Opowieść wigilijna (edycja kolekcjonerska) - Charles Dickens - ebook + książka

Opowieść wigilijna (edycja kolekcjonerska) ebook

Dickens Charles

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających opowieści o magii Świąt Bożego Narodzenia

W Wigilię, kiedy cały Londyn raduje się rodzinnymi świętami, jeden tylko zgryźliwy i gburowaty samotnik, Ebenezer Scrooge, nie poddaje się atmosferze. Jest jednak ktoś, kto niespodziewanie go odwiedza i ma mu do przekazania pewną niezwykłą,świąteczną wiadomość...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 109

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1. Duch Marleya

Roz­dział 1

Duch Mar­leya

Zaczęło się od tego, że Mar­ley umarł. To nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Świa­dec­two zgonu pod­pi­sali: ksiądz, urzęd­nik, gra­barz i wła­ści­ciel zakładu pogrze­bo­wego. Scro­oge, wspól­nik Mar­leya, także je pod­pi­sał, a jego nazwi­sko było cenione, cokol­wiek by pod­pi­sał. Zwłasz­cza na gieł­dzie.

Stary Mar­ley był mar­twy jak ćwiek w drzwiach; tak mówi znane angiel­skie przy­sło­wie.

Czy Scro­oge wie­dział o śmierci Mar­leya?

Oczy­wi­ście. Jak­żeby mogło być ina­czej? Scro­oge i on byli wspól­ni­kami przez wiele lat. Scro­oge był też jedy­nym spad­ko­biercą, zarządcą, przy­ja­cie­lem Mar­leya i jedy­nym czło­wie­kiem, który szedł za jego trumną. Przy tym Scro­oge nie był zbyt­nio dotknięty tym wypad­kiem, bo oka­zał się dosko­na­łym kup­cem i obmy­ślił w dniu pogrzebu korzystny inte­res.

Scro­oge nie kazał zama­lo­wać nazwi­ska sta­rego Mar­leya na szyl­dzie swego domu han­dlo­wego. Jesz­cze po wielu latach można było czy­tać nad drzwiami wej­ścio­wymi ich firmy: „Scro­oge i Mar­ley”. Firma ta bowiem znana była powszech­nie. Cza­sami nowi­cju­sze w spra­wach han­dlo­wych zwra­cali się do Scro­oge’a Scro­oge albo Mar­ley, on zaś odpo­wia­dał na oby­dwa nazwi­ska. Było mu wyraź­nie wszystko jedno.

Trzeba też przy­znać, że Scro­oge miał silną rękę, gdy szło o inte­res. Chwy­tała ona, ści­skała, ze skóry obdzie­rała swoją ofiarę, nie wypusz­cza­jąc jej aż po doszczęt­nym wyzy­ska­niu. Był to jed­nym sło­wem chciwy i stary grzesz­nik. Twardy i ostry jak krze­mień; zamknięty w sobie, mil­czący i samotny, jak ostryga. Zimno wewnętrzne mro­ziło jego star­cze rysy, wydłu­żyło nos, zmarsz­czyło policzki, uczy­niło jego chód sztyw­nym, zaczer­wie­niało oczy i zabar­wiało na nie­bie­sko usta. Gniew­nie brzmiał jego ostry głos. Szron pokry­wał jego głowę, brwi i chudą brodę. Wno­sił ze sobą lodo­watą tem­pe­ra­turę; zamra­żał nią swe biuro pod­czas upału i nie pod­wyż­szał jej ani o jeden sto­pień nawet pod­czas wigi­lii Bożego Naro­dze­nia.

Zmiany pogody nie miały wpływu na Scro­oge’a. Żadne cie­pło nie mogło go ogrzać, żaden mróz bar­dziej ozię­bić. Nie­po­goda nie wie­działa, z któ­rej strony go zaata­ko­wać, naj­więk­szy deszcz, śnieg, grad czy zawie­ru­cha miały nad nim wyż­szość pod jed­nym tylko wzglę­dem: one czę­sto oka­zy­wały się szczo­drymi, spa­dały na świat i ludzi hoj­nie, dla Scro­oge’a zaś takie poję­cia, jak szczo­drość lub hoj­ność w ogóle nie ist­niały.

Nie zda­rzyło się, aby zatrzy­mał go ktoś na ulicy z uśmie­chem przy­ja­znym i powie­dział: „Kochany Scro­oge, jak się masz? Kiedy mnie odwie­dzisz?”. Żebracy nie pro­sili go o jał­mużnę, dzieci nie pytały o godzinę, żadna kobieta ani męż­czy­zna nie pytali Scro­oge’a o drogę. Nawet psy ślep­ców musiały go znać, bo gdy nad­cho­dził, wcią­gały swych wła­ści­cieli do domów lub na podwórka, a potem machały ogo­nami, jakby chcąc powie­dzieć: „Brak oka jest lep­szy od złego oka, mój nie­wi­domy panie!”.

Co to obcho­dziło Scro­oge’a? On tego wła­śnie pra­gnął. Iść samot­nie przez życie, odpy­chać od sie­bie wszelką ludzką sym­pa­tię – to, zda­wało się, wybrał Scro­oge za cel i tego się trzy­mał nie­wzru­sze­nie. Odstrę­cza­nie od sie­bie, prze­ra­ża­nie lodo­wa­tym chło­dem spo­ty­ka­nych ludzi było dla niego tym, czym jest słodka legu­mina dla małych łakom­czu­chów.

Pew­nego razu – było to wła­śnie w wigi­lię Bożego Naro­dze­nia – stary Scro­oge sie­dział w kan­to­rze i pra­co­wał. Dzień był przej­mu­jąco mroźny. Ludzie, cho­dząc po uli­cach, chu­chali w dło­nie, bili rękoma o piersi i tupali dla roz­grza­nia. Zegary wybiły dopiero trze­cią, a już było ciemno.

Przez cały dzień nie widziało się słońca. W oknach sąsied­nich biur migo­tały świece. Mgła wdzie­rała się do pomiesz­czeń, a była tak gęsta, że trudno było doj­rzeć domy na prze­ciw­nej stro­nie wąskiej ulicy. Patrząc na niskie mgły, można było sądzić, że natura, roz­siadł­szy się gdzieś w pobliżu, odby­wała jakieś zło­wro­gie prak­tyki.

Drzwi pokoju były otwarte; Scro­oge wolał mieć na oku swego pomoc­nika, który sie­dział obok w małej izdebce i kopio­wał listy.

Na kominku w pobliżu Scro­oge’a tlił się skromny ogień; w izdebce pomoc­nika led­wie żarzył się jeden węgie­lek. Zzięb­nięty pra­cow­nik nie mógł pod­sy­cać ognia, bo Scro­oge trzy­mał skrzy­nię z węglem w swoim pokoju. Ile razy pomoc­nik wszedł z łopatką, pryn­cy­pał gro­ził mu, że będą musieli się roz­stać. Pomoc­nik owi­nął szyję bia­łym sza­li­kiem i usi­ło­wał ogrzać się od świecy; nie posia­dał dość buj­nej wyobraźni, usi­ło­wa­nia były więc bez­sku­teczne.

– Weso­łych świąt, wuju! Niech cię Bóg ma w swej opiece! – ode­zwał się sym­pa­tyczny głos.

Był to sio­strze­niec Scro­oge’a, który wszedł tak nagle, że Scro­oge dopiero wtedy zauwa­żył jego obec­ność, kiedy ten do niego prze­mó­wił.

– Cóż znowu za głup­stwa?! – mruk­nął Scro­oge.

Sio­strze­niec Scro­oge’a roz­grzał się szyb­kim cho­dem i cały był roz­pro­mie­niony; piękna twarz jaśniała, oczy błysz­czały.

– Święta nazy­wasz głup­stwem, wuju? – zawo­łał – Jestem pewny, że nie myślisz tak!

– Prze­ciw­nie, tak myślę – odrzekł Scro­oge. – I mam rację. Weso­łych świąt! Jaki ty masz powód być weso­łym? Ty, bie­daku?

– Dosko­nale! – roze­śmiał się sio­strze­niec. – A jaki ty masz powód, żeby być ponu­rym, wuju? Ty, bogacz?

Scro­oge, nie mając pod ręką odpo­wie­dzi, powtó­rzył znowu:

– Głup­stwo!

– Nie bądź taki kwa­śny, wuju! – rzekł sio­strze­niec.

– Czy mogę być inny – gde­rał wuj – kiedy zmu­szony jestem żyć w świe­cie głup­ców? Weso­łych świąt!… Do licha z weso­łymi świę­tami! Znać ich nie chcę! Czymże są święta Bożego Naro­dze­nia dla cie­bie, jeśli nie ter­mi­nem pła­ce­nia rachun­ków, a zwy­kle wtedy jesteś bez gro­sza. Z każ­dym Bożym Naro­dze­niem jesteś o rok star­szy, ale nie bogat­szy. W ten dzień po spraw­dze­niu ksiąg han­dlo­wych prze­ko­nu­jesz się, że po dwu­na­stu mie­sią­cach galer­ni­czej pracy nie masz odro­biny zysku… Gdy­bym był pra­co­dawcą, to każdy idiota, włó­czący się z życze­niem „weso­łych świąt”, zostałby ugo­to­wany w jego świą­tecz­nej potra­wie i pogrze­bany z gałązką cho­inki zatkniętą w serce. To byłoby roz­sądne i słuszne!

– Wuju… – łagod­nie mity­go­wał go sio­strze­niec.

– Sio­strzeń­cze! – prze­rwał wuj surowo. – Święć dzień Bożego Naro­dze­nia na swój spo­sób, a mnie pozwól obcho­dzić go po mojemu.

– Obcho­dzić! – powtó­rzył sio­strze­niec. – Ależ ty go wcale nie obcho­dzisz, wuju.

– Dajże mi już pokój, do licha! – sark­nął Scro­oge. – Zoba­czymy, co ci dobrego przy­niosą tego­roczne święta. One ci zawsze wiele dobrego przy­no­szą!

– Przy­znaję, że wiele było sytu­acji, z któ­rych mogłem wycią­gnąć korzy­ści, a jed­nak nie wyko­rzy­sta­łem ich – odparł sio­strze­niec. – Mię­dzy innymi święta Bożego Naro­dze­nia! Mimo to zawsze myślę o nich nie tylko jako o czci­god­nej pamiątce dla całego chrze­ści­jań­skiego świata, ale także jak o chwi­lach bar­dzo upra­gnio­nych. Są to bowiem chwile dobre, pokrze­pia­jące, rado­sne. Zawsze ocze­kuję ich z ser­decz­nym pożą­da­niem i obcho­dzę z rado­ścią. Są to w dłu­gim kalen­da­rzu rocz­nym jedyne dnie, w któ­rych wszy­scy, kobiety i męż­czyźni, jakby na pod­sta­wie wspól­nej ugody otwie­rają swe czę­sto zary­glo­wane serca i myślą o bied­niej­szych bliź­nich. I dla­tego, wuju, choć święta te ni­gdy nie wzbo­ga­ciły mnie ani o ziarnko sre­bra czy złota, wie­rzę, że przy­nio­sły mi nie­jedno dobro i jesz­cze przy­niosą mi wiele rado­ści. Dla­tego też chwalę je.

Pomoc­nik Scro­oge’a, ślę­czący nad robotą w sąsied­niej izdebce, gorąco przy­kla­snął tym sło­wom, spo­strze­gł­szy atoli nie­wła­ści­wość swego entu­zja­zmu, zaczął popra­wiać ogień na swym kominku. W efek­cie zga­sił ostat­nią iskierkę.

– A to co znów za moda odry­wa­nia się od pracy i wtrą­ca­nia się tam, gdzie nie potrzeba? – zgro­mił go ostro Scro­oge. – Ode­zwij się pan choć słów­kiem jesz­cze, a upa­mięt­nię ci dzień Bożego Naro­dze­nia dymi­sją… Jesteś nie lada mówcą – dodał, zwra­ca­jąc się do sio­strzeńca. – Dziwi mnie, dla­czego dotych­czas nie zasia­dasz w par­la­men­cie.

– Nie gnie­waj się, wuju! Przyjdź do nas jutro na obiad.

Scro­oge odpo­wie­dział z iro­nią, że z pew­no­ścią przyj­dzie i że zaraz zaczyna się szy­ko­wać. Nic nie ma lep­szego do roboty. Sio­strze­niec zro­zu­miał, że była to sta­now­cza odmowa. Zapy­tał więc łagod­nie:

– Dla­czego odma­wiasz, wuju?

– A dla­czego oże­ni­łeś się?

– Ponie­waż poko­cha­łem!

– Ponie­waż poko­cha­łeś! – powtó­rzył Scro­oge, prze­drzeź­nia­jąc go w ten spo­sób, jak gdyby miłość i mał­żeń­stwo były naj­więk­szym na świe­cie głup­stwem po Bożym Naro­dze­niu. – Bywajże mi zdrów, drogi sio­strzeń­cze!

– Lecz ty, wuju, ni­gdy nie odwie­dzi­łeś mnie także przed ożen­kiem. Dla­cze­góż więc poda­jesz to obec­nie za powód odmowy?

– Bądź zdrów! – powtó­rzył Scro­oge.

– Niczego od cie­bie nie potrze­buję i o nic cię nie pro­szę, dla­cze­góż więc nie możemy być przy­ja­ciółmi?

– Bądź zdrów! – mruk­nął Scro­oge.

– Przy­kro mi bar­dzo, żeś taki twardy. Ni­gdy nie mie­li­śmy żad­nego kon­fliktu, do któ­rego ja dał­bym powód. Trudno! Uczy­ni­łem pro­po­zy­cję ze względu na Boże Naro­dze­nie, a cho­ciaż mi się nie udała, zacho­wam pogodne i rado­sne uspo­so­bie­nie. Zatem weso­łych świąt, wuju!

– Bądź zdrów! – znów powtó­rzył Scro­oge.

– I pomyśl­no­ści z Nowym Rokiem!

– Bądźże zdrów i odczep się ode mnie! – zamru­czał groź­nie Scro­oge.

Sio­strze­niec opu­ścił wuja. Przy drzwiach zatrzy­mał się, aby zło­żyć życze­nia pomoc­ni­kowi, który choć zmar­z­nięty do kości – oka­zał się cie­plej­szym od pryn­cy­pała, odpo­wia­da­jąc na życze­nia uprzej­mie i ser­decz­nie.

– Macie dru­giego idiotę! – mru­czał Scro­oge, sły­sząc wymianę życzeń. – Mój pomoc­nik, obar­czony rodziną i zara­bia­jący pięt­na­ście szy­lin­gów tygo­dniowo na jej utrzy­ma­nie, mówi o „weso­łych świę­tach”! Komuś tu chyba potrzebny szpi­tal waria­tów!

Pomoc­nik, odpro­wa­dziw­szy do drzwi sio­strzeńca Scro­oge’a, wpu­ścił jakichś dwóch jego­mo­ściów. Byli to poważni oby­wa­tele, o przy­jem­nej powierz­chow­no­ści; zdjąw­szy kape­lu­sze, sta­nęli przy biurku Scro­oge’a. Trzy­ma­jąc w rękach port­fele i papiery, skło­nili się uprzej­mie.

– Firma Scro­oge i Mar­ley, jeżeli się nie mylę? – zapy­tał jeden z nich, zaglą­da­jąc do swej listy. – Czy mam przy­jem­ność mówić z panem Scro­oge’em, czy z panem Mar­leyem?

– Pan Mar­ley umarł już sie­dem lat temu – odparł Scro­oge.

– Nie wąt­pimy, że jego następca jest rów­nie jak on hojny i szczo­dro­bliwy – powie­dział gość, przed­sta­wia­jąc swoje peł­no­moc­nic­two do zbie­ra­nia ofiar dla bied­nych.

Zaiste, Scro­oge i Mar­ley były to „dwie bliź­nia­cze dusze”. Sły­sząc nie­miły wyraz „szczo­dro­bli­wość”, Scro­oge zmarsz­czył brwi, potrzą­snął głową i zwró­cił doku­menty.

– Z oka­zji tak wiel­kiej uro­czy­sto­ści, panie Scro­oge – mówił ów jego­mość, nie zwa­ża­jąc na to i ujmu­jąc pióro – ludzie zamoż­niejsi nie uchy­lają się od wspar­cia nędza­rzy i wydzie­dzi­czo­nych, któ­rzy teraz wła­śnie, pod­czas sil­nych mro­zów, nara­żeni są na wiel­kie cier­pie­nia. Jest to zresztą pro­stym obo­wiąz­kiem zamoż­nych, aby przy­cho­dzić z pomocą bliź­nim, pozba­wio­nym jakich­kol­wiek środ­ków do życia…

– Alboż to nie ma wię­zień? – prze­rwał mu Scro­oge.

– Nie­stety, mamy ich bar­dzo wiele! – odparł jego­mość, odkła­da­jąc na bok pióro.

– A przy­tułki, domy pracy i domy popraw­cze, czy te insty­tu­cje prze­stały ist­nieć? – zapy­tał znów Scro­oge.

– I one, oczy­wi­ście, ist­nieją, cho­ciaż należy pra­gnąć, żeby się stały nie­po­trzebne.

– A zatem wszyst­kie te insty­tu­cje ist­nieją i są czynne? – badał gościa w dal­szym ciągu Scro­oge.

– Są czynne bez prze­rwy – brzmiała odpo­wiedź.

– Chwała Bogu! Pań­skie żąda­nie i to, co pan na wstę­pie powie­dział, wzbu­dziło we mnie obawę, że coś wstrzy­mało ich uży­teczną dzia­łal­ność. Bar­dzo mnie cie­szy, że tak nie jest.

– Ponie­waż wia­domo powszech­nie, że insty­tu­cje wspo­mniane, pomimo usil­nych zabie­gów, nie są w sta­nie po chrze­ści­jań­sku zaspo­koić potrzeb ani ducho­wych, ani cie­le­snych wszyst­kich bie­da­ków, przy­cho­dzimy im z pomocą, zbie­ra­jąc ofiary na dostar­cze­nie cho­ciaż naj­bied­niej­szym jadła, napo­jów i środ­ków do ogrza­nia zlo­do­wa­cia­łych miesz­kań. Wybie­ramy ten czas, ponie­waż w tak wiel­kie święta bieda naj­wię­cej daje się we znaki; zamożni zaś naj­wię­cej się radują i uży­wają sobie. Na jaką sumę mam pana zapi­sać?

– Pro­szę mnie wcale nie zapi­sy­wać – odpo­wie­dział Scro­oge.

– Rozu­miem. Życzy pan sobie pozo­stać ofia­ro­dawcą bez­i­mien­nym?

– Życzę sobie, aby mnie zosta­wiono w spo­koju – rzekł Scro­oge. – Skoro mnie pano­wie pyta­cie o moje zapa­try­wa­nia, oto jest odpo­wiedź. Nie cie­szę się ani też nie uży­wam sobie pod­czas świąt Bożego Naro­dze­nia i nie stać mnie na to, abym przy­czy­niał się do weso­ło­ści i uży­wa­nia próż­nia­ków. Wspie­ram insty­tu­cje, o któ­rych wspo­mnia­łem; niech tam więc uda­dzą się ci, któ­rym nie jest dobrze we wła­snych domach.

– Wielu nie może się tam dostać, a wielu wola­łoby raczej umrzeć, niż tam się zna­leźć – zauwa­żył jego­mość.

– Skoro wielu wola­łoby raczej umrzeć – odparł Scro­oge – niech­że to uczy­nią i w ten spo­sób zmniej­szą nad­miar lud­no­ści. Zresztą, pro­szę wyba­czyć, ja się na tych spra­wach nie znam i w ogóle mało mnie one obcho­dzą.

– Może się pan z nimi łatwo zapo­znać, trzeba tylko tro­chę serca i dobrej woli.

– Ani myślę, to nie mój inte­res. Wystar­czy, jeżeli czło­wiek zna i rozu­mie wła­sny inte­res i nie mie­sza się do cudzego. Mój pochła­nia mnie cał­ko­wi­cie. Zatem mam honor poże­gnać sza­now­nych panów.

Męż­czyźni, widząc, że nic nie wskó­rają, wzru­szyli ramio­nami i wyszli. Scro­oge zaś zabrał się do pracy w znacz­nie lep­szym niż zazwy­czaj uspo­so­bie­niu.

Tym­cza­sem mgła i ciem­ność zgęst­niały; na uli­cach ludzie bie­gli z zapa­lo­nymi latar­niami przed cią­gną­cymi powozy końmi, aby szły po wła­ści­wej dro­dze. Zabyt­kowa wieża kościoła, z któ­rej gotyc­kiego okna cie­ka­wie spo­glą­dał stary uszko­dzony dzwon, znik­nęła. Dzwon wybi­jał teraz godziny oraz kwa­dranse wśród mgły z tak sil­nymi drga­niami, jak gdyby mu zęby szczę­kały z zimna.

Mróz bowiem z każdą chwilą się wzma­gał.

Na rogu głów­nej ulicy robot­nicy napra­wia­jący rury gazowe roz­pa­lili wiel­kie ogni­sko, wokół któ­rego zebrała się gro­madka obdar­tych męż­czyzn i dzieci; grzali oni swe skost­niałe ręce i mru­żyli oczy, roz­ko­szu­jąc się przy­jem­nym cie­płem. Ponie­waż kranu wodo­cią­go­wego nie zamknięto, przeto wypły­wa­jąca z niego woda krze­pła, two­rząc ponure kręgi lodu. Wystawy skle­pów zdo­biły gałązki jodły. Lampy oświe­cały blade twa­rze prze­chod­niów. Składy dro­biu i żyw­no­ści urzą­dziły tak wspa­niałe wystawy, że zda­wało się, iż przy­ziemna myśl kupna, sprze­daży i targu nie ma z nimi nic wspól­nego.

Lord Major, bur­mistrz Lon­dynu, w swoim pałacu wyda­wał roz­kazy pięć­dzie­się­ciu kucha­rzom i piw­nicz­nym, aby odpo­wied­nio przy­stro­ili stół świą­teczny, jak na dom takiego dygni­ta­rza przy­stało. Nawet skromny kra­wiec, któ­rego przed tygo­dniem ska­zano na pięć szy­lin­gów kary za pijań­stwo i awan­turę na ulicy, dał żonie kilka szy­lin­gów: wyszła ona z wychu­dłym dziec­kiem po spra­wunki do mia­sta.

Mgła i mrok zwięk­szały się. Zimno przej­mo­wało do kości.

Pewien młody wła­ści­ciel chu­dego nosa pochy­lił się przy dziurce od klu­cza do drzwi wej­ścio­wych kan­toru Scro­oge’a, aby przed­sta­wi­ciela firmy ura­czyć świą­teczną pie­śnią; lecz zale­d­wie zdą­żył wyśpie­wać pierw­sze wyrazy: „Niech Ci nic nie zamąci rado­ści…”, gdy Scro­oge pochwy­cił linię z tak groź­nym ruchem, że bie­dak prze­ra­żony uciekł.

Wresz­cie nade­szła godzina zamknię­cia kan­toru.

Scro­oge z nie­chę­cią opu­ścił swój sto­łek i w mil­cze­niu dał znak pomoc­ni­kowi, który natych­miast zga­sił świecę i wło­żył kape­lusz na głowę.

– Sądzę, że pan życzy sobie być wolny przez cały dzień jutrzej­szy? – zapy­tał Scro­oge.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki