Opowieść wigilijna, czyli kolęda prozą - Charles Dickens - ebook + książka

Opowieść wigilijna, czyli kolęda prozą ebook

Dickens Charles

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ponadczasowe bożonarodzeniowe opowiadanie Charlesa Dickensa w nowym przekładzie Jacka Dehnela, z nieziemskimi ilustracjami Lisy Aisato! Piękniejszego wydania nie znajdziecie!

Ebenezer Scrooge nie lubi ludzi, nie znosi świąt, gardzi radością i dba jedynie o własny interes, który przynosi pieniądze. Nie ma wszak nic cenniejszego niż majątek! Scrooge wierzy w to święcie, aż do pewnego wigilijnego wieczoru, kiedy to skąpca i samotnika odwiedzają kolejno: Duch Marleya – byłego wspólnika, Duch Świąt Obecnych, Duch Świąt Minionych oraz Duch Świąt Przyszłych.

Ta noc odmieni Scrooge’a na zawsze, a i w waszych sercach rozpali nadzieję i wiarę. Przeczytajcie, obejrzyjcie, a uwierzycie na nowo w Ducha Świąt Bożego Narodzenia!

To świąteczny evegreen i dzięki nowemu tłumaczeniu oraz pięknym ilustracjom Lisy Aisato must have nadchodzącej Gwiazdki! Książka, która będzie wyglądała bajecznie na półce obok Śnieżnej siostry, Strażniczki Słońca i Życia.

* To wydanie żadnemu ósmoklasiście nie wyda się nudne i przestarzałe!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 136

Oceny
4,6 (14 ocen)
10
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Audrey_

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i mądra opowieść, o tym że warto być dobrym i życzliwym człowiekiem, nie tylko w święta ale przez cały rok.
00
Pancerne_serce

Dobrze spędzony czas

Lektura idealna przed Świętami Bożego Narodzenia. Dla mnie to również powrót do dzieciństwa. To cudowna historia!
00
alicja_ab
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne wydanie
00
rybkaaga

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka, którą warto sobie przypomnieć przed świętami. ❤
00
Krecik_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie nie jest to książka tylko dla dzieci. Piękna opowieść!
00

Popularność




© Il­lu­stra­tions: Lisa Aisato First pu­bli­shed by Kagge For­lag, 2022 Pu­bli­shed in agre­ement with Oslo Li­te­rary Agency
© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Ja­cek Deh­nel
© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Prze­kład oparty na wy­da­niu A Chri­st­mas Ca­rol I&P Cri­ti­cal Edi­tion Edi­ting and Con­tem­po­rary Cri­ti­cism by Do­nald W. Cat­chings, Jr. Fe­atu­ring A Chri­st­mas Ca­rol In Prose Be­ing A Ghost Story of Chri­st­mas (The Ori­gi­nal, 1843 Text) By Char­les Dic­kens In­kwell and Pen, LLc, Con­roe, Te­xas, 2021
.
OPIEKA RE­DAK­CYJNA: Do­rota Wierz­bicka
RE­DAK­CJA: Bar­bara Gór­ska
KO­REKTA: Ju­lita Ci­sow­ska, Mi­chał Ko­wal, Anna Do­bosz
ILU­STRA­CJE: Lisa Aisato
PRO­JEKT GRA­FICZNY: Te­rese Moe Le­iner
OPRA­CO­WA­NIE GRA­FICZNE NA POD­STA­WIE ORY­GI­NAŁU: Piotr Ko­ło­dziej
OPRA­CO­WA­NIE OKŁADKI WE­DŁUG ORY­GI­NAŁU: Mi­ron Ko­ko­siń­ski
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07910-2
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

TAK! I był to słu­pek przy jego łóżku. Było to bo­wiem jego łóżko i jego po­kój. A co naj­lep­sze i naj­ra­do­śniej­sze, jego był też Czas, który miał przed sobą i w któ­rym mógł wiele na­pra­wić.

– Będę żył w cza­sie Prze­szłym, Obec­nym i Przy­szłym! – po­wtó­rzył Scro­oge, gra­mo­ląc się z łóżka. – Będą we mnie dzia­łały Du­chy wszyst­kich tych Trzech Świąt! Och, Ja­co­bie Mar­leyu! Dzięki niech będą Nie­bio­som i Bo­żemu Na­ro­dze­niu! Po­wtó­rzę to na ko­la­nach, stary Ja­co­bie, na ko­la­nach!

Tak się rzu­cał na wszyst­kie strony, tak pro­mie­niał do­brymi za­mia­rami, że ła­miący się głos od­ma­wiał mu nie­malże po­słu­szeń­stwa. Do­piero co gwał­tow­nie szlo­chał, spie­ra­jąc się z Du­chem, i twarz miał jesz­cze całą mo­krą od łez.

– Nie ze­rwali ich – za­krzyk­nął Scro­oge, bio­rąc w ra­miona jedną z za­słon przy łóżku – nie ze­rwali ich, są, łącz­nie z kó­łecz­kami i resztą! Są tu... i ja tu  j e s t e m... może uda się roz­pro­szyć cie­nie rze­czy, które mo­gły się wy­da­rzyć. Uda się! Wiem, że się uda!

Przez cały ten czas jego ręce były za­jęte ubra­niami; wy­wra­cały je na lewą stronę, wkła­dały górą na dół, roz­ry­wały, rzu­cały gdzie po­pad­nie, ro­biły z nimi naj­dziw­niej­sze rze­czy.

– Nie wiem, co ro­bić! – za­wo­łał Scro­oge, śmie­jąc się i pła­cząc na jed­nym od­de­chu, zmie­niony w mi­tycz­nego La­oko­ona, owi­nię­tego nie wę­żami, lecz poń­czo­chami. – Je­stem lekki jak piórko, szczę­śliwy jak anioł, ra­do­sny jak uczniak. Je­stem we­so­lutki jak pi­jak. We­so­łych świąt wszyst­kim! Szczę­śli­wego no­wego roku ca­łemu światu! Hej tam! Hop, hop! Cześć!

Po­ga­lo­po­wał już do sa­lonu i wła­śnie tam stał, po­zba­wiony tchu.

– Jest i ron­de­lek, w któ­rym mia­łem owsiankę! – za­wo­łał, za­czy­na­jąc wszystko od nowa i krą­żąc przed ko­min­kiem. – Są też drzwi, przez które wszedł Duch Ja­coba Mar­leya! I ką­cik, w któ­rym za­siadł Duch Świąt Obec­nych! Jest i okno, przez które wi­dzia­łem tu­ła­jące się Du­chy! Wszystko do­brze, wszystko to prawda, wszystko to się wy­da­rzyło. Ha, ha, ha!

Do­prawdy, jak na czło­wieka, który od lat tego nie ćwi­czył, był to wspa­niały śmiech, śmiech pierw­sza klasa. Oj­ciec licz­nego, ogrom­nie licz­nego po­tom­stwa bły­sko­tli­wych śmie­chów!

– Nie wiem, jaki mamy dzień mie­siąca! – po­wie­dział Scro­oge. – Nie wiem, jak długi czas spę­dzi­łem wśród Du­chów. Nic nie wiem. Je­stem jak dziecko. Nie­ważne. Mniej­sza o to. Wolę już być tym dziec­kiem. Cześć! Hop, hop! Cześć wam!

W tym unie­sie­niu do­łą­czyły do niego ko­ścioły, wy­dzwa­nia­jące prze­naj­ra­do­śniej­sze dźwięki, ja­kie w ży­ciu sły­szał. Bim-bom, łubu-du, din-don, dzwon. Dzwon, don-din; łu­budu, bom-bim! O, cu­dow­nie, cu­dow­nie!

Pod­bie­gł­szy do okna, otwo­rzył je i wy­sta­wił głowę. Żad­nej mgły, żad­nych opa­rów; czy­stość, świa­tło, ser­decz­ność, ży­wość, chłód; chłód, za­grze­wa­jący krew do tańca: zło­ci­sty sło­neczny blask, raj­skie niebo, słod­kie, świeże po­wie­trze, ra­do­sne dzwony. O, cu­dow­nie! Cu­dow­nie!

– Jaki mamy dzień? – za­krzyk­nął Scro­oge, wo­ła­jąc do chłopca w od­święt­nym ubra­niu, który za­trzy­mał się w dole może po to tylko, żeby mu się przyj­rzeć.

– Że co? – od­parł chło­piec, bez­gra­nicz­nie za­dzi­wiony.

– Jaki mamy dziś dzień, miły mło­dzień­cze?

– Dziś? No prze­cież BOŻE NA­RO­DZE­NIE.

– To Boże Na­ro­dze­nie! – po­wie­dział Scro­oge do sie­bie. – Czyli go nie prze­ga­pi­łem. Du­chy ze wszyst­kim upo­rały się w jedną noc. Po­tra­fią zro­bić, co im się tylko za­ma­rzy. Ja­sne, że po­tra­fią. Ja­sne, że po­tra­fią. Hej tam, miły mło­dzień­cze!

– Hej! – od­parł chło­piec.

– Znasz ten mię­sny z dro­biem przy na­stęp­nej ulicy, tej za­raz obok, na rogu?

– Wi­dzi mi się, że znam – rzekł na to ma­lec.

– By­stry chło­pak! – po­wie­dział Scro­oge. – Wy­jąt­kowy chło­pak! A wiesz, czy sprze­dali może tego prima sort in­dyka, co wi­siał w wi­try­nie? Nie tego ma­łego prima sort in­dyka, tylko du­żego.

– Ta­kiego du­żego jak ja?

– Cóż za uro­czy chło­piec! – po­wie­dział Scro­oge. – Praw­dziwa przy­jem­ność z nim po­ga­wę­dzić. Tak, ka­wa­le­rze!

– No, to da­lej tam wisi – od­parł.

– Wisi? Leć go ku­pić.

– Nie ma głu­pich! – żach­nął się chło­piec.

– Nie, nie – po­wie­dział Scro­oge – po­waż­nie mó­wię. Leć go ku­pić i każ go tu przy­nieść, że­bym mógł im po­wie­dzieć, gdzie go mają do­star­czyć. Wróć tu ze sprze­dawcą, a dam ci szy­linga. A jak wró­cisz w mniej niż pięć mi­nut, to i pół ko­rony![29]

Chło­piec po­le­ciał jak po­cisk. Ktoś, kto chciałby wy­strze­lić choćby w po­ło­wie tak prędko, mu­siałby już trzy­mać pa­lec na spu­ście.

– Po­ślę go do Boba Crat­chita! – wy­szep­tał Scro­oge, za­cie­ra­jąc ręce i aż za­no­sząc się śmie­chem. – Nie bę­dzie miał po­ję­cia, kto go po­syła. Ten in­dyk jest ze dwa razy więk­szy od Ty­ciego Tima. Ża­den ka­wa­larz nie wy­ciął ni­komu ta­kiego nu­meru jak ten, który wy­tnę Bo­bowi!

Dłoń, którą wy­pi­sy­wał ad­res, nieco drżała, w końcu jed­nak go wy­pi­sał i zszedł na dół, żeby otwo­rzyć drzwi na ulicę, go­tów na na­dej­ście po­słańca od rzeź­nika. Kiedy tak stał, cze­ka­jąc, aż się zjawi, jego wzrok przy­kuła ko­łatka.

– Będę ją uwiel­biał, póki żyję! – za­wo­łał, głasz­cząc ją dło­nią. – Kie­dyś le­dwo na nią spoj­rza­łem. A jaki ona ma szczery wy­raz twa­rzy! Cóż za cu­downa ko­łatka! A oto i nasz in­dyk! Cześć! Hop, hop! Jak się masz? We­so­łych świąt.

Był to in­dyk co się zo­wie. To pta­szy­sko nie usta­łoby na tych no­gach. Pę­kłyby w jed­nej chwili, jak kru­che la­seczki laku do pie­częci.

– Ha, aż do Cam­den Town tego nie do­nie­siesz! – po­wie­dział Scro­oge. – Mu­sisz po­je­chać do­rożką.

Chi­chot, z któ­rym to po­wie­dział, i chi­chot, z któ­rym za­pła­cił za in­dyka, i chi­chot, z któ­rym za­pła­cił za do­rożkę, i chi­chot, z któ­rym wy­na­gro­dził chło­paka, i tak były mniej­sze niż chi­chot, z któ­rym za­siadł, bez tchu, w swoim fo­telu, i chi­cho­tał, aż mu łzy pły­nęły.

Go­le­nie się nie było ła­twe, bo dłoń wciąż mu jesz­cze bar­dzo drżała, go­le­nie zaś wy­maga uwagi, na­wet je­śli w tym sa­mym cza­sie nie tań­czysz. Ale na­wet gdyby so­bie od­ciął brzy­twą ko­niec nosa, przy­kle­iłby so­bie pla­ster i byłby cał­kiem za­do­wo­lony.

Ubrał się w „naj­lep­szy strój” i wresz­cie wy­szedł na ulicę. O tej po­rze lu­dzie już wy­le­gli, jak to wi­dział u boku Du­cha Świąt Obec­nych; spa­ce­ru­jąc tak z rę­kami za­ło­żo­nymi na ple­cach, Scro­oge każ­demu z nich przy­glą­dał się z roz­anie­lo­nym uśmie­chem. Wy­glą­dał tak, mó­wiąc krótko, nie­od­par­cie sym­pa­tycz­nie, że trzej czy czte­rej lu­dzie w rów­nie do­brych hu­mo­rach po­wie­dzieli mu: „Dzień do­bry panu! We­so­łych świąt”. Scro­oge zaś po­tem czę­sto ma­wiał, że ze wszyst­kich ra­do­snych słów, które w ży­ciu usły­szał, te dla jego uszu były naj­ra­do­śniej­sze.

Da­leko nie za­szedł, kiedy uj­rzał idą­cego z prze­ciw­nej strony owego za­żyw­nego je­go­mo­ścia, który po­przed­niego dnia wstą­pił do jego kan­toru, mó­wiąc: „Scro­oge i Mar­ley, jak mnie­mam?”. Aż serce mu się ści­snęło na myśl, że ten stary je­go­mość spoj­rzy na niego, kiedy się spo­tkają; wie­dział jed­nak, jaka otwiera się przed nim ścieżka, więc nią po­dą­żył.

– Drogi mój pa­nie – po­wie­dział, przy­spie­sza­jąc kroku i chwy­ta­jąc owego je­go­mo­ścia w ra­miona. – Jak się pan miewa? Mam na­dzieję, że wczo­raj wszystko do­brze po­szło. Bar­dzo to miłe z pana strony. Ży­czę panu we­so­łych świąt!

– Pan Scro­oge?

– Tak – od­po­wie­dział Scro­oge. – Ta­kie wła­śnie no­szę na­zwi­sko, które, oba­wiam się, może się panu źle ko­ja­rzyć. Po­zwoli pan, że po­pro­szę go o wy­ba­cze­nie. Czy byłby pan tak do­bry... – tu Scro­oge wy­szep­tał mu coś do ucha.

– Wiel­kie nieba! – za­krzyk­nął je­go­mość, aż mu tchu za­bra­kło. – Drogi mój pa­nie Scro­oge, nie mówi pan chyba po­waż­nie?

– Ależ tak. I ani gro­sza mniej. Pro­szę mi wie­rzyć, że tylko spła­cam tym liczne za­daw­nione długi. Wy­świad­czy mi pan tę przy­sługę?

– Drogi mój pa­nie – po­wie­dział tam­ten, ści­ska­jąc mu dłoń – nie wiem, co po­wie­dzieć na tak hoj...

– Pro­szę nic nie mó­wić – od­parł Scro­oge. – Niech mnie pan od­wie­dzi. Od­wie­dzi mnie pan?

– Od­wie­dzę! – za­krzyk­nął star­szy je­go­mość. I było ja­sne, że mó­wił szcze­rze.

– Dzię­kuję. Je­stem zo­bo­wią­zany. Po sto­kroć dzię­kuję. Wszyst­kiego do­brego!

Po­szedł do ko­ścioła i spa­ce­ro­wał uli­cami, przy­glą­da­jąc się, jak lu­dzie śpie­szą w tę i we w tę, i gła­skał dzieci po gło­wach, i wy­py­ty­wał że­bra­ków, i zer­kał przez okna do kuchni do­mów i na po­koje, i od­krył, że we wszyst­kim tym umie zna­leźć przy­jem­ność. Nie spo­dzie­wał się ni­gdy, że zwy­kły spa­cer... że co­kol­wiek... jest w sta­nie dać mu tyle szczę­ścia. Po po­łu­dniu zaś skie­ro­wał swe kroki do domu sio­strzeńca.

Mi­nął jego drzwi do­brych dzie­sięć razy, za­nim ośmie­lił się do nich po­dejść i za­pu­kać. Ale pod­niósł rękę i wresz­cie to zro­bił:

– Czy pan w domu, moja droga? – za­py­tał słu­żącą. Cóż za miła dziew­czyna. Prze­miła.

– Tak, pro­szę pana.

– A gdzie, ko­cha­nieńka? – za­py­tał Scro­oge.

– W ja­dalni, pro­szę pana, ra­zem z pa­nią. Za­pro­wa­dzę do sa­lonu, pan po­zwoli.

– Dzię­kuję. Znamy się z nim do­brze – po­wie­dział Scro­oge, kła­dąc dłoń na klamce drzwi do ja­dalni – więc wejdę bez ce­re­gieli, moja droga.

Na­ci­snął klamkę de­li­kat­nie i wsu­nął głowę przez szparę. Oglą­dali wła­śnie stół (za­sta­wiony od­święt­nie w naj­lep­szym po­rządku), bo młode mał­żeń­stwa za­wsze się bar­dzo przej­mują ta­kimi spra­wami i chcą się upew­nić, że wszystko jest jak na­leży.

– Fredku! – po­wie­dział Scro­oge.

Ależ się prze­lę­kła pani sio­strzeń­cowa! Gdyby Scro­oge nie za­po­mniał na chwilę, że zwy­kła prze­sia­dy­wać w ką­cie ze swoim pod­nóż­kiem, to pod żad­nym po­zo­rem by tego nie zro­bił.

– A niech mnie! – za­wo­łał Fred. – Któż to taki?

– To ja. Twój wuj Scro­oge. Przy­sze­dłem na obiad. Czy mogę wejść, Fredku?

Czy może wejść?! Całe szczę­ście, że przy po­wi­ta­niu nie urwano mu ręki. Po pię­ciu mi­nu­tach czuł się jak u sie­bie w domu. Trudno so­bie wy­obra­zić więk­szą ser­decz­ność. Pani sio­strzeń­cowa wy­glą­dała jak po­przed­nio. Po­dob­nie Top­per, jak już się zja­wił. I pulchna sio­stra żony Freda, kiedy to  o n a  się zja­wiła. I w ogóle wszy­scy, kiedy wresz­cie zja­wili się i  o n i. Cu­downa za­bawa, cu­downe gry, cu­downa zgoda, cu-dow-ne szczę­ście!

Na­stęp­nego dnia[30] był już w biu­rze z sa­mego rana. O, na­prawdę wcze­śnie. Gdy­byż udało mu się przyjść jako pierw­szy i przy­ła­pać Boba Crat­chita na spóź­nie­niu! Tak to so­bie za­pla­no­wał.

I zro­bił to, w rze­czy sa­mej, zro­bił! Ze­gar wy­bił dzie­wiątą. A Boba nie ma. Kwa­drans po. Boba nie ma. Spóź­nił się o całe osiem­na­ście i pół mi­nuty. Scro­oge sie­dział przy sze­roko otwar­tych drzwiach, tak żeby wi­dzieć, jak Crat­chit wcho­dzi do swo­jej klitki.

Ka­pe­lusz zdjął, za­nim jesz­cze otwo­rzył drzwi, sza­lik zresztą też. Za­siadł na swoim krze­śle w try miga i pę­dził pió­rem po pa­pie­rze, jakby chciał prze­go­nić go­dzinę dzie­wiątą.

– Dzień do­bry! – wark­nął Scro­oge swoim zwy­czaj­nym gło­sem, na tyle, na ile umiał go jesz­cze na­śla­do­wać. – Co pan so­bie my­ślisz, przy­cho­dząc tu o tej po­rze?

– Bar­dzo pana prze­pra­szam – od­parł Bob – f a k t y c z n i e, je­stem spóź­niony.

– Spóź­niony? – po­wtó­rzył Scro­oge. – Tak. Są­dzę, że jest pan. Po­zwoli pan tu­taj, drogi pa­nie.

– To tylko raz w roku, pro­szę pana – bła­gał Bob, wy­chy­nąw­szy ze swo­jej klitki. – To się wię­cej nie po­wtó­rzy. Po­świę­to­wa­li­śmy wczo­raj we­soło, pro­szę pana.

– No, to ja panu po­wiem, przy­ja­cielu – rzekł na to Scro­oge – że nie za­mie­rzam wy­trzy­my­wać dłu­żej tego ro­dzaju za­cho­wań. Dla­tego też – cią­gnął, ze­sko­czyw­szy ze swo­jego krze­sła i tak dziab­nąw­szy Boba pal­cem pod że­bra, że ten aż się za­to­czył z po­wro­tem do swo­jej klitki – dla­tego też za­mie­rzam pod­nieść pań­ską pen­sję!

Bob cały się trząsł i zbli­żył się do li­nijki. Miał przez krótką chwilę po­mysł, że zdzieli nią Scro­oge’a, obez­władni go i za­woła lu­dzi z dzie­dzińca, żeby mu po­mo­gli i przy­nie­śli ka­ftan bez­pie­czeń­stwa.

– We­so­łych świąt, Bo­bie! – po­wie­dział Scro­oge ze szcze­ro­ścią, któ­rej nie dało się po­my­lić z ni­czym in­nym, po czym po­kle­pał go po ple­cach – we­sel­szych świąt, Bo­bie, niż te, które ci przez wiele lat psu­łem! Pod­niosę ci pen­sję i we­zmę się do po­ma­ga­nia two­jej cienko przę­dą­cej ro­dzi­nie, a te twoje sprawy omó­wimy dziś po po­łu­dniu, nad bo­żo­na­ro­dze­niową wazą pełną pon­czu[31], drogi Bo­bie! Roz­pal no ogień, a kup no jesz­cze je­den kok­sow­nik, za­nim po­sta­wisz kropkę nad ko­lej­nym „i”, Bo­bie Crat­chi­cie!

Scro­oge za­cho­wał się jesz­cze le­piej, niż za­po­wie­dział. Zro­bił wszystko, co obie­cał, i nie­po­rów­na­nie wię­cej; je­śli zaś cho­dzi o Ty­ciego Tima, który NIE umarł, zo­stał jego dru­gim oj­cem. Stał się do­brym przy­ja­cie­lem, do­brym pra­co­dawcą i do­brym czło­wie­kiem, o czym wie­działo całe stare do­bre mia­sto i każde inne stare do­bre mia­sto, mia­steczko, każda wio­ska w ca­łym sta­rym do­brym świe­cie. Nie­któ­rzy się z niego śmiali, wi­dząc tę od­mianę, ale niech się śmieją, mało kto ich zresztą słu­chał; Scro­oge był bo­wiem dość mą­dry, by wie­dzieć, że ni­gdy na tym świe­cie nie zda­rzyła się do­bra rzecz, któ­rej pewni lu­dzie od sa­mego po­czątku by nie wy­śmie­wali; a wie­dząc, że tacy jak oni za­wsze będą ślepi, my­ślał so­bie, że le­piej już, jak marsz­czą oczy w gry­ma­sach śmie­chu, niż gdyby mieli cier­pieć tę cho­robę w mniej przy­jemny spo­sób. Jego wła­sne serce się śmiało – i to wy­star­czało mu w zu­peł­no­ści.

Z Du­chami wię­cej się nie spo­tkał i już do końca swo­ich dni żył w cał­ko­wi­tej abs­ty­nen­cji od ca­łego tego spi­ry­ty­zmu; od­tąd za­wsze o nim ma­wiano, że ten to umiał świę­to­wać Boże Na­ro­dze­nie le­piej niż kto­kol­wiek inny. Oby można tak było szcze­rze po­wie­dzieć i o nas, o każ­dym z nas! A za­tem, jak po­wie­dział Tyci Tim, niech Bóg nam bło­go­sławi, wszyst­kim ra­zem i każ­demu z osobna!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[29] Czyli dwa i pół raza wię­cej. Tyle wy­no­siła dniówka Boba Crat­chita.
[30] W tra­dy­cji an­giel­skiej drugi dzień świąt na­zywa się Bo­xing Day; tego dnia pra­cow­nicy i służba otrzy­my­wali pre­zenty od swo­ich pra­co­daw­ców, a w ko­ścio­łach zbie­rano datki na ubo­gich.
[31] U Dic­kensa to na­pój zwany – ze względu na pur­pu­rową barwę, ko­ja­rzącą się z bi­sku­pim fio­le­tem – smo­king bi­shop, „dy­mią­cym bi­sku­pem”. Była to od­miana pon­czu, w któ­rej cy­trusy naj­pierw przy­pie­kano na ogniu, a po­tem go­to­wano w wi­nie z do­dat­kiem przy­praw ko­rzen­nych.