się nawzajem odczytywać swoją mowę ciała. Znali się lepiej niż niejedni przyjaciele. Zresztą tym właśnie była sześcioletnia Clarice dla Okrutnego. Nigdy nikogo nie obdarzył jeszcze tak silnym uczuciem i zaufaniem. Wielu śmiało się z niego i powtarzało, że pies to nie kompan, nie partner, nie przyjaciel. „Z psem nigdy nie będziesz miał takiej relacji jak z człowiekiem, Teo”, powtarzali. „Wiem i o to właśnie chodzi – odpowiadał im. – Z nią mam o wiele lepszą relację niż z kimkolwiek w ludzkiej skórze”.
Clarice się nastroszyła, słysząc dziwne odgłosy dochodzące spomiędzy drzew, które otaczały Skraj niczym policyjny kordon. Mówiło się, że w okolicznych lasach grasują demony, które atakują tych ze złymi zamiarami. Teodor wiele razy widział śmiałków, jak sami siebie nazywali, którzy wchodzili do lasu o zmierzchu lub nocą. W jednym miejscu wiatr powalił niegdyś trzy drzewa – przestrzeń tę nazywano Łatą, bo gdy spojrzało się w górę, można było dostrzec prostokątny wycinek nieba otoczony koronami drzew. Łata znajdowała się na granicy lasu, śmiałkowie stawali na pniach i czekali, nasłuchując. W oddali zawsze dało się coś usłyszeć, a wyobraźnia podpowiadała człowiekowi obrazy, które szybko zmuszały do ucieczki. Oczywiście byli też tacy, którzy mogli tam tkwić w nieskończoność, żeby potem opowiadać, jakie to okropne stworzenia widzieli, które jednak nie zaatakowały, bo uznały śmiałka za silniejszego od siebie.
Teodora śmieszyły te zabawy. Bajki dla dzieci. Ale gdy pierwszy raz wszedł nocą między drzewa, musiał trzymać nerwy na wodzy. A teraz coś zaniepokoiło Clarice, czemu absolutnie się nie dziwił.
– Co jest, mała? – zwrócił się do suki, która czujnie strzygła uszami, szukając źródła niepokojących dźwięków.
Otworzył drzwiczki, żeby mogła lepiej je wychwycić. Posłusznie została w samochodzie, wystawiając tylko szary łeb i węsząc w powietrzu. Gdy jej wzrok zatrzymał się w jednym miejscu, Teodor zamknął auto.
– Wybacz, ale nie tym razem. – Rzucił niedopałek w wilgotny piasek i ruszył we wskazanym przez Clarice kierunku.
Dodge’a zaparkował na szczycie wzniesienia, na bocznej dróżce, która miała swój początek przy jedynej ulicy prowadzącej do Skraju. Nie chciał się zatrzymywać w miejscu, w którym ktoś mógłby go zauważyć – wolał zagłębić się między drzewa i zaparkować na skarpie, gdzie przed laty młodzież umawiała się na szybkie randki. Teodor podejrzewał, że pary wciąż się tu spotykają, ale już raczej sporadycznie, bo ziemia powoli zarastała, nie była tak wygnieciona jak kiedyś, nigdzie też nie walały się śmieci.
– Świat się zmienia – powiedział do siebie. – Nie wiadomo tylko, na lepsze czy na gorsze.
Skierował się ścieżką w las. Doskonale wiedział, dokąd prowadzi – piętnaście lat spędzonych w Lublinie nie mogło zatrzeć pewnych obrazów. Skraj, przynajmniej w tym miejscu, zdawał się trwać w letargu. Idąc piaszczystą drogą, można było dotrzeć do postoju. Był to otoczony drewnianymi belkami parking na kilkanaście osobówek albo dwa, góra trzy tiry. Gdy w Skraju pojawiała się tir, dzieciaki wybiegały z domów, a starsi mieszkańcy żegnali się z trwogą, przekonani, że drżenie ziemi i głośny dźwięk klaksonu, którym kierowca raczył młodzież, to zapowiedź apokalipsy. Nie zmieniało to jednak faktu, że ktoś postanowił przy wjeździe do miasteczka stworzyć postój dla tych, którzy przed dalszą drogą potrzebują opróżnić pęcherz lub chcą wyskoczyć na grzyby.
Skraj był autonomiczny, ale niektóre bardziej wyszukane sklepy wymagały zaopatrzenia z zewnątrz. A kierowcy samochodów dostawczych doskonale wiedzieli, że przy postoju można się natknąć na naprawdę dorodne prawdziwki. Młodzież się śmiała, nazywając tak czekające na okazję kobiety, ale w pewnym momencie one same zaczęły w ten sposób o sobie mówić. Doskonale wiedziały, kiedy mogą zarobić – i chętnie z tego korzystały.
Teodor dostrzegł stojący na środku parkingu samochód marki Citroën, z zaparowanymi szybami i otwartymi jednymi drzwiami. Zapewne właśnie dźwięk naciskania na klamkę, a potem dochodzące ze środka odgłosy dotarły do Clarice.
– Ty... – Teraz on też usłyszał głos. – Ty skurwy...
Kobieta nie dokończyła. Próbowała złapać oddech, ale wyraźnie miała z tym problem.
Okrutny obszedł samochód i z dłonią na kaburze stanął naprzeciwko drzwi. Wtedy dostrzegł wypięte nagie pośladki kobiety, która usiłowała uwolnić się z uścisku siedzącego na miejscu kierowcy mężczyzny. Ten miał rozpięte spodnie i podwiniętą koszulkę. Dociskał jej głowę do swojego krocza, trzymając mocno za włosy; gdyby nie to, pewnie spadłaby już na ziemię. Teodor się domyślał, że facet zaraz po stosunku chciał ją zmusić do innej czynności, której najwyraźniej ona nie miała w menu.
– Puszczaj, ty... – Nie dokończyła, bo mężczyzna docisnął jej głowę jeszcze mocniej, wypełniając usta tym, czego ona w ustach mieć nie chciała.
Teodor szybkim, acz cichym krokiem zbliżył się do samochodu i stanął na stopniu tuż za kobietą. Następnie wychylił się i złapał kierowcę za gardło.
– Głuchy jesteś?! – warknął.
Tamten wybałuszył oczy – tyle ze zdziwienia, że nie są sami, co z bólu, bo chwyt Okrutnego był mocny i precyzyjny. W jednej chwili puścił kobietę i spróbował się poderwać, ale Teodor mu na to nie pozwolił. Ścisnął mocniej, a zaraz potem pchnął go z całej siły, przez co ważący jakieś sto dwadzieścia kilogramów facet runął na siedzenie pasażera. Gdy kobieta opadała bezwładnie na Teodora, ten cofnął się i pozwolił jej wpaść w swoje ramiona, jakby była księżniczką czekającą w wieży na księcia z bajki.
Księżniczka okazała się kobietą na oko czterdziestopięcioletnią, z rozmazaną szminką i w skąpym ubraniu. Chociaż trudno było nazwać ubraniem kusą spódniczkę, którą podciągnęła tak wysoko, jak tylko się dało, podarte pończochy i stanik, którego klient pewnie nie potrafił rozpiąć, dlatego został na jej okazałych piersiach.
– Puszczaj mnie! – warknęła i już po chwili stanęła bosymi stopami na piasku. Jej buty zostały w samochodzie, podobnie jak majtki, czarna koszulka i bomberka. Już miała rzucić kolejnym komentarzem, ale spojrzała na Teodora i zamilkła z rozdziawionymi ustami.
On tymczasem odwrócił się z powrotem w stronę samochodu.
– Ogłuchłeś? – warknął do agresywnego klienta, który w końcu pozbierał się z siedzenia obok i podciągnął spodnie. – Jak ktoś mówi „stop”, to znaczy, kurwa, „stop”.
Tamten nie odpowiedział. Zamiast tego zwalił się całym ciężarem na Okrutnego, który nie zdążył w porę zareagować. Chciał się cofnąć, ale mężczyzna dosięgnął jego ramienia i pociągnął ich obu na ziemię.
– Ja pierdolę! – zaklął, plując piaskiem, który dostał mu się do ust.
Agresor podniósł się z niemałym trudem i wyprowadził dwa niezbyt celne ciosy, klnąc pod nosem. Teodor tym razem był przygotowany na atak, dlatego ociężałe sierpowe nie były dla niego zagrożeniem. Za to dały mu sposobność do wyprowadzenia własnego, prostego razu, który trafił przeciwnika idealnie w krtań.
– Coś mówiłeś? – spytał, patrząc, jak tamten zaczyna się dławić śliną. Wciąż jednak stał, dlatego Teodor uderzył jeszcze raz, tym razem w nos, a cios ten, chociaż o wiele słabszy od poprzedniego, powalił grubasa na ziemię i pozbawił przytomności. – Tak myślałem – dodał Okrutny, po czym odwrócił się do kobiety, która w popłochu poprawiała spódniczkę. – Cześć, Miranda. – Uśmiechnął się szeroko. – W końcu można się normalnie przywitać.