One Second to Love - Kristina Moninger - ebook
NOWOŚĆ

One Second to Love ebook

Kristina Moninger

4,0

115 osób interesuje się tą książką

Opis

Pięć dziewczyn, cztery historie, jeden wielki sekret

Poznały się na obozie surfingowym na małej wyspie u wybrzeży Karoliny Południowej i przyrzekły sobie, że już zawsze będą razem. Pięć dziewczyn, pięć zupełnie innych światów i jeden wspólny cel: lato pełne przygód. Avery, Isabella, Odina, Lee i Josie. Te wakacje miały być początkiem ich wspólnej historii i przyjaźni na całe życie. Tak było, do momentu, gdy Josie zniknęła bez śladu.

Gdy dziesięć lat później Avery, już jako słynna, choć wypalona, gwiazda rocka wraca na wyspę, wspomnienia ożywają. Wyjazd do znajomego miejsca, który miała być ucieczką od kariery i skomplikowanej relacji z Jakem – kolegą z zespołu, stał się bolesną podróżą do przeszłości.Gdy na jaw wychodzą nowe wskazówki dotyczące zniknięcia Josie, Avery postanawia odnaleźć dawne przyjaciółki i raz na zawsze rozwikłać zagadkę, która rozdzieliła je na lata. Czuje, że łącząc siły, mogą odkryć prawdę, co tak naprawdę stało się z jedną z nich. Gdy dawni wrogowie stają się sojusznikami, a Jake ponownie pojawia się w życiu Avery, sprawy stają się jeszcze bardziej skomplikowane. Dziewczyna musi zdecydować: czy zaryzykuje wszystko, aby rozwikłać tajemnicę wyspy? Czy Jake naprawdę jest częścią jej przyszłości – czy tylko cieniem bolesnej przeszłości?

Każda z nich skrywa własny sekret. Czy przyjaciółki są gotowe na to, by je wyjawić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monika937

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, czekam z niecierpliwością na następne części!
00


Podobne


Prolog

Dziesięć lat wcześniej

Ziemia pod moimi stopami była miękka, wbiłam więc palce tak głęboko w piasek, aż zrobiło mi się chłodno. Cóż za przyjemne uczucie w tym letnim upale, który sprawiał, że miejsce festiwalu dymiło jak kocioł i jeszcze bardziej podgrzewało atmosferę. Mimo że słońce przechyliło się w stronę oceanu, a wieczór niósł obietnicę ulgi, nadal było nieznośnie gorąco.

Powietrze przepełniała mieszanina morskiej bryzy, potu i słodkiego zapachu haszyszu – gęstej chmury perfum, przed którą nie można było uciec.

Nagle poczułam, jak słone, sklejone piaskiem kosmyki włosów smagnęły mnie po czole. To Isa tańczyła obok, a jej długie blond włosy falowały wokół jej ramion. Miała zamknięte oczy. Naszyjnik z kwiatów dołączony do biletu wstępu wisiał na jej szyi. Odwróciła się do mnie, a ja uśmiechnęłam się niepewnie. Odwzajemniła mój uśmiech z lekkim drżeniem w kącikach ust. Odina objęła Isę od tyłu wokół ramion. Wyglądało to dość dziwnie, bo była dużo mniejsza i bardziej okrągła. Cera Odiny wydawała się znacznie bardziej opalona w porównaniu z niemal przezroczystą skórą Isy. Chociaż wokół słychać było tylko hałas i krzyki, bez trudu dochodził do mnie ciemny, ciężki głos Odiny. Śpiewała nieczysto, fałszowała, ale urok jej włoskiego akcentu rekompensował brak talentu muzycznego.

Zespół grający na szczycie sceny pod białym dachem namiotu, który zapewniał mu choć odrobinę cienia, był całkiem niezły; poza gitarzystą. Krzyknęłam do dziewczyn:

– Riffy są słabe, slidy na dwóch górnych strunach nie leżą dokładnie ani wystarczająco agresywnie.

– Oj, Ave, zamknij się – zaśmiała się Lee, popychając mnie brutalnie; dużo mocniej, niż byłam do tego przyzwyczajona.

Ubrała się jak zwykle w krótko przycięte dżinsy i jeden z dwóch T-shirtów, jakie w ogóle miała. Jej włosy były z jednej strony ogolone na zero, a z drugiej wisiały do ramion. Jako jedyna z naszej piątki nie miała naszyjnika z kwiatami, ponieważ nie posiadała biletu na Harbour Gras. Jako jedyna potrafiła też wejść bez biletu wszędzie, gdzie tylko chciała. Trzymała piwo w prawej ręce; lewą wyciągniętą w górę poruszała w rytm muzyki.

– Wkrótce Avery się tym zajmie, a my będziemy jej kibicować – stwierdziła, pociągając głęboki łyk z kubka. – Avery Winter dla Rockstar – zaśmiała się. – Jedyne pytanie brzmi, czy z Jakiem, czy bez – dodała, a  jej śmiech ucichł w tym samym czasie, co piosenka.

– Bzdura – powiedziałam nieco za głośno w nagłej ciszy.

Instynktownie wyciągnęłam szyję i spojrzałam ku plaży na bar z niebieskim drewnianym wejściem. Wydawało się, jakby Jake tam stał. Opuścił jednak wyspę dawno temu. Żadnego Jake’a w zasięgu wzroku. Nigdzie. Tylko migotanie ciepła zniekształcającego powietrze, jakby się patrzyło w mleczne lustro.

Przetarłam palcami czoło, odklejając z niego lepkie włosy. Chciałam oderwać się od myśli o Jake’u. Po prostu o nim zapomnieć, ale utkwił mi w sercu zbyt mocno.

– To nasze ostatnie wspólne lato tutaj, dziewczyny – krzyknęła Isa, kiedy zespół ogłosił, że robi sobie przerwę.

Ciężar tych słów oddała niezwykle lekko.

– Ja będę się uczyć, Odina uwolni się od katolickiego reżimu, a Josie mnie nie obchodzi. Jeśli Avery nie będzie kontynuować kariery muzycznej, jej rodzice będą zmuszeni sprzedać domek letniskowy. A Lee, cóż, Lee, ciebie też nie widzę w Harbour Bridge. Świat stoi przed nami otworem!

Nie brzmiało to dla mnie jak wolność, a raczej, jakby otwarty świat oznaczał zbyt dużą odpowiedzialność. Nie chciałam tego świata, pragnęłam tylko tego kawałka ziemi: Harbour Bridge. Lato. Isabella, Lee, Odina… Jake.

I Josie.

Cholerna Josie!

Chciałam udawać, że jestem wiecznie młoda i beztroska. Nie miałam pojęcia, jak szybko ta sielanka się skończy oraz że będę pierwszą i jedyną z nas, której to świat dał dom, a nie Harbour Bridge.

– Powinnyśmy jutro rano pójść posurfować ostatni raz, zanim się rozjedziemy – powiedziałam, wspominając z tęsknotą tygodnie, które bezpowrotnie minęły. Bezkresną plażę i Isę obok mnie na desce.

Myślałam o tym, jak zdejmowałyśmy piankę po surfowaniu, czując i ulgę, i poczucie straty – znajome uczucie, które towarzyszyło mi zawsze wtedy, kiedy opuszczałam wyspę i morze. Już teraz brakowało mi spaghetti na szaszłyku w wykonaniu Odiny oraz silnego zapachu ręcznie skręcanych papierosów Lee. Odsunęłam myśli o Josie, nie chciałam czuć tego, co narastało pod pokrywą złości.

– Wszystko się kiedyś skończy – wyjaśniła Isa, uśmiechając się dziwnie. – W pewnym momencie nie będziemy się już znać.

Minęło tyle lat, a ja wciąż się zastanawiam, czy wyczułam wtedy ulgę w jej głosie.

Chciałam wejść jej w słowo, ale poczułam chłodny wiatr na karku i zjeżyły mi się na nim cienkie włoski. Jeszcze raz się odwróciłam i spojrzałam na bar – tam, gdzie ostatnio moją uwagę przykuły zielone pasma włosów Josie, niczym nienaturalne plamy koloru w tłumie festiwalowych gości.

– A gdzie jest Josie? – zapytałam, nie wiedząc, dlaczego właściwie o nią pytam.

Nikt nie zareagował.

Powtórzyłam pytanie:

– Gdzie jest Josie?

Isa wzruszyła ramionami, a wokół jej ust znów pojawiła się linia, którą trudno było jej ukryć. Ten półuśmiech mógł być równie dobrze groźbą. Najwyraźniej tego lata zarezerwowała taki wyraz twarzy dla Josie. A może po prostu nie potrafiłam tego właściwie zinterpretować?

– Napijemy się czegoś? – zaproponowała jak gdyby nigdy nic Odina, wycierając spocone dłonie w ciemną sukienkę.

Na cienkiej tkaninie zostały mokre plamy.

– Dziwne, że nagle pragniesz towarzystwa Josie – zauważyła Lee, przyglądając mi się uważnie swoimi bystrymi niebieskimi oczami.

Skrzywiłam się nieco i poczułam, że moje policzki nagle zaczynają płonąć.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Bardzo się starałam, żeby mój głos brzmiał tak spokojnie, jak to tylko możliwe.

Jak długo Lee słuchała naszej rozmowy? Moja twarz płonęła, ale nie mogłam pozwolić sobie na branie odpowiedzialności za własne słowa ani się ich wstydzić. Ciężko było jednak znieść ten ból. Niemożliwe było również, żebym odczuwała teraz wyrzuty sumienia. Człowiek ma swoje limity, a moje granice zostały i tak znacznie przekroczone.

– Prawdopodobnie wkrótce znów się pojawi. Złego diabli nie biorą – usłyszałam, co mówi Isa, ponownie spoglądając na bawiący się tłum.

Nie ma Jake’a. Nie ma Josie.

Chłodna bryza, która tego upalnego, uciążliwego dnia jeszcze kilka minut temu była przyjemna, przyprawiała mnie teraz o dreszcze. Bywają takie momenty jak ten, kiedy instynktownie wiesz, że coś nagle się zmieniło oraz że nic i nikt nie jest w stanie tego odwołać – nic i nikt nie jest w stanie cofnąć czasu ani przywrócić sprawiedliwości.

Gdy tylko zabrzmiały pierwsze wystrzały fajerwerków na zakończenie imprezy, wszystkie podskoczyłyśmy przestraszone. Nawet nie zauważyłam, że zespół opuścił scenę. Lee była jedyną osobą, która udała się na poszukiwania Josie. Reszta z nas została nieruchomo na miejscu. Żadna nawet nie drgnęła. Na szczęście hałas świecących rakiet zagłuszył na kilka minut mój pędzący umysł i walące serce. Przez te kilka chwil mogłam udawać, że wszystko jest w porządku.

A Josie już się nie pokazała – ani tego wieczoru, ani następnego dnia. Nigdy więcej. Wyspa całkowicie ją wchłonęła. Zostały tylko cztery przyjaciółki i ogromne poczucie winy.

1

Harbour Bridge połączone jest mostem z pomniejszymi wyspami i kontynentem. Jeśli po nim przejedziesz, nieuchronnie trafisz prosto do Seasons. Jest to jedyny hotel na wyspie. Choć nieco podstarzały, to wygląda niczym dumna królowa na tronie na końcu Centre Street. Oprócz pokoi oferuje wyjątkowo spektakularny widok bezpośrednio na morze. Do tego Seasons jest miejscem eleganckim w bardzo niepozorny sposób: jasny piaskowiec i prosta architektura dopełniają wyglądu tego imponującego budynku. Czy tego chcesz, czy nie, falujące wokół palmy utwierdzają w przekonaniu, że to niezaprzeczalne centrum tego miejsca. Pobyt tu sprawia, że czujesz się nieco dziwnie, ale jednocześnie bardzo dobrze.

Już od pierwszych metrów za mostem poczułam głęboką więź, za którą tak bardzo tęskniłam przez ostatnie kilka miesięcy. Uczucie to było prawdopodobnie spowodowane przebodźcowaniem oraz stresem pod wpływem ostatnich wydarzeń, ale pozwoliłam sobie choć na chwilę po prostu cieszyć się tym wrażeniem. Żeby opuścić Seasons trzeba skręcić w East Atlantic Avenue, przejechać obok stacji benzynowej Exxon, restauracji Subway z zielonym dachem i minąć mały, pomalowany na pomarańczowo kościół. Na parkingu przed pralnią stoi dziewczyna z futerałem na gitarę i wyciąga prawy kciuk w stronę ulicy. Na jej widok wzdrygam się gwałtownie. Denerwuje mnie to, że nie widzę jej już we wstecznym lusterku. Moje serce łomocze, a uspokaja się dopiero, gdy zauważam prędkość i zwalniam, utwierdzając się w przekonaniu, że to była tylko jakaś dziewczyna. Żaden duch z przeszłości.

Jadę niecałe dziesięć mil na godzinę, starając się tym samym opóźnić moment przybycia, który tak magicznie sobie wyobrażałam. Właśnie dlatego chciałam przyjechać sama. Bez pozostałych członków zespołu. Bez… Jake’a. Nie w autobusie wycieczkowym, który prawdopodobnie będzie już stał na terenie festiwalu. Te kilka minut jest wyłącznie moje.

Może nadal tam są – szepcze we mnie głos. – Może wszystkie wciąż tam są… Isabella, Odina, Lee, Josie.

Jednak ten głos kłamie. Jednej już nie ma. Jedna zniknęła.

Staram się otrząsnąć i ponownie skupić na drodze. Wszystko wygląda tak, jak dawniej. Długie letnie tygodnie spędzane tu przez tyle lat zakotwiczyły każdą ulicę i każde skrzyżowanie wyspy w mojej pamięci. Pozwalam swojemu spojrzeniu błądzić przez chwilę. Patrzę na pełne kosze na śmieci na poboczu drogi, które czekają na wywóz. Zerkam na rozległe linie energetyczne, na których siedzą ptaki. Obserwuję, jak zbrązowiałe trawniki przydomowych ogródków mieszają się z piaszczystym podłożem. Po drugiej stronie ulicy dzieci jadą na za dużych rowerach, a w ogrodzie stoi starsza kobieta, która zdejmuje pranie ze sznurków – w pośpiechu, jakby zaraz miało padać.

Bardziej nie da już się rozciągnąć tej chwili. Skręcam w Beach Side Road i wjeżdżam na parking, gdzie czerwona taśma odgradzająca trzepocze na wietrze. Z drżącymi kolanami wysiadam i zatrzaskuję za sobą ciężkie drzwi wypożyczonego samochodu.

Minęło dużo czasu, bardzo dużo czasu.

Z tylnego siedzenia zabieram futerał z gitarą, po czym zarzucam torbę podróżną na ramię. Moje serce zaraz pobije własny rekord prędkości. Jeśli coś mogłoby to ukryć, to tylko kurtka. Jest ona czymś w rodzaju tarczy ochronnej. Niczym stary, dobrze naoliwiony czołg, który znalazłam, mając szesnaście lat, razem z zakurzoną, farbowaną koszulą oraz tłustymi butami motocyklowymi na strychu ojca i Marge w szafie z materiałami.

– A więc jesteśmy na miejscu – mówię do siebie, mocniej naciągając skórzaną kurtkę.

Wiatr jest rześki, ale powietrze ciepłe. Włosy niczym myśli wirują mi wokół głowy. Moje kroki nie są tak pewne, jakbym chciała. Przeczuwałam, że to miejsce coś ze mną zrobi. Nie wiedziałam jeszcze tylko co ani jak dużo.

Już na moście, przed szerokim znakiem z lekko wyblakłymi literami, które zwiastowały pozostałych kilka mil do Harbour Bridge, miałam dziwne przeczucia. Czyżby jakaś magiczna siła przyciągała mnie na wyspę?

„Harbour Bridge? Czy to aby na pewno dobry pomysł?” – wspominam słowa mojej macochy Marge, w których skrywa się cicha desperacja. Wydaje mi się, że to południowy wiatr przyniósł teraz te słowa, a jej głos staje się coraz cichszy, aż zostaje całkowicie rozwiany…

Prawie zapominam, że Harbour Bridge to koniec naszej wycieczki. Że nie będę widywać codziennie Jake’a. Że wkrótce będzie on gdzie indziej. Że mimo to strasznie mnie denerwuje, kiedy jest beze mnie. Gdy jest z Emily – jego żoną. Z kimkolwiek innym! Przy ladzie w obskurnym barze ze zbyt dużą ilością alkoholu… Za dużo miejsc, za dużo pieniędzy i zbyt wiele możliwości. Dla niego życie nigdy nie stoi w miejscu. A nawet jeśli, to nie jest sobie w stanie z tym poradzić.

Głosy odbijają się echem bardzo cicho – głosy tych, którzy na mnie krzyczą i tych, którzy przy mnie milczą. Cisza Jake’a jest prawdopodobnie głośniejsza i bardziej brutalna niż ryczenie Mortimera:

– Najwyższy czas, żebyście znowu coś napisali. Żadnej nowej piosenki przez trzy lata!

Współczujące spojrzenie mojego brata.

Zawiedzione spojrzenie mojego ojca.

Spojrzenia Jake’a.

Spojrzenia Josie ze zdjęć, które nadal przenoszą mnie do tamtego Harbour Bridge. Jej głos wciąż rozbrzmiewa w moich myślach. Jak bardzo trzeba krzyczeć przeciwko niemu, aby stłumić go wystarczająco? Może dlatego zostałam muzykiem rockowym…

Przede mną znajdowała się plaża, która na potrzeby koncertu została sztucznie poszerzona i spłaszczona. Przez chwilę miałam wrażenie, jakby wskazówki zegara w ogóle się nie obracały, jakbyśmy wszyscy stanęli w miejscu. I jakby tylko Josie zniknęła w ruchomych piaskach.

Kieruję się do drewnianego domku. Deski na elewacji były kiedyś niebieskie, a nie białe. Być może odcień ścian nie jest taki istotny… Czyż ma znaczenie, w jakich barwach malujesz historię? Przez krótką chwilę uderza we mnie ten niewłaściwy kolor niczym zdrada wobec moich wspomnień. Odwracam się i zamiast tego spoglądam na fale, które przybijają do grobli ochronnej. Ich hałas to melodia sama w sobie.

Każde miejsce ma swój dźwięk – bardzo wyjątkową skalę rezonującą we mnie. Harbour Bridge to akord d-moll, któremu towarzyszy głęboki morski bas. Wiatr jest delikatną piosenką, wołaniem syren. Mimo że dźwięki mają działanie uspokajające, odnoszę wrażenie, jakbym się nagle przebudziła.

Zapinam kurtkę i idę w kierunku sceny. Macham ręką w stronę znajomych twarzy niosących skrzynki z napojami, toczących kable od bębnów, rozstawiających stalowe pręty i głośniki z tyłu pick-upa. Zauważam na scenie Lindsay od spraw technicznych. Jest razem z łysym technikiem, który towarzyszy nam od Warszawy. Zmagają się z okablowaniem i głośno narzekają na fatalny zasilacz:

– Najpóźniej na pierwszym solo wybuchnie nam to w twarz. Nagle zrobi bum i zgasi światło. Zobaczysz!

Uśmiecham się tylko. Dobrze wiem, że tak się nie stanie. Na Lindsay można polegać.

Najpierw stawiam futerał z gitarą na scenie, za nim rzucam torbę, a potem opieram ręce o poręcz i się podciągam.

– Musisz przyznać, że to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek mieliśmy – mówię, wskazując na morze.

Lindsay mamrocze pod nosem coś niezrozumiałego.

Rozglądam się i czekam, aż się coś wydarzy. To otoczenie jednocześnie wciąga mnie i wypluwa; to miejsce, w którym wszystko się zaczęło i zatrzymało. Harbour Bridge jest moją osobistą linią życia. Wyraźnym cięciem. Stare życie – nowe życie. I niewiele pomiędzy.

– Gdzie jest Jake? – pytam, rozglądając się po scenie.

Lindsay wzrusza ramionami. Sammy pobrzękuje na basie i potrząsa swoimi krótkimi blond włosami, a Rodriguez, nasz perkusista, burczy pod nosem:

– Nie było go w autobusie.

– Co!? Nie było go w autobusie?

Sammy patrzy na Rodrigueza, jakby chciał powiedzieć: „Nie wiesz, co się stało w Berlinie?”. Nie odzywam się, bo mam nadzieję, że może nie wszyscy w zespole wiedzą, co naprawdę się tam wydarzyło.

– Zrobił sobie wypad do Cannon Falls – odpowiada Rodriguez.

Za każdym razem, gdy wspominane jest przy mnie to miejsce, wszystko się we mnie napina. Drżą mi palce, ale staram się tego nie pokazywać. Cannon Falls, Jake, Emily. I kropka, która mnie nie obejmuje. Żadnych szans na przecinek. Zaraz po Emily pojawia się ostatni znak interpunkcyjny. Prawdopodobnie także po Berlinie.

Wzdycham. Następnie wyjmuję „blondynkę” z futerału. Leży tam, jakby była prostą, tanią gitarą szkolną, a nie Fenderem Stratocasterem ze wszystkimi detalami i znaczeniem historycznym. Kocham ją i jednocześnie nienawidzę tej gitary. To prezent urodzinowy od Jake’a. Dał mi ją rozpromieniony trzy lata temu. Po prostu dlatego, że mógł sobie pozwolić, żeby wydać fortunę na tę gitarę. Gdyby nie przekazał mi tego Strato na ręce niczym nowo narodzonego dziecka w tej maleńkiej szatni w Wisconsin, prawdopodobnie nadal grałabym na „błękicie” i robiłabym to z przyjemnością. Jednak teraz posiadam instrument, który według Jake’a jest oryginałem Mary Kaye. Kocham i nienawidzę Jake’a tak samo jak Strato – ta gitara to idealny symbol naszego skomplikowanego związku.

– Może zaczniemy? – pyta Lindsay, mierząc mnie wzrokiem w zamyśleniu.

Przytakuję.

– Zaczynajmy. Jake wkrótce się pojawi.

– Line check już zrobiony – warczy Sammy na swoim elektrycznym basie.

Jak zawsze na próbie dźwięku mam na sobie luźne, podarte dżinsy i sprany jasnoniebieski T-shirt – przynoszą mi szczęście. Mój strój sceniczny już od rana leży uprany i wyprasowany w naszym busie. Wiem, że mogłabym przyjechać wczoraj i rozłożyć się w domku letniskowym moich rodziców. Zamiast tego, podobnie jak inni, mam pokój w hotelu Seasons. Właściwie to miałam spędzać tu czas z ojcem oraz Marge, bo nie mamy go wystarczająco dużo dla siebie, a od powrotu z Europy widywaliśmy się tylko przelotnie. Tyle rzeczy mnie jednak od tego powstrzymuje. Miłość mojej macochy, która czasami bywa nieco opresyjna, a na którą mogę odpowiedzieć jedynie wyrzutami sumienia, oraz ta niekończąca się tęsknota za dawnymi czasami – zbyt ciężka, aby się z niej otrząsnąć, i zbyt uparta, aby zapomnieć. Dobrze wiem, że moja niezwykła melancholia jest motorem dla mojego wewnętrznego muzyka. Czasem jednak żałuję, że nie ma w niej więcej lekkości.

– Avery, jesteś gotowa? – woła Sammy, grając melodię otwierającą. – A Summer Gone By.

Rodriguez przy perkusji obsługuje bęben. Wzdycham, prostuję ramiona, próbując przegonić myśli i całkowicie skoncentrować się na muzyce. Zrzucam skórzaną kurtkę i ostrożnie kładę ją na jednym z głośników. Lindsay uderza do przodu, kieruje mikrofon w moją stronę i mruga do mnie zachęcająco.

– Ładna fryzura – mówi, pociągając za mój długi blond warkocz, który zwisa mi na plecach.

Czekając na lotnisku w Nowym Jorku na przesiadkę do Charleston, obcięłam sobie grzywkę. Bardzo krótko. Jake jeszcze tego nie widział.

– Dziwnie jest tu być – mówię cicho.

– To tylko jet lag i podekscytowanie – uspokaja mnie Lindsay.

Dla niej to po prostu kolejny festiwal, a nie wspomnienia z dzieciństwa. Nie miejsce, gdzie ostatecznie wyznaczono kurs na jej dorosłe życie. Miejsce na ziemi, gdzie Jake i ja spaliśmy razem po raz pierwszy. Miejsce, w którym Odina i ja zamiast nut miałyśmy ulotki z wydrukowaną na nich piękną twarzą Josie. Ulotki, które w pewnym momencie wisiały wszędzie. Setki ulotek. Na całej wyspie. Tysiące. W całym kraju.

– Podniecenie jest tym, co napędza apatię – filozofuje Sammy. – A jet lag występuje tylko wtedy, gdy lecisz z zachodu na wschód, a nie odwrotnie.

– A ty niby wiesz, gdzie jest wschód i zachód!? – krzyczy Lindsay, a ja nie mogę powstrzymać śmiechu.

– Wiem, gdzie czekają na mnie najpiękniejsze kobiety na Wschodzie i na Zachodzie. To mi wystarczy – ripostuje Sammy, majstrując przy syntezatorze.

Poruszam mikrofonem i ustawiam się tyłem do wciąż pustej widowni, patrząc na Sammy’ego i Rodrigueza.

Skup się, Ave, skup się!

Szarpię za struny, chcąc zaśpiewać pierwszą linijkę naszego ostatniego hitu, gdy nagle jeżą mi się włosy na rękach.

– Zaczynacie beze mnie? – krzyczy ktoś ochryple.

To Jake! Ciężko tupie po scenie i jest pijany. Słyszę to w jego głosie i czuję w jego dłoniach, które niemal w sekundę później opierają się masywnie na moich ramionach. Chcę go strząsnąć, ale on ściska mocniej.

– Czyżby na rodzinnym śniadaniu była whisky? Cannon Falls to już nie jest ten spokojny port, co kiedyś – mówię kpiąco.

Rodriguez wygląda tak, jakby chciał w nas rzucić pałkami.

– Nie było jej tam – mówi Jake i nagle nie jestem pewna, czy rzeczywiście coś pił.

– Kogo? – pytam bezsensownie, walcząc z mieszaniną ulgi i poczucia winy, które mimo wszystko wnet rozlewają się we mnie.

– Mojej żony – mamrocze Jake.

W końcu udaje mi się go od siebie odsunąć.

Odwracam się i patrzę na niego. W całkowicie inny sposób niż przed Berlinem. Próbuję zobaczyć wszystko to, co ukrywa się za jego zmarszczonym czołem. Za zbyt długimi włosami, które w Europie znacznie pociemniały z powodu braku słońca. Wygląda jak za dawnych czasów. Jak w dniu, w którym się poznaliśmy. Ma nawet taki sam zarost, który zakrywa jego brodę. Jego ciemne oczy wściekle błyszczą. Jednak widzę, co ukrywa. Zatapiam się w tym – w tym wszystkim, czym właściwie jest Jake. W tej starej, dobrej duszy, w jego młodym, dzikim ciele. Czuję, jak mimo mojej złości mięknę. Nieoczekiwanie jednak, wbrew mej woli zaczyna mnie coś przytłaczać – to, co od tak dawna staram się powstrzymać. Nie da się tego okiełznać, tak jak Jake’a.

– Gdzie jest Emily? – dopytuje mimochodem Sammy.

– U mamy.

– W Miami?! – wykrzykuję ze zdziwieniem, choć właściwie nie chciałam nic powiedzieć.

– Tak, w Miami – mamrocze, nucąc Welcome to Miami, po czym uradowany dodaje: – Nie potrzebuję Emily.

Dobrze wiem, że to nieprawda. Potrzebuje jej. W Cannon Falls zawsze jest trzeźwy. Dobrą rzeczą w tym jest – a może raczej złą – że nawet gdy jest pijany, nadal jest porządny. Oczywiście nie tak doskonale, jak na trzeźwo. Jednak w przeciwieństwie do mnie, on zdecydowanie jest w stanie zademonstrować swoje muzyczne walory, nawet będąc całkowicie wciętym. Nie musieliśmy z tego powodu odwoływać ani jednego koncertu i dlatego rzadko ktoś to komentuje. Ani menedżer, ani Lindsay, ani kierowca busa koncertowego, który musi znosić jego nocne gadki, ani Sammy czy Rodriguez. Pogodziliśmy się z faktem, że „Jake ma problem”. I wszyscy, nawet ja, liczą na Cannon Falls. Musi tylko wrócić do domu, wytrzeźwieć i pozwolić Emily przejąć kontrolę. Wtedy będziemy w miarę panować nad wszystkim. A może już dawno przestaliśmy? Od Berlina nie jestem już niczego pewna.

Jake chwyta za bas, zakłada szeroki skórzany pasek przez ramiona i szarpie kilka paskudnych, niskich dźwięków.

– „Who needs Emily, who needs Miami, I got you…” – improwizuje i patrzy na mnie.

Odwracam wzrok.

– Skończ z tymi bzdurami i przejdźmy dalej. Za dwie godziny zaczynamy.

Jake bez słowa staje obok mnie i spokojnie pyta:

– A Summer Gone By?

Chociaż jestem współautorem tej piosenki, jakoś nie czuję odniesienia do Harbour Bridge. Fakt, chodzi w niej o lato, które minęło i które już nie wróci. Dla nikogo z nas.

2

– Ależ pani Hobbs, błagam! Oczywiście, że ma pani miejsce z przodu w strefie VIP.

Mortimer, nasz menedżer, uśmiecha się do Marge, jakby była pierwszą damą, a nie moją krępą, siwą, bladą macochą, która, mimo iż pęka z dumy, to nigdy nie czuje się całkowicie komfortowo na moich koncertach. Wiem, że nie lubi naszej muzyki. W weekendy chodzi na taniec liniowy, uwielbia George’a Straita i Williego Nelsona. Nigdy nie przyznałaby, że Force of Habit jest dla niej za głośne, że moje teksty uważa za zbyt bezpośrednie i nie ufa Jake’owi, odkąd dwa lata temu w Nowym Meksyku za jazdę pod wpływem alkoholu przez cztery dni przebywał w areszcie. Nigdy jej nie powiedziałam, ile naprawdę wynosiła kaucja.

– Lubię siedzieć z tyłu, Mortimerze. Przecież mam ze sobą psy. Nie chcę, żeby to był problem. Proszę, mów do mnie wreszcie po imieniu, Marge – oponuje, uśmiechając się i machając do mnie z czułością.

Zaskakująco miło było wcześniej zobaczyć ojca i ją przytulających się. Jak zawsze mój ojciec miał na sobie czapkę z daszkiem i niebiesko-czerwonym logo Minnesota Twins. Jego głowa była łysa, ale serce przepełnione miłością do naszej muzyki i bijące w jej rytmie. Uśmiecham się do nich dwojga i wracam za kulisy. Tam spotykam Jake’a, który gapi się w ziemię, jakby zapomniał o czasie i przestrzeni. Zrozumiałam, że myśli o Emily. Bawię się Strato i zamieniam kilka zdań z Sammym oraz Rodriguezem, co natychmiast pozwala mi się znowu rozluźnić. Próbuję się cieszyć z tego, co ma nadejść, jednak albo Europa i Azja wpłynęły na mnie bardziej, niż myślałam, albo mam jakiś rodzaj chandry, która jest przeciwieństwem tęsknoty za domem.

Ubrana jestem w obcisłe czarne spodnie, czerwony top z dekoltem w szpic i kozaki. Na twarz nałożono mi warstwę makijażu, a mimo to czuję się bardziej naga niż kiedykolwiek wcześniej. Zaczynam przygryzać dolną wargę i koncentruję się na tym, aby przekonać samą siebie, że sytuacja nie różni się niczym od wszystkich koncertów z ostatnich miesięcy.

– Nie musisz się bać, Ave – szepcze mi do ucha Jake.

Nie odpowiadam.

– Przykro mi – mówi jeszcze ciszej.

– Dlaczego? – szepczę.

– Że nigdy nie jestem w stanie zrobić dla ciebie niczego dobrego.

Nie odpowiadam.

– Jestem dupkiem – próbuje ponownie.

Odwracam głowę i patrzę mu w oczy.

– Nie, Jake, nie jesteś dupkiem. Po prostu czasami chciałbyś nim być, bo to łatwiejsze niż przyznanie się do swoich problemów.

Biorę oddech, a potem mówię:

– Jak skończy się trasa, spadam.

Ostatnie zdanie wypada ot tak, prosto z mojej podświadomości i zwala Jake’a z nóg. Nie wiem, kto jest nim bardziej zszokowany. On czy ja. Nawet nie wiem, co dokładnie chcę przez to powiedzieć.

– Co masz na myśli? – mówi.

Jego oddech jest rzężący, ochrypły, gorący. To stan następujący zawsze po nadmiernym piciu i paradoksalnie jest dobry dla jego wokalu.

– Myślę tak, jak powiedziałam.

I nagle wiem, że to prawda.

Wszystko tutaj – zespół, stres, Jake… załamuje mnie.

– Naprawdę potrzebuję detoksu – mruczę.

– Masz na myśli, że ja… muszę pójść na detoks – odpowiada, podchodzi o krok bliżej, ale nie ma odwagi mnie dotknąć.

Przez chwilę śmieję się głośno.

– Tak, ty też.

– Gotowi? – Mortimer zerka przez zasłonę i kręci przez chwilę głową, gdy widzi zaimprowizowane okablowanie, po czym mruczy: – Za chwilę wszystko trafi szlag…

– Wszystko będzie dobrze – mówimy jednocześ­nie z Jakiem.

Ale nikt się nie uśmiecha. Nawet Mortimer.

Kiedy wychodzimy na zewnątrz, mam wrażenie, że otwiera się kurtyna powietrzna. Niczym opadający odłamek kamienia. Jest tak za każdym razem, gdy wchodzę na scenę. Jestem uzależniona od tego uczucia, od uznania tłumu. I od Jake’a. Zazwyczaj czuję już po dwóch pierwszych utworach, czy jest zadowolony, czy nie. Wiem to najpóźniej po pierwszym solo. Widzę to w jego spojrzeniu. Trema, którą odczuwam przed każdym występem, tym razem pali jeszcze bardziej. Te głowy tam na dole, to nie są po prostu obcy. Za niektórymi parami oczu kryje się zapewne ktoś, kogo znam z czasów młodości. Zaskakująco skutecznie udaje mi się zignorować fakt, że dawna sympatia Isy jest tam niżej i ma około sześćdziesięciu funtów więcej w biodrach niż kiedyś. Zerkam na Allistera Watersa i zapominam, że kiedyś w jedynym supermarkecie na wyspie jego śliskie ręce wylądowały na moich pośladkach wbrew mojej woli. Jest również Wendy Myers, której rodzina ma domek letniskowy naprzeciwko domku Marge i mojego ojca. Zastanawiam się, czy naprawdę wyszła za mąż za Paula Lechtenberga.

Nie następuje żadna katastrofa. Ojciec i Marge stoją w ogrodzonej strefie dla VIP-ów. Myślę o Lee, która z pewnością przedostałaby się i tam. Kiedyś…

Jak maszyny odbębniamy nasz program i nikt nie zdaje sobie sprawy, że robimy to poniżej naszych możliwości. Rodriguez zachwyca solówką, mimo że słyszałam, jak robił to sto razy lepiej. Sammy kilka razy nawala w przejściach, tylko głos Jake’a brzmi dokładnie tak, jak napisał „Rolling Stone” pół roku temu: „Symbioza seksu, brutalnej siły żywiołu niczym krople miodu na kanapce z bekonem”. Za to mój wokal tym razem pochodzi z głowy, a nie z serca.

Ja to słyszę i Jake to słyszy.

Nawet jeśli nikt inny tego nie zauważa, bo nikt nie zna mnie tak dobrze jak on. Na krótką chwilę pojawia się wspomnienie. Widzę Josie, która wiele lat temu delikatnie chwyciła mnie za ramiona i wyjaśniła, że w walce z tremą pomaga nauka śpiewania plecami do publiczności. Zamykam na chwilę oczy i próbuję pogodzić ze sobą te dwie kobiety. Avery, która jest właśnie na scenie, i Avery, która myślała, że umarłaby, gdyby miała śpiewać na oczach tłumu.

Dzięki, Josie – wzdycham w myślach, zmuszając się do całkowitego powrotu w teraźniejszość.

Na chwilę przed ostatnią piosenką rozglądam się raz jeszcze i zawieszam spojrzenie na jakiejś osobie. Wszystko we mnie słabnie. Moje ręce nie są w stanie kontynuować gry, a mój głos staje się cichy, cichszy, aż całkowicie milknie. Patrzymy na siebie przez sekundę. Jestem pewna, że patrzy na mnie. Rozpoznałabym ją wśród tysięcy innych osób. Całkiem na uboczu, obok tej chatki na plaży, której biały kolor tak mi nie pasuje, stoi Odina.

Moja Odina.

Jej włosy powiewają wokół twarzy. Gęste i ciemne. Ma na sobie zieloną sukienkę i nawet z daleka widać, że nadal jest piękna. Może nawet ładniejsza niż w moich wspomnieniach.

Czuję Jake’a za moimi plecami, nie odrywając wzroku od Odiny. Słyszę, jak mnie przejmuje. Zmuszam się, aby kontynuować, mam ochotę zeskoczyć ze sceny i biec w jej stronę. Przytulić się i powiedzieć: „Przepraszam”. Żadna z nas nigdy nie powinna pozwolić na takie rozstanie. To nie powinno się było wydarzyć. Ale jest już za późno. Jestem tu na górze, ona tam na dole. Dzielą nas lata, które zbudowały mur.

Bardzo za nią tęskniłam.

Gramy ostatnią piosenkę przed bisem. Zmuszam się, by odwrócić wzrok od Odiny. Akurat ta piosenka… Z Odiną tutaj, w tym fatalnym miejscu. Piosenka, która wiele razy doprowadziła mnie do płaczu. Wolałbym już nigdy więcej jej nie śpiewać, ale jest zbyt popularna. Publiczność jej chce. A kiedy odmówiłam zaśpiewania jej w Paryżu, zostaliśmy wygwizdani, na naszych kanałach społecznościowych posypały się gniewne komentarze, a w znanym francuskim dzienniku powstał na ten temat burzliwy artykuł. Jak to często bywa w przypadku zespołów rockowych lub metalowych, tak i naszą piosenką, która odniosła największy sukces komercyjny, jest ballada. Taka, której napisania gorzko żałuję, mimo że jest to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek stworzyłam. A Girl Named Josie ma doskonały początek, idealną pierwszą sekundę. Rozglądam się, zanim rozpocznę dźwięk. Szukam ponownie spojrzenia Odiny. Jednak ona zniknęła.

Mrużę oczy.

Obok białego domku nikt nie stoi. Odina zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było. Jakbym ją sobie po prostu wyobraziła. A jednak, gdy rozbrzmiewa pierwsza nuta A Girl Named Josie, wiem, że coś się zmieniło. Spoglądam na Jake’a przez sekundę, pomiędzy C i D, i wiem, że pilnie potrzebuję przestrzeni między nami. Jakby Odina mi wyszeptała, że muszę uporać się ze swoją przeszłością, aby dać sobie przyszłość. Po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, chcę być w miejscu, które jest tylko moje. Bez Jake’a. Jake był moim zbawieniem w Ameryce; teraz, jeśli nie będę ostrożna – doprowadzi do mojego upadku.

***

Jest ciemno, ale księżyc w pełni nadaje mistycyzmu błękitowi morza. Dwie godziny po koncercie siedzę na opuszczonej plaży Harbour Bridge. Obok mnie dwie puszki piwa zakopane w piasku, żeby się schłodziły. Uśmiecham się, bo przypominają mi Lee. Jest to tak intensywne uczucie, jakby rzeczywiście siedziała obok mnie i próbowała założyć włosy za uszy po niewłaściwej stronie głowy. Już dawno nie pomyślałam niczego tak banalnego o Lee. Coś musi być w tym miejscu… Albo w fakcie, że rodzina Lee nigdy nie miała lodówki. Co dzisiaj porabia? A Josie? Czy z nią wszystko w porządku? Co oni wszyscy robią? Pomyślałam o długich włosach Odiny stojącej obok chatki na plaży. Po koncercie wysłałam kilku techników z jej opisem, mimo że sama chciałam się udać na jej poszukiwania. Przez tłum nie dałoby się jednak przejść – nawet jeśli, to i tak raczej nie udałoby się jej znaleźć. Zniknęła jak Josie. Po festiwalu. Analogie są tak przerażające, że przyprawiają mnie o gęsią skórkę. Strasznie za nią tęsknię. Za nimi wszystkimi. Żywy głos Odiny i jej matczyna troska o nas, lekka elegancja Isy i jej bystry umysł, przeszywające błękitne oczy i nieustraszoność Lee, wystające kości policzkowe Josie i jej nieprzewidywalny duch przygody. Tego właśnie tutaj chciałam. Chcę odzyskać to, co kiedyś miałyśmy.

Dopiero gdy przez szum morza słyszę zbliżające się kroki, podnoszę głowę i od razu zatapiam się w spojrzeniu Jake’a. Jego oczy błyszczą nienaturalnie jasno.

– Hej – mówi.

– Hej – odpowiadam.

Siada obok mnie, tak blisko, że czuję ciepło jego ciała.

– Byłaś dzisiaj dobra.

– Kłamca – mówię.

– Byłaś dobra, ale kiedyś bywało lepiej – dodał.

Uśmiechnęłam się.

– Jak się masz? – pyta ostrożnie.

Wzdycham.

– Sama nie wiem. Ty mi powiedz.

Patrzę na niego przez chwilę, potem znowu odwracam wzrok, chwytam puszkę piwa i otwieram ją tak, by zasyczała. Daję mu znać, żeby wziął drugą, ale on kręci głową. Powstrzymuję się od złośliwego komentarza.

– Po koncercie jest przed koncertem. Tak było przez ostatnie dwa i pół roku. I teraz…

– …teraz jest coś przerażającego w tej wolności – kończy moje zdanie.

– Dokładnie tak. – Nie dziwię się, że to rozumie. – Teraz musimy przetrwać bez oklasków. Bez kopnięcia. Bez stania przed tłumem ludzi i świadomości, że mamy nad nimi pełną kontrolę przez kilka godzin.

– Wiesz co, czasami myślę, że jesteśmy kimś w stylu pogromców dzikich zwierząt – przytakuje mi.

– Albo dyrygentami – wtrącam. – Kierujemy ich emocjami, określamy ich rytm, puls, zmysły. To uczucie władzy, od którego można się uzależnić.

Kiwa głową, a potem przez chwilę panuje cisza, dopóki Jake jej nagle nie przerywa.

– Co teraz zrobisz, Ave?

– Na naszych wakacjach? – pytam i od razu się denerwuję na myśl o „naszych”. Dlaczego po prostu nie powiedziałam „moje wakacje”?

– Więc co zrobisz?

Wzruszam ramionami i patrzę na morze.

– Być może będę surfować. Dawno nie surfowałam. Chciałabym to zrobić jeszcze raz. Może na Hawajach, w Portugalii albo… – I wtedy mówię to, co się wkradło do mojej głowy, odkąd zauważyłam w tłumie Odin: – Albo po prostu tu zostanę.

– Tutaj? – pyta zdziwiony i odgarnia włosy z czoła.

– Dlaczego nie? Marge i ojciec nadal mają domek na plaży i jutro wracają do Jamesville.

– Nie chcę, żebyś była tu sama. Ja… – waha się przez chwilę – martwię się… Nie jesteś tu bezpieczna, całkiem sama.

– Dlaczego nie?

– A mogłaś powiedzieć: „W takim razie zostań tutaj ze mną”.

– Dlaczego miałabym to powiedzieć?

– Dlaczego nie? – odpowiada i uśmiecha się tak bezczelnie, że muszę odwrócić wzrok, żeby ten uśmiech mnie nie zaraził.

– Co się potem stanie, Ave? Po wakacjach?

Rysuję palcem wskazującym proste linie na piasku, jakby miało mi to pomóc uporządkować myśli.

– Nie wiem, naprawdę nie wiem.

– Przestraszyłaś mnie – mówi i wiem, że chce nawiązać do tego, co powiedziałam na scenie.

Nie odpowiadam.

– Powinniśmy w końcu znowu coś napisać – dodaje.

– Że niby jak?

Znowu na niego patrzę.

Prawda jest taka: dopóki jesteś w trasie, nie oczekuje się od ciebie wydania nowych piosenek. Może być to co najwyżej płyta bez prądu, nagranie na żywo, kilka wydań specjalnych. Ale nic nowego. Jedno jest dla mnie jasne od czasu Berlina: nie daliśmy rady. Ani Jake, ani ja. Nasza i tak już chwiejna konstrukcja została trwale uszkodzona i nie wiem, czy kiedykolwiek się wyprostuje. Na pewno nie przez wspólne spanie.

– Byliśmy w Berlinie, Ave – mówi. Jego dłoń ślizga się po piasku, trochę w moją stronę. – Możemy poradzić sobie ze wszystkim.

– Tak, byliśmy w Berlinie.

– A ty nie chcesz o tym rozmawiać.

Kiwam głową.

– Nie, nie chcę.

– Chciałbym, żebyś wiedziała… – zaczyna.

Jednak zanim uda mu się dokończyć, kładę palce na jego ustach. Fatalny błąd, biorąc pod uwagę, co to ten dotyk ze mną robi. Cholera, to tylko moje palce na jego ustach. Nic, a jednak wszystko.

– Nie chciałabym, żebyś mi mówił coś, co już zbyt często powiedziałeś zbyt wielu kobietom i nigdy nie miałeś tego na myśli – odpowiadam.

On wzdycha.

Niemniej Jake nie byłby Jakiem, gdyby to go powstrzymało.

– Pójdziesz ze mną do Seasons na kolację? – pyta.

– Nie masz nikogo innego, kto mógłby ci towarzyszyć tego wieczoru? – rzucam zuchwale. – Towarzystwo możesz nawet kupić, jeśli nie jesteś na tyle czarujący, by ktoś poszedł z tobą dobrowolnie.

Śmieje się głośno, a ja mam nadzieję, że nie powie zaraz, że w Berlinie robiłam wszystko bardzo dobrowolnie – Jake wykrzywia jednak usta i zaczyna:

– No cóż, w takim razie może powinienem zamówić usługi towarzyskie dla ciebie? Na pewno jest bogata oferta płci męskiej. Mogłabyś zaimponować Marge mieszanką Johnny’ego Casha…

– On ma problem alkoholowy – mówię, patrząc mu prosto w oczy.

– Miał – odpowiada, stając się na chwilę poważnym. – A może rozgrywający dla twojego ojca? Ach, nie, lepiej nie! Twój ostatni chłopak miał problem z przemocowym rozgrywaniem…

– Najwyraźniej wszyscy moi faceci mają jakiś problem – odpowiadam złośliwie i wewnętrznie wzdrygam się na myśl o tym wspomnieniu.

Lance, mój ostatni chłopak, zawodowy piłkarz i rozgrywający w San Francisco 49ers prawie złamał nos mojemu bratu Noahowi podczas rodzinnego obiadu. Było to w czasie kłótni, która się rozpoczęła, ponieważ mój młodszy brat bez ogródek przyznał, że jest fanem Eagles.

– Na to wygląda – odpowiada niewzruszony Jake.

– Przynajmniej nie zmieniam moich problematycznych przyjaciół tak często, jak ty zmieniasz swoje pluskwy przed Emily.

– Moje pluskwy? – teraz śmieje się głośno.

– Tak, te twoje łóżkowe pluskwy. Cienkie ciałka, które lgną do ciebie. Klasyczne pasożyty, insecta groupia.

– Boże, Ave, uwielbiam twoje poczucie humoru.

– Najchętniej rzuciłabym w ciebie puszką piwa – odpowiadam, przez moment delektując się takim rozwiązaniem. – Ale myślę, że nie przepadasz za napojami bezalkoholowymi.

– Dokładnie wiesz, co lubię – odpowiada, a jego głos brzmi jeszcze bardziej ochryple. – Porozmawiajmy o Berlinie.

– Możesz porozmawiać z Emily o Berlinie. Jeśli wróci z Miami.

– Ale ja…

– Po prostu to zostaw – przerywam mu.

– Ave…

– Jake… – naśladuję go, a on próbuje chwycić mnie za rękę. W porę ją jednak cofam.

– Do zobaczenia w Seasons. Jeśli nie przyjdziesz, opowiem twoim rodzicom o Berlinie – mówi tak niewinnie, jak to tylko możliwe.

– Nie odważysz się tego zrobić!

– No to przyjdź i powstrzymaj mnie – drażni się ze mną, po czym wstaje, otrzepuje piasek ze spodni i klęka obok mnie. – Nie siedź tu zbyt długo, na coś się zanosi.

Zrywa się na równe nogi i odwraca, by odejść.

– Tak, znasz się na przyciąganiu kłopotów – warczę pod nosem.

Jego głośny śmiech odbija się echem w oddali. Łapię się na tym, jak moje zdradzieckie usta także się wykrzywiają.

– To wcale nie jest śmieszne – mówię do siebie. – Ani odrobinę śmieszne…

Siedzę jeszcze przez chwilę na piasku i pozwalam słowom Jake’a odbijać się echem w mojej głowie. Jakbym potrzebowała tego echa, żeby je właściwie zrozumieć.

Co on powiedział? „Jest coś przerażającego w wolności”… Całkowicie się z tym zgadzam. Kiedyś już dałam się nabrać na to zwodnicze poczucie nowego początku, na kuszącą obietnicę niezależności.

Tytuł oryginalny: One Second to Love: Breaking Waves

Tłumaczenie: Anna Chomik

Redakcja: Maryla Błońska

Korekta: Krystyna Hołoga

Oryginalny projekt okładki: copyright © Favoritbuero, München

Mapa na okładce: copyright © Peter Palm, Berlin/Niemcy

Adaptacja okładki polskiego wydania i skład: Amadeusz Targoński | targonski.pl

Opracowanie wersji elektronicznej: Karolina Kaiser |

Oryginalne wydanie firma Forever.

Forever jest wydawcą Ullstein Buchverlage GmbH Berlin

I edycja wrzesień 2023

II edycja 2023

Copyright © Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin 2023 by Forever

Copyright © 2025 for this Polish edition by MT Biznes Ltd.

All rights reserved.

Copyright © 2025 for this Polish translation by MT Biznes Ltd.

All rights reserved.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

Historia zawarta w tej książce to jest fikcja literacka. Imiona, postaci, miejsca i zdarzenia są produktem wyobraźni autora lub są fikcyjne.

Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących lub zmarłych, wydarzeń lub lokalizacji są całkowicie przypadkowe.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl.

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

MT Biznes Sp. z o.o.

www.wydawnictwoendorfina.pl

[email protected]

ISBN 978-83-8231-659-9 (epub)

ISBN 978-83-8231-660-5 (mobi)

Poznaj historię z perspektywy pozostałych przyjaciółek.

Czy połączą siły, aby odnaleźć Josie?