Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybrała, przełożyła i posłowiem opatrzyła Magda Heydel
[…] w eseju z 1934 roku T.S. Eliot przyznał opowiadaniu Mansfield Rozkosz miejsce równe Zmarłym Joyce’a i The Shadow in the Rose Garden Lawrence’a. W klasycznym studium gatunku, The Lonely Voice z 1962 roku, Frank O’Connor stawia ją (zresztą jako jedyną kobietę) obok takich autorów opowiadań, jak Czechow, Kipling, Joyce, Lawrence i Hemingway. O miejsce należne Mansfield wśród twórców modernizmu upomina się w pracy z 1991 roku Sydney Janet Kaplan, pisząc, że wobec obowiązującej przez lata wizji krytycznej, uznającej jedynie wąską i wyłącznie męską reprezentację modernizmu, wysiłek krytyki feministycznej skoncentrował się na zapewnieniu miejsca w kanonie Virginii Woolf. Kaplan podkreśla, że zabrakło świadomości, iż znane z prozy Woolf odkrywcze innowacje narracyjne, takie jak opowiadanie bez fabuły, elementy strumienia świadomości i monologu personalnego czy skupienie na „momencie” psychologicznym, pojawiły się w opowiadaniach Mansfield wcześniej niż u autorki Pani Dalloway. Przy okazji niedawnego wydania Preludium William Boyd stwierdza wprost: „To, co uznajemy za kwintesencję Virginii Woolf, avant la lettre było już u Mansfield. Tak jak Czechow dał życie Mansfield, tak Mansfield dała życie dojrzałemu stylowi Woolf”.
(fragment posłowia)
Byłam zazdrosna o jej twórczość – to jedyna twórczość, o jaką kiedykolwiek byłam zazdrosna.
Virginia Woolf
Serce bije mi tak, jakbym czekał, że otworzy mi sama Katarzyna Mansfield. […] Czy potrafiłbym ten widok stąd opisać tak prosto i naturalnie jak ona? Dobra prawdziwa proza jest jak suknia od Paquin lub Molyneaux: niby nic, a jest w tym wszystko. Coś zupełnie nieuchwytnego.
Andrzej Bobkowski
Opowiadanie Katherine Mansfield Rozkosz. Czytam je co roku w lutym i przywraca ono mojemu życiu poczucie porządku i harmonii.
André Aciman
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Na stół wjechała zupa chlebowa.
– Ach… – rzekł Herr Rat, opierając się na blacie, by zajrzeć do wazy. – Dokładnie tego mi trzeba. Mój magen od paru dni lekko szwankuje. Zupa chlebowa, i to odpowiedniej konsystencji. Sam jestem niezłym kucharzem! – zwrócił się do mnie.
– O, to bardzo interesujące – odrzekłam, starając się, by w moim głosie nie zabrakło entuzjazmu.
– No tak, kiedy człowiek nie jest żonaty, to konieczne. Muszę przyznać, że otrzymałem w życiu od kobiet wszystko, czego pragnąłem bez małżeństwa – wetknął sobie serwetkę za kołnierzyk i dmuchnąwszy w zupę, mówił dalej. – Teraz o dziewiątej robię sobie angielskie śniadanko, ale nie za dużo. Cztery kromki chleba, dwa jajka, dwa plastry zimnej szynki, talerz zupy, dwie filiżanki herbaty: dla was to tyle, co nic.
Wygłosił to stwierdzenie tak kategorycznie, że nie miałam odwagi zaprzeczyć.
Wtedy wszystkie oczy skierowały się na mnie. Poczułam na barkach ciężar niedorzecznych śniadań całego narodu – i to ja, która rano, zapinając sobie guziki u bluzki, łykam tylko filiżankę kawy.
– Tyle co nic! – zakrzyknął Herr Hoffmann z Berlina. – Ach, kiedy byłem w Anglii, to jadałem rano co się zowie.
Przewrócił oczami i wąsami, ocierając z surduta i kamizelki strużki zupy.
– Oni naprawdę tak dużo jedzą? – zapytała Fräulein Stiegelauer. – Zupę, pieczywo i mięso wieprzowe, herbatę, kawę i duszone owoce, miód i jaja, zimną rybę i cynaderki, gorącą rybę i wątróbkę? Czy wszystkie panie też tak jedzą? Naprawdę, panie też?
– Oczywiście. Sam to zauważyłem, kiedy mieszkałem w hotelu na Leicester Square – zawołał Herr Rat. – Hotel dobry, ale herbaty to robić nie umieli, więc…
– Ach, to jedno ja właśnie potrafię – odezwałam się z radosnym śmiechem. – Potrafię zrobić bardzo dobrą herbatę. Tajemnica polega na tym, żeby podgrzać czajniczek.
– Podgrzać czajniczek – przerwał Herr Rat, odsuwając talerz z zupą. – A po co podgrzewać czajniczek? Ha! Ha! To bardzo dobre! Przypuszczam, że jednak czajniczka się nie jada?
Utkwił we mnie zimne niebieskie oczy, jego spojrzenie sugerowało tysiąc precyzyjnie zaplanowanych inwazji.
– Więc taka jest ta wielka tajemnica waszej angielskiej herbaty? Jedyne, co trzeba zrobić, to podgrzać czajniczek.
Chciałam powiedzieć, że to tylko wstępny krok, ale nie wiedziałam, jak to przetłumaczyć, więc milczałam.
Służący wniósł cielęcinę z kapustą kiszoną i ziemniakami.
– Kapustę kiszoną jadam z wielką przyjemnością – odezwał się Podróżnik z Północnych Niemiec. – Ale tak się jej najadłem, że już więcej nie zniosę. Natychmiast byłbym zmuszony…
– Jaki dziś piękny dzień – zawołałam, zwracając się do Fräulein Stiegelauer. – Czy wstała pani wcześnie?
– O piątej chodziłam przez dziesięć minut po mokrej trawie. Potem wróciłam do łóżka. O wpół do szóstej zasnęłam i obudziłam się o siódmej, zrobiłam sobie „przecierkę po wierzchu”. I znowu do łóżka. O ósmej wzięłam kompres z zimnej wody, a po wpół do dziewiątej wypiłam filiżankę herbaty miętowej. O dziewiątej wypiłam odrobinę kawy zbożowej i zaczęłam kurację. Czy może mi pani podać kapustę kiszoną? Pani nie bierze?
– Nie, dziękuję. Dla mnie nadal jest nieco za mocna.
– Czy to prawda – zapytała Wdowa, równocześnie dłubiąc sobie w zębach szpilką do włosów – że jest pani wegetarianką?
– No cóż, tak, od trzech lat nie jem mięsa.
– Nie-moż-li-we! Czy ma pani rodzinę?
– Nie.
– Otóż to, sama pani widzi do czego to prowadzi: czy kto słyszał, żeby żyć na samych warzywach i rodzić dzieci? Tak się nie da. Ale teraz w Anglii nie macie już dużych rodzin, podejrzewam, że jesteście zbyt zajęte tym swoim sufrażyzmem. Ja na przykład miałam dziewięcioro i wszystkie żyją, chwalić Pana Boga. Piękne, zdrowe dzieci, choć kiedy urodziłam pierwsze, musiałam…
– Ależ to cudownie! – zawołałam.
– Cudownie – powtórzyła wzgardliwie Wdowa, wtykając szpilkę z powrotem w koczek, który balansował na czubku jej głowy. – Wcale nie! Moja przyjaciółka urodziła czworo naraz. Jej mąż był tak zadowolony, że wydał kolację i ułożył je wszystkie na stole. Ona była oczywiście bardzo dumna.
– Niemcy – zagrzmiał Podróżnik, ogryzając ziemniaka, którego nadział na nóż – to kraina Rodzin.
Nastąpiło pełne aprobaty milczenie.
Zmieniono talerze, by podać wołowinę, czerwone porzeczki i szpinak. Widelce zostały wytarte w czarny chleb i zaczęło się od nowa.
– Jak długo tu pani zostaje? – zapytał Herr Rat.
– Dokładnie jeszcze nie wiem. Muszę wrócić do Londynu we wrześniu.
– Odwiedzi pani oczywiście München?
– Obawiam się, że nie będę miała czasu. Wie pan, to ważne, aby nie robić przerw w mojej „kuracji”.
– Ale przecież musi pani jechać do München. Nie zobaczy pani Niemiec, jeśli nie będzie pani w München. Wszystkie Wystawy, całe życie Artystyczne i Duchowe Niemiec jest w München. W sierpniu będzie Festiwal Wagnerowski, i Mozart, i kolekcja japońskiego malarstwa… no i przecież piwo! Nie dowie się pani, jak dobre jest piwo, póki nie pojedzie pani do München. Cóż, codziennie widuję eleganckie damy, ale te eleganckie damy, powiadam pani, wychylają kufle tak wysokie!
Odmierzył kufel na wysokość umywalni, a ja się uśmiechnęłam.
– Jak piję dużo piwa z München, to tak się pocę… – wtrącił Herr Hoffmann. – Kiedy tu jestem i spocę się na łąkach lub przed kąpielami, to mi to odpowiada, ale w mieście to już zupełnie inna sprawa.
Pod wpływem tej myśli otarł szyję i twarz serwetką stołową, a następnie starannie wyczyścił sobie uszy.
Na stole umieszczono szklane naczynie z kompotem morelowym.
– Ach, owoce! – rzekła Fräulein Stiegelauer. – Są absolutnie niezbędne dla zdrowia. Lekarz powiedział mi dziś rano, że im więcej będę jadła owoców, tym lepiej.
Zdecydowanie posłuchała rady doktora.
Podróżnik zagaił:
– Przypuszczam, że wy także obawiacie się inwazji, co? No i bardzo dobrze. Czytałem w gazecie o tych waszych angielskich gierkach. Widziała to pani?
– Tak – wyprostowałam się. – Zapewniam pana, że się nie obawiamy.
– A powinniście – powiedział Herr Rat. – Nie macie przecież armii, tylko tych kilku chłopaczków o żyłach zatkanych nikotyną.
– Niech się pani nie boi – powiedział na to Herr Hoffmann. – My Anglii nie chcemy. Gdybyśmy chcieli, to już dawno byśmy ją mieli. My was nie chcemy, naprawdę.
Nonszalancko machnął łyżką, patrząc na mnie, jakbym była dzieckiem, które on może, zależnie od humoru zatrzymać lub zwolnić.
– My z pewnością nie chcemy Niemiec – odrzekłam.
– Dziś rano wziąłem półkąpiel. A po południu muszę jeszcze wziąć kąpiel na kolana i na ramiona – pospieszył z informacją Herr Rat. – Potem jeszcze godzinka ćwiczeń i jestem po robocie. Kieliszeczek wina i parę bułeczek z sardynkami.
Podano ciasto wiśniowe z bitą śmietaną.
– Jakie jest ulubione danie pani męża? – zapytała Wdowa.
– Sama nie wiem – odrzekłam.
– Sama pani nie wie? Jak długo jest pani zamężna?
– Trzy lata.
– Chyba pani żartuje! Przecież nie wiedząc tego, nie byłaby pani w stanie prowadzić mężowi domu nawet przez tydzień!
– Jakoś nigdy o to męża nie spytałam. On nie jest bardzo wybredny, jeśli chodzi o jedzenie.
Cisza. Wszyscy spojrzeli na mnie, kiwając głowami, a usta mieli pełne wiśniowych pestek.
– Nic dziwnego, że w Anglii powtarza się ta sama straszna sytuacja co w Paryżu – westchnęła Wdowa, składając serwetkę. – Jak kobieta może się spodziewać, że utrzyma męża, jeśli po trzech latach nie wie, jakie jest jego ulubione danie?
– Mahlzeit!
– Mahlzeit!
Zamknęłam za sobą drzwi.
1910
– Kto to jest? – zapytałam. – I dlaczego zawsze siedzi sam, tyłem do nas?
– Aa… – wyszeptała Frau Oberregierungsrat. – To jest Baron.
Spojrzała na mnie z wielką powagą, ale i z odrobinką pogardy, a jej mina wyrażała coś na kształt: „Jak można tego od razu nie zauważyć”.
– No ale przecież biedak nic na to nie może poradzić – odpowiedziałam. – W każdym razie to nieszczęśliwe położenie na pewno nie powinno go pozbawiać przyjemności intelektualnych kontaktów międzyludzkich.
Gdyby nie widelec w dłoni, Frau Oberregierungsrat chyba by się przeżegnała.
– Pani tego po prostu nie rozumie. On należy do Pierwszych Baronów.
Nieco bardziej niż odrobinę zdenerwowana obróciła się i zaczęła rozmawiać z Frau Doktor, która siedziała po jej lewej ręce.
– Mój omlet jest pusty, pusty! – oświadczyła. – A to już trzeci, który próbuję.
Spojrzałam na Pierwszego z Baronów. Jadł sałatę – nadziewał na widelec cały liść i pochłaniał go wolno, po króliczemu – był to fascynujący widok, ten proces.
Niewysoki, szczupły, o rzadkich czarnych włosach, z bródką, o żółtawej cerze, niezmienne nosił czarne serżowe ubranie, surową lnianą koszulę, czarne sandały i okulary w największych czarnych oprawkach, jakie w życiu widziałam.
Herr Oberlehrer, który siedział naprzeciwko mnie, uśmiechnął się dobrotliwie.
– To musi być dla pani szalenie interesujące, gnädige Frau, tak się przyglądać… to oczywiście jest znakomity pensjonat. W lecie przebywała tu dama Dworu Hiszpańskiego; problemy z wątrobą. Nieraz rozmawialiśmy.
Przybrałam wygląd wdzięczny i pokorny.
– Cóż, w Anglii, w tych waszych boarding ‘ouse, nie widuje się Pierwszej Klasy, jak w Niemczech.
– Nie, w istocie – odrzekłam, wciąż zahipnotyzowana przez Barona, który wyglądał trochę jak drobny, żółty jedwabnik.
– Baron przyjeżdża co roku – ciągnął pan Oberlehrer – z powodu nerwów. Nigdy nie rozmawiał z nikim z gości… jak dotąd!
Po jego twarzy przemknął uśmiech. Wydało mi się, że dostrzegłam w niej wizję jakiegoś cudownego zaburzenia tej ciszy – zachwycającej wymiany uprzejmości, jaka nastąpi w nieokreślonym czasie, cudownego poświęcenia gazety na rzecz Wysokiego Majestatu, jakiegoś danke schön, które będzie można przekazać kolejnym pokoleniom.
W tej chwili wszedł listonosz o wyglądzie oficera armii niemieckiej. Cisnął moje listy wprost w talerz mlecznego deseru, po czym odwrócił się do kelnerki i coś jej naszeptywał. Oddaliła się pospiesznie. Zaraz zjawił się dyrektor pensjonatu z niewielką tacką. Została na niej złożona pocztówka, a dyrektor, z głową pochyloną w geście uszanowania, zaniósł ją Baronowi.
Osobiście byłam zawiedziona, że nie towarzyszyła temu salwa z dwudziestu pięciu dział.
Na koniec posiłku zaserwowano nam kawę. Zauważyłam, że Baron wziął trzy kawałki cukru, dwa wrzucił do filiżanki, a trzeci zawinął w rożek swojej chustki do nosa. Zawsze pierwszy wchodził do sali jadanej i ostatni ją opuszczał; a na pustym krześle obok siebie umieszczał niewielką torbę z czarnej skóry.
Po południu, wyglądając przez okno, zobaczyłam, jak idzie ulicą, niepewnym krokiem, z torbą w ręku. Za każdym razem, kiedy mijał latarnię, kulił się nieco, jakby się obawiał, że go uderzy, a może w poczuciu skażenia plebejskością…
Zastanawiałam się, dokąd idzie i dlaczego nosi tę torbę. Nigdy nie widziałam go ani w kasynie, ani w łaźniach. Wyglądał smutno, stopy ślizgały mu się w sandałach. Złapałam się na tym, że jest mi go żal.
Tego wieczoru nasza grupka zebrała się w saloniku i z gorączkowym ożywieniem dyskutowała nad przebiegiem dzisiejszego kur. Frau Oberregierungsrat siedziała obok mnie, robiąc na drutach szal dla najmłodszej ze swoich dziewięciu córek, która była w jakże interesującym, delikatnym stanie…
– Ale to się skończy bardzo dobrze – rzekła do mnie. – Wyszła za bankiera, to było pragnienie jej życia.
Musiała nas tam być ósemka, może dziesiątka; my, mężatki, wymieniałyśmy uwagi na temat bielizny oraz cech szczególnych swoich mężów, niezamężne natomiast dyskutowały o przesadnych strojach i szczególnie fascynujących rysach Mężów Potencjalnych.
– Sama je dziergam – dobiegło mnie wykrzyknienie Frau Lehrer. – Z grubej szarej wełny. Nosi jedną przez miesiąc, z dwoma miękkimi kołnierzykami.
– A potem – wyszeptała Fräulein Lisa – mówi do mnie: „Naprawdę mi się pani podoba. Być może napiszę do pani matki”.
Nie dziwota, że byłyśmy w stanie gwałtownej ekscytacji, niemal wzburzenia.
Nagle drzwi się otwarły i ukazał się w nich Baron.
W tym momencie zapadła absolutna i śmiertelna cisza.
Baron wszedł powoli, zawahał się, wziął z talerzyka stojącego na pianinie wykałaczkę i wyszedł.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły, wzniosłyśmy triumfalny okrzyk! Oto po raz pierwszy widziano, jak Baron wchodzi do saloniku. Kto wie, co nam przyniesie przyszłość!
Dni wydłużyły się w tygodnie. Wciąż byliśmy razem, a samotna postać z głową pochyloną jakby pod ciężarem okularów stale mnie prześladowała. Baron wchodził z czarną torbą, oddalał się z czarną torbą – i to było wszystko.
W końcu dyrektor pensjonatu powiedział nam, że następnego dnia Baron wyjeżdża.
„Och – pomyślałam – z pewnością nie może ot tak rozpłynąć się we mgle, zniknąć bez słowa! Z pewnością zanim wyjedzie, choć raz złoży szacunek Frau Oberregierungsrat i Frau Feldleutnantswitwe!”.
Tego wieczoru była ulewa. Poszłam na pocztę, a kiedy stałam na schodkach, bez parasola, wahając się przed zanurkowaniem w rozmokniętą drogę, gdzieś spod mojego łokcia dosłyszałam cichy, niezdecydowany głos.
Spojrzałam w dół. Był to Pierwszy spośród Baronów ze swą czarną torbą i parasolem. Czy ja zwariowałam? Czy ja postradałam zmysły? Otóż Baron zapraszał mnie pod wspomniany parasol. Zrobiłam się nadzwyczaj urocza, odrobinkę nieśmiała i okazałam właściwą dozę rewerencji. Razem ruszyliśmy przez błota i kałuże.
Cóż, dzielenie parasola ma w sobie coś niezwykle intymnego.
Ustawia to człowieka niemal na tej samej stopie, co wyszczotkowanie mężczyźnie płaszcza – nieco ryzykownej, naiwnej.
Pragnęłam dowiedzieć się, czemu Baron siedzi sam, czemu zawsze ma przy sobie tę czarną torbę. I co takiego robi przez cały dzień. Ale on sam pospieszył z informacjami.
– Obawiam się – rzekł – że zawilgnie mi bagaż. Niezmiennie noszę z sobą tę torbę, człowiekowi tak niewiele potrzeba, a służbie nie można dziś ufać.
– To bardzo mądre – odpowiedziałam. – Dlaczego jednak odmawiał nam pan przyjemności…
– Siadam sam, żeby móc więcej zjeść – odpowiedział Baron, patrząc w mrok. – Mój żołądek domaga się ogromnych ilości jedzenia. Zamawiam podwójne porcje i zjadam je w spokoju.
Co zabrzmiało rzeczywiście po barońsku.
– A co pan robi przez cały dzień?
– Chłonę pożywienie w swoim pokoju – odrzekł głosem, który zakończył konwersację i niemal wyrażał żal, że sprawa parasola w ogóle wynikła.
Kiedy dotarliśmy do pensjonatu, prawie wybuchły tam zamieszki.
Wbiegłam do połowy schodów i z podestu głośno podziękowałam Baronowi.
Wyraźnie odrzekł:
– Nie ma za co!
Herr Oberlehrer w przemiłym geście przyjaźni przysłał mi tego wieczoru bukiet kwiatów, a Frau Oberregierungsrat poprosiła mnie o wykrój na czapeczkę dla dziecka!
***
Następnego dnia Baron wyjechał.
Sic transit gloria German mundi.
1910
Pearl Button huśtała się na furtce przed Szeregowym Domkiem. Było wczesne popołudnie, dzień słoneczny, wietrzyki grały w berka. Falbankę przy fartuszku podwiewały aż na buzię Pearl Button, a cały kurz z drogi – na Szeregowy Domek. Pearl przyglądała się temu: to była taka chmura, jak kiedy mama posypuje rybę pieprzem i nagle odpada wieczko od pieprzniczki. Pearl huśtała się na furtce, całkiem sama, i podśpiewywała sobie. Drogą szły dwie duże kobiety. Jedna była ubrana na czerwono, druga na żółto i zielono. Na głowach miały różowe chustki, każda niosła wielki kosz wyplatany z lnu pełen paproci. Obie były bez butów i pończoch, szły powoli, ponieważ były bardzo grube, rozmawiały sobie i cały czas się uśmiechały. Pearl przestała się huśtać, a one zatrzymały się na jej widok. Patrzyły na nią i patrzyły, i mówiły coś jedna do drugiej, wymachując rękami i klaszcząc w dłonie. Pearl zaczęła się śmiać.
Kobiety podeszły do niej, stanęły tuż za żywopłotem i patrzyły na Szeregowy Domek z przestrachem.
– Dzień dobry, dziewczynko – odezwała się jedna.
– Dzień dobry – odpowiedziała Pearl.
– Jesteś całkiem sama?
Pearl kiwnęła głową.
– A mama gdzie?
– W kuchni, prasuje, bo dzisiaj jest wtorek.
Kobiety uśmiechnęły się do niej, a ona do nich.
– O! – zawołała. – Ale macie białe zęby! Zróbcie tak jeszcze raz!
Ciemnoskóre kobiety roześmiały się i znowu zaczęły coś do siebie zabawnie mówić i machać rękami.
– Jak się nazywasz? – zapytały.
– Pearl Button.
– A pójdziesz z nami, Pearl Button? Mamy różne piękne rzeczy, pokażemy ci je – szepnęła jedna z nich.
No to Pearl zeszła z furtki i wymknęła się na zewnątrz. I poszła krętą drogą między tymi dwiema ciemnoskórymi kobietami, podbiegając trochę, żeby nadążyć, i zastanawiała się, co takiego one mają w swoim Szeregowym Domku. Szły długo.
– Zmęczona? – zapytała jedna z kobiet, pochylając się do Pearl.
Pearl pokręciła głową. I znowu szły bardzo długo.
– Nie zmęczona? – zapytała ta druga.
Pearl znowu pokręciła głową, ale z oczu trysnęły jej łzy, a buzia zadrżała. Jedna z kobiet przekazała drugiej swój kosz z paprocią, chwyciła Pearl w ramiona i szła dalej, przyciskając ją do ramienia; zakurzone nóżki dziewczynki dyndały. Była miększa niż łóżko i miło pachniała – takim zapachem, że chce się w nią wtulić, i wdychać, wdychać…
Postawiły Pearl na ziemi w izbie z bali, w której było pełno innych ludzi tego samego koloru, co one – i wszyscy stłoczyli się, żeby obejrzeć Pearl, kiwali głowami, śmiali się i przewracali oczami. Kobieta, która ją niosła, teraz rozwiązała Pearl wstążkę i rozpuściła jej włosy. Inne kobiety wydawały okrzyki, przeciągały palcami po jej żółtych lokach, bardzo delikatnie, a jedna, młoda, podniosła włosy Pearl i pocałowała ją w biały kark. Pearl czuła się jednocześnie zawstydzona i zadowolona. Na podłodze siedzieli też mężczyźni i palili, otuleni dywanikami i matami z piór. Jeden wykrzywił się śmiesznie, wyciągnął z kieszeni wspaniałą wielką brzoskwinię, położył na podłodze i pchnął tak, że się potoczyła do Pearl. Dziewczynka podniosła ją i zapytała:
– Przepraszam, czy mogłabym ją zjeść?
Na to wszyscy się roześmiali i klaskali w dłonie, a ten śmieszny mężczyzna znowu zrobił do niej minę, wyjął z kieszeni gruszkę i też pchnął ją po podłodze. Pearl roześmiała się. Kobiety usiadły na ziemi i ona też usiadła. Podłoga była bardzo zakurzona. Pearl starannie podciągnęła fartuszek i sukienkę, następnie usiadła na podkoszulce, tak jak ją nauczono siadać w zakurzonych miejscach, i zabrała się do jedzenia owoców, a sok lał się jej po brzuchu.
– Oj! – zawołała do jednej z kobiet przestraszonym głosem. – Pobrudziłam się sokiem!
– Nic nie szkodzi – odpowiedziała kobieta, głaszcząc ją po policzku.
Do chaty wszedł jakiś mężczyzna z długim batem w ręku. Coś krzyknął. Wszyscy wstawali, wołali, śmiali się, owijali dywanikami, kocami i matami z piór. Pearl znowu ktoś niósł, tym razem do wielkiego wozu, tam usadzono ją na kolanach jednej z kobiet, obok woźnicy. Wóz był zielony, zaprzężony w czerwonego konika i czarnego. Bardzo szybko wyjeżdżali z miasteczka. Woźnica stał i wywijał nad głową batem. Pearl patrzyła znad ramienia swojej kobiety. Za nimi jechały inne wozy, jak w procesji. Pomachała do nich. A potem była wieś. Najpierw pola z krótką trawą i owcami, krzaczki o białych kwiatkach i kosze różowych dzikich róż – potem wielkie drzewa po obu stronach – i zupełnie nic, tylko wielkie drzewa. Pearl starała się zobaczyć, co jest za nimi, ale było tam całkiem ciemno. Ptaki śpiewały. Umościła się na szerokich kolanach. Kobieta była ciepła jak kot, a kiedy oddychała, ruszała się w górę i w dół, jakby mruczała. Pearl bawiła się zieloną ozdobą na jej szyi, kobieta wzięła jej rączkę i pocałowała w każdy paluszek, a potem odwróciła i pocałowała w dołeczki. Pearl jeszcze nigdy nie była taka szczęśliwa. Zatrzymali się na szczycie wysokiego wzgórza. Woźnica odwrócił się do Pearl i powiedział:
– Patrz! Patrz! – i wskazał biczem.
Bo na dole, poniżej wzgórza, było coś zupełnie innego – na ląd wpełzał ogromny kawał błękitnej wody. Pearl krzyknęła i przycisnęła się do kobiety.
– Co to? Co to?
– Przecież to morze.
– Zrobi nam krzywdę? Idzie tu?
– Eee… no nie, do nas nie przyjdzie. Jest bardzo piękne. Przypatrz się jeszcze.
Pearl spojrzała.
– Na pewno tu nie przyjdzie?
– Eee… no nie. Zostanie tam, gdzie jest – odpowiedziała wielka kobieta.
Po błękicie skakały teraz fale o białych czubkach. Pearl patrzyła, jak rozbijają się o długą linię lądu, pokrytą muszelkami, takimi na ścieżki w ogrodzie. Wjechali za zakręt.
Blisko morza stały domki, wokół nich drewniane płoty z ogródkami w środku. To ją pocieszyło. Na płotach wisiało różowe, czerwone i niebieskie pranie, a kiedy podjechali, z domków wyszło sporo ludzi i pięć żółtych psów z długimi, chudymi ogonami. Wszyscy byli grubi i śmiali się, gołe dzieci przytulały się do nich albo hasały po ogródkach jak pieski. Pearl wyniesiono z wozu i zaprowadzono do malutkiego domku z jednym pokojem i werandą. Była tam dziewczyna, która miała dwa pasma czarnych włosów sięgające aż do stóp. Szykowała kolację na podłodze.
– Ale tu zabawnie – powiedziała Pearl, przyglądając się ładnej dziewczynie, podczas gdy kobieta rozpięła jej guziki przy majteczkach. Pearl była bardzo głodna. Zjadła mięso i warzywa, i owoce, kobieta dała jej też mleka w zielonym garnuszku. I było zupełnie cicho, dobiegał tylko szum morza i śmiechy obserwujących ją dwóch kobiet.
– A nie macie tu Szeregowych Domków? – zapytała. – Nie mieszkacie przy uliczce? A panowie nie chodzą do biura? Nie ma tu żadnych wstrętnych rzeczy?
Zdjęły jej buciki i pończoszki, fartuszek i sukienkę. Chodziła tylko w samej koszulce, a potem spacerowała po trawie, która przepychała się jej między paluszkami u stóp. Obie kobiety wyszły z domu, lecz już z innymi koszykami. Wzięły Pearl za ręce. Przez małe podwórko, przez ogrodzenie i dalej po ciepłym piasku, gdzie rosła brązowa trawa, poszły w stronę morza. Pearl pociągnęła je w tył, kiedy zobaczyła, że piasek jest mokry, ale kobiety zachęcały ją:
– Nie groźne, nie, bardzo piękne. Chodź!
Wrzucały do koszy muszle, które wykopywały z piasku. Takiego mokrego, jak na babki. Pearl zapomniała, że się boi, i też zaczęła kopać. Zrobiło się jej gorąco i była przemoczona, a o jej stopy nagle rozbiła się falka piany.
– Oj, oj! – krzyknęła, przytupując. – Śliczne, śliczne!
Brodziła w płytkiej wodzie. Ciepłej. Nabrała jej trochę do złożonych rąk. Ale w rękach woda przestała być niebieska. Pearl była tak przejęta, że podbiegła do swojej kobiety i zarzuciła jej cienkie rączki na szyję, i przytulała ją, i całowała…
Nagle ta dziewczyna wrzasnęła przeraźliwie. Kobieta wyprostowała się, a Pearl ześlizgnęła się w dół na piasek i spojrzała w stronę lądu. Małe ludziki w niebieskich płaszczach – małe niebieskie ludziki biegły, pędziły ku nim, krzycząc i gwiżdżąc – tłum małych niebieskich ludzików, po nią, żeby ją zabrać z powrotem do Szeregowego Domku.
1912
O mój Boże, ile by dała, żeby nie jechać nocą. O wiele bardziej wolałaby za dnia, o wiele bardziej. Ale ta pani z Biura Guwernantek powiedziała:
– Najlepiej niech panna wsiądzie na wieczorny prom, a potem w pociągu wybierze wagon tylko dla pań, tak będzie znacznie bezpieczniej, niż nocować w hotelu. Proszę nie opuszczać wagonu, nie przechadzać się po korytarzach, a w ubikacji dla pewności zamknąć się na klucz, jeśliby tam panna szła. Pociąg przyjeżdża do Monachium o ósmej, pani Arnholdt mówi, że Hotel Grünewald jest dosłownie minutę od stacji. Bagażowy tam pannę zaprowadzi. Pani Arnholdt przyjedzie o szóstej wieczór, więc akurat będzie panna miała miły dzień na odpoczynek po podróży i odświeżenie niemieckiego. A jeśli będzie się chciało jeść, najlepiej wstąpić do najbliższej piekarni, kupić sobie bułeczkę i kawę. Nie była panna jeszcze za granicą, prawda?
– Nie.
– No cóż, zawsze powtarzam swoim dziewczętom, że z początku lepiej ufać ludziom za mało niż za dużo, i raczej podejrzewać ich o złe, a nie o dobre intencje… To brzmi nieprzyjemnie, ale my kobiety musimy twardo stać na ziemi, prawda?
W kabinie dla pań było miło. Stewardessa uprzejmie rozmieniła jej pieniądze i otuliła nogi. Leżąc na twardej kuszetce w różowe wzroki, mała guwernantka przyglądała się innym pasażerkom, które zachowywały się przyjaźnie i naturalnie, wieszały kapelusze na wezgłowiu, zdejmowały buty i spódnice, otwierały nesesery i układały jakieś tajemnicze szeleszczące pakunki, owijały głowy szalem, zanim się położyły. Puch, puch, puch – słychać było równy stuk śruby parowca. Stewardessa założyła zielony klosz na lampę i usadowiła się przy piecu, ze spódnicą podwiniętą na kolana i długą robótką na podołku. Nad jej głową stała karafka z wodą, a w niej ciasno związany bukiet kwiatów. „Ależ ja lubię podróżować” – pomyślała mała guwernantka. Uśmiechnęła się i poddała ciepłu i kołysaniu.
Kiedy jednak prom stanął, a ona wyszła na pokład z koszem bagażowym w jednej, a kocem i parasolką w drugiej ręce, zimny obcy wiatr podwiał jej kapelusz. Spojrzała w górę ku masztom i drzewcom statku, odcinającym się czarno od połyskującego na zielono nieba i w dół ku ciemnej kei, gdzie stały w oczekiwaniu dziwne, opatulone postaci; ruszyła naprzód wraz z zaspanym tłumkiem, w którym wszyscy oprócz niej wiedzieli, dokąd iść i co robić – i obleciał ją strach. Odrobinę – tyle tylko by pomyśleć, że wolałaby, aby był dzień i aby któraś z tych kobiet, uśmiechających się do niej w lustrze, kiedy czesały się w kabinie dla pań, była w pobliżu.
– Bilety proszę. Proszę przygotować bilety o kontroli.
Zeszła z trapu, ostrożnie balansując na obcasach. Wtedy podszedł do niej mężczyzna w czarnej skórzanej czapce i dotknął jej ramienia.
– Dokąd, panienko?
Mówił po angielsku – to na pewno strażnik albo naczelnik stacji, w takiej czapce. Nie zdążyła jeszcze odpowiedzieć, kiedy chwycił jej kosz.
– Tędy! – zawołał nieprzyjemnym, zdecydowanym głosem i zaczął rozpychać się wśród ludzi.
– Ale ja nie chcę bagażowego! – Co to za straszny człowiek. – Nie chcę bagażowego. Sama chcę to nieść!
Musiała podbiec, żeby się z nim zrównać, a jej złość, znacznie szybsza od niej samej biegła przed nią i wyrywała draniowi bagaż z ręki. Ten jednak nie zwracał na to uwagi, pędził dalej po długim ciemnym peronie i na drugą stronę torów. „To złodziej!” Była pewna, że to złodziej, kiedy weszła między srebrzyste szyny i poczuła, jak żużel chrzęści jej pod butami. Po drugiej stronie – o, dzięki Bogu! – stał pociąg z napisem „Monachium”. Mężczyzna zatrzymał się przy wielkich oświetlonych wagonach.
– Druga klasa? – zapytał bezczelnym głosem.
– Tak, przedział dla pań.
Nie mogła złapać tchu. Otworzyła torebkę, szukając wystarczająco drobnej monety, żeby dać coś temu strasznemu człowiekowi, kiedy on wrzucał jej kosz bagażowy na półkę w pustym wagonie z przyklejoną na szybie kartką „Dames seules”. Weszła do pociągu i wręczyła mu dwadzieścia centymów.
– Co to jest? – krzyknął, gapiąc się na monetę, a potem na nią, trzymając pieniążek przy nosie, wąchając go, jakby jeszcze nigdy w życiu nie widział, albo i nie miał w rękach, takiej sumy.
– Frank! Wie pani, co nie? Frank! Tyle mi się należy!
Frank! Czy on sobie wyobraża, że dostanie franka za to, że wyciął jej taki numer, i to tylko dlatego, że jest dziewczyną i że podróżuje sama, na dodatek nocą? Nigdy, nigdy! Ścisnęła torebkę w ręku i po prostu na niego nie zważała – patrzyła na widok St. Malo na przeciwnej ścianie, po prostu go nie słyszała.
– O nie. O nie. Cztery sou. Myli się pani. O, niech to pani zabiera. Frank! Tyle chcę dostać.
Wskoczył na stopień wagonu i rzucił jej monetę na kolana. Drżąc z przerażenia, z całej siły zebrała się w sobie, wyciągnęła zlodowaciałą rękę, wzięła pieniążek – schowała go w dłoni.
– Tyle pan dostanie – powiedziała. Przez parę chwil czuła, jak jego ostry wzrok wbija się w nią ze wszystkich stron, kiedy powoli kiwnął głową i opuścił kąciki ust.
– No to świetnie. Trrrès bien – wzruszył ramionami i zniknął w mroku.
Co za ulga! Jakież to było potworne! Kiedy wstała, żeby sprawdzić, czy bagaż jest dobrze ułożony, w lustrze uchwyciła swoją twarz, białą jak kreda, z wielkimi okrągłymi oczami. Rozwiązała szal i rozpięła zieloną pelerynkę.
– Na szczęście już po wszystkim – powiedziała do twarzy w lustrze, czując, że ta twarz jest jeszcze bardziej wystraszona od niej.
Na peronie zaczęli się gromadzić ludzie. Stali grupkami i rozmawiali; w dziwnym świetle stacyjnych latarni ich twarze były zielonkawe. Chłopiec w czerwonym ubraniu wtoczył wielki bufet na kółkach, oparł się o niego i pogwizdując, przecierał sobie ściereczką buty. Kobieta w czarnym alpakowym fartuchu pchała wózek pełen poduszek do wypożyczenia. Wyglądała na rozmarzoną i roztargnioną – jakby tam i z powrotem, tam i z powrotem pchała wózek ze śpiącym niemowlęciem. Przypływające skądeś kłęby białego dymu wisiały poniżej dachu stacji niczym mglista winorośl. „Jakie to wszystko dziwne – pomyślała mała guwernantka – a do tego jest środek nocy”. Patrzyła ze swojego kącika, już bez przerażenia, za to z dumą, że nie dała tragarzowi franka. „Umiem zadbać o swoje sprawy, oczywiście że tak. Zasadnicza rzecz to nie…” Nagle z korytarza dobiegł odgłos ciężkich kroków i męskie głosy, donośne, urywane i głośne śmiechy. Zbliżały się ku niej. Mała guwernantka skuliła się w kąciku, kiedy czterech mężczyzn w melonikach przechodząc, zaglądało przez drzwi i okna. Jeden z nich, wybuchając śmiechem, wskazał na kartkę „Dames seules” i wszyscy czterej schylili się, żeby dokładniej przyjrzeć się samotnej dziewczynie w kącie. O mój Boże, siedli w sąsiednim przedziale. Słyszała, jak tupią, potem nastąpiła nagła cisza, a następnie wysoki, chudy facet z czarnym wąsikiem otwarł drzwi do jej przedziału.
– A może panienka ma życzenie dosiąść się do nas? – powiedział po francusku.
Zobaczyła, że pozostali tłoczą się za nim, zaglądają mu przez ramię i spod łokci, ale siedziała absolutnie sztywno i bez ruchu.
– Może panienka uczyni nam ten zaszczyt – szydził nadal ten wysoki. Jeden z nich nie mógł już dłużej wytrzymać, wybuchł rozgłośnym śmiechem. – Panienka taka poważna – nie dawał za wygraną wysoki, kłaniając się i robiąc miny. Z przesadnym ukłonem zdjął kapelusz, i znowu została sama.
– En voiture. En voi-ture! – ktoś biegał tam i z powrotem wzdłuż pociągu.
„Ile bym dała, żeby to nie była noc. Ile bym dała, żeby była tu jeszcze jakaś kobieta. Boję się tych mężczyzn z sąsiedniego przedziału”. Mała guwernantka wyjrzała za okno i zobaczyła, że jej bagażowy wraca – ten sam człowiek, znowu podchodził do jej wagonu, niosąc naręcza bagaży. Ale – co on robi? Włożył kciuk pod kartkę z napisem „Dames seules” i oderwał ją, a następnie stanął z boku i przyglądał się guwernantce spod zmrużonych powiek, tymczasem starszy mężczyzna w kraciastej pelerynie wspiął się po schodkach.
– To przedział dla pań.
– Ależ nie, mademoiselle, myli się pani. Nie, nie. Zapewniam panią. Merci, monsieur.
– En voi-ture!
Ostry gwizdek. Bagażowy wysiadł z triumfalną miną i pociąg ruszył. W oczach guwernantki zakręciły się dwie wielkie łzy, przez które widziała, jak starszy pan odwija z szyi szalik i rozwiązuje klapki przy czapce. Wyglądał na starego. Co najmniej na dziewięćdziesięciolatka. Miał wielkie wąsy i duże okulary w złotych oprawkach. A za nimi niewielkie niebieskie oczka i pomarszczone różowe policzki. Miła twarz – i jak uroczo się pochylił, dodając w niepewnej francuszczyźnie:
– Czy ja pani przeszkadzam, mademoiselle? Czy wolałaby pani, żebym zabrał rzeczy z półki i poszukał innego przedziału?
Co? Ten staruszek miałby się przenosić z wszystkimi rzeczami tylko dlatego, że ona…
– Ależ nie, wszystko w porządku. Oczywiście, że mi pan nie przeszkadza.
– Och, tysiąckrotne dzięki.
Usiadł naprzeciwko niej, odpiął pelerynę od swojego obszernego płaszcza i zrzucił ją z ramion.
Pociąg jakby się ucieszył, że opuszcza stację. Długim skokiem ruszył w ciemność. Rękawiczką przetarła kawałek szyby, ale nic nie było widać – jakieś drzewo niczym czarny wachlarz albo rozproszone światełka czy linia wzgórza, poważna, wielka. W przedziale obok młodzi ludzie zaczęli śpiewać „Un, deux, trois”. Na pełny głos śpiewali w kółko tę samą piosenkę.
„Nigdy bym się nie odważyła zasnąć, gdybym była tu sama – uznała. – Nie mogłabym oprzeć nóg o siedzenie, a nawet zdjąć kapelusza”. Od tego śpiewu czuła w żołądku jakby delikatne drżenie, więc kuląc się z rękami skrzyżowanymi pod peleryną, by uspokoić ten dygot, poczuła, że właściwie jest bardzo zadowolona z obecności staruszka w przedziale. Upewniając się, że nie patrzy, rzucała nań ukradkowe spojrzenia spod długich rzęs. Siedział kompletnie wyprostowany, z piersią wysuniętą do przodu, podbródkiem cofniętym, ściśniętymi kolanami i czytał niemiecką gazetę. To dlatego tak zabawnie mówił po francusku. Był Niemcem. Pewnie wojskowym, tak przypuszczała – pułkownikiem albo generałem – kiedyś, rzecz jasna, nie teraz; teraz to już był za stary. Ale wytworny jak na ten wiek. W czarnym krawacie miał szpilkę z perłą, a na małym palcu pierścionek z ciemnoczerwonym kamieniem, z kieszonki dwurzędowej marynarki wystawał rożek białej jedwabnej chusteczki. W zasadzie przyjemnie było na niego spojrzeć. Większość staruchów jest okropna. Nie mogła znieść, że tak się trzęsą – albo kaszlą odrażająco, albo coś innego. Nie nosił brody – to była cała różnica – miał takie różowe policzki, i białe wąsy. Niemiecka gazeta opadła, a starszy pan z tą samą znakomitą kurtuazją pochylił się i zapytał:
– Czy pani mówi po niemiecku, mademoiselle?
– Ja ein wenig, mehr als Franzosisch – odpowiedziała mała guwernantka, oblewając się rumieńcem, który zabarwił z wolna policzki, że aż jej niebieskie oczy wyglądały niemal jak czarne.
– Ach, so – staruszek skłonił się z wdziękiem. – Wobec tego może ma pani ochotę przejrzeć pisma ilustrowane?
Zsunął gumkę ze zwitka gazet i podał je guwernantce.
– Bardzo panu dziękuję.
Uwielbiała oglądać ilustracje, ale najpierw chciała zdjąć kapelusz i rękawiczki. Wstała, odpięła brązowy słomkowy kapelusz i starannie ułożyła go na półce obok kosza, ściągnęła brązowe zamszowe rękawiczki, zwinęła je w ciasną kulkę i dla bezpieczeństwa ułożyła na kapeluszu, po czym znowu usiadła – teraz było jej wygodniej, skrzyżowała nogi, gazety położyła na kolanach. Jakże miło ten starszy pan przyglądał się jej nagiej ręce, kiedy odwracała duże białe strony, jej ustom poruszającym się, kiedy odczytywała długie wyrazy, zatrzymał wzrok na jej włosach, które w świetle lampy połyskiwały świetliście. Ach, niestety! Jaka to tragedia dla guwernantki, kiedy ma włosy przywodzące na myśl mandarynki, margerytki, morele, szyldkretowe koty i szampana! Być może o tym właśnie starszy pan myślał, gdy tak patrzył i patrzył, i o tym, że nawet to wstrętne ciemne ubranie nie ukryje jej łagodnej urody. Być może ten rumieniec, który wystąpił mu na policzki i wargi, był rumieńcem wściekłości, że osoba tak młoda i delikatna musi sama i bez żadnej opieki podróżować nocą. Kto wie, czy nie szeptał do siebie sentymentalnie, w niemieckim stylu: „Ja, es ist eine Tragödie! Żebym to ja był dziadkiem tego dziecka!”.
– Bardzo dziękuję. Niezwykle ciekawe – uśmiechnęła się pięknie, oddając mu czasopisma.
– Ależ znakomicie mówi pani po niemiecku! – odpowiedział starszy pan. – Oczywiście była już pani w Niemczech, prawda?
– O nie, jadę po raz pierwszy – krótka pauza. – W ogóle po raz pierwszy jestem za granicą.
– Naprawdę! Jestem zaskoczony. Zrobiła pani na mnie wrażenie, jeśli wolno tak to ująć, osoby zwyczajnej podróży.
– Och, cóż, sporo podróżowałam po Anglii, raz też byłam w Szkocji.
– O, ja sam raz byłem w Anglii, ale nie zdołałem się nauczyć angielskiego – podniósł jedną rękę i potrząsnął głową ze śmiechem. – Nie, dla mnie to za trudne. „Ow-do-you-do. Please, vich is ze vay to Leicester Square”.
Ona też się roześmiała.
– Obcokrajowcy zawsze mówią… – i wdali się rozmowę na ten temat.
– Ale Monachium się pani spodoba – rzekł starszy pan. – Monachium to cudowne miasto. Muzea, obrazy, galerie, piękne gmachy i sklepy, koncerty, teatry, restauracje; w Monachium jest wszystko. Wiele razy podróżowałem po całej Europie, ale zawsze wracam do Monachium. Będzie się tam pani dobrze bawiła.
– Nie zostanę w Monachium – powiedziała mała guwernantka. I dodała skromnie: – Będę miała posadę guwernantki przy rodzinie lekarza w Augsburgu.
Ach, no tak. Znał Augsburg. Augsburg – cóż – nie był zbyt piękny. Porządne przemysłowe miasto. Ale jeśli po raz pierwszy jest w Niemczech, to i w Augsburgu coś ją zaciekawi.
– Tak, na pewno!
– Ale jaka by to była szkoda, nie zobaczyć Monachium, zanim pani wyjedzie. Powinna sobie pani zrobić po drodze małe wakacje – uśmiechnął się – żeby mieć potem przyjemne wspomnienia.
– Obawiam się, że nie mogę tego zrobić – odpowiedziała guwernantka, potrząsając głową i przybierając nagle ton powagi. – Poza tym, kiedy jest się samej…
Całkowicie to rozumiał. Skłonił się, także z powagą. Zamilkli. Pociąg walił dalej, obnażając swą ciemną, płonącą pierś przed wzgórzami i dolinami. W wagonie było ciepło. Zdawało się jej, że wsparta o ciemność mknie, że jest unoszona coraz to dalej i dalej. Dobiegały ją drobne odgłosy; kroki w korytarzu, otwieranie i zamykanie drzwi – pomruk głosów – pogwizdywanie… Potem w okno uderzyły długie igły deszczu… Ale to było bez znaczenia… to było na zewnątrz… a ona miała przecież parasolkę… wydęła wargi, westchnęła, otwarła i zamknęła dłonie, i twardo zasnęła.
– Przepraszam, przepraszam!
Zbudziło ją nagłe otwarcie drzwi przedziału. Co się stało? Ktoś wszedł i zaraz wyszedł. Starszy pan siedział w swoim kącie, jeszcze bardziej wyprostowany, z rękami w kieszeniach płaszcza, ze zmarszczonymi brwiami. „Ha, ha, ha!” – dobiegało z sąsiedniego wagonu. Wciąż jeszcze na wpół śpiąc, dotknęła rękami włosów, żeby się upewnić, że to nie sen.
– Coś okropnego! – wymamrotał starszy pan bardziej do siebie niż do niej. – Obrzydliwi, wulgarni faceci! Obawiam się, że panią przestraszyli, miła Fräulein, włażąc tu w ten sposób.
Nie, nie bardzo. Właśnie miała zamiar się obudzić, wyjęła więc swój srebrny zegarek, żeby zobaczyć, która godzina. Pół do piątej. Okno wypełniało chłodne niebieskie światło. Teraz, kiedy przetarła szybę, zobaczyła jasne pola, grupki białych domów jak grzybki, drogę, „jak z obrazka” z topolami po obu stronach, pasemko rzeki. Ależ to piękne! Ależ inne! Nawet różowe obłoczki na niebie wyglądały inaczej niż w domu. Było chłodno, ale udała, że jest znacznie zimniej, roztarła dłonie i zadrżała, podciągając kołnierz płaszcza, bo poczuła się taka szczęśliwa.
Pociąg zwalniał biegu. Lokomotywa wydała długi, przeciągły gwizd. Wjeżdżali do jakiegoś miasta. Za oknem przesuwały się teraz wyższe domy, różowe i żółte, głęboko uśpione za zielonymi powiekami, pod strażą topól, które drżały w niebieskim powietrzu, jakby stały na paluszkach i nasłuchiwały. W jednym z domów jakaś kobieta otworzyła okiennice, rozwiesiła w oknie biało-czerwoną matę i stała, przyglądając się pociągowi. Blada kobieta o ciemnych włosach i w białym wełnianym szalu na ramionach. Na progach i w oknach śpiących domów pojawiało się więcej kobiet. Przeszło stado owiec. Pasterz miał na sobie niebieską bluzę i szpiczaste drewniaki. Patrzcie! Jakie kwiaty – i to przy samej stacji! Róże sztamowe jak bukiety ślubne, pelargonie białe i woskowe różowe, które w domu widuje się wyłącznie w szklarniach! Coraz wolniej i wolniej. Człowiek z konewką spryskiwał peron.
– Aaaa! – ktoś nadbiegł, wymachując rękami.
Gruba kobieta wtoczyła się przez szklane drzwi stacji z tacą truskawek.
Ależ jej się chce pić! Jak bardzo chce się pić!
– Aaaa! – ta sama osoba biegła teraz z powrotem.
Pociąg stanął.
Starszy pan obciągnął płaszcz i wstał, uśmiechając się do niej. Wymamrotał coś, czego nie zrozumiała, ale odwzajemniła uśmiech, gdy wychodził z wagonu. Kiedy go nie było, popatrzyła na siebie w lustrze, otrząsnęła się i przygładziła włosy z dokładną, praktyczną starannością dziewczyny, która jest na tyle dorosła, że może spokojnie sama podróżować i nie potrzebuje, żeby ktoś ją upewniał, że „z tyłu wszystko w porządku”. Ale pić się chce, pić! Powietrze miało smak wody. Opuściła okno, a gruba pani z truskawkami przeszła pod nim jakby celowo, unosząc ku niej tacę.
– Nein, danke – powiedziała mała guwernantka, przyglądając się dorodnym owocom na błyszczących liściach. – Wie viel? – zapytała, kiedy gruba kobieta ruszyła dalej.
– Dwie marki pięćdziesiąt, Fräulein.
– Dobry Boże!
Cofnęła się od okna i usiadła w kąciku, nagle otrzeźwiwszy. Pół korony! Uu-iiiii! –zaskrzypiał pociąg, zbierając się do odjazdu. Miała nadzieję, że starszy pan nie zostanie! O, był już dzień, wszystko takie śliczne, tylko żeby jej się tak strasznie nie chciało pić! Gdzież ten starszy pan – o, idzie – uśmiechnęła się do niego szeroko, jakby byli starymi znajomymi, kiedy zamykał za sobą drzwi i obracając się, wyjął spod peleryny koszyczek truskawek.
– Jeśli Fräulein zrobi mi zaszczyt i zechce przyjąć…
– Co? Dla mnie? – ale cofnęła się i uniosła ręce, jakby miała sobie położyć na kolanach dzikiego kociaka.
– Oczywiście, że dla pani – odpowiedział. – Ja już od dwudziestu lat nie odważyłbym się zjeść truskawki.
– Och, bardzo panu dziękuję. Danke bestens – wyjąkała. – Sie sind so sehr schön!
– Niech pani zje i sprawdzi.
– A pan nie weźmie nawet jednej?
– Nie, nie, nie.
Jej dłoń uniosła się nieśmiało, uroczo. Były tak wielkie i soczyste, że każdą musiała gryźć na dwa razy – sok spływał jej po palcach – a kiedy pałaszowała owoce, po raz pierwszy pomyślała o starszym panu jako o swoim dziadku. Jakim byłby nadzwyczajnym dziadkiem! Jak z książki!
Wyszło słońce, różowe chmurki na niebie – truskawkowe chmurki – zostały zjedzone przez błękit.
– Dobre? – zapytał starszy pan. – Równie dobre, co ładne?
Kiedy skończyła jeść, miała poczucie, że znają się od wieków. Opowiedziała mu o Frau Arnholdt, i jak zdobyła tę posadę. Czy zna Hotel Grünewald? Frau Arnholdt przyjedzie dopiero wieczorem. Słuchał i słuchał, aż wiedział o wszystkim dokładnie tyle co ona, a wtedy powiedział – nie patrząc na nią – lecz gładząc sobie dłonie w brązowych zamszowych rękawiczkach:
– A czy pozwoliłaby mi pani pokazać sobie dzisiaj Monachium? Niewiele… może tylko galerię malarstwa i Englischer Garten. Zdaje mi się, że to by była okropna szkoda, gdyby miała pani spędzić ten dzień w hotelu, i to czując się nieswojo… w obcym miejscu. Nicht wahr? Oczywiście byłaby pani z powrotem wczesnym popołudniem, czy o każdej porze, o której by pani chciała, a staremu człowiekowi sprawiłaby pani tak wielką przyjemność.
Dopiero dłuższą chwilę po tym, jak powiedziała „tak” – bo kiedy tylko to powiedziała, a on jej podziękował, zaraz zaczął opowiadać jej o swoich podróżach po Turcji i o olejku różanym – zastanowiła się, czy przypadkiem nie zrobiła źle. Przecież właściwie wcale go nie znała. Ale był tak stary i okazał się tak uprzejmy – nie mówiąc już o truskawkach… Nie przychodził jej do głowy żaden powód, dla którego miałaby powiedzieć „nie”, a to był w pewnym sensie jej ostatni dzień, ostatni dzień, który mogła jeszcze mieć dla siebie. „Czy źle zrobiłam? Źle?”. Plamka światła padła jej na rękę i zatrzymała się tam.
– Może mógłbym odprowadzić panią do hotelu – zasugerował – i wrócić po panią około dziesiątej.
Wyciągnął pugilares i wręczył jej kartę. „Herr Regierungsrat…” Miał tytuł! Więc na pewno zrobiła dobrze. Teraz mała guwernantka dała się porwać podnieceniu, że naprawdę jest za granicą, wyglądała przez okno i odczytywała obce tablice reklamowe, słuchała o miejscach, które mijali – a nad jej uwagą i przejęciem czuwał uroczy dziadzio – aż dotarli do Monachium i na Hauptbahnhof.
– Bagażowy! Bagażowy! – znalazł jej bagażowego, w paru słowach zadysponował własnym bagażem, przeprowadził ją przez oszałamiający tłum na stacji ku czystym białym schodkom, które prowadziły na białą ulicę do hotelu. Wyjaśnił kierownikowi, kim ona jest, zupełnie jakby to wszystko było zaplanowane, a potem jej mała ręka zagubiła się w wielkich dłoniach odzianych w brązowy zamsz.
– Przychodzę po panią o dziesiątej – i zniknął.
– Tędy, Fräulein – odezwał się numerowy, który zza pleców kierownika ciekawsko przypatrywał się dziwnej parze.
Poszła za nim: dwa piętra w górę, do ciemnej sypialni. Rzucił jej kosz na podłogę i rozsunął terkoczące, zakurzone zasłony. Uch, co za paskudnym zimny pokój – jakie ogromne meble. Tylko sobie wyobrazić, że miałaby tu spędzić cały dzień…
– Czy to jest pokój, który zamówiła pani Arnholdt? – zapytała mała guwernantka.
Numerowy patrzył na nią, jakoś tak dziwnie, jakby była zabawna. Ściągnął wargi, jakby chciał gwizdnąć, ale zmienił zdanie.
– Gewiss – rzucił.
No, czemu on nie idzie? Czemu się tak gapi?
– Gehen Sie – powiedziała mała guwernantka z zimną angielską prostotą.
Jego małe oczka niczym rodzynki niemal wyskoczyły z ciastowatej twarzy.
– Gehen Sie sofort – powtórzyła lodowato.
W drzwiach odwrócił się:
– A ten pan – zapytał. – Czy tego pana mam tu wprowadzić, kiedy przyjdzie?
Nad białymi ulicami wielkie chmury obrzeżone srebrem – i wszechobecny blask słońca. Grubi, bardzo grubi dorożkarze powozili wielkimi dorożkami; zabawne kobiety w okrągłych kapelusikach sprzątały tory tramwajowe; ludzie śmiali się i przepychali; po obu stronach ulicy drzewa, a niemal wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, wielkie fontanny; głośny śmiech z chodników, ze środka ulicy i z otwartych okien. A obok niej, wyszczotkowany porządniej niż kiedykolwiek, ze zwiniętym parasolem w dłoni i w żółtych rękawiczkach w miejsce brązowych, kroczył jej dziadzio, który poprosił, żeby spędziła z nim dzień. Chciała biegać, wieszać się na jego ramieniu, chciała co chwilę wołać: „Och, taka jestem strasznie szczęśliwa!”. Prowadził ją ulicami, przystawał, kiedy ona „się przyglądała”, a jego uprzejme oczy uśmiechały się do niej, mówiąc: „jak sobie pani życzy”. O jedenastej rano zjadła dwie białe kiełbaski i dwie świeżutkie bułeczki, a ze szklanki w kształcie wazonu na kwiaty napiła się piwa, które, jak jej powiedział, nie odurzało, nie było takie jak angielskie piwo. A potem wsiedli w dorożkę, a ona chyba w kwadrans obejrzała tysiące, tysiące wspaniałych starych obrazów. „Będę musiała to wszystko sobie przemyśleć, kiedy zostanę sama”.
Ale gdy wyszli z galerii malarstwa, zaczęło padać. Dziadzio rozłożył parasol i przytrzymał go nad małą guwernantką. Ruszyli na obiad do restauracji. Szła tuż za nim, żeby i on mógł się zmieścić pod parasolem.
– Byłoby łatwiej – zauważył niezobowiązująco – gdyby pani mnie wzięła pod ramię, Fräulein. Poza tym w Niemczech jest taki zwyczaj.
Wzięła go pod ramię i szła obok niego, a on wskazywał jej słynne zabytki i tak się w to wciągnął, że zapomniał złożyć parasol, choć przestało padać.
Po obiedzie wybrali się do kawiarni posłuchać cygańskiej muzyki, ale to się jej wcale nie podobało. Uch, jacy to straszni ludzie, z jajowatymi głowami i bliznami na twarzach, więc odwróciła się, ujęła rozpalone policzki w dłonie i przyglądała się swojemu staremu przyjacielowi… Potem poszli do Englischer Garten.
– Zastanawiam się, która godzina? – zapytała mała guwernantka. – Zegarek mi stanął. Wczoraj wieczorem w pociągu zapomniałam go nakręcić. Widzieliśmy już tyle, że pewnie jest bardzo późno.
– Późno! – stanął przed nią roześmiany, kiwając głową w sposób, który był jej już teraz znajomy. – To znaczy, że tak naprawdę nie bawiła się pani dobrze. Późno! A przecież myśmy nawet jeszcze nie zjedli lodów!
– Ależ doskonale się bawiłam! – zawołała zmartwiona. – Nie umiem nawet powiedzieć jak bardzo. Było cudownie! Tylko że pani Arnholdt ma być w hotelu o szóstej, a ja powinnam się tam zjawić o piątej.
– I tak też będzie. Po lodach. Wsadzę panią w dorożkę i pojedzie sobie tam pani wygodnie.
Znowu poczuła się szczęśliwa. Czekoladowe lody topiły się – spływały długimi drobnymi strużkami. Cienie tańczyły po obrusach, a ona siedziała spokojnie, zwrócona plecami do zegara, który wskazywał za dwadzieścia pięć minut siódmą.
– Naprawdę, to był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Nigdy sobie nawet nie wyobrażałam takiego dnia.
Pomimo lodów jej wdzięczne dziecinne serce płonęło miłością do dziadzia z bajki.
Długą alejką wyszli z ogrodu. Dzień się chylił.
– Widzi pani ten wysoki budynek po drugiej stronie? – powiedział starszy pan. – Na trzecim piętrze jest moje mieszkanko, tu mieszkam. Ja i stara posługaczka, która się mną opiekuje.
Zaciekawiła się.
– Może zanim zawołam pani dorożkę, miałaby pani ochotę zajść do mnie na chwilę i zobaczyć moje lokum, to ofiaruję pani flakonik olejku różanego, o którym opowiadałem w pociągu? Na pamiątkę.
Miała ochotę.
– Nigdy w życiu nie widziałam kawalerskiego mieszkania – zaśmiała się.
Sień była całkiem ciemna.
– O, pewnie moja starowina poszła kupić kurczaka. Chwileczkę.
Otworzył drzwi i przepuścił ją pierwszą, weszła nieco onieśmielona, ale z zaciekawieniem, do dziwnego pokoju. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Nie był ładny. W pewnym sensie był właściwie brzydki – ale czysty i, tak sobie pomyślała, wygodny dla starszego mężczyzny.
– No, i co pani sądzi?
Ukląkł i z kredensu wyjął okrągłą tackę z dwoma różowymi kieliszkami i wysoką różową butelką.
– Dalej są dwie sypialenki – dodał wesoło – i kuchnia. Wystarczy, co?
– Och, w zupełności.
– A gdyby była pani kiedyś znowu w Monachium i chciała zostać na parę dni, to cóż, zawsze jest to małe gniazdko, skrzydełko kurczaka, sałatka i stary człowiek, który będzie szczęśliwy, by tu panią gościć, moja maleńka Fräulein.
Odkorkował butelkę i nalał wina do obu kieliszków. Ręka mu się trzęsła i trochę rozlało się na tacę. W pokoju było bardzo cicho. Odezwała się:
– Myślę, że muszę już iść.
– Ale najpierw szklaneczka wina ze mną. Tylko jedna, przed drogą – powiedział starszy pan.
– Nie, naprawdę, nie. Ja nie piję wina. Ja… ja obiecałam, że nawet nie dotknę wina ani niczego takiego.
A chociaż ją prosił, a ona czuła, że jest okropnie niegrzeczna, zwłaszcza że sprawiał wrażenie, że bierze to sobie do serca, upierała się.
– Nie, naprawdę nie, bardzo pana proszę.
– No cóż, to czy siądzie pani choć na pięć minut na kanapie, kiedy ja wypiję pani zdrowie?
Mała guwernantka usiadła na brzeżku czerwonej aksamitnej kanapy, a on usiadł obok niej i jednym haustem wypił jej zdrowie.
– Naprawdę była pani dzisiaj szczęśliwa? – zapytał, odwracając się do niej, tak blisko, że poczuła jak jego trzęsące się kolano obija się o jej nogi. Nim zdążyła odpowiedzieć, już trzymał ją za ręce. – A da mi pani na pożegnanie buziaka? – zapytał, przyciągając ją jeszcze bliżej.
Więc to był sen! To nie było naprawdę! To już nie był ten sam starszy pan. Och, co za koszmar! Mała guwernantka patrzyła na niego z przerażeniem.
– Nie, nie, nie! – wyjąkała, wyrywając ręce.
– Jeden buziaczek! Całus. Tylko jeden całus, moja mała Fräulein. Całus – przysunął do niej twarz, usta uśmiechały się szeroko, a te niebieskie oczka tak świeciły zza okularów!
– Nigdy! Nigdy! Jak pan śmie! – wyrwała się, ale był szybszy, przycisnął ją do ściany, przylgnął do niej twardym starym ciałem i trzęsącym się kolanem, a choć szarpała się, odwracała głowę raz w jedną, raz z drugą stronę, pocałował ją w usta. W usta! Gdzie nikt, poza najbliższymi nigdy jej nie pocałował…
Wybiegła, wybiegła na ulicę, aż dotarła do szerokiej alei z tramwajami i policjantem stojącym na środku jak nakręcana lalka.
– Chcę wsiąść do tramwaju na Hauptbahnhof – szlochała mała guwernantka.
– Fräulein?
Załamała ku niemu ręce.
– Na Hauptbahnhof. Tu, ten tam jedzie – i patrzył w wielkim zdumieniu, jak dziewczyna w przekrzywionym kapeluszu, płacząca bez chusteczki, wskakuje do tramwaju, nie widząc podniesionych brwi konduktora, nie słysząc hochwohlgebildete Dame, która komentowała to do swojej zgorszonej przyjaciółki.
Mała guwernantka kołysała się, płakała głośno i przyciskając ręce do ust, wołała:
– Och, och!
– Wraca od dentysty – zaskrzeczała stara gruba kobieta, zbyt głupia, by okazać brak litości. – Na, sagen Sie mal, co za straszny ból! Nie zostawili temu biednemu dziecku ani jednego zęba!
A tramwaj toczył się z grzechotem przez świat pełen staruchów o trzęsących się kolanach.
Kiedy mała guwernantka dotarła do Hotelu Grünewald, ten sam numerowy, który rano odprowadzał ją do pokoju, stał przy stoliku i polerował kieliszki stojące na tacy. Na widok małej guwernantki jakby napełniło go jakieś niezrozumiałe poczucie ważności. Czekał na jej pytania, a odpowiedzi jakich udzielał, brzmiały celnie i gładko.
– Tak, Fräulein, była ta dama. Powiedziałem jej, że pani przybyła i natychmiast wyszła z hotelu z jakimś panem. Zapytała, kiedy pani wraca, ale na to pytanie oczywiście nie znałem odpowiedzi. A następnie udała się do kierownika – wziął kieliszek z tacy, popatrzył nań, przymykając jedno oko, i zabrał się do polerowania go rożkiem fartucha.
– Przepraszam, Fräulein? Ach, nie, Fräulein. Kierownik nic jej nie był w stanie powiedzieć, nic – potrząsnął głową i uśmiechnął do błyszczącego szkła.
– Gdzie teraz jest ta dama? – zapytała mała guwernantka, trzęsąc się tak strasznie, że musiała przycisnąć chusteczkę do ust.
– Skąd mogę wiedzieć? – zawołał numerowy, a kiedy zapikował tuż obok niej, by powitać nowo przybyłych gości, serce waliło mu w piersi tak mocno, że niemal chichotał w głos. „Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! – myślał sobie. – Ma za swoje”. A kiedy zarzucał sobie na ramię kufer nowo przybyłych – hoop! – jakby był wielkoludem, zaś kufer piórkiem, mełł w zębach słowa małej guwernantki: „Gehen Sie. Gehen Sie sofort” „Akurat! Akurat!” – wołał w duchu.
1915
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
© for the Polish translation and afterword by Magdalena Heydel
© for the Polish edition by Officyna s.c.
Wydanie I, Łódź 2020
Redakcja: Anna Krzywania, Maja Wójcik
Korekta: Łukasz Urbaniak, Maja Wójcik
Projekt okładki: Maciej Mraczek / maciejmraczek.pl
Wydawnictwo Officyna s.c.
93–114 Łódź, ul. Przędzalniana 99
www.officyna.com.pl, [email protected]
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków
ISBN 978-83-66511-19-4
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek