Opowieść wigilijna, czyli kolęda prozą - Charles Dickens - ebook + książka

Opowieść wigilijna, czyli kolęda prozą ebook

Dickens Charles

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ponadczasowe bożonarodzeniowe opowiadanie Charlesa Dickensa w nowym przekładzie Jacka Dehnela, z nieziemskimi ilustracjami Lisy Aisato! Piękniejszego wydania nie znajdziecie!

Ebenezer Scrooge nie lubi ludzi, nie znosi świąt, gardzi radością i dba jedynie o własny interes, który przynosi pieniądze. Nie ma wszak nic cenniejszego niż majątek! Scrooge wierzy w to święcie, aż do pewnego wigilijnego wieczoru, kiedy to skąpca i samotnika odwiedzają kolejno: Duch Marleya – byłego wspólnika, Duch Świąt Obecnych, Duch Świąt Minionych oraz Duch Świąt Przyszłych.

Ta noc odmieni Scrooge’a na zawsze, a i w waszych sercach rozpali nadzieję i wiarę. Przeczytajcie, obejrzyjcie, a uwierzycie na nowo w Ducha Świąt Bożego Narodzenia!

To świąteczny evegreen i dzięki nowemu tłumaczeniu oraz pięknym ilustracjom Lisy Aisato must have nadchodzącej Gwiazdki! Książka, która będzie wyglądała bajecznie na półce obok Śnieżnej siostry, Strażniczki Słońca i Życia.

* To wydanie żadnemu ósmoklasiście nie wyda się nudne i przestarzałe!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 136

Oceny
4,5 (13 ocen)
9
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pancerne_serce

Dobrze spędzony czas

Lektura idealna przed Świętami Bożego Narodzenia. Dla mnie to również powrót do dzieciństwa. To cudowna historia!
00
alicja_ab
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne wydanie
00
rybkaaga

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka, którą warto sobie przypomnieć przed świętami. ❤
00
Krecik_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie nie jest to książka tylko dla dzieci. Piękna opowieść!
00
Karinaj28

Nie oderwiesz się od lektury

Ebenezer Scrooge prowadził swój kantorek sam, od kiedy siedem lat temu zmarł jego wspólnik Marley. Scrooge nie wspomniał go ani razu. Najważniejsze w jego życiu były pieniądze i interesy. Był to człowiek niezwykle chytry, oszczędzał na tym, na czym tylko mógł. Serce miał zimniejsze od lodu. Nikt do niego nie zagadywał, żebracy nie prosili go nigdy o jałmużnę, każdy schodził mu z drogi, jak tylko mógł. Kiedy wszyscy szykowali się do przygotowań wigilijnych, jemu jedynemu nie udzielała się świąteczna aura. Był uczulony na słowa ,,Wesołych Świąt”. Nie obchodził świąt, nie wierzył w ich magię. W tem niespodziewanie odwiedził go duch zmarłego przed laty Marleya. Ciągnął on za sobą ciężki łańcuch swojego żywota, złożony z kluczy, kłódek, skarbonek i ksiąg przychodów. Swym najściem zapowiedział przybycie trzech duchów: Ducha Świąt Minionych, Ducha Świąt Obecnych i Ducha Świąt Przyszłych. Wizyta Duchów sprawi, że Scrooge na nowo spojrzy na własne życie. To, jaki był dotychczas, jaki jest i...
00

Popularność




© Il­lu­stra­tions: Lisa Aisato First pu­bli­shed by Kagge For­lag, 2022 Pu­bli­shed in agre­ement with Oslo Li­te­rary Agency
© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Ja­cek Deh­nel
© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Prze­kład oparty na wy­da­niu A Chri­st­mas Ca­rol I&P Cri­ti­cal Edi­tion Edi­ting and Con­tem­po­rary Cri­ti­cism by Do­nald W. Cat­chings, Jr. Fe­atu­ring A Chri­st­mas Ca­rol In Prose Be­ing A Ghost Story of Chri­st­mas (The Ori­gi­nal, 1843 Text) By Char­les Dic­kens In­kwell and Pen, LLc, Con­roe, Te­xas, 2021
.
OPIEKA RE­DAK­CYJNA: Do­rota Wierz­bicka
RE­DAK­CJA: Bar­bara Gór­ska
KO­REKTA: Ju­lita Ci­sow­ska, Mi­chał Ko­wal, Anna Do­bosz
ILU­STRA­CJE: Lisa Aisato
PRO­JEKT GRA­FICZNY: Te­rese Moe Le­iner
OPRA­CO­WA­NIE GRA­FICZNE NA POD­STA­WIE ORY­GI­NAŁU: Piotr Ko­ło­dziej
OPRA­CO­WA­NIE OKŁADKI WE­DŁUG ORY­GI­NAŁU: Mi­ron Ko­ko­siń­ski
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07910-2
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

TAK! I był to słu­pek przy jego łóżku. Było to bo­wiem jego łóżko i jego po­kój. A co naj­lep­sze i naj­ra­do­śniej­sze, jego był też Czas, który miał przed sobą i w któ­rym mógł wiele na­pra­wić.

– Będę żył w cza­sie Prze­szłym, Obec­nym i Przy­szłym! – po­wtó­rzył Scro­oge, gra­mo­ląc się z łóżka. – Będą we mnie dzia­łały Du­chy wszyst­kich tych Trzech Świąt! Och, Ja­co­bie Mar­leyu! Dzięki niech będą Nie­bio­som i Bo­żemu Na­ro­dze­niu! Po­wtó­rzę to na ko­la­nach, stary Ja­co­bie, na ko­la­nach!

Tak się rzu­cał na wszyst­kie strony, tak pro­mie­niał do­brymi za­mia­rami, że ła­miący się głos od­ma­wiał mu nie­malże po­słu­szeń­stwa. Do­piero co gwał­tow­nie szlo­chał, spie­ra­jąc się z Du­chem, i twarz miał jesz­cze całą mo­krą od łez.

– Nie ze­rwali ich – za­krzyk­nął Scro­oge, bio­rąc w ra­miona jedną z za­słon przy łóżku – nie ze­rwali ich, są, łącz­nie z kó­łecz­kami i resztą! Są tu... i ja tu  j e s t e m... może uda się roz­pro­szyć cie­nie rze­czy, które mo­gły się wy­da­rzyć. Uda się! Wiem, że się uda!

Przez cały ten czas jego ręce były za­jęte ubra­niami; wy­wra­cały je na lewą stronę, wkła­dały górą na dół, roz­ry­wały, rzu­cały gdzie po­pad­nie, ro­biły z nimi naj­dziw­niej­sze rze­czy.

– Nie wiem, co ro­bić! – za­wo­łał Scro­oge, śmie­jąc się i pła­cząc na jed­nym od­de­chu, zmie­niony w mi­tycz­nego La­oko­ona, owi­nię­tego nie wę­żami, lecz poń­czo­chami. – Je­stem lekki jak piórko, szczę­śliwy jak anioł, ra­do­sny jak uczniak. Je­stem we­so­lutki jak pi­jak. We­so­łych świąt wszyst­kim! Szczę­śli­wego no­wego roku ca­łemu światu! Hej tam! Hop, hop! Cześć!

Po­ga­lo­po­wał już do sa­lonu i wła­śnie tam stał, po­zba­wiony tchu.

– Jest i ron­de­lek, w któ­rym mia­łem owsiankę! – za­wo­łał, za­czy­na­jąc wszystko od nowa i krą­żąc przed ko­min­kiem. – Są też drzwi, przez które wszedł Duch Ja­coba Mar­leya! I ką­cik, w któ­rym za­siadł Duch Świąt Obec­nych! Jest i okno, przez które wi­dzia­łem tu­ła­jące się Du­chy! Wszystko do­brze, wszystko to prawda, wszystko to się wy­da­rzyło. Ha, ha, ha!

Do­prawdy, jak na czło­wieka, który od lat tego nie ćwi­czył, był to wspa­niały śmiech, śmiech pierw­sza klasa. Oj­ciec licz­nego, ogrom­nie licz­nego po­tom­stwa bły­sko­tli­wych śmie­chów!

– Nie wiem, jaki mamy dzień mie­siąca! – po­wie­dział Scro­oge. – Nie wiem, jak długi czas spę­dzi­łem wśród Du­chów. Nic nie wiem. Je­stem jak dziecko. Nie­ważne. Mniej­sza o to. Wolę już być tym dziec­kiem. Cześć! Hop, hop! Cześć wam!

W tym unie­sie­niu do­łą­czyły do niego ko­ścioły, wy­dzwa­nia­jące prze­naj­ra­do­śniej­sze dźwięki, ja­kie w ży­ciu sły­szał. Bim-bom, łubu-du, din-don, dzwon. Dzwon, don-din; łu­budu, bom-bim! O, cu­dow­nie, cu­dow­nie!

Pod­bie­gł­szy do okna, otwo­rzył je i wy­sta­wił głowę. Żad­nej mgły, żad­nych opa­rów; czy­stość, świa­tło, ser­decz­ność, ży­wość, chłód; chłód, za­grze­wa­jący krew do tańca: zło­ci­sty sło­neczny blask, raj­skie niebo, słod­kie, świeże po­wie­trze, ra­do­sne dzwony. O, cu­dow­nie! Cu­dow­nie!

– Jaki mamy dzień? – za­krzyk­nął Scro­oge, wo­ła­jąc do chłopca w od­święt­nym ubra­niu, który za­trzy­mał się w dole może po to tylko, żeby mu się przyj­rzeć.

– Że co? – od­parł chło­piec, bez­gra­nicz­nie za­dzi­wiony.

– Jaki mamy dziś dzień, miły mło­dzień­cze?

– Dziś? No prze­cież BOŻE NA­RO­DZE­NIE.

– To Boże Na­ro­dze­nie! – po­wie­dział Scro­oge do sie­bie. – Czyli go nie prze­ga­pi­łem. Du­chy ze wszyst­kim upo­rały się w jedną noc. Po­tra­fią zro­bić, co im się tylko za­ma­rzy. Ja­sne, że po­tra­fią. Ja­sne, że po­tra­fią. Hej tam, miły mło­dzień­cze!

– Hej! – od­parł chło­piec.

– Znasz ten mię­sny z dro­biem przy na­stęp­nej ulicy, tej za­raz obok, na rogu?

– Wi­dzi mi się, że znam – rzekł na to ma­lec.

– By­stry chło­pak! – po­wie­dział Scro­oge. – Wy­jąt­kowy chło­pak! A wiesz, czy sprze­dali może tego prima sort in­dyka, co wi­siał w wi­try­nie? Nie tego ma­łego prima sort in­dyka, tylko du­żego.

– Ta­kiego du­żego jak ja?

– Cóż za uro­czy chło­piec! – po­wie­dział Scro­oge. – Praw­dziwa przy­jem­ność z nim po­ga­wę­dzić. Tak, ka­wa­le­rze!

– No, to da­lej tam wisi – od­parł.

– Wisi? Leć go ku­pić.

– Nie ma głu­pich! – żach­nął się chło­piec.

– Nie, nie – po­wie­dział Scro­oge – po­waż­nie mó­wię. Leć go ku­pić i każ go tu przy­nieść, że­bym mógł im po­wie­dzieć, gdzie go mają do­star­czyć. Wróć tu ze sprze­dawcą, a dam ci szy­linga. A jak wró­cisz w mniej niż pięć mi­nut, to i pół ko­rony![29]

Chło­piec po­le­ciał jak po­cisk. Ktoś, kto chciałby wy­strze­lić choćby w po­ło­wie tak prędko, mu­siałby już trzy­mać pa­lec na spu­ście.

– Po­ślę go do Boba Crat­chita! – wy­szep­tał Scro­oge, za­cie­ra­jąc ręce i aż za­no­sząc się śmie­chem. – Nie bę­dzie miał po­ję­cia, kto go po­syła. Ten in­dyk jest ze dwa razy więk­szy od Ty­ciego Tima. Ża­den ka­wa­larz nie wy­ciął ni­komu ta­kiego nu­meru jak ten, który wy­tnę Bo­bowi!

Dłoń, którą wy­pi­sy­wał ad­res, nieco drżała, w końcu jed­nak go wy­pi­sał i zszedł na dół, żeby otwo­rzyć drzwi na ulicę, go­tów na na­dej­ście po­słańca od rzeź­nika. Kiedy tak stał, cze­ka­jąc, aż się zjawi, jego wzrok przy­kuła ko­łatka.

– Będę ją uwiel­biał, póki żyję! – za­wo­łał, głasz­cząc ją dło­nią. – Kie­dyś le­dwo na nią spoj­rza­łem. A jaki ona ma szczery wy­raz twa­rzy! Cóż za cu­downa ko­łatka! A oto i nasz in­dyk! Cześć! Hop, hop! Jak się masz? We­so­łych świąt.

Był to in­dyk co się zo­wie. To pta­szy­sko nie usta­łoby na tych no­gach. Pę­kłyby w jed­nej chwili, jak kru­che la­seczki laku do pie­częci.

– Ha, aż do Cam­den Town tego nie do­nie­siesz! – po­wie­dział Scro­oge. – Mu­sisz po­je­chać do­rożką.

Chi­chot, z któ­rym to po­wie­dział, i chi­chot, z któ­rym za­pła­cił za in­dyka, i chi­chot, z któ­rym za­pła­cił za do­rożkę, i chi­chot, z któ­rym wy­na­gro­dził chło­paka, i tak były mniej­sze niż chi­chot, z któ­rym za­siadł, bez tchu, w swoim fo­telu, i chi­cho­tał, aż mu łzy pły­nęły.

Go­le­nie się nie było ła­twe, bo dłoń wciąż mu jesz­cze bar­dzo drżała, go­le­nie zaś wy­maga uwagi, na­wet je­śli w tym sa­mym cza­sie nie tań­czysz. Ale na­wet gdyby so­bie od­ciął brzy­twą ko­niec nosa, przy­kle­iłby so­bie pla­ster i byłby cał­kiem za­do­wo­lony.

Ubrał się w „naj­lep­szy strój” i wresz­cie wy­szedł na ulicę. O tej po­rze lu­dzie już wy­le­gli, jak to wi­dział u boku Du­cha Świąt Obec­nych; spa­ce­ru­jąc tak z rę­kami za­ło­żo­nymi na ple­cach, Scro­oge każ­demu z nich przy­glą­dał się z roz­anie­lo­nym uśmie­chem. Wy­glą­dał tak, mó­wiąc krótko, nie­od­par­cie sym­pa­tycz­nie, że trzej czy czte­rej lu­dzie w rów­nie do­brych hu­mo­rach po­wie­dzieli mu: „Dzień do­bry panu! We­so­łych świąt”. Scro­oge zaś po­tem czę­sto ma­wiał, że ze wszyst­kich ra­do­snych słów, które w ży­ciu usły­szał, te dla jego uszu były naj­ra­do­śniej­sze.

Da­leko nie za­szedł, kiedy uj­rzał idą­cego z prze­ciw­nej strony owego za­żyw­nego je­go­mo­ścia, który po­przed­niego dnia wstą­pił do jego kan­toru, mó­wiąc: „Scro­oge i Mar­ley, jak mnie­mam?”. Aż serce mu się ści­snęło na myśl, że ten stary je­go­mość spoj­rzy na niego, kiedy się spo­tkają; wie­dział jed­nak, jaka otwiera się przed nim ścieżka, więc nią po­dą­żył.

– Drogi mój pa­nie – po­wie­dział, przy­spie­sza­jąc kroku i chwy­ta­jąc owego je­go­mo­ścia w ra­miona. – Jak się pan miewa? Mam na­dzieję, że wczo­raj wszystko do­brze po­szło. Bar­dzo to miłe z pana strony. Ży­czę panu we­so­łych świąt!

– Pan Scro­oge?

– Tak – od­po­wie­dział Scro­oge. – Ta­kie wła­śnie no­szę na­zwi­sko, które, oba­wiam się, może się panu źle ko­ja­rzyć. Po­zwoli pan, że po­pro­szę go o wy­ba­cze­nie. Czy byłby pan tak do­bry... – tu Scro­oge wy­szep­tał mu coś do ucha.

– Wiel­kie nieba! – za­krzyk­nął je­go­mość, aż mu tchu za­bra­kło. – Drogi mój pa­nie Scro­oge, nie mówi pan chyba po­waż­nie?

– Ależ tak. I ani gro­sza mniej. Pro­szę mi wie­rzyć, że tylko spła­cam tym liczne za­daw­nione długi. Wy­świad­czy mi pan tę przy­sługę?

– Drogi mój pa­nie – po­wie­dział tam­ten, ści­ska­jąc mu dłoń – nie wiem, co po­wie­dzieć na tak hoj...

– Pro­szę nic nie mó­wić – od­parł Scro­oge. – Niech mnie pan od­wie­dzi. Od­wie­dzi mnie pan?

– Od­wie­dzę! – za­krzyk­nął star­szy je­go­mość. I było ja­sne, że mó­wił szcze­rze.

– Dzię­kuję. Je­stem zo­bo­wią­zany. Po sto­kroć dzię­kuję. Wszyst­kiego do­brego!

Po­szedł do ko­ścioła i spa­ce­ro­wał uli­cami, przy­glą­da­jąc się, jak lu­dzie śpie­szą w tę i we w tę, i gła­skał dzieci po gło­wach, i wy­py­ty­wał że­bra­ków, i zer­kał przez okna do kuchni do­mów i na po­koje, i od­krył, że we wszyst­kim tym umie zna­leźć przy­jem­ność. Nie spo­dzie­wał się ni­gdy, że zwy­kły spa­cer... że co­kol­wiek... jest w sta­nie dać mu tyle szczę­ścia. Po po­łu­dniu zaś skie­ro­wał swe kroki do domu sio­strzeńca.

Mi­nął jego drzwi do­brych dzie­sięć razy, za­nim ośmie­lił się do nich po­dejść i za­pu­kać. Ale pod­niósł rękę i wresz­cie to zro­bił:

– Czy pan w domu, moja droga? – za­py­tał słu­żącą. Cóż za miła dziew­czyna. Prze­miła.

– Tak, pro­szę pana.

– A gdzie, ko­cha­nieńka? – za­py­tał Scro­oge.

– W ja­dalni, pro­szę pana, ra­zem z pa­nią. Za­pro­wa­dzę do sa­lonu, pan po­zwoli.

– Dzię­kuję. Znamy się z nim do­brze – po­wie­dział Scro­oge, kła­dąc dłoń na klamce drzwi do ja­dalni – więc wejdę bez ce­re­gieli, moja droga.

Na­ci­snął klamkę de­li­kat­nie i wsu­nął głowę przez szparę. Oglą­dali wła­śnie stół (za­sta­wiony od­święt­nie w naj­lep­szym po­rządku), bo młode mał­żeń­stwa za­wsze się bar­dzo przej­mują ta­kimi spra­wami i chcą się upew­nić, że wszystko jest jak na­leży.

– Fredku! – po­wie­dział Scro­oge.

Ależ się prze­lę­kła pani sio­strzeń­cowa! Gdyby Scro­oge nie za­po­mniał na chwilę, że zwy­kła prze­sia­dy­wać w ką­cie ze swoim pod­nóż­kiem, to pod żad­nym po­zo­rem by tego nie zro­bił.

– A niech mnie! – za­wo­łał Fred. – Któż to taki?

– To ja. Twój wuj Scro­oge. Przy­sze­dłem na obiad. Czy mogę wejść, Fredku?

Czy może wejść?! Całe szczę­ście, że przy po­wi­ta­niu nie urwano mu ręki. Po pię­ciu mi­nu­tach czuł się jak u sie­bie w domu. Trudno so­bie wy­obra­zić więk­szą ser­decz­ność. Pani sio­strzeń­cowa wy­glą­dała jak po­przed­nio. Po­dob­nie Top­per, jak już się zja­wił. I pulchna sio­stra żony Freda, kiedy to  o n a  się zja­wiła. I w ogóle wszy­scy, kiedy wresz­cie zja­wili się i  o n i. Cu­downa za­bawa, cu­downe gry, cu­downa zgoda, cu-dow-ne szczę­ście!

Na­stęp­nego dnia[30] był już w biu­rze z sa­mego rana. O, na­prawdę wcze­śnie. Gdy­byż udało mu się przyjść jako pierw­szy i przy­ła­pać Boba Crat­chita na spóź­nie­niu! Tak to so­bie za­pla­no­wał.

I zro­bił to, w rze­czy sa­mej, zro­bił! Ze­gar wy­bił dzie­wiątą. A Boba nie ma. Kwa­drans po. Boba nie ma. Spóź­nił się o całe osiem­na­ście i pół mi­nuty. Scro­oge sie­dział przy sze­roko otwar­tych drzwiach, tak żeby wi­dzieć, jak Crat­chit wcho­dzi do swo­jej klitki.

Ka­pe­lusz zdjął, za­nim jesz­cze otwo­rzył drzwi, sza­lik zresztą też. Za­siadł na swoim krze­śle w try miga i pę­dził pió­rem po pa­pie­rze, jakby chciał prze­go­nić go­dzinę dzie­wiątą.

– Dzień do­bry! – wark­nął Scro­oge swoim zwy­czaj­nym gło­sem, na tyle, na ile umiał go jesz­cze na­śla­do­wać. – Co pan so­bie my­ślisz, przy­cho­dząc tu o tej po­rze?

– Bar­dzo pana prze­pra­szam – od­parł Bob – f a k t y c z n i e, je­stem spóź­niony.

– Spóź­niony? – po­wtó­rzył Scro­oge. – Tak. Są­dzę, że jest pan. Po­zwoli pan tu­taj, drogi pa­nie.

– To tylko raz w roku, pro­szę pana – bła­gał Bob, wy­chy­nąw­szy ze swo­jej klitki. – To się wię­cej nie po­wtó­rzy. Po­świę­to­wa­li­śmy wczo­raj we­soło, pro­szę pana.

– No, to ja panu po­wiem, przy­ja­cielu – rzekł na to Scro­oge – że nie za­mie­rzam wy­trzy­my­wać dłu­żej tego ro­dzaju za­cho­wań. Dla­tego też – cią­gnął, ze­sko­czyw­szy ze swo­jego krze­sła i tak dziab­nąw­szy Boba pal­cem pod że­bra, że ten aż się za­to­czył z po­wro­tem do swo­jej klitki – dla­tego też za­mie­rzam pod­nieść pań­ską pen­sję!

Bob cały się trząsł i zbli­żył się do li­nijki. Miał przez krótką chwilę po­mysł, że zdzieli nią Scro­oge’a, obez­władni go i za­woła lu­dzi z dzie­dzińca, żeby mu po­mo­gli i przy­nie­śli ka­ftan bez­pie­czeń­stwa.

– We­so­łych świąt, Bo­bie! – po­wie­dział Scro­oge ze szcze­ro­ścią, któ­rej nie dało się po­my­lić z ni­czym in­nym, po czym po­kle­pał go po ple­cach – we­sel­szych świąt, Bo­bie, niż te, które ci przez wiele lat psu­łem! Pod­niosę ci pen­sję i we­zmę się do po­ma­ga­nia two­jej cienko przę­dą­cej ro­dzi­nie, a te twoje sprawy omó­wimy dziś po po­łu­dniu, nad bo­żo­na­ro­dze­niową wazą pełną pon­czu[31], drogi Bo­bie! Roz­pal no ogień, a kup no jesz­cze je­den kok­sow­nik, za­nim po­sta­wisz kropkę nad ko­lej­nym „i”, Bo­bie Crat­chi­cie!

Scro­oge za­cho­wał się jesz­cze le­piej, niż za­po­wie­dział. Zro­bił wszystko, co obie­cał, i nie­po­rów­na­nie wię­cej; je­śli zaś cho­dzi o Ty­ciego Tima, który NIE umarł, zo­stał jego dru­gim oj­cem. Stał się do­brym przy­ja­cie­lem, do­brym pra­co­dawcą i do­brym czło­wie­kiem, o czym wie­działo całe stare do­bre mia­sto i każde inne stare do­bre mia­sto, mia­steczko, każda wio­ska w ca­łym sta­rym do­brym świe­cie. Nie­któ­rzy się z niego śmiali, wi­dząc tę od­mianę, ale niech się śmieją, mało kto ich zresztą słu­chał; Scro­oge był bo­wiem dość mą­dry, by wie­dzieć, że ni­gdy na tym świe­cie nie zda­rzyła się do­bra rzecz, któ­rej pewni lu­dzie od sa­mego po­czątku by nie wy­śmie­wali; a wie­dząc, że tacy jak oni za­wsze będą ślepi, my­ślał so­bie, że le­piej już, jak marsz­czą oczy w gry­ma­sach śmie­chu, niż gdyby mieli cier­pieć tę cho­robę w mniej przy­jemny spo­sób. Jego wła­sne serce się śmiało – i to wy­star­czało mu w zu­peł­no­ści.

Z Du­chami wię­cej się nie spo­tkał i już do końca swo­ich dni żył w cał­ko­wi­tej abs­ty­nen­cji od ca­łego tego spi­ry­ty­zmu; od­tąd za­wsze o nim ma­wiano, że ten to umiał świę­to­wać Boże Na­ro­dze­nie le­piej niż kto­kol­wiek inny. Oby można tak było szcze­rze po­wie­dzieć i o nas, o każ­dym z nas! A za­tem, jak po­wie­dział Tyci Tim, niech Bóg nam bło­go­sławi, wszyst­kim ra­zem i każ­demu z osobna!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[29] Czyli dwa i pół raza wię­cej. Tyle wy­no­siła dniówka Boba Crat­chita.
[30] W tra­dy­cji an­giel­skiej drugi dzień świąt na­zywa się Bo­xing Day; tego dnia pra­cow­nicy i służba otrzy­my­wali pre­zenty od swo­ich pra­co­daw­ców, a w ko­ścio­łach zbie­rano datki na ubo­gich.
[31] U Dic­kensa to na­pój zwany – ze względu na pur­pu­rową barwę, ko­ja­rzącą się z bi­sku­pim fio­le­tem – smo­king bi­shop, „dy­mią­cym bi­sku­pem”. Była to od­miana pon­czu, w któ­rej cy­trusy naj­pierw przy­pie­kano na ogniu, a po­tem go­to­wano w wi­nie z do­dat­kiem przy­praw ko­rzen­nych.