Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Opowieść wigilijna to opowiadanie Karola Dickensa nawiązujące do Wigilii Bożego Narodzenia.
Opowiadanie Karola Dickensa jest moralitetem w stylu wiktoriańskim. Pokazuje głębokie doświadczenie i przemianę skąpca Ebenezera Scrooge’a, zachodzącą w czasie nocy wigilijnej. Jest on samotnikiem, nielubiącym ludzi, a dbającym jedynie o pomnażanie swojego majątku. W noc wigilijną ukazuje mu się duch Jakuba Marleya – jego zmarłego partnera w interesach, cierpiącego pod ciężarem łańcucha win, który wykuł sobie za życia. Ta wizyta ma uchronić Scrooge’a przed podobnym losem. Początkowo nieufny, Ebenezer zmienia zdanie pod wpływem wizyt kolejnych duchów: Ducha Dawnych Świąt Bożego Narodzenia, Ducha Obecnych Świąt i Ducha Świąt przyszłych.
Pokazują one bohaterowi sceny z jego życia przeszłego, teraźniejszego i przyszłego. Przerażony wizją samotnej śmierci, Scrooge pojmuje beznadziejność takiego trybu życia i nastawienia do innych ludzi, staje się z powrotem szczodrym, serdecznym człowiekiem, jakim był za młodu, przed śmiercią siostry, jedynej jak się zdawało osoby, która kiedykolwiek się o niego troszczyła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 103
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Karol Dickens
„Opowieść wigilijna”
Copyright © by Karol Dickens, 1925
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
Tekst oryginalny tłumaczenia: anonimowy.
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Kamil Skitek
Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
Wydawnictwo: E. Wende i S-ka,
Warszawa 1925.
ISBN: 978-83-7900-740-0
Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Marley już nie żył. Nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Akt jego zejścia podpisany był przez pastora, przez pisarza parafji i przedsiębiorcę karawanów. Scrooge także go podpisał, a imię Scrooge’a nadawało na giełdzie wielką wartość każdemu papierowi, na którym raczył umieścić swe nazwisko.
Stary Marley umarł więc z pewnością.
Czy Scrooge wiedział o tem? Bezwątpienia. Mogłoż być inaczej? Scrooge i on byli we współce od niepamiętnych czasów. Scrooge był jedynym wykonawcą testamentu, jedynym zarządcą majątku, jedynym spadkobiercą, jedynym przyjacielem zmarłego i jedynym uczestnikiem pogrzebu. Chociaż, prawdę powiedziawszy, wypadek ten nie oddziałał nań tak straszliwie, iżby mu miał przeszkodzić do wykazania w dniu pogrzebu znakomitych zdolności handlowych; i owszem, chwilę tę uczcił Scrooge zrobieniem bardzo korzystnego interesu.
Wzmianka o pogrzebie Marley’a zwraca mnie do punktu wyjścia. Niema wątpliwości, że Marley umarł; trzeba to dokładnie zrozumieć i głęboko się tem przejąć, inaczej historja, którą zamierzam opowiedzieć, nie miałaby w sobie nic nadzwyczajnego.
Scrooge nie starł wcale z szyldu nazwiska Marley’a. W lat kilka potem, nad drzwiami kantoru błyszczał napis: „Scrooge et Marley“. Dom handlowy znanym był wszystkim pod tą firmą. Osoby jednak mniej wtajemniczone wołały niekiedy na Scrooge’a, panie Scrooge! a niekiedy panie Marley! — odpowiadał na obydwa nazwiska, — nic go to nie mieszało.
A ściskał też wszystko w garści, ten pan Scrooge! Stary grzesznik był to skąpiec nad skąpce, umiał on uchwycić, wyrwać, wykręcić, wygnieść i wydrapać, a nigdy nie wypuścić. Twardy i ostry jak krzemień, z którego nigdy stal nie wykrzesała żadnej szlachetnej iskierki, tajemniczy, zamknięty w sobie, samotny jak ostryga. Zimno wewnętrzne skurczyło mu oblicze, ścisnęło spiczasty nos, zmarszczyło czoło, zaczerwieniło oczy, zesztywniło postawę, zsiniło zacięte usta i objawiało się nazewnątrz suchym i skrzypiącym głosem. Białawy szron pokrywał mu głowę, brwi i ostro-spiczasty podbródek. Wszędzie i zawsze niósł z sobą lodowatą atmosferę; studził swą obecnością kantor podczas upałów, i nigdy w życiu nie topniał.
Upał i zimno wewnętrzne nie wywierały nań żadnego wpływu. Gorąca letnie nie grzały go, mrozy zimowe nie mroziły. Żaden też wiatr nie był od niego ostrzejszy. Niepogoda nie mogła mu niczem dokuczyć; najstraszliwsze ulewy, śnieg, grad, zawieruchy nie miały nad nim najmniejszej przewagi. Padały one niekiedy dozbytku; Scrooge nie znał tego wyrazu. Nikt nie zatrzymywał go na ulicy, aby mu powiedzieć z uśmiechem: „Kochany Scrooge! — jak się masz? Co tam słychać? Przyjdźże nas odwiedzić!“ Żaden żebrak nie poprosił go o jałmużnę, żadne dziecko nie zapytało o godzinę. Nigdy nie widziano, aby kto z przechodniów, czy to mężczyzna, czy kobieta, zapytał go o kierunek drogi. Sądziłbym, że znały go nawet psy prowadzące niewidomych; gdy bowiem nadchodził, odciągały swych panów do sieni i w uliczki, poruszając znacząco ogonem, jak gdyby chciały wyrazić: „Biedny mój panie, lepiej nie widzieć, niż mieć złe oczy!“
Lecz cóż go to obchodziło? Tego właśnie pragnął — do tego dążył. Wydeptać sobie samotną ścieżkę obok szerokiego gościńca, którym świat cały przebiega, i ostrzec przechodniów wielkim napisem, aby mu nigdy nie włazili w drogę i trzymali się zdala, — było ulubionem jego zadaniem.
Pewnego dnia, najlepszego ze wszystkich dni roku, w Wigilję Bożego Narodzenia, stary Scrooge, bardzo zajęty, siedział w kantorze. Zimno było dotkliwe i przenikające, czas — mglisty; Scrooge mógł dosłyszeć, jak przechodzący ludzie chuchali w palce, oddychali głośno, rozcierali ręce, tupali nogami o bruk, aby się cokolwiek rozgrzać. Trzecia godzina wybiła na wieży, a noc była już zupełna. Cały dzień było ciemno; — światła ukazujące się w oknach sąsiednich mieszkań wyglądały jak rude plamy na czarnem tle gęstego i dotykalnego prawie powietrza. Mgła wciskała się wewnątrz domostw przez wszystkie szpary i dziurki od klucza, a nazewnątrz tak była gęsta, że w najciaśniejszej nawet uliczce przeciwległe budynki wyglądały jak widma.
Drzwi od kantoru Scrooga były otwarte, aby mógł mieć na oku buchaltera, siedzącego w małej sąsiedniej izdebce, albo raczej w ciemnej piwniczce, gdzie przepisywał listy. W pokoju Scrooga tlał maleńki ogień, — lecz ogień w izbie buchaltera nierównie by mniejszy, — zdawałoby się, że się zaledwie żarzy jeden węgielek. Nie mógł go biedak podsycić, ponieważ kosz z węglami stał w pokoju pryncypała, a ilekroć poważył się wejść z łopatką po węgle, Scrooge wyrzucał mu, że go rujnuje i że będzie go musiał oddalić. Dlatego też nieszczęśliwy buchalter owinął szyję wełnianym szalikiem i próbował ogrzać się przy świecy, w braku jednak dość bujnej wyobraźni usiłowania te spełzły bezskutecznie.
— Wesołych świąt, wujaszku — niech cię Bóg błogosławi — ozwał się dźwięczny głos. Był to głos siostrzeńca Scrooge’a, który wpadł tak nagle, że stary nie miał czasu go spostrzec.
— Ba — rzekł Scrooge, — głupstwo!
— Święta Bożego Narodzenia! wujaszku, tyś tego nie chciał powiedzieć!
— Tak jest — rzekł Scrooge. — Wesołych świąt. Jakiem prawem masz być wesołym? Co za powód abyś się oddawał rujnującej wesołości. Jesteś i bez tego dosyć ubogi.
— No, no! — odpowiedział siostrzeniec, — jakiem prawem jesteś smutny i kwaśny, dlaczegoż cały zatapiasz się w tych ponurych liczbach i rachunkach. Już jesteś dosyć bogaty.
— Głupstwo — rzekł po chwili Scrooge, nie mając lepszej odpowiedzi — głupstwo.
— Nie gniewaj się, wujaszku!
— Jak się tu nie gniewać, żyjąc w świecie pełnym głupców, i takich, jak ty, warjatów? Wesołych świąt! Idźcie do licha z waszą wesołością. Czemże jest dla was Boże Narodzenie, jeśli nie chwilą płacenia rachunków, na które często nie macie pieniędzy, — dniem — w którym znajdujecie się o rok starszymi, a o szyling nawet nie bogatszymi, dniem sprawdzania książek handlowych, po których zsumowaniu przekonywacie się, że w ciągu minionych dwunastu miesięcy żaden interes nie przyniósł wam najmniejszego zysku. Gdyby to zależało ode mnie — dodał z wzrastającem oburzeniem, — to każdego głupca, biegającego od domu do domu z okrzykiem „wesołych świąt“ na ustach, wsadziłbym w kocioł, w którym się gotuje budyń i pochował z gałązką choiny w sercu. Tak jest.
— Wujaszku! — zawołał siostrzeniec, chcąc bronić sprawy Bożego Narodzenia.
— Siostrzeńcze! — przerwał surowo starzec, — obchodź sobie święta, jak ci się tam podoba, i pozwól mi, abym je także obchodził na mój sposób.
— Ależ ty ich wcale nie obchodzisz, mój wuju.
— Tem lepiej — zostaw mnie tak, jak jestem. Wiele ci z tego przyjdzie — już ci te święta tyle napędziły zysków!
— Przyznaję, że niezawsze umiałem korzystać z okoliczności, ale mniejsza o to. Wracając do tych świąt, dzień Bożego Narodzenia (pomijając już poszanowanie należne świętej jego nazwie i Boskiemu początkowi, których pominąć nie można, myśląc o tym dniu ważnym) jest dla mnie najpiękniejszym dniem roku; chwilą dobroci, łagodności, przebaczania uraz, litości, zabawy, przyjemności, jedynym dniem, w którym wszyscy ludzie, mężczyźni, kobiety i dzieci, otwierają dobrowolnie serca, cieszą się, radują, zapominają o różnicy majątku i stanowiska, i widzą tylko w bliźnich braci i towarzyszów podróży na drodze do wieczności. Dlatego też chociaż dzień ten nie przyniósł mi nigdy w zysku ani złota, ani srebra, wielem mu winien dobrego, i wiele się jeszcze po nim spodziewam, dlatego to z radością wykrzykuję: „Niech będą pochwalone Święta Bożego Narodzenia.“
Buchalter, przysłuchujący się z piwniczki, pomimowolnie przyklasnął, lecz spostrzegłszy natychmiast, że popełnił niedorzeczność, schwycił w pomieszaniu cęgi, chcąc niemi poprawić ogień i zagasił zupełnie ostatnią iskierkę.
— Niech ja cię raz jeszcze posłyszę — zawołał z gniewem Scrooge do buchaltera, — to na powinszowanie Świąt Bożego Narodzenia natychmiast cię wypędzę! Co do pana — rzekł, zwracając się do siostrzeńca, — znakomitym jesteś mówcą. Dziwię się, że dotychczas nie zasiadasz w parlamencie.
— Nie gniewaj się, wujaszku — oto wiesz co — lepiej przyjdź jutro do nas na obiad.
Scrooge się zaperzył. — Idź mi do d... Tak, idź do d... — zawołał z uniesieniem.
— Ależ dlaczego, mój wujaszku?... dlaczego?...
— Pocoś się ożenił? — zapytał Scrooge.
— Byłem zakochany.
— Byłeś zakochany! — mruknął Scrooge. — Głupstwo — głupstwo. Dobranoc.
— Mój wujaszku, wszakże przed mojem ożenieniem i tak nigdy mnie nie odwiedzałeś. Dlaczegoż więc szukasz w tem wymówki?
— Dobranoc — rzekł Scrooge.
— Nic od ciebie nie żądam — o nic cię nie proszę. Czemuż nie mamy być dobrymi przyjaciółmi?
— Dobranoc!
— Boli mnie — bardzo mnie boli twoja surowość i zaciętość. — Wszakże nic mi nie możesz zarzucić. Zrobiłem krok dzisiejszy dla uczczenia Bożego Narodzenia, i pomimo tej przykrości będę się radował. Tak więc, mój wuju — życzę ci wesołych świąt!
— Dobranoc! — rzekł Scrooge.
Siostrzeniec wyszedł z pokoju, nie wyrzekłszy ani jednego wyrazu niezadowolenia. Zatrzymał się chwilkę przed drzwiami drugiego pokoiku, dla złożenia życzeń buchalterowi; — ten, chociaż do szpiku przemarzły, gorętszym był jednak od Scrooge’a, gdyż serdecznie mu podziękował.
— Masz tu tobie drugiego szaleńca — mruknął Scrooge z gniewem. — Mój buchalter, nędzarz, zarabiający piętnaście szylingów tygodniowo, obarczony żoną i dzieciakami, mówi mi o wesołych świętach. Dalibóg — trzeba uciekać do domu warjatów — może tam są rozsądniejsi ludzie.
Ów szaleniec, pożegnawszy w sieni siostrzeńca Scrooge’a, wprowadził dwie nowe osoby. Byli to dwaj przyzwoici bardzo panowie, postawy ujmującej; w tej chwili stali grzecznie przed biurkiem Scrooge’a, zdjąwszy kapelusze; — trzymali w ręku papiery i regestry i powitali bankiera głębokim ukłonem.
— Dom Handlowy Scrooge et Marley, jeżeli się nie mylę? — rzekł jeden z nich, zajrzawszy w listę. — Czy mam zaszczyt mówić z panem Scrooge, czy z panem Marley?
— Pan Marley nie żyje od lat siedmiu — odpowiedział Scrooge. — Dzisiejszej nocy będzie lat siedm, jak umarł.
— Nie wątpimy, że jego szczodrobliwość godnego ma przedstawiciela w pozostałym wspólniku — rzekł nieznajomy, podając Scrooge’owi pełnomocnictwo do zbierania składek.
Miał zupełną słuszność; wspólnicy bowiem podobni byli do siebie jak dwie krople wody. Na ten niemiły wyraz s z c z o d r o b l i w o ś ć Scrooge zmarszczył brwi, wstrząsnął głową i oddał nieznajomemu papiery.
— W tak radosnej chwili jak teraźniejsza, szanowny panie Scrooge — rzekł tamten, biorąc za pióro, — więcej niż kiedykolwiek pożądaną jest rzeczą zebranie dla biednych i niezamożnych braci naszych jakiegokolwiek wsparcia. Jest tysiące takich, którym zbywa na najpierwszych potrzebach, sto tysięcy innych, nie będących w możności polepszenia chwilowo nawet swego bytu.
— Czy niema więzień? — zapytał Scrooge.
— Oh! jest ich aż zanadto — odpowiedział nieznajomy, upuszczając pióro.
— A domy przytułku — mówił dalej Scrooge — byłyżby już zamknięte?
— Przeciwnie, panie — rzekł drugi — i niech Bóg nie dopuści, aby się to wydarzyć miało.
— A domy zarobkowe; — prawo o ubogich i żebrakach — czy zawsze są czynne i wykonywane? — rzekł Scrooge.
— Zawsze; — domy są pełne, a prawo obmyśla środki ratunku i pomocy.
— A ja się tak przeraziłem tem, coś mi pan powiedział, sądziłem bowiem, że jakieś nieprzewidziane okoliczności powstrzymały bieg tych pożytecznych zakładów. Cieszę się niewymownie z mojej pomyłki.
— Przekonani, że instytucje te nie są w możności zaspokojenia potrzeb duchowych i materjalnych ogółu niezamożnych, niektórzy z nas starają się zebrać pewną kwotę pieniędzy, w zamiarze obrócenia jej na mięso, chleb i węgle dla nieszczęśliwych. Wybraliśmy obecną chwilę, ponieważ w tym właśnie czasie potrzeby są najdotkliwsze, niedostatek najboleśniej odczuwać się daje, a obfitość i zamożność większe niż kiedykolwiek sprawia zadowolenie.
Na ileż pan dobrodziej każe się wpisać?
— Na nic! — odpowie Scrooge.
— Pan zapewne pragnie ukryć nazwisko?
— Pragnę, żebyście mi panowie dali pokój. Ponieważ zapytujecie mnie, czego sobie życzę, taka jest moja odpowiedź. Ja sam nie weselę się wcale na Boże Narodzenie, skądże więc tak dziwne żądanie, żebym dostarczał próżniakom środków zabawy i rozrywki. Płacę należne podatki, przyczyniam się więc do utrzymania zakładów, o których mówiłem, kosztują one bardzo dużo; — ci więc, którym tam jest niedogodnie, niech sobie szukają przytułku gdzie indziej.
— Są tacy, którzy się docisnąć nie mogą — są znowu inni, którzyby woleli raczej umrzeć, niż...
— Ah, jeżeli wolą umrzeć — przerwał Scrooge, — mają wielką słuszność; tym sposobem uniknie się przeludnienia. Zresztą, wybaczą mi panowie, ja nie znam tego wszystkiego.
— Ale bardzoby panu łatwo przyszło z tem się obznajmić.
— To do mnie nie należy — człowiek ma i tak dosyć zajęcia z własnemi interesami, żeby się miał jeszcze mieszać w to, co do niego nie należy. Moje interesy zabierają mi cały czas. Dobranoc panom.
Zrozumiawszy wyraźnie, że dalsze przedstawienia żadnego nie wywrą skutku, dwaj nieznajomi odeszli — Scrooge wziął się na nowo do pracy, coraz więcej z siebie zadowolony, i w daleko lepszym niż zwykle humorze.
Tymczasem mgła i ciemność tak się zwiększyły, że widać było na ulicy ludzi z zapalonemi pochodniami i latarniami, migających się tu i ówdzie, ofiarujących swe usługi woźnicom, aby biec przed końmi i prowadzić je po drodze. Odwieczna wieżyca kościelna, której starożytny wyszczerbiony dzwon zdawał się zawsze spoglądać ciekawie przez gotyckie, w murze wycięte okno, na Scrooge’a siedzącego przy biurku, znikła zupełnie we mgle, i biła godziny, półgodziny i kwadranse w obłoki, z tak przeciągłem drganiem i jękiem, jak gdyby szczękała zębami, osadzonemi gdzieś wysoko w olbrzymiej zmarzniętej czaszce. Zimno wzrastało. Gromadka rzemieślników, zajętych nitowaniem rur gazowych, rozpaliła na rogu ulicy wielkie żarzące się ognisko, około którego cisnął się tłum obdartych i drżących z zimna ludzi dorosłych i dzieci, grzejąc sobie ręce i pożerając niebieski płomień wzrokiem zachwycenia, wdzięczności i chciwości. Zamarzł kurek wodociągu, a wiszące wokoło grube lodowe sople przystroiły go w komiczno-przerażającą lodowatą brodę.
Błyszczące światła magazynów rzucały czerwonawy odblask na blade twarze przechodniów. Sklepy rzeźników, korzenników i przekupniów drobiu przedstawiały widok uroczy i wspaniały, nie dozwalający wcale przypuszczać, aby poziome cele handlu i zysku miały jaką wspólność z tym artystycznym przepychem. Lord Mayor[1] w potężnym swym zamku Mansion-House wydawał rozkazy secinie kucharzy i piwniczych, dla przygotowania uroczystej Wilji, jak wypada na Lorda Mayora; a biedny krawiec, skazany przez niego w przeszłym tygodniu na pięć szylingów kary za pijaństwo i włóczęgostwo, przygotowywał na swem poddaszu jutrzejszy budyń, podczas gdy chuda jego połowica z dzieckiem na ręku biegła do sąsiedniego rzeźnika, by kupić kawał wołowiny.
Mgła się powiększa — mróz wzrasta! Mróz trzaskający, srogi, przenikliwy. Gdyby święty Dunstan, zamiast chwytać szatana zwykłemi cęgami, uszczypał go w nos podobnem zimnem, dopierożby zły duch zawył przeraźliwie.
Mały ulicznik, właściciel noska zsiniałego i ściśniętego, przez zajadły mróz, jak kość przez psów ogryziona, pochylił się pod drzwiami Scrooge’a, chcąc go uczcić piosnką, — lecz po pierwszych wyrazach: „Ej kolenda — kolenda!“ Scrooge porwał leżącą przed nim linję, z gestem tak wyrazistym, że przerażony śpiewak, pomimo mrozu, zemknął jak oparzony, zostawiając dziurkę od klucza mgle i lodowatej parze, które z sympatycznym i przyjaznym podmuchem pociągnęły ku swemu ulubieńcowi.
Nadeszła wreszcie chwila zamknięcia kantoru.
Scrooge, mrucząc, podniósł się z krzesła, dając tym sposobem buchalterowi niemy znak zamknięcia czynności i pozwolenie wyjścia, na co tamten już oddawna wyczekiwał z tłumioną niecierpliwością. Zgasił więc szybko świecę i wziął do ręki kapelusz.
— Pewniebyś sobie życzył nie zajrzeć nawet do kantoru w dniu jutrzejszym? Tak mi się coś zdaje — rzekł Scrooge.
— Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu?
— Mam bardzo wiele. A gdybym ci też wytrącił za ten dzień pensję, dopierobyś się dąsał i szemrał, żem cię pokrzywdził. Oh! — jestem o tem jak najmocniej przekonany.
Buchalter gorzko się uśmiechnął.
— A jednak wcale cię nie obchodzi moja krzywda i strata jaką ponoszę, płacąc ci za dzień, w którym nie będę z ciebie miał żadnego użytku.
Buchalter ośmielił się zrobić uwagę, że to wydarzało się tylko jedyny raz do roku.
— Wielka mi racja, co za usprawiedliwienie, aby mieć prawo sięgania do cudzej kieszeni dlatego, że to jest dzień dwudziestego piątego grudnia — odpowiedział Scrooge gniewliwie, zapinając surdut pod górę. — No — cóż robić — muszę ci darować dzień jutrzejszy, proszę mi tylko wynagrodzić tę stratę i w następnym dniu przyjść do kantoru wcześniej niż zwykle.
Buchalter przyrzekł uroczyście, a Scrooge wyszedł, ruszając ramionami i pomrukując coś o lenistwie i próżniactwie. W mgnieniu oka zamknięto kantor, buchalter, pociągnąwszy aż do pasa końce białego wełnianego szalika (biedak nie marzył nawet o ciepłym bajowym paltocie) sunął, potknąwszy się ze dwadzieścia razy na szklistym chodniku, wyszlifowanym przez uliczników, szykujących od południa ślizgawki na cześć jutrzejszego święta; wreszcie wszedł w zaułki, śpiesząc się nagwałt do domu, żeby miał jeszcze czas zagrać z dziećmi w ślepą babkę.
Scrooge zjadł lichy obiad w lichej garkuchni, gdzie się zwykle stołował. Przeczytawszy wszystkie dzienniki i uprzyjemniwszy sobie wieczór notowaniem w pugilaresie zysków w ciągu dnia osiągniętych i operacyj na pojutrze układanych, poszedł do siebie, aby się spać położyć. Zamieszkiwał lokal zajmowany niegdyś przez nieboszczyka wspólnika. Lokal ten składał się z kilku ciemnych pokoi, mieszczących się w dawnym, ponurym budynku, leżącym w zakręcie wąskiej uliczki, w tak dziwnem odosobnieniu, że mimowolnie nasuwała się każdemu myśl, iż ukrył się tam kiedyś, w odległej młodości, grając w chowanego z innemi domostwami, i że zmyliwszy drogę, nie mógł już wyleźć żadnym sposobem. Dziś budynek ten był stary i tem bardziej ponury, że nikt w nim nie mieszkał oprócz Scrooge’a, inne bowiem lokale wynajmowano na kantory i biura kupieckie. Dziedziniec tak był ciemny, że nawet Scrooge, znający doskonale każdy niemal kamyk, musiał iść poomacku. Mgła i gołoledź tak zawisły na ponurych drzwiach domu, że zdawało się, jakby ponury duch zimy rozsiadł się na progu, w smutnem pogrążony zamyśleniu. Ale do rzeczy. Jest fakt oczywisty, że kołatka, znajdująca się u drzwi, nie miała w sobie nic nadzwyczajnego, — może tylko była nieco za gruba, — faktem jest najprawdziwszym, że Scrooge widywał ją rano i wieczór codziennie, od kiedy mieszkał w tem miejscu; — że oprócz tego, Scrooge nie posiadał wcale, ale to ani szczypty tego, co to dziwaczni ludzie nazywają wyobraźnią, — tak jak to przystało na prawego mieszkańca starego miasta Londynu, nie wyłączając (przepraszam za moją śmiałość) szanownej korporacji kupców, bankierów, ławników i rajców staromiejskich. Trzeba także wiedzieć, że Scrooge ani razu nie pomyślał o Marley’u, od chwili obojętnej wzmianki, jaką zrobił poprzednio, mówiąc o zaszłej przed siedmiu laty śmierci byłego wspólnika. Proszę mi więc wytłumaczyć, jeżeli to da się wytłumaczyć, jakim sposobem Scrooge, wsadzając klucz w zamek, ujrzał w kołatce (nie wyrzekłszy żadnych czarodziejskich zaklęć) nie kołatkę, ale... twarz Marley’a!
Tak jest — powiadam wam, twarz, albo jeżeli wolicie, oblicze Marley’a. Nie był to cień zamglony i niewyraźny, jak inne przedmioty znajdujące się na dziedzińcu — przeciwnie, zjawisko okolone było przerażającym odbłyskiem, podobnym np. do zgniłego raka morskiego, rzuconego w kąt ciemnej piwnicy. Wyraz twarzy nie miał najmniejszej cechy gniewu lub drapieżności, — patrzała na Scrooge’a, jak to zwykle czynił Marley, przez wielkie okulary, podniesione na czoło upiora. Włosy rozrzucone miała dziwacznie, jak gdyby podmuchem wiatru, lub ciepłej pary, a chociaż oczy doskonale były otwarte, wszelako były najzupełniej nieruchome — stały słupem. Okoliczność ta połączona z grobową bladością czyniła ją straszliwą; lecz przerażenie, jakiego doznał Scrooge na ten widok, nie pochodziło ze zjawiska, jak raczej z niego samego. Gdy się jednak dobrze wpatrzył w widziadło, ujrzał poprostu kołatkę.
Skłamałbym wierutnie, mówiąc, że nie zadrżał, lub że krew jego nie uczuła pewnego, bardzo niemiłego wrażenia, jakiego nie doznawał od lat najmłodszych. Wkrótce jednak ochłonął, ujął klucz z rąk wypuszczony, obrócił nim mocno, wszedł i zapalił świecę.
Nim zamknął drzwi, zastanowił się przez chwilę w niepewności, zaczął się chyłkiem oglądać poza siebie, jak gdyby już był przygotowany do nowego wzruszenia i przerażenia, jakiego spodziewał się doznać na widok cienkiego i długiego harcapa Marley’a, wysuwającego się przez dziurkę od klucza. Nic jednak nie było na drugiej stronie drzwi, oprócz śrub i gwoździ, służących do przytwierdzenia zamka i młotka. Ochłonął więc i, wykrzyknąwszy: „Głupstwo! Głupstwo!“ gwałtownie trzasnął drzwiami. Łoskot i stuk rozszedł się jak grom po całym domu. Każdy pokój na piętrze, każda beczka, każdy okseft złożony na dole, w piwnicy handlarza win, wydały oddzielny odgłos, śpieszący skwapliwie na przyjęcie udziału w tym olbrzymim ech koncercie. Scrooge atoli nie należał do rzędu ludzi, których echo może przerazić. Zamknął starannie drzwi, przeszedł sień, wszedł na schody, i po drodze zapalił świeczkę, którą zwykle nosił przy sobie.
Znacie zapewne owe gościnne staroświeckie schody, po których mogłaby przejechać sześciokonna karoca; powiadam wam, a możecie mi wierzyć, że schody Scrooge’a tak były szerokie, iż nawet karawan mógłby się na nich wygodnie pomieścić, — i to porządny karawan. Może więc z tego powodu zdawało się Scrooge’owi, pogrążonemu w ciemności, że przed nim postępuje orszak pogrzebowy. Sześć płomieni gazowych zaledwie byłyby w stanie należycie oświecić sień i te schody, wyobraźcie więc sobie, jak tam musiało być ciemno przy cienkiej świeczce bankiera.
Szedł dalej na górę, obojętny na wszystko. Ciemność niewiele kosztuje, dlatego Scrooge bardzo ją szanował. Nim jednak zamknął drzwi od mieszkania, zlustrował cały lokal, dla przekonania się, czy też wszystko jest w porządku.
Salon, pokój sypialny, skład rupieci i gratów, wszystko było jak należy. Zajrzał pod stół (może wspomnienie widziadła krążyło mu po głowie i skłaniało do tej przezorności, to bardzo być może), nikogo pod stołem, nikogo pod kanapą, — mały ogień na kominku, filiżanka i łyżeczka przygotowane — do ognia przystawiony garnuszek z kleikiem (od kilku dni Scrooge jakoś niedomagał). Nikogo pod łóżkiem, nikogo w szlafroku, zawieszonym na kołku, w postawie wzbudzającej niejakie podejrzenie. Skład rupieci wyglądał jak zwykle, stare wilki żelazne od kuchni, kilka par bardzo zużytych butów, kosze połamane, zardzewiałe gwoździe, umywalnia, waliza, kuferek i t. p.
Zupełnie uspokojony, popchnął zasuwkę, raz jeszcze obejrzał zamek, zakręcił klucz na dwa razy; tak ubezpieczony od wszelkiej niespodzianki, rozebrał się, zdjął krawat, wdział szlafrok, pantofle, szlafmycę i zasiadł przed kominkiem, zabierając się do wypicia kleiku.
Mówiłem wam, że ogień był bardzo mały — rzeczywiście tak maleńki, że niczem był prawie, szczególniej na tak zimną noc. Musiał się więc bardzo blisko przysunąć, prawie ogrzewać go sobą, nim zdołał wydobyć jakiekolwiek uczucie ciepła z węgielka tak małego i ostygłego, że każdy z nas utrzymałby go na dłoni. Komin wystawiony był oddawna, zapewne przez jakiegoś kupca holenderskiego, ponieważ składał się z kafli flamandzkich, przedstawiających różne ustępy z pisma Świętego. Na jednym był Kain, na drugim Abel, dalej córka Faraona; — królowa Saba, aniołki spadające z nieba na chmurach podobnych do piernatów, Abraham, Baltazar, apostołowie w łódkach, mających kształt półmisków i salaterek, słowem mnóstwo postaci zdolnych przyjemnie rozerwać i zająć, pomimo to ta twarz Marley’a, od lat siedmiu zmarłego, jak laska czarodziejska wszystko przyćmiewała. Gdyby każdy polerowany kafel był tylko pustem tłem, zdolnem odbić w swych ramach cząsteczki rozerwanych myśli Scrooge’a, ręczę wam, że każdy kafelek przedstawiłby wyborną kopję głowy starego Marley’a. „Głupstwo!“ zawołał Scrooge, „głupstwo!“ i zaczął chodzić wzdłuż i wszerz pokoju. Powtórzywszy i ten spacer kilkanaście razy, siadł znowu. W chwili gdy spuszczał głowę na wezgłowie fotelu i podniósł oczy do góry, wzrok jego padł przypadkiem na wyszły oddawna z użycia dzwonek przybity nad kominem, a który dla niewiadomych mu celów połączony był drutem z piwnicą. Z nadzwyczajnem zdziwieniem, z niesłychanem przerażeniem ujrzał, że dzwonek, w chwili gdy nań spojrzał, zaczął się poruszać, zpoczątku bardzo wolno, łagodnie, wydając dźwięk cichy, stłumiony, potem coraz silniej, gwałtowniej, wreszcie wszystkie dzwonki w całem mieszkaniu zabrzęczały jak na alarm.
Trwało to krótko, — pół minuty, najwięcej minutę; ale ta minuta była dla Scrooge’a godziną. Dzwonki, tak jak zaczęły, tak się też zatrzymały, wszystkie naraz. Dźwięk ich ustąpił miejsca odgłosowi metalicznemu, wydobywającemu się z otchłani, jak gdyby ktoś przeciągał długi żelazny łańcuch po wszystkich beczkach złożonych w piwnicy winiarza. Przypomniał sobie wówczas Scrooge, jak mu w dzieciństwie opowiadała niańka, iż w domach, gdzie się pokazują duchy, ciągną one za sobą zawsze więzy i okowy.
Drzwi piwnicy otwarły się z przeraźliwym łoskotem, słyszał dokładnie odgłos łańcuchów wydobywający się wgórę, zatrzymujący się w sieni, rosnący na schodach, wyraźnie zmierzający w kierunku jego mieszkania.
— Głupstwo! — głupstwo! — wszystko to głupstwo — nie chcę tego przypuścić!
Porządnie się jednak zmieszał, zbladł jak trup, gdy jakieś widmo bez żadnej przeszkody przecisnęło się wskroś potężne drzwi, wsunęło do pokoju i ukazało jego oczom. W chwili gdy się duch zjawiał, maleńki ogień, na kominku tlejący, wzmógł się gwałtownie, a w trzasku węgli dało się wyraźnie słyszeć: „Poznaję go, poznaję, jest to widmo Marley’a.“ Potem ogień zgasł.
Taż sama twarz — zupełnie ta sama. Marley z długim harcapem, w zwykłej kamizelce, w codziennych krótkich spodniach, w butach węgierskich, których jedwabne kutasy poruszały się w takt z harcapem, z zaplamionemi połami surduta, — a czub — czub zdjęty z czaszki Marley’a. Łańcuch, który wlókł za sobą, przytwierdzony u bioder — był bardzo długi, krępował go kilkakrotnie i tworzył rodzaj ogona, składającego się (jak się o tem Scrooge przekonał naocznie) z dziwacznej mieszaniny poskuwanych ryglów, kłódek, kluczy, ksiąg buchalteryjnych, opatrzonych mosiężnemi klamrami i z ciężkich worków stalowych. Ciało widma było tak przezroczyste, że Scrooge, wpatrzywszy się weń z natężoną uwagą, widział wyraźnie dwa guziczki, przyszyte ztyłu u stanu surduta.
Scrooge często słyszał, że Marley nie miał serca i wnętrzności, lecz nigdy temu nie wierzył, dziś jednak przekonał się naocznie.
Tak i nie — albowiem jeszcze nie wierzył; chociaż wzrokiem nawylot przeszywał widmo, chociaż widział je przed sobą, chociaż czuł lodowaty wpływ oczu, zastygłych pod wrażeniem śmierci, chociaż poznał wyraźnie deseń chustki jedwabnej, pokrywającej wierzch głowy i związanej pod brodą (kupili niegdyś do spółki tuzin tych chustek), jeszcze nie chciał uwierzyć, walcząc uporczywie z własnemi zmysłami.
— Cóż to ma znaczyć? — rzekł Scrooge zimno i krótko. — Czego żądasz ode mnie?
— Wiele — bardzo wiele!
Jest to głos Marley’a — teraz już nie ma najmniejszej wątpliwości.
— Kto jesteś?
— Zapytaj raczej, kim byłem?
— Kimże więc byłeś? — rzekł Scrooge, podnosząc głos. — Jak na upiora, zbyt chwytasz na słówka.
— Za życia byłem twoim wspólnikiem, — zwałem się Jakób Marley.
— Czy mógłbyś... czy możesz usiąść — zapytał Scrooge, — przypatrując mu się z niedowierzaniem.
— Mogę.
— Siadaj więc.
Scrooge zrobił powyższe zapytanie, ponieważ wątpił, aby tak przezroczyste widmo posiadało wszystkie warunki cielesne, konieczne do zajęcia miejsca na krześle — czuł więc, że jeśli przypadkiem duch nie będzie w stanie spełnić tej propozycji, nastąpi zaraz wyjaśnienie i tłumaczenie całego zjawiska. Lecz widmo siadło naprzeciw niego, po drugiej stronie komina, bez najmniejszej trudności.
— Jeszcze we mnie nie wierzysz? — rzekł duch.
— Nie wierzę — odpowiedział Scrooge.
— Jakiegoż więc żądasz dowodu — oprócz świadectwa własnych zmysłów?
— Sam nie wiem.
— Czyż wątpisz o dokładności zmysłów — wzroku — słuchu?
— Wątpię — ponieważ najmniejsza rzecz może je nadwyrężyć — lekka niestrawność żołądkowa oddziaływa na zmysły, i dlatego może ty jesteś niedogotowanym kawałkiem wołowiny, niestrawioną łyżeczką musztardy, sera, — albo ja wiem? Czuć cię wszystkiem, ale nie trumną.
Scrooge nigdy nie dowcipkował, na ten raz uciekł się do tego środka, chcąc tym sposobem zyskać na czasie, zebrać roztargnione myśli, przezwyciężyć strach, albowiem głos widma przejmował go dreszczem i ścinał mu szpik w kościach.
Siedzieć przez chwilę z wzrokiem wlepionym w te oczy nieruchome, szkliste, było dla Scrooge’a piekielną męczarnią. Oprócz tego w powietrzu otaczającem widmo było coś nadludzkiego, szatańskiego. Scrooge nietylko czuł, ale widział to powietrze, chociaż bowiem widmo siedziało najnieruchomiej, wszelako jego włosy, poły ubioru, kutasy od butów w ciągłem zostawały poruszeniu, jakby pod wpływem wilgotnej i ciepłej pary, wydobywającej się z kotła.
— Czy widzisz to piórko? — rzekł nagle Scrooge do ducha, chcąc się otrząsnąć z przerażenia, a zarazem na chwilkę odwrócić od siebie zimny jak marmur wzrok widma.
— Widzę — odpowiedział upiór.
— Kiedy wcale nie patrzysz w tę stronę — dodał Scrooge.
— To mi jednak nie przeszkadza widzieć doskonale, — rzekł duch.
— Otóż — mówił dalej Scrooge — przypuśćmy, że je połknąłem. Ileż się z tego wywiąże cierpień — chorób, gorączek, widziadeł. Wszystko z mojej winy i mego własnego przywidzenia. Głupstwo! powtarzam — głupstwo!...
Na ten wyraz duch zawył przeraźliwie i wstrząsnął łańcuchami, które wydały szczęk przeciągły, grobowy, straszliwy, tak że Scrooge, aby nie upaść, wpił się paznokciami w poręcze fotelu.
Lecz o ileż wzmogło się jego przerażenie, gdy duch, któremu zapewne za gorąco było w pokoju, zdjął chustkę, którą miał związaną głowę, a wtedy dolna szczęka z suchym chrzęstem opadła mu na piersi.
Scrooge padł na kolana i zakrył twarz rękoma.
— Litości! — zawołał — litości — straszliwy cieniu! Pocóż przychodzisz mnie dręczyć?
— Duszo podła i ziemska! — odpowiedziało widmo! — wierzyszże, czy nie wierzysz teraz?
— Wierzę — jęknął Scrooge, — muszę wierzyć. Lecz dlaczego duchy wałęsają się po ziemi — dlaczego mnie prześladują?
— Przeznaczeniem jest każdego człowieka — mówiło widmo, — aby żył z bliźnimi, uczestniczył w ich zajęciach, mieszał się do ich spraw, przestawał z nimi, wspólnie się radował i wspólnie cierpiał; — czego jeśli zaniedbał za życia, dusza jego skazana jest na tułactwo po świecie (Oh! ja nieszczęśliwy!) i musi być bezużytecznym świadkiem rzeczy, w których nie może już brać udziału; kiedy przeciwnie, za życia, mogła była używać razem z innymi i pracować dla ich i własnego szczęścia.
Duch jęknął znowu, zadzwonił łańcuchami i załamał rozpaczliwie ręce.
— Jesteś okuty! — rzekł Scrooge drżący — powiedz mi za co?
— Dźwigam kajdany, które sam kowalem przez całe życie — odpowiedziało widmo. — Tak jest — sam spajałem ogniwo z ogniwem, sam dorabiałem łokieć za łokciem, sam, swobodnie, dobrowolnie skrępowałem tym łańcuchem ciało moje i dźwigać go będę przez całą wieczność. Dziwnemi ci się wydają te więzy, — przypatrz się im bliżej.
Scrooge drżał jak liść.
— Może chcesz poznać, mówił dalej — długość i ciężar niezmiernego łańcucha, jaki ty sam ciągniesz za sobą. Dziś, jest temu lat siedm — twój był równie długi i ciężki jak ten, który tu widzisz. Dorabiałeś go potem przez lat siedm. — Porządny musi być łańcuch.
Scrooge obejrzał się na wszystkie strony, przekonany, że się ujrzy okutym w kilkadziesiąt sążni żelaznej liny — lecz nic nie było.
— Jakóbie! — rzekł tonem błagalnym — poczciwy mój Jakóbie Marley — powiedz mi co innego... Rzuć mi kilka wyrazów pociechy.
— Nie mam prawa — nie mam władzy pocieszyciela. Pociechy przychodzą skąd inąd, Ebenezerze Scrooge — niosą je inni posłańcy innym, jak ty, ludziom. Nie mogę ci wszystkiego wypowiedzieć — związane mam usta. Mało mi pozostaje czasu. Nie wolno mi odpoczywać — nie wolno się zatrzymywać — nie wolno długo na jednem przebywać miejscu. Wiesz dobrze, że duch mój nigdy się nie przebił poza ciasny obręb naszego kantoru, że nigdy nie przekroczył progów kasy — dlatego teraz tyle ciężkich i długich podróży mam jeszcze do odbycia.
Scrooge miał zwyczaj w chwilach głębokiego zamyślenia wsadzać ręce do kieszeni. Zastanawiając się nad wyrazami widma, powtórzył ten gest, nie podnosząc się z ziemi.
— Zapewne, — straszne to wędrówki, — musiałeś bardzo się opóźnić za życia, Jakóbie? — dodał z pokorą i obawą.
— Opóźnić! — powiedz zaniedbać — rzekł duch.
— Od siedmiu lat zmarły — wybąkał Scrooge — i ciągle w drodze.
— Tak — przez cały ten czas, — bez odpoczynku — bez wytchnienia — wieczne zgryzoty i udręczenia sumienia.
— Czy szybko podróżujesz?
— Na skrzydłach wiatru.
— Przez ten czas ileż to zwiedziłeś krajów?
Upiór, usłyszawszy te wyrazy, wydał przytłumiony okrzyk i taki sprawił szczęk, że Scrooge’owi włosy powstały na głowie i oddech w gardle się zatrzymał.
— Okuty — uwięziony, — skazany na tułactwo, za to, że zapomniałem, iż każdy człowiek powinien brać udział w wielkiej pracy ludzkości, nakazanej przez Istotę Najwyższą. Za to, że nie pamiętałem, iż cała wieczność żalów, skarg i cierpień nie wynagrodzi chwil straconych, których dobrze można było użyć za życia. A jednak ciągle postępowałem tą drogą zapomnienia — tak — ciągle nią postępowałem.
— Byłeś zawsze bardzo sumienny — bardzo akuratny, zręczny i obrotny w interesach — wtrącił Scrooge, który w tej właśnie chwili przebiegał myślą własny swój żywot.
— Interesy! — jęknął duch, znowu załamując ręce. — Interesy! ludzkość była moim interesem; — dobro publiczne było moim interesem, miłość bliźniego, — litość — pobłażanie i dobroć — to było moim interesem; — tak — to powinno było mnie jedynie zajmować. Operacje handlowe są kroplą w wielkim oceanie spraw ludzkości, do których Bóg powołuje każdego człowieka.
Wzniósł wgórę ręce, obciążone okowami, jak gdyby chciał okazać Scrooge’owi cały owoc swych prac, zabiegów i próżnych wysileń; następnie rozpaczliwie opuścił je ku ziemi.
— W teraźniejszej mianowicie epoce, w chwili kończącego się roku — cierpię najdotkliwsze męki. — Dlaczegóż? ach, dlaczegóż, będąc na ziemi, przesuwałem się w tłumie bliźnich z oczyma wlepionemi w sprawy doczesne, dlaczegóż nie wzniosłem ich nigdy w niebo, ku tej gwieździe, cudownej przewodniczce królów do Żłobu Zbawiciela? Jak gdyby na ziemi zbrakło już ubogich i nędznych mieszkań, do których mogła była mnie poprowadzić jej Boska światłość?
Scrooge niezmiernie się przeraził, słysząc te dziwne i niezrozumiałe wyrazy, wyrzeczone tonem poważnym i łkającym, drżał i trząsł się jak w febrze.
— Posłuchaj mnie — zawołał duch, — czas ucieka — moja chwila nadchodzi!
— Słucham — rzekł Scrooge płaczliwie — słucham — lecz oszczędzaj mnie, Jakóbku — ulituj się nade mną — nie bądź zbyt wymowny.
— Nie wiem — nie umiem ci zdać sprawy, z jakiego dopuszczenia stanąłem dziś przed tobą w postawie ziemskiej i dotykalnej.
Niejednokrotnie, — często, bardzo często, znajdowałem się przy tobie niewidzialny.
Na tę niemiłą wiadomość Scrooge’a przebiegł dreszcz śmiertelny — zaczął ocierać pot lodowaty, płynący mu strumieniem z czoła.
— Dziś przyszedłem cię ostrzec, iż pozostaje ci jeszcze promyk nadziei, środek ratunku i nadzieja uniknięcia przeznaczenia, jakie mnie dotknęło, — tę nadzieję, ratunku i ocalenia podaję ci, Ebenezerze.
— Tyś był mi zawsze dobrym i życzliwym przyjacielem — Marley’u — tyś..... tyś mi zapisał majątek..... — rzekł Scrooge.
— Nawiedzą cię trzy jeszcze duchy — dodało widmo.
Scrooge zbladł jak trup.
— Więc to ma być ta nadzieja ratunku i zbawienia, o której mi mówisz, Jakóbie — zapytał konającym głosem.
— Tak.
— Ja — ja... jabym wolał co innego... — rzekł Scrooge — tak sądzę...
— Bez tych odwiedzin — mówił duch — niema dla ciebie ratunku. Przygotuj się i czekaj pierwszych odwiedzin jutro, gdy na wieży wybije godzina pierwsza po północy.
— Czy wszyscy trzej nie mogliby przyjść odrazu, toby im i mnie oszczędziło czasu — podsunął Scrooge.
— Oczekuj drugiego o tejże godzinie nocy następnej, trzeciego w trzecią noc zkolei, w chwili ostatniego uderzenia północy. Mnie już nigdy nie ujrzysz — lecz dla twego własnego dobra, dla twego zbawienia — pamiętaj o tem, co zaszło między nami.
To wyrzekłszy, widmo podniosło chustkę i podwiązało nią głowę. Domyślił się tego Scrooge, posłyszawszy chrzęst zębów, gdy obie szczęki znowu się zetknęły. Wzniósł wtedy oczy i ujrzał, że duch stał przed nim i poprawiał na sobie łańcuch.
Widmo oddalało się, cofając..... za każdym krokiem okno zwolna się odmykało — tak, że gdy duch przysunął się do krawędzi, całkiem już było otwarte. Dał znak Scrooge’owi, aby się przybliżył. Usłuchał. Gdy byli od siebie o dwa kroki, wzniósł rękę i wskazał mu, aby nie szedł dalej. Scrooge się zatrzymał, nietyle przez posłuszeństwo, ile ze strachu i obawy, w chwili bowiem gdy widmo podnosiło rękę, usłyszał w powietrzu niepokojący szmer — jakieś pomieszane odgłosy jęków i rozpaczy, skarg i smutnych żalów, łkań i utyskiwań. Widmo wsłuchiwało się przez chwilę — westchnęło głęboko — zlało się westchnieniem z tym czyśćcowym chórem i rozpłynęło na tle bladej i ponurej nocy.
Scrooge gorączkowo zbliżył się do okna i, pchnięty niewidzialną siłą, wyjrzał nazewnątrz.
Powietrze pełne było błędnych cieniów i ogników, dusz pokutujących, wydających w przelocie głębokie westchnienia. Każdy cień dźwigał okowy podobne do łańcucha Marley’a, — niektóre skute były po kilkoro razem, żaden nie bujał wolno. Wielu Scrooge znał osobiście; — z jednym był nawet w ścisłych stosunkach handlowych, — poznał go po białej kamizelce, złotych okularach i złośliwym uśmiechu. Miał do prawej nogi przybitą ogromną żelazną kulę i olbrzymi łańcuch, — jęczał i czynił wysilenia, aby przyjść w pomoc biednej kobiecie z dzieckiem na ręku, żebrzącej o wsparcie. Udręczenia i katusze cieniów na tem głównie polegały, iż napróżno starali się wyświadczyć jaki dobry uczynek, przez którego zaniedbanie za życia sprawili bliźniemu nieszczęście. Wszystko było poniewczasie.
Czy te fantastyczne istoty rozpłynęły się we mgle, czy też mgła je owionęła, Scrooge nie mógł tego rozpoznać, jednak cienie i głosy niknęły stopniowo, przepadły gdzieś w przestworzach, powróciła noc taka, jaka była w chwili, gdy Scrooge wchodził do mieszkania. Zamknął okno starannie, obejrzał drzwi, któremi się duch prześliznął. Zamknięte były na dwa spusty jak przedtem, klamka, klucz i zasuwka nie nosiły najmniejszego znaku poruszenia. Już, już chciał wymówić wyraz: „głupstwo!“, lecz zastanowił się w połowie. Czy to skutkiem pracy w kantorze, czy to skutkiem wysileń i wrażeń doznanych poprzednio, czy też skutkiem rozmowy z widmem, czy z powodu późnej godziny, czuł się niezmiernie zmęczonym — zawlókł się do łóżka, rzucił się, nie rozbierając, i padł, pogrążony we śnie letargicznym.
[1] Prezydent miasta Londynu, obierany corocznie z grona najznakomitszych i najbogatszych obywateli.
Wydawnictwo Psychoskok