Opowieść Artura Gordona Pyma - Edgar Allan Poe - ebook

Opowieść Artura Gordona Pyma ebook

Edgar Allan Poe

0,0

Opis

Zanurz się w mroczny, pełen napięcia świat stworzony przez mistrza literatury grozy, Edgara Allana Poe, sięgając po ebook "Opowieść Artura Gordona Pyma". Ta fascynująca powieść przygodowa, zabierze Cię w podróż pełną niebezpieczeństw, tajemnic i niezwykłych odkryć. Śledząc losy młodego Artura Pyma, doświadczysz dramatycznych zwrotów akcji, spotkań z nieznanym i przerażających momentów, które zapierają dech w piersiach. Poe, znany z umiejętności tworzenia gęstej atmosfery i psychologicznego napięcia, wciągnie Cię w swoją opowieść od pierwszej strony, nie pozwalając na chwilę wytchnienia. "Opowieść Artura Gordona Pyma" to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy cenią sobie klasykę literatury i chcą przeżyć niezapomnianą literacką przygodę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Edgar Allan Poe

OPOWIEŚĆ ARTURA GORDONA PYMA

Wydawnictwo Avia Artis

2024

ISBN: 978-83-8349-049-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Wstępne uwagi

 Po moim powrocie do Stanów Zjednoczonych, w parę miesięcy po przeżyciu szeregu nadzwyczajnych przygód na morzach południowych i w innych okolicach — które to przygody opisuję na następujących stronicach — znalazłem się przypadkiem w towarzystwie kilku poważnych gentlemanów w Richmondzie, w stanie Wirginia. Panowie ci zainteresowali się niezwykle żywo wszystkiem, co odnosiło się do okolic, jakie zwiedziłem, i uporczywie nakłaniali mnie, wmawiając mi to, jako obowiązek, bym opowiedział moje przygody czytającej publiczności.  Istniały atoli poważne przyczyny, powstrzymujące mnie od spełnienia tego żądania. Niektóre z nich miały wyłącznie osobisty charakter i dotyczyły jedynie mnie samego, inne natomiast były ogólniejszej natury. Jedną z wątpliwości, która mnie odstręczała, było to, że w ciągu dłuższego okresu mego pobytu poza krajem ojczystym nie prowadziłem dziennika podróży. Obawiałem się więc, że nie potrafię spisać na podstawie samych tylko wspomnień tak szczegółowej i wyczerpującej relacji, by sprawiała całkowicie wrażenie prawdy istotnych przeżyć' wydając się tylko naturalną i nieuniknioną egzageracją, ku jakiej skłaniamy się wszyscy, jeżeli opowiadane wypadki podniecają silnie zdolność wyobraźni.  Inną przyczyną mego oporu było to, że wypadki, o których musiałbym opowiadać, były naprawdę niezwyklezwykle dziwne, a jedyną gwarancję ich prawdziwości dawałoby tylko moje własne zapewnienie (pomijając świadectwo jednego jedynego człowieka, będącego mieszańcem-indjaninem). Mogłem więc oczekiwać, że opowieść moja znajdzie wiarę jedynie w łonie mojej rodziny i wśród moich przyjaciół, znających z lat dawniejszych trzeźwość mego umysłu — a że natomiast szersze koła czytelników osądzą moje przygody jedynie jako bezwstydne, fantastyczne zmyślenie.  Wreszcie nieufność w własne zdolności pisarskie była jednym z głównych powodów, że nie chciałem uledz namowom moich doradców.  Wśród owych wirginijskich gentlemanów, którzy wyrażali największe zainteresowanie się moją opowieścią, a zwłaszcza tą jej częścią, która rozgrywała się na oceanie antarktycznym, znajdował się również pan Poe, były redaktor pisma „Southern Literary Messenger“, miesięcznika, wydawanego przez pana Tomasza W. White'a w mieście Richmondzie. Pan Poe doradzał mi z uporem, abym przygotował śpiesznie szczegółowy opis wszystkiego, co widziałem i co przeżyłem — doradzał mi, abym zaufał bystrości i inteligencji czytelników — przekonywał mnie bardzo wymownie, że, gdyby nawet moja książka była napisana nieudolnie, to właśnie ta naiwność zapewni najlepsze widoki wzbudzenia wiary wśród czytelników.  Pomimo tych wszystkich argumentów, opierałem się wypełnieniu jego żądania. Nie zrażając się tą moją nieustępliwością, zaproponował mi wówczas, bym pozwolił mu nakreślić jego własnemi słowami — wedle przedstawionych przezemnie wypadków — pierwszy okres moich przygód, celem ogłoszenia ich w „Southern Messenger“ w formie fantastycznej opowieści. Nie mogąc podnieść żadnego zarzutu przeciw tej propozycji, zgodziłem się na nią, zastrzegłem tylko, by moje nazwisko pozostało w tajemnicy. Dwa ciągi tego rzekomo zmyślonego opowiadania pojawiły się kolejno w piśmie „Messenger“ w miesiącach styczniu i lutym (1837); aby umocnić wrażenie, że opowieść jest fantazją, artykuły były podpisane nazwiskiem pana Poego w spisie rzeczy miesięcznika.  Wrażenie, z jakiem czytelnicy powitali ten fortel, skłoniło mnie wreszcie ku temu, że postanowiłem sam opracować skrupulatnie i ogłosić rzeczone przygody. Przekonałem się bowiem, że — wbrew pozorom bajki, jakie tak pomysłowo nadaliśmy części mojego opowiadania, pomieszczonej w „Messenger“, (gdzie zresztą ani jeden fakt nie był przekręcony lub przesadnie przedstawiony) — czytelnicy bynajmniej nie zamierzali traktować opowieści, jako zmyślenia. Szereg poważnych listów, nadesłanych pod adresem pana Poego, dowodził raczej, że autorowie ich żywili wręcz przeciwne mniemanie. Wywnioskowałem stąd zatem, że wypadki, o jakich mogę opowiedzieć, dają same przez się dostateczną gwarancję prawdziwości i że nie mam bynajmniej przyczyny obawiać się publicznego zarzutu niewiarygodności.  Po tym wstępie, ciąży na mnie jeszcze tylko obowiązek zaznaczenia powtórnie, że nie wszystkie następujące stronice są napisane przezemnie samego. Ale w tych pierwszych kartach, które napisał pan Poe, ani jeden fakt nie jest przekręcony lub zniekształcony. Nawet czytelnikom, którzy nie mieli w ręku miesięcznika „Messenger“, nie potrzeba szczegółowo wskazywać, gdzie się kończy relacja pana Poego, a gdzie się zaczyna moje własne opowiadanie; — różnice stylu dostatecznie to uwidaczniają.  Nowy York, w lipcu 1838 roku.

A. G. PYM.

Rozdział I

Nazywam się Gordon Pym. Mój ojciec był powszechnie szanowanym człowiekiem i zajmował się handlem, sprzedając urządzenia okrętowe w mieście Nantucket, gdzie przyszedłem na świat. Mój dziadek ze strony matki był adwokatem, mającym dużą praktykę. Los sprzyjał mu zawsze w procesach, prócz tego z dużem powodzeniem spekulował akcjami Nowego Banku w Edgartonie, jak się ta instytucja oficjalnie nazywała. Dzięki temu, oraz wykorzystując inne jeszcze źródła, zdobył wcale piękny majątek. Dziadek, jak sądzę, kochał mnie bardziej, niż kogokolwiek na świecie, to też mogłem oczekiwać, że po jego śmierci odziedziczę przeważną część jego majętności.  Gdy miałem sześć lat, dziadek umieścił mnie w szkole starego pana Ricketa, gentlemana, posiadającego tylko jedno ramię i odznaczającego się niezwykle ekscentrycznem zachowaniem; znają go dobrze wszyscy, którzy kiedykolwiek odwiedzali New Bedford. Pod jego kierownictwem pozostawałem aż do szesnastego roku życia, potem zaś zacząłem uczęszczać do wyższej szkoły pana E. Ronalda. Tam poznałem się z synem pana Barnarda, kapitana okrętu, który odbywał podróże w służbie Lloyda i Vredenburgha. Pan Barnard jest również dobrze znaną osobistością w New Bedford, a posiadał też, jak sądzę, sporo związków znajomości w Edgartonie.  Syn kapitana, imieniem August, był prawie o dwa lata starszy ode mnie. Kiedyś towarzyszył ojcu w wyprawie na wieloryby do John Donaldson i zawsze opowiadał cuda o swych przygodach na południowym Oceanie Spokojnym. Odwiedzałem go bardzo często, nieraz spędzałem u niego całe dnie, a nawet całe noce. Sypialiśmy w jednem łóżku i nieraz nie zmrużyliśmy oka aż do świtu, ponieważ August mówił bez znużenia o mieszkańcach Tinianu lub o innych wyspach, które zwiedził podczas swej podróży. Interesowałem się niesłychanie jego opowiadaniami. Aż wreszcie z coraz bardziej nieprzepartą siłą ogarniało mnie pragnienie, by zostać żeglarzem.  Za cenę siedemdziesięciu pięciu dolarów kupiłem łódź żaglową o pięknej nazwie „Ariel“. Miała ona kajutę w połowie pokładu i była zbudowana, jak szalupa. Nie pamiętam już dzisiaj, jaką posiadała pojemność, ale wiem, że bez przeciążenia mogła zabrać na pokład dziesięciu ludzi. Na tej to łodzi przedsiębraliśmy najbardziej szalone wyprawy i kiedy wspomnę o tem, wydaje mi się wprost cudem, że żyję jeszcze po dzień dzisiejszy.  Opowiem jednę z tych przygód, jako introdukcję do dłuższej i bardziej urozmaiconej historji.  Pewnego wieczora odbywało się przyjęcie u państwa Barnardów, a pod koniec uczty i August i ja sam byliśmy nie mało pijani. Jak zazwyczaj w podobnych wypadkach, przydługich odwiedzin, wolałem ułożyć się do snu w jego łóżku, zamiast wracać do domu. August zasnął, jak mi się wydawało, zupełnie spokojnie (było około pierwszej godziny, gdy uczta dobiegła końca); ani słowem też nie wspomniał o zwykłym temacie naszych rozmów. Minęło może pół godziny od chwili, kiedy położyliśmy się do łóżka. Zacząłem już zapadać w sen. Nagle August zerwał się, wykrzykując najstraszliwsze przekleństwa, że żaden Gordon Pym w całym chrześcijańskim świecie nie zdoła go przymusić do snu, skoro tam na morzu wieje tak wspaniały wiatr z południo-zachodu. Nigdy w życiu nie byłem tak zdumiony, nie pojmowałem bowiem, do czego zmierza; przypuszczałem, że nadmiar wypitego wina i wódek przyćmił jego umysł. Ale August mówił w dalszym ciągu już bez rozgorączkowania, dowodząc, że niesłusznie podejrzewam go o upicie się, ponieważ nigdy w życiu nie był bardziej trzeźwy. Lecz nie może tego znieść, by, jak pies, warować w łóżku podczas tak pięknej nocy, więc zdecydował się wstać, ubrać się i pohulać wesoło na łodzi.  Nie rozumiem, co mnie nagle opętało. Ale zaledwie te słowa przebrzmiały na jego wargach, przeniknął mnie dreszcz podniecenia, uznałem jego obłąkańczą ideję za najrozkoszniejszy i najrozumniejszy pomysł na świecie. Nie myślałem o tem, że wicher dmie bardzo silnie, że temperatura jest bardzo niska — ponieważ był to już koniec października. Natomiast zerwałem się także z łóżka, jakby ogarnięty szałem i zapewniałem go, że i ja również jestem niemniej dzielny, aniżeli on, że i ja również nie zniósłbym, by, jak pies, warować w łóżku, że i ja również jestem gotów do każdej zabawy i do każdego figla i że żaden August Barnard z Nantucket mnie nie zawstydzi.  Nie tracąc czasu, ubraliśmy się i wybiegliśmy z domu, podążając do łodzi. „Ariel“ stał na kotwicy w starych, opustoszałych dokach okrętowych Pankeya i Spółki, tłukąc bokami o szorstkie belki bulwaru. August wskoczył do łodzi i wylał wodę, która wypełniała ją niemal do połowy. Potem nastawiliśmy żagle i wypłynęliśmy śmiało na morze.  Jak już poprzednio wspomniałem, wiał dość silny wiatr z południo-zachodu. Noc była bardzo jasna i zimna. August kierował sterem, ja zająłem miejsce przy maszcie na daszku kajuty. Mknęliśmy naprzód z ogromną szybkością, nikt z nas nie przemówił dotąd ani słowa, odkąd odbiliśmy od bulwaru. Zapytałem teraz mego towarzysza, dokąd właściwie podążamy i kiedy przypuszczalnie zamierza nawrócić do domu. August gwizdnął kilkakrotnie, a potem odpowiedział twardym, nienaturalnym głosem:  — Ja płynę na dalekie morze, a ty wracaj do domu, skoro masz ochotę!  Spojrzałem na niego i zauważyłem nagle, że, pomimo pozornego spokoju, jest nadzwyczajnie podniecony. Księżyc świecił jasno, widziałem więc wyraźnie mego towarzysza; twarz jego była bielsza, niż marmur, ręce drżały tak silnie, że tylko z trudnością dzierżył w nich ster. Ogarnęło mnie uczucie, że popełniliśmy jakieś szaleństwo i zaniepokoiłem się tą myślą. Obawę potęgowała świadomość, że sam nie umiem sterować i że skutkiem tego jestem w zupełności zdany na los żeglarskich umiejętności mojego przyjaciela. Tymczasem siła wichru wzmagała się ustawicznie, pędziliśmy niemal w prostej linji coraz dalej w niezmierzony przestwór morza. Ale wstydziłem się jeszcze przyznać do obaw i dlatego jeszcze przez jakieś pół godziny milczałem odważnie. Wreszcie nie mogłem już dłużej zapanować nad sobą i zapytałem Augusta, czy nie byłoby wskazanem pomyśleć o powrocie. I znowu minęła długa chwila, zanim odpowiedział, a raczej zanim zrozumiał moje pytanie.  — Jeszcze czas, jeszcze czas — odrzekł nakoniec — dom nie ucieknie!  Oczekiwałem podobnej odpowiedzi, a jednak ton, jakim wypowiedział te słowa, przejął mnie nie dającym się opisać dreszczem strachu. I znowu spojrzałem uważnie na mówiącego. Jego wargi były trupio-blade, kolana drżały tak gwałtownie, że zaledwie trzymał się na nogach.  — Na Boga, Auguście! — zawołałem serdecznie nastraszony — Czyś ty chory? Co się stało? Co ty wyrabiasz?  — Co się stało? — wyjąkał z największem zdumieniem, wypuszczając w tej samej chwili ster z ręki i waląc się całem ciałem na dno łodzi. — Co się stało?... Nic się nie stało!... Jedziemy do domu... cz... cz... czyż nie widzisz?... do domu!  Pojąłem nagle całą straszną prawdę. Podbiegłem ku niemu i usiłowałem go podnieść. Był pijany — najzupełniej pijany — nie mógł dłużej ani utrzymać się na nogach, ani mówić, ani patrzeć. Oczy jego były zupełnie szkliste. Gdy w przystępie największej rozpaczy wypuściłem go na chwilę z moich rąk, runął znowu w kałużę, pokrywającą dno łodzi, jak bezduszny kloc. Nie ulegało wątpliwości, że w ciągu wieczoru wypił znacznie więcej, aniżeli przypuszczałem i że jego zachowanie się w łóżku było wynikiem skoncentrowanego w najwyższym stopniu alkoholicznego zatrucia; — stan taki, przypominający poniekąd obłąkanie, niejednokrotnie objawia się w ten sposób, że ofiara sprawia wrażenie człowieka, który rozporządza w pełni swojemi zmysłami. Zimny powiew nocy wywarł właściwy skutek — podniecenie duchowe osłabło, a mętna świadomość groźnej sytuacji przyczyniła się zapewne do przyspieszenia katastrofy. Teraz był najzupełniej niepoczytalny, i, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, mógł pozostać w tym stanie przez parę godzin.  Trudno wprost wyobrazić sobie bezgranicznośc mojego przerażenia. Ostatnie opary winne wywietrzały mi z głowy, a to wytrzeźwienie potęgowało jeszcze mój strach i brak decyzji. Zdawałem sobie z tego sprawę, że nie potrafię pokierować łodzią i że huragan i siła odpływu pędzą nas bez ratunku ku zagładzie. Burza wzmagała się za nami. Nie posiadaliśmy ani kompasu, ani zapasów żywności, a nie ulegało wątpliwości, że jeżeli nie zmienimy kursu — z brzaskiem dnia będziemy już daleko od wybrzeży i stracimy je z oczu. Te i tym podobne dręczące myśli przebiegały mi błyskawicą przez mózg i na pewien przeciąg czasu paraliżowały we mnie wszelką zdolność czynu.  Łódź, niesiona podmuchem wichru, pędziła naprzód z napiętemi żaglami, dziób nurzał się całkowicie w pianach. Oczekiwałem, że lada chwila potęga żywiołu przewróci łódź, pozbawioną steru, który August, jak to mówiłem, wypuścił z ręki, a którego ja, pod wpływem podniecenia, nie byłem zdolny uchwycić. Na szczęście, łódź oparła się naporowi, ja zaś po upływie pewnego czasu odzyskałem spokój i równowagę umysłu.  Tymczasem huragan urastał do niepokojących rozmiarów. Za każdym razem, gdy łódź przeskakiwała z fali na falę, woda zalewała tył statku i przemaczała nas do nitki. Wszystkie moje członki drętwiały zupełnie wskutek przejmującego zimna, tak że z trudem tylko mogłem niemi poruszać.  Rozpacz spotęgowała moje siły do ostatecznego napięcia: zacząłem szarpać sznury i spuściłem środkowy, największy żagiel z masztu. Jak można było przewidywać, szmat ciężkiego, przemoczonego wodą płótna runął na pokład statku, ale porwał za sobą maszt, łamiąc go, jak trzcinę. Jedynie ten szczęśliwy przypadek ocalił nas przed natychmiastową zagładą. Posuwaliśmy się teraz powolniej naprzód, a chociaż strumienie wody lały się dalej na łódź, to jednak byliśmy zabezpieczeni przed groźbą, że lada chwila pochłoną nas fale. Ująłem silnie rękami koło sterowe, aby sprostować bieg statku i odetchnąłem swobodniej, pocieszając się, że nie wszystko jeszcze stracone.  August leżał jeszcze ciągle bezprzytomny na dnie łodzi, ustawicznie groziło mu niebezpieczeństwo utopienia się (bowiem woda wznosiła się na wysokość stopy tam, gdzie upadł). Z wielkim trudem dźwignąłem nieprzytomnego i przewiązawszy go liną przez piersi, przymocowałem go w siedzącej pozycji do żelaznego kółka, których kilka znajdowało się na ścianach kajuty. Dokonawszy tego wszystkiego, jak mogłem najlepiej w tym smutnym stanie przemarznięcia i podniecenia, poleciłem się sam opiece Boskiej i postanowiłem stawić mężnie czoło wszelkiemu niebezpieczeństwu, jakieby jeszcze zagrozić nam mogło.  Zaledwie powziąłem to postanowienie, rozległ się nagle przeciągły, przeraźliwy wrzask czy wycie, jakgdyby cała horda szatanów z piekielnym hałasem uganiała poprzez przestwory morza, wokół i ponad łodzią. Nigdy, dopóki żyć będę, nie zapomnę tej niesłychanej agonji przerażenia, jaka owładnęła mną w owej chwili. Włosy zjeżyły mi się na głowie, czułem, jak krew krzepnie mi w żyłach, moje serce przestało całkiem uderzać. Nie ważąc się podnieść wzroku, aby zbadać przyczynę tych straszliwych dźwięków, upadłem głową naprzód, tracąc zmysły, na ciało mego towarzysza.  Odzyskawszy przytomność, znalazłem się nieoczekiwanie w kajucie wielkiego statku wielorybniczego, „Pingwina“, zdążającego do Nantucket. Dokoła mnie stało kilkoro ludzi, a August, bledszy niźli śmierć, pracowicie zajmował się rozcieraniem mi rąk. Skoro zaś ujrzał, że otwarłem oczy, okazywał tak gwałtownie radość i wdzięczność, że kolejno budziło to śmiech i wyciskało łzy z oczów szorstkim z natury marynarzom, obecnym przy tej scenie.  Niebawem wyjaśniła się tajemnica, czemu zawdzięczamy ocalenie życia. Statek wielorybniczy, płynący do Nantucket w najprostszej linji z rozpiętemi wszystkiemi żaglami, a więc wskutek tego płynący pod kątem prostym do kierunku naszej łodzi, wpadł na nas całą siłą rozpędu. Na przedniej czatowni stało wprawdzie kilku marynarzy, ale dostrzegli oni naszą łupinę dopiero wtedy, gdy nie można już było zapobiedz zderzeniu. Ich to właśnie ostrzegające nawoływania przeraziły mnie tak strasznie.  Wielki statek, jak mi opowiadano, przemknął tak lekko po naszej małej łodzi, jak my sami przejechalibyśmy po piórku — nie doznał najmniejszego oporu na swej drodze. Nie dosłyszano jednego okrzyku z pokładu ofiary, hałas wichury i burzy przygłuszył nawet niezbyt głośny trzask łamiących się desek w chwili, gdy łódź niszczała pod dzióbem statku. To było wszystko. Kapitan E. T. V. Block z Nowego Londynu sądził, że łódka, (z której, jak przypominam, sam spuściłem żagle i której maszt się złamał), jest bezużyteczną, zniszczoną, porzuconą na falach łupiną, to też, nie troszcząc się o jej losy, chciał płynąć dalej. Na szczęście, dwaj majtkowie, strażujący na czatowni, przysięgali na wszystkie świętości, że dostrzegli jakiegoś człowieka przy sterze zatopionej łodzi i zapewniali, że może udałoby się go wyratować. Wywiązał się spór słowny, który rozdrażnił jeszcze kapitana Blocka. Po chwili kapitan zaczął wykrzykiwać, „że nie ma obowiązku baczyć wiecznie na każdą skorupę z jajka, pływającą po morzu; że okręt nie może zawracać z drogi z powodu byle jakiego głupstwa; że jeżeli nawet jakiś człowiek padł ofiarą, to zginął nie z winy kapitana, lecz skutkiem własnej niebaczności, a zatem może spokojnie iść do djabła.“ Takie i podobne słowa wykrzykiwał w gniewie.  Wówczas zabrał głos pierwszy sternik Henderson, którego, podobnie jak i całą załogę, oburzyły brutalne słowa kapitana i jego nielitościwa zatwardziałość. Oświadczył on, poparty przez wszystkich majtków, że okrucieństwo kapitana wydaje mu się godne szubienicy i że tym razem nie posłucha jego rozkazów, chociażby nawet miano go za to powiesić, skoro wyląduje. Powiedziawszy to, pobiegł na tył okrętu, odsuwając po drodze Blocka (który stał pobladły, zapomniawszy języka w gębie), uchwycił ster w ręce i doniosłym głosem wydał rozkazy. Załoga pośpieszyła na stanowiska, a statek zawrócił sprawnie. Spór trwał mniejwięcej pięć minut, wydawało się zatem bardzo wątpliwem, czy uda się jeszcze wyratować nieszczęśliwego — przypuściwszy, że istotnie w łodzi był jakiś człowiek. A jednak, jak już czytelnikowi wiadomo, w krótkim przeciągu czasu zdołano wyratować Augusta i mnie. Ocalenie nasze zawdzięczaliśmy jednemu z tych niezwykle rzadkich zrządzeń losu, które ludzie mądrzy i pobożni poczytują za zrządzenia Opatrzności.  Podczas gdy statek zawracał, sternik rozkazał spuścić łódź ratunkową i wsiadł do niej wraz z tymi dwoma marynarzami, którzy twierdzili, jakoby widzieli mnie na łodzi przy sterze. Zaledwie statek się odwrócił — księżyc świecił jeszcze bardzo jasno — i całą szerokością, ociężale podniósł się przeciw wiatrowi, Henderson w tej samej chwili zerwał się z miejsca, nawołując, jak szalony: „Zawrócić!“ Nie zdołał wypowiedzieć nic więcej — powtarzał jedynie, jak automat, ten okrzyk: „zawrócić! zawrócić!“ Marynarze cofnęli łódź najsprawniej, jak zdołali, ale tymczasem statek wykonał już całkowity obrót i podążał wślad za łodzią ratunkową, aby ją wziąć na linę. Mimo zagrażającego mu niebezpieczeństwa, sternik odważył się uchwycić jeden z ogromnych łańcuchów, zwisających z pokładu statku i począł wdrapywać się po nim do góry. Równocześnie wydał kilka krótkich rozkazów, a wślad zatem okręt przechylił się tak, że cały tył sterowy wynurzył się z wody. Teraz dopiero towarzysze dostrzegli to, co było przyczyną tego podniecenia.  Na gładkiem i błyszczącem oszalowaniu okrętu („Pingwin“ był obity blachą miedzianą) wisiało ciało ludzkie, w dziwaczny sposób przytwierdzone i przy każdem poruszeniu statku uderzało gwałtownie o jego korpus. Po kilku nieudanych próbach zdołali wreszcie marynarze wyzwolić mnie z tej groźnej i niebezpiecznej sytuacji i przenieść na pokład statku — ja to bowiem byłem w ten niezwykły sposób przymocowany do okrętu. Jak się okazało, kołek, spajający drewniane rusztowanie statku, przebił blachę miedzianą i wystawał na zewnątrz. Kiedy, w następstwie katastrofy, dostawałem się pod statek, zaczepiłem się o ten kołek. Ostrze kołka przedziurawiło wprawdzie gruby, sukienny kołnierz mego surduta i skaleczyło mnie w szyję, ale, dzięki temu, ciężar ciała zawisł na tej podporze.  Niezwłocznie przeniesiono mnie na łóżko — aczkolwiek wydawało się wszystkim, że życie już ze mnie uciekło. Na okręcie nie było lekarza, jednak kapitan zastosował wszelkie możliwe środki ratunkowe, pragnąc — jak przypuszczam — okupić w oczach załogi swoje poprzednie okrucieństwo tą gorliwością.  Tymczasem Henderson, oddawszy mnie w ręce towarzyszy, wypłynął powtórnie na morze, nie bacząc na to, że burza spotęgowała się teraz do siły orkanu. W parę minut później dojrzał szczątki naszego zdruzgotanego stateczku, a niebawem jeden z marynarzy oświadczył, że dosłyszał słabe wołanie o pomoc w chwili, kiedy szum burzy nieco przycichł. To nakłoniło dzielnego żeglarza, że jeszcze przez przeszło pół godziny przeszukiwał okolicę, chociaż kapitan Block ustawicznemi sygnałami wzywał do powrotu i chociaż wątła łódź, miotana wzburzonemi falami, znajdowała się ciągle w wielkiem niebezpieczeństwie.  Gdy poszukiwania, prowadzone na okół przez taki długi czas, jak już wspomniałem, nie dały rezultatu, postanowili wreszcie powrócić do okrętu. Zaledwie jednak powzięli to postanowienie, odezwał się znowu słaby krzyk, wzywający ratunku. Dochodził on z ciemnego przedmiotu, który przepływał obok. Marynarze puścili się za nim w pogoń i niebawem go dościgli. Była to część pokładu i kajuta „Arjela“. Na niej znajdował się August, wyczerpany z sił, ledwie żywy. Kiedy chciano go przenieść do łodzi, okazało się, że był przywiązany liną okrętową do pływających desek. Jak opowiadałem już poprzednio, ja właśnie przymocowałem go w ten sposób liną, przeciągniętą przez żelazny pierścień, tkwiący w bocznej ścianie łodzi, aby zabezpieczyć go przed zatonięciem w wodzie, zalewającej dno stateczku i utrzymać go w siedzącej pozycji. Temu środkowi ostrożności zawdzięczał teraz ocalenie. „Ariel“ był zbudowany bardzo filigranowo, to też w chwili katastrofy rozleciał się na kawałki. Część górna kajuty, jak można było oczekiwać, została oderwana siłą wdzierającej do wnętrza wody i uniesiona w całości przez prąd, niewątpliwie, wraz z innemi szczątkami. August przymocowany do niej, uniknął dzięki temu strasznej śmierci.  Uratowanego przeniesiono natychmiast na pokład „Pingwina“. Ale minęła przeszło godzina, zanim począł okazywać oznaki życia i zanim zdołał pojąć rodzaj katastrofy, której ofiarą padła nasza łódź. Powoli jednak wróciły mu siły, a wtedy opowiedział obszernie, jakich wrażeń doznawał podczas tej wędrówki poprzez wzburzone fale. Kiedy po raz pierwszy odzyskał nieco świadomości, znajdował się pod powierzchnią wody, wir z niesłychaną szybkością kręcił nim dookoła, na szyi czuł linę, obwiązaną kilkoma skrętami. W chwilę później poczuł, że coś gwałtownie podnosi go w górę, uderzył głową z całej siły o jakiś twardy przedmiot i znowu utracił przytomność. Odzyskawszy po raz drugi zmysły, zaczął uświadamiać sobie swoje położenie, ale myśli jego były jeszcze ciągle w najwyższym stopniu niejasne i chaotyczne. W każdym razie pojął, że wydarzyła się jakaś katastrofa i że tonie, chociaż chwilowo głowa wysterczała ponad fale i mógł swobodnie oddychać. Najwidoczniej, szczątki pokładu były unoszone siłą wiatru i dzięki temu płynął narazie spokojnie wraz z niemi. Dopókiby mógł się utrzymać w tem położeniu, byłby zabezpieczony przed utonięciem. Nagle jednak gwałtowna fala wytrąciła go z równowagi; wytężał siły, by się umocnić w nowej pozycji, a równocześnie nawoływał o ratunek. Na krótko przedtem, zanim Henderson go odnalazł, wyczerpany zmęczeniem, rozluźnił ręce, któremi przytrzymywał się desek. Runął w wodę i stracił już wszelką nadzieję ocalenia. Podczas całej długiej walki z żywiołem ani przez chwilę nie pomyślał o „Arielu“, ani też nie przypominał sobie żadnego szczegółu, który spowodował katastrofę. Nieokreślone uczucie przestrachu i rozpaczy, to było wszystko, czego doznawał. Kiedy go wreszcie wyłowiono z wody, utracił jeszcze raz przytomność i dopiero po upływie całej godziny, spędzonej na pokładzie „Pingwina“, odzyskał zmysły, jak już wspominałem, i zdał sobie wreszcie jasno sprawę z sytuacji.  Co się mnie tyczy, to tylko z niesłychanym trudem zdołano mnie odratować do życia; stan mój graniczył już niemal ze śmiercią. Przez przeciąg trzech i pół godziny stosowano wszelkie możliwe środki ratunkowe, a korzystny wynik dał dopiero ostatni sposób, jaki zaproponował August, mianowicie silne nacieranie ciała flanelowemi chustami, zmoczonemi w gorącej oliwie. Rana na szyi, chociaż z pozoru wyglądała bardzo groźnie, w rzeczywistości była tylko powierzchowna i niebawem się zasklepiła.  „Pingwin“ zawinął do portu około godziny dziewiątej rano, walcząc przedtem długo jeszcze z jedną z najstraszniejszych burz, jakie srożyły się kiedykolwiek w okolicach Nantucket. My obydwaj, August i ja, zdążyliśmy do domu pana Barnard punktualnie w porze śniadania — które zresztą tego poranku nieco się opóźniło z powodu przeciągnięcia się zabawy długo w noc. Jak przypuszczam, wszyscy obecni przy stole byli nazbyt zmęczeni, by zwracać uwagę na nasz niezwykły wygląd — dzięki czemu też nie wypytywano nas o przyczyny. Poza tem uczniacy potrafią cudownie udawać. To też nikt chyba z naszych przyjaciół w Nantucket nie podejrzewał ani trochę, że to „Ariel“, mój towarzysz i ja byliśmy bohaterami owego wypadku, o jakim kilku marynarzy głosiło w mieście najdziwniejsze wieści, opowiadając, że nieszczęśliwem zrządzeniem losu rozbili po drodze jakiś okręt i że zginęło przytem trochę biedaków, trzydziestu lub czterdziestu. Natomiast my obydwaj dość często rozmawialiśmy o tej przygodzie i zawsze dreszcz nas przenikał na jej wspomnienie. W jednej z takich rozmów przyznał się August zupełnie szczerze, że nigdy w życiu nie zaznał tak strasznej trwogi, jak wówczas, kiedy nagle na pokładzie naszej małej łodzi uświadomił sobie swoje pijackie oszołomienie i kiedy nie czuł się zdolnym otrząsnąć się z niego.

Rozdział II

Błędem jest opieranie horoskopów przyszłości, czy to pro czycontra, na podstawie jakichkolwiek danych, chociażby te dane były nawet najprostsze. Należałoby bowiem przypuścić, że katastrofa, o jakiej opowiedziałem powyżej, ochłodziła rodzącą się we mnie, namiętną miłość ku morzu. Wręcz przeciwnie! Nigdy nie pałałem tak silnem pragnieniem doznania niezwykłych przygód, które są zawsze udziałem żeglarskiego życia, jak właśnie w owych tygodniach, następujących po naszem cudownem ocaleniu.  Codzienne rozmowy z Augustem bywały coraz częstsze i coraz bardziej ożywione. Opowiadał on niezwykle porywająco o swych przeżyciach na morzu, (jak obecnie przypuszczam, więcej niż połowa tych opowieści była wytworem jego własnej fantazji) — a to oddziaływało niezmiernie silnie na mój łatwo zapalny temperament, pobudzało żywą, młodzieńczą wyobraźnię. Niemniej dziwnem jest, że właśnie wówczas, gdy malował barwnie najtragiczniejsze chwile niedoli i rozpaczy z życia marynarzy, trzymał najsilniej na uwięzi wszystkie moje zmysły i potęgował moją sympatję dla żeglarskiego zawodu. Znacznie mniej interesowały mnie sceny z pogodnego, szczęśliwego życia.  Wyobraźnia moja lubowała się w obrazach katastrof, głodu, bohaterskiej śmierci lub niewoli wśród barbarzyńskich, wyspiarskich szczepów, w opowiadaniach o życiu, pełnem cierpienia i niebezpieczeństw, a spędzanem gdzieś na samotnej, skalistej wysepce, zagubionej wśród dalekich, nieznanych mórz. Tego rodzaju marzenia i pożądania — gdyż istotnie urastają one aż do potęgi pożądań — bywają, jak dowiedziałem się później, dość częstym objawem u osob melancholijnie usposobionych. W owym czasie, o którym mówię, wydawały mi się niejako proroczą zapowiedzią losu, zgóry przeznaczonego i skutkiem tego nieuniknionego. August podzielał całkowicie to moje wewnętrzne przekonanie. Bezwątpienia, wspólność usposobień zbliżała nas tak bardzo ku sobie.  Mniej więcej w osiem miesięcy po katastrofie „Ariela“ firma Lloyd i Vredenburgh (sprzymierzona poniekąd, jak mi się zdaje, z przedsiębiorstwem Mesieurs Enderby w Liverpoolu) przygotowała dwumasztowiec „Grampus“ do połowu wielorybów. Był to stary grat, który — mimo wszystkich przeróbek i poprawek — zaledwie trzymał się na wodzie. Trudno mi odgadnąć, czemu właściciele wybrali ten właśnie z pośród innych lepszych statków, jakie posiadali — bądź co bądź tak się stało. Kierownictwo statku powierzono kapitanowi Barnardowi, August miał mu towarzyszyć w tej wyprawie. Podczas przerabiania i naprawiania okrętu namawiał mnie ustawicznie, abym skorzystał z nadarzającej się sposobności i towarzysząc mu, zaspokoił moje pragnienie podróży.  Aż nazbyt chętnie słuchałem jego słów, ale niestety, urzeczywistnienie pomysłu natrafiało na ogromne trudności. Ojciec mój nie sprzeciwiał się wprawdzie bezpośrednio moim projektom, natomiast matka dostała spazmów, usłyszawszy zaledwie o zamierzonej przezemnie wyprawie. Co gorzej, dziadek, na którego pomoc i poparcie liczyłem, oświadczył stanowczo, że mnie wydziedziczy i nie da złamanego grosza, jeżeli ośmielę się jeszcze kiedykolwiek choćby wspomnieć o podróży.  Wszystkie te przeszkody, zamiast odwieść mnie od zamiaru, dolewały tylko oliwy do ognia. Postanowiłem bądź co bądź pojechać, a kiedy oznajmiłem Augustowi to niezłomne postanowienie, poczęliśmy obaj przemyśliwać nad sposobem urzeczywistnienia projektu. W domu wystrzegałem się, oczywiście, wszelkiej wzmianki o przygotowującej się wyprawie, a ponieważ oddawałem się równocześnie demonstracyjnie normalnym zajęciom szkolnym, przypuszczono, że zaniechałem mego przedsięwzięcia. Ileż to razy wspominałem później z odrazą i smutkiem o swojem ówczesnem zachowaniu się. Wyrafinowana obłuda była podstawą wszystkich moich zamierzeń, kłamstwo i oszukaństwo przenikało nawskroś każde moje słowo i każdy postępek. Nic nie mogłoby usprawiedliwić mojego postępowania w tym długim okresie czasu. Jedynie, jako okoliczność łagodzącą, mogę przytoczyć to, że do takiej niegodziwości wobec najbliższej, kochającej mnie rodziny doprowadziło namiętne pragnienie przygód i niepohamowana żądza ucieleśnienia wymarzonych wędrówek.  Zgodnie z przyjętym przezemnie systemem postępowania, przygotowaniami do mej podróży zajął się niemal w zupełności August, który spędzał przeważną część dnia na pokładzie „Grampusa“, gdzie wypełniał najrozmaitsze zlecenia ojca, dozorując prace w kajutach i w magazynach międzypokładowych. Za to wieczorem, kiedy stale spotykaliśmy się z sobą, mówiliśmy wyłącznie o naszych nadziejach. Tymczasem prawie cały miesiąc upłynął, a ciągle jeszcze widoki powodzenia mojej podróży były bardzo niewyraźne. Nareszcie, pewnego wieczora August oznajmił mi, że obmyślił plan, który rokuje dobry skutek.  W mieście New Bedford mieszkał jeden z moich krewnych, nazwiskiem Ross, którego odwiedzałem niekiedy, pozostając u niego po dwa lub trzy tygodnie. Statek miał wyruszyć w drogę w połowie czerwca — był to rok 1827. Postanowiliśmy zatem, że na parę dni przed wypłynięciem „Grampusa“ na morze, ojciec mój otrzyma, jak zazwyczaj, list od owego pana Rossa z prośbą, abym przybył do jego domu i przepędził dwa tygodnie w towarzystwie jego dwóch synów Roberta i Emmeta. August podjął się sfałszowania i wysłania listu.  Pod pozorem podróży do Nowego Bedfordu zamierzyłem wyruszyć w inną zgoła podroż wraz z przyjacielem, który przyrzekł przygotować dla mnie na „Grampusie“ bezpieczną kryjówkę. Kryjówka ta, jak mnie zapewniał, będzie dość wygodna, by mi zapewnić kilkodniową gościnę, zanim sprzyjające okoliczności pozwolą mi pojawić się na pokładzie. Albowiem dopiero wówczas, gdy „Grampus“ odpłynie od brzegów tak daleko, że zawrócenie z drogi stanie się niemożliwem, dopiero wówczas miałem opuścić kryjówkę i rozkoszować się wszystkiemi przyjemnościami podroży w kajucie przyjaciela. August zaręczał, że jego ojciec nie rozgniewa się bynajmniej naszym figlem i że za pośrednictwem jakiegoś statku, których niewątpliwie wiele spotkamy na naszej drodze, będę mógł zawiadomić rodziców o swoich losach, aby uspokoić ich troski.  Nakoniec nadeszła połowa czerwca; wszystko było przygotowane, zgodnie z powziętym planem. Rodzice moi otrzymali sfałszowany list i w poniedziałek rano opuściłem rodzinny dom, oświadczając, że pojadę do Nowego Bedfordu łodzią parową. Pobiegłem najprostszą drogą do Augusta, który oczekiwał mnie na najbliższym rogu ulicy. Pierwotnie zamierzałem ukrywać się aż do wieczora, a dopiero o zmroku zakraść się na statek. Ale gęsta mgła sprzyjała naszym planom, wobec czego poniechałem ten plan, aby nie tracić czasu nadaremno. August zdążał przodem wprost do portu, ja postępowałem za nim w pewnej odległości, otulając się ogromnym płaszczem marynarskim, który August umyślnie przyniósł, aby zmienić mój zewnętrzny wygląd.  Przechodziliśmy właśnie około studni pana Edmunda i chcieliśmy skręcić w boczną ulicę, gdy nagle spotkałem się oko w oko z rodzonym dziadkiem, starym panem Petersonem.  — A to co znowu, Gordonie!? Na Boga! — zawołał dziadek, a po chwili dodał: — Czemuż to wdziałeś na siebie tę brudną szmatę?  — Panie — odpowiedziałem, zmieniając w miarę możności głos i nadając mu twarde, ochrypłe brzmienie, a jednocześnie wykrzywiając twarz z udaną złością. — Mylisz się pan, jak mi się wydaje. Przedewszystkiem nie nazywam się bynajmniej Goddin, a pozatem bardzo bym pragnął, abyś pan lepiej wybałuszał gały i nie traktował mego nowiuteńkiego płaszcza, jako brudnej szmaty, ty stary ślepaku!  Nie bez wysiłku — zaręczam — zdusiłem śmiech w krtani, ujrzawszy, jak stary gentleman przyjął do wiadomości tę zuchwałą apostrofę. Staruszek cofnął się wstecz o dwa, trzy kroki, najpierw zbladł jak chusta, potem nagle spurpurowiał na twarzy, zdjął i przetarł okulary, a wreszcie przebiegł pośpiesznie koło mnie, zasłaniając się parasolem. Wnet jednak przystanął znowu, jakgdyby pod wpływem nagłego zastanowienia, obejrzał się i znowu zawróciwszy, poszedł dalej ulicą, mrucząc z wściekłością przez zęby:  — Czyż to możliwe?! Nowiuteńkie szkła! Byłbym przysiągł, że widzę Gordona. A to jakiś przeklęty gałgan marynarz!  Wymknąwszy się z trudem z tej przygody, odbyliśmy resztę drogi ze zdwojoną ostrożnością i szczęśliwie już dotarliśmy do celu. Na pokładzie statku znajdowało się zaledwie paru majtków, zajętych gorliwie pracą oczyszczania przedniego kasztelu. Kapitan Barnard, o czem wiedzieliśmy dobrze, załatwiał ostatnie rachunki i przygotowania, w biurze firmy Lloyd i Vredenburgh; nie należało oczekiwać jego powrotu przed wieczorem, więc z tej strony nie obawialiśmy się niebezpieczeństwa. August wszedł pierwszy na statek, ja przemknąłem szybko poza nim, nie zwróciwszy na siebie uwagi pracującej załogi. Udaliśmy się wprost do kajuty kapitańskiej, gdzie w tej chwili również nie było nikogo.  Kajuta była wspaniale urządzona, co się rzadko zdarza na statkach wielorybniczych. Były też cztery wyborne kabiny oficerskie z stosunkowo szerokiemi i dużemi oknami. Zauważyłem tam również wielki piec i niezwykle piękne, grube dywany, pokrywające podłogę kajuty i kabin oficerskich. Powała wznosiła się na wysokości siedmiu stóp, a całość wydawała się znacznie bardziej przestrona i miła, aniżeli sobie to wyobrażałem.  August nie pozwolił mi zaspokoić ciekawości i oglądnąć szczegółowo wszystkich urządzeń, a natomiast przynaglał, abym jak najszybciej udał się do przygotowanej kryjówki. Zaprowadził mnie więc przedewszystkiem do swojej kajuty, znajdującej się z prawej strony statku i przytykającej do bocznej ściany okrętu. Kiedy weszliśmy do wnętrza, zamknął i zaryglował drzwi. Nigdy jeszcze nie widziałem tak pięknego i miłego pokoiku, jak ten, w którym znajdowaliśmy się teraz. Kajuta miała dziesięć stóp długości, oświetlało ją tylko jedno okno, ale szerokie i duże. W tej części kajuty, która przytykała do ściany statku i miała kształt małej niszy o szerokości czterech stóp, stał stół, krzesło oraz półka, zapełniona książkami, traktującemi przeważnie o podróżach i przygodach na morzu. Były tam również inne przedmioty, zapewniające wygodne życie, a wśród nich wymienię rodzaj szafy, podobnej wyglądem do kredensu, w której August nagromadził całe góry zapasów żywności, konserw i napojów.