Ośmiokątna studencka czapka - Zbigniew Zbikowski - ebook

Ośmiokątna studencka czapka ebook

Zbigniew Zbikowski

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lata 50-te ubiegłego wieku. W czasie Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie Irmina poznaje Giulia z Turynu i zakochuje się w nim. Parą interesuje się Urząd Bezpieczeństwa, a w szczególności adorator dziewczyny i były sąsiad, który ma apetyt nie tylko na nią, lecz również na willę w podwarszawskim Kornelinie, w której mieszka dziewczyna wraz z rodziną. Wkrótce po ślubie Irminy i Giulia, pan młody znika bez śladu. Ekstremalny przypadek niestałości w uczuciach? A może coś innego zmusiło młodego Włocha do rozpłynięcia się w powietrzu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 473

Oceny
3,5 (10 ocen)
1
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Fotografia w oknie

1

Znała go zaledwie siedem dni, a tyle już o nim wiedziała. Jakby poznali się nie przed tygodniem, a rok temu. Najzabawniejsze, że zdobyła tę wiedzę, posługując się zaledwie parudziesięcioma włoskimi słowami. Głównie tymi, którymi zwykł okraszać swoje mowy jej ojciec, bo te miała najmocniej utrwalone. Ale też takimi, które przyplątały się nie wiedzieć skąd i kiedy.

Tak było na samym początku znajomości, bo teraz włoskich słówek miała przyswojonych już dobrze ponad setkę. Próbowała je nawet policzyć, lecz doszedłszy do czterdziestu pięciu, zrezygnowała, bo i po co jej ta wiedza. I tak wciąż znała ich o wiele za mało.

Giulio, jakby dla zachowania symetrii w ich dialogach, też przyswoił sobie w trymiga przynajmniej sto polskich słów, nie licząc zwrotów grzecznościowych, opanowanych z samouczka jeszcze przed przyjazdem do Polski, co w połączeniu z dziurawą włoszczyzną Irminy pozwalało im prowadzić pełną zabawnych nieporozumień konwersację. A że szybko pochłanianej wiedzy ciągle było mu mało, na każdym kroku pytał, jak się nazywa po polsku to, a jak tamto.

Jedne słowa zapamiętywał natychmiast, inne z miejsca puszczał mimo uszu. Irmina podejrzewała, że niekiedy tylko dla zabawy udawał, że czegoś nie pamięta. Szczególnie gdy po raz kolejny pytał „co to?”, wskazując najpierw jej oczy, potem usta, szyję, wreszcie opuszczając palec jeszcze niżej i celując w sam środek klatki piersiowej.

– Giulio! – zawołała Irmina oburzona, gdy zabawiał się z nią w ten sposób po raz pierwszy. – Na dziś wystarczy. I tak tylu słów naraz nie zapamiętasz.

Giulio zaśmiał się wtedy, uniósł palec ponad jej czoło i oznajmił:

– A to? Wiem. To jest italiano.

– Jakie znowu italiano? – spytała zdumiona Irmina, nie chwytając jego żartu.

– Si, ty rano mówi na to „włoski”. Czicziese włoski. Tak czy nie? A drugi raz ty mówi, że „włoski” to „italiano”. To ja nie wie dobry?

– Głuptas. Przyczeszę włoski to znaczy… 
– Szukała w pamięci odpowiednich słów, ale ich nie znajdowała. Po chwili zorientowała się z iskier w oczach Giulia, że chłopak żartuje. – Znowu mnie nabrałeś – powiedziała ze śmiechem.

Teraz też, siedząc na twardej ławce otwartego przedziału w wagonie drugiej klasy pociągu mknącego hałaśliwie z Warszawy do Otwocka i dalej, do Lublina, pochylał się co chwila w jej stronę, niby wpatrując się w mijane obiekty i pytając o ich nazwy, by potem, śmiesznie przekręcając słowa, szeptać je jej do ucha. Współpasażerowie obserwowali ich igraszkę spode łbów, rzucając długie, naganne spojrzenia ku niej i krótkie, pełne wzgardy ku niemu. Z chust, jakie młodzi mieli zawiązane na szyjach, domyślali się, skąd ta para wzięła się w pociągu, i nie próbowali jej zagadywać.

W trakcie zabawy Giulio zaczął grzebać w swoim plecaku z grubego zielonego płótna. Wyjął z niego aparat fotograficzny, odpowiednio nastawił i pstryknął Irminie zdjęcie. Jedno z przodu, drugie z boku, z oknem w tle. Ona udawała modelkę: targała włosy, robiła miny, raz wesołą, raz smutną, wydymała wargi.

Ledwo minęli stację Michalin, jeden z pasażerów wstał, zabrał swoją wielką brązową teczkę i zniknął. Nikt nie zwrócił na to szczególnej uwagi, a już na pewno nie para zajęta wyłącznie sobą. Mężczyzna z teczką niebawem wrócił i usiadł bez słowa. Dwie minuty po ruszeniu z następnej stacji w przedziale pojawił się konduktor w towarzystwie milicjanta w stopniu plutonowego.

– Bilety – szepnęła Irmina do Giulia, kierując dyskretnie palec w kierunku drzwi. – Kontrola. Ale po co milicja? – zaniepokoiła się.

Konduktor przedziurkował ręcznym dziurkaczem tekturowe bilety pasażerów siedzących przy drzwiach i szybko przeszedł do ławek w środku przedziału. Irmina bez słowa podała mu bilet swój i Giulia.

– Poproszę dokument uprawniający do zniżki – powiedział konduktor z wąsikiem jakby wyciętym z portretu Bieruta, obejrzawszy najpierw oba kartoniki. Irmina sięgnęła do torebki i podała swoją legitymację. Ten zajrzał do wnętrza dokumentu. – A więc obywatelka studentka – oznajmił. – A obywatel? – zwrócił się do Giulia, podsuwając jednocześnie legitymację Irminy milicjantowi.

– Kolega jest Włochem – wyjaśniła szybko Irmina. – Jedziemy razem…

– Włoch, nie Włoch, jakiś dokument chyba posiada – mruknął konduktor, nieco zbity z tropu. – Bilet jest zniżkowy.

– Jest studentem. Bo my właśnie… On przyjechał na Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów… – zaczęła tłumaczyć Irmina.

– I jedziemy teraz…

– I nie ma dokumentu? – przerwał jej milicjant.

– Ależ ma – zapewniła Irmina i zwróciła się do Giulia: – Documenti…

Giulio zrozumiał, o co chodzi. Z kieszeni bluzy wyjął kartę uczestnika Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów i podał ją konduktorowi. Ten, nie rzuciwszy nawet na nią okiem, przekazał ją milicjantowi. Funkcjonariusz chwilę wpatrywał się w kartę, jakby chciał wyczytać z niej więcej, niż było tam napisane.

– To obywatel Włoch nie wie, że uczestnicy festiwalu mogą opuszczać Warszawę tylko w zorganizowanych grupach i pod opieką wyznaczonych osób?

Giulio wodził bezradnie wzrokiem od Irminy do milicjanta i z powrotem.

– On nie rozumie dobrze po polsku – rzekła Irmina nieśmiało.

– To niech obywatelka przetłumaczy! – huknął plutonowy.

Pasażerowie z sąsiednich miejsc zaczęli po kolei podnosić się i oddalać do wyjścia. Został tylko mężczyzna z teczką.

– Kiedy ja… tak dobrze po włosku też nie umiem… – odrzekła Irmina.

Pasażer z teczką uśmiechnął się złośliwie.

– Ciekawe… Dotąd jakoś się rozumieli – burknął ze swego miejsca. – Nawet bardzo dobrze się rozumieli – dodał z przekąsem.

– Czy ta legitymacja upoważnia obywatela Włocha do zniżki? – zapytał szorstko milicjant, zwracając się do konduktora.

Zapytany obejrzał dokładnie dokument Giulia, po czym zdjął i zaraz założył czapkę.

– W zasadzie… Nic tu nie napisane, ale… jako student – mruczał, jakby chcąc wybawić Giulia z kłopotu.

– Czyli nie upoważnia – oznajmił funkcjonariusz. – A to oznacza, że… będziemy musieli wysiąść na najbliższej stacji.

– Kiedy my… – zaczęła nowe wyjaśnienie Irmina.

Konduktor, jakby nagle czymś olśniony, nie dał jej dokończyć.

– Kornelin – powiedział i pstryknął w bilet. – W zasadzie i tak tu wysiadają.

– Que cosa? – dopytywał się Giulio. – O so chozi?

– No proszę! – rzekł z triumfem milicjant. – Obywatel Włoch udaje Greka, a mówi jednak po polsku.

Giulio uśmiechnął się szeroko, biorąc jego wypowiedź za komplement. Wstał i wyciągnął rękę po swoją kartę uczestnika, ale milicjant powstrzymał go, nakazując energicznym gestem, by usiadł.

– Najpierw spiszemy – oznajmił. – Na stacji.

Irmina siedziała jak sparaliżowana. Giulio niczego nie pojmował, ona nie umiała wytłumaczyć mu, co się dzieje, sama też nie rozumiała, czemu mają być zatrzymani.

– A obywatela bilet? – zwrócił się konduktor do mężczyzny z teczką.

– Oczywiście – powiedział tamten i wręczył swój kartonik.

Konduktor tylko rzucił okiem.

– Dokument uprawniający jest? – zapytał.

Mężczyzna podał mu czerwoną legitymację. Stojący za konduktorem milicjant popatrzył mu przez ramię, jak ten zagląda do środka, po czym odwrócił wzrok. On zaś szybko zamknął dokument i oddał go właścicielowi.

– Dziękuję, w porządku – oznajmił, stukając lekko obcasami. – A obywatel… – zwrócił się do Giulia, sięgając do swojej skórzanej raportówki – …płaci karę.

– Co? – zapytał zdumiony Giulio, robiąc wielkie oczy i unosząc ramiona. Popatrzył na Irminę. – Co ja płaci?

– Kara to jest… – odrzekła roztargniona Irmina. – Nie wiem, jak po włosku jest „kara”. Giulio, ja nie wiem, co się dzieje! – zawołała wystraszona.

– Ja wiem włoski cara mia – rzekł Giulio. – Droga moja…

– Och, nie! – jęknęła Irmina płaczliwie. – To zupełnie inna kara.

– Spokojnie, wszystko się wyjaśni – oznajmił milicjant i usiadł na wolnym miejscu. – Co obywatel tu robi i obywatelka studentka też. Zadzwonimy gdzie trzeba i wyjaśnimy.

Irmina nagle jakby odzyskała pewność siebie.

– Tu nie ma nic do wyjaśniania – stwierdziła drżącym z emocji głosem. – Studiuję w Warszawie, a mieszkam w Kornelinie. Jadę z moim narzeczonym przedstawić go rodzicom.

Plutonowy ożywił się.

– Czyli obywatel Włoch to narzeczony? No proszę. Dlaczego obywatelka od razu tego faktu nie ujawniła?

– Bo… bo… nikt nie pytał. Ale teraz oświadczam, że tak jest i proszę nas puścić.

– I obywatel Włoch to potwierdza?

– Proszę go zapytać – rzuciła Irmina zuchwale. – Na pewno potwierdzi.

– Będzie trzeba, to zapytam – odrzekł milicjant ze złością. – Teraz niech lepiej zapłaci karę. Wypisana? – zapytał konduktora, co chwila śliniącego przy wypisywaniu kwitu ołówek kopiowy.

– Zasadniczo tu nie ma adresu – zauważył, wpatrując się w kartę Giulia. – To co mam napisać?

Nastąpiła konsternacja. Nikt nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Piszcie, że z Włoch. Wystarczy – uznał milicjant. – Zaraz stacja.

Konduktor wpisał jedno słowo, poślinił palec, przełożył kalkę i wydarł z bloczka oryginał. Chciał podać go Włochowi, ale Irmina wzięła kartkę szybciej. Popatrzyła na sumę.

– Co? – zawołała. – Nie mam tyle przy sobie.

– Nie szkodzi – skomentował konduktor. – To ten obywatel płaci, nie obywatelka.

– On też nie ma – oznajmiła natychmiast Irmina.

Giulio wyjął kartkę z jej dłoni i zaczął się w nią wpatrywać.

– Zapłacicie w takim razie na poczcie w ciągu trzech dni – poinformował konduktor. – Inaczej kara będzie jeszcze wyższa.

Zapiął raportówkę, szykując się do odejścia. Milicjant podniósł się i przytrzymał go za rękę.

– Zaraz. Musi zapłacić na miejscu. Jak go potem znaleźć, jak wyjedzie?

Pociąg dojeżdżał do stacji. Konduktor zasalutował niedbale.

– To już nie moja sprawa. Zrobiłem, co do mnie należy. Teraz muszę wyjść na peron. Taki obowiązek.

Odszedł ku drzwiom wagonu.

Irmina i Giulio wstali.

– Proszę. – Milicjant wskazał wyjście ręką, w której trzymał ich dokumenty. – Idziemy na posterunek kolejowy.

Mężczyzna z teczką także się zerwał.

– Gdyby potrzebny był świadek, służę swoją osobą – oznajmił, ale nie doczekał się odpowiedzi.

– Te e io, andiamo con… milicjanto – wyjaśniła Irmina łamaną włoszczyzną polecenie plutonowego, patrząc z przerażeniem w oczy Giulia.

Chłopak zachowywał powagę. Aby uspokoić roztrzęsioną dziewczynę, dotknął jej ramienia, jakby mówiąc, że wszystko będzie dobrze. Mandat schował do kieszeni.

Wysiadł z wagonu pierwszy, Irmina za nim, następnie plutonowy i obywatel z teczką. Milicjant rozejrzał się po stacji, po czym przywołał ruchem ręki stojącego nieopodal zawiadowcę i zapytał go o posterunek kolejowy.

– Mam dwójkę podejrzanych pasażerów – wyjaśnił. – Muszę ich przesłuchać i spisać raport.

Zawiadowca pokazał, jak dojść do pomieszczenia Straży Kolejowej. Ruszyli, a gość z teczką pod pachą za nimi.

We wskazanym pomieszczeniu zastali samotnego strażnika. Gdy milicjant poinformował go o celu wizyty, ten odstąpił mu swoje biurko. Zamierzał wyjść.

– Proszę zostać – rzekł plutonowy. – Będzie obywatel świadkiem. – Spojrzał na mężczyznę z teczką. – A czy obywatel chciałby złożyć zeznanie? – zapytał.

– W zasadzie… gdyby była potrzeba… – Podał znowu swoją legitymację. – Zawsze służę pomocą. Proszę spisać dane, a w razie konieczności zadzwonić do urzędu. Mogę też poczekać, aż obywatel plutonowy tych tu…

Milicjant bez słowa otworzył swój notes, spisał dane z czerwonej legitymacji, po czym wstał i oddał ją właścicielowi.

– Dziękuję, obywatelu, za waszą postawę. Ja tu zrobię jak trzeba, co do mnie należy. A w razie potrzeby na pewno skontaktujemy się – rzekł służalczo.

Mężczyzna skłonił się lekko, schował dokument i opuścił pomieszczenie.

Irmina i Giulio stali przy drzwiach. Strażnik usiadł na drugim, wolnym krześle. Plutonowy zdjął czapkę i położył ją na biurku.

– Jak długo obywatelka zna tego obywatela? – zapytał.

– Od początku festiwalu, czyli… cały tydzień.

Milicjant spojrzał na nią spod brwi i uśmiechnął się zjadliwie.

– I już narzeczeni, co? Studenty… szybko to teraz u was idzie.

– W zasadzie… Dopiero zamierzamy się zaręczyć. Giulio miał poznać dziś moich rodziców.

– Znaczy się jednak nie narzeczeni. To dlaczego obywatelka kłamie?

– Nie kłamię! Ja tylko… O co panu chodzi? Nie zrobiliśmy nic złego.

– Czyli obywatelka jest mieszkanką Kornelina, tak? Przywozi ze sobą obywatela Włocha, który opuścił swoją grupę w Warszawie i udał się w niewiadomym kierunku. Czy ktoś z jego opiekunów wie, że obywatel tu przebywa? – Irmina wzruszyła ramieniem, dając do zrozumienia, że nie ma takiej wiedzy. – A czy obywatelka studentka wie, po co naprawdę obywatel Włoch tu przyjechał? Jakie informacje zbiera? Co ma w tej torbie?

Wskazał na plecak Giulia, nakazując natarczywym gestem, aby ten go otworzył. On, upewniwszy się, że milicjant chce go zrewidować, otworzył plecak i pokazał jego zawartość.

– Non ho le bombe – zażartował, po czym spróbował przetłumaczyć. – Żadna bomba tu jest.

– Aparat fotograficzny – powiedział milicjant, wskazując palcem małoobrazkową leicę.

– Si, la macchina fotografica – potwierdził Włoch z entuzjazmem.

– Co obywatel fotografuje? – zapytał plutonowy, naśladując rękoma czynność, o którą zapytał.

– Co? – zdziwił się Giulio. – Mia ragazza.

– To znaczy co? – zwrócił się milicjant do Irminy.

– Mówi, że mnie – odrzekła. – Ragazza, dziewczyna, rozumie pan.

– Tak, tak… dziewczyna… – podchwycił milicjant. – Tu niby dziewczyna, a przy okazji… To nie wiecie, że obiekty kolejowe są objęte zakazem fotografowania? Czytać nie umiecie? Ja mam was uczyć czujności? Zaczekać. – Zaczął coś pisać w notesie. – Muszę zadzwonić – rzekł po chwili.

– Najlepiej, jak pan zadzwoni do jego przewodnika, opiekuna grupy, i wszystko wyjaśni – poradziła Irmina.

– Już ja wiem, gdzie mam zadzwonić – przerwał jej plutonowy.

W tym momencie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł drugi strażnik. Powiódł wokół wzrokiem, zatrzymując go na dziewczynie.

– Irmina? – wyrwało mu się.

– Znacie tę obywatelkę? – zareagował natychmiast milicjant.

– No przecież… – Strażnik stropił się, nie będąc pewny, czy to dobrze, że ujawnił się z tą znajomością. – Panna Ludwiżanka, z Kornelina. Ale nie wiem…

Irmina przyjrzała mu się uważnie. Znała go z widzenia, przynajmniej ze spotkań na stacji. Nic więcej.

– A tego obywatela? – ciągnął milicjant, wskazując Giulia.

– Jego widzę po raz pierwszy. Ale o co chodzi? Zbroił coś? Zaczepiał ją?

Irmina pokręciła energicznie głową, wpatrując się w strażnika jak w ostatnią deskę ratunku.

– Chwilowo są zatrzymani, do wyjaśnienia – oznajmił milicjant. – Dobrze, że jesteście. Trzeba ich odprowadzić na posterunek milicji.

– Ale po co odprowadzać i robić zamieszanie? – zawołał nagle strażnik. – Sam zaraz kogoś stamtąd zawołam. To niedaleko. Zaczekajcie.

Nim ktokolwiek zdążył zaprotestować, opuścił pokój, wykonując wcześniej w kierunku Irminy uspokajający gest. Plutonowy spojrzał na drugiego strażnika.

– A wy nie znacie obywatelki? – zapytał.

Ten raz jeszcze, tym razem uważniej, przypatrzył się Irminie.

– Coś tak jakby… Ale nie… chyba nie – powiedział niepewnie. – Ja nietutejszy, rozumiecie, dojeżdżam – dodał na usprawiedliwienie. – A kolega jest stąd, to zna ludzi.

– No to piszemy – oznajmił plutonowy i raz jeszcze zajrzał do legitymacji studenckiej. – Irmina Ludwig znaczy… – rzekł i zasępił się. – Co to w ogóle za imię jest? Jeszcze takiego nie spotkałem. Ruskie? – Wyglądał na niepewnego. Irmina postanowiła nie prostować, że niemieckie. Wykonała grymas, który mógł być wzięty za potwierdzenie jego domysłu. Rosyjskie imię wprawiło go w konsternację. – Czyli co, rozumiecie? Studentka z Warszawy, tak? Pochodzenie?

– Inteligenckie – odrzekła cicho Irma.

– Ach, taak… – skomentował kwaśno funkcjonariusz i znów poczuł się pewniej. – Władza ludowa was kształci, inteligenty, a wy… – spojrzał na Giulia. – Obywatel pewnie też ciężką pracą się nie zhańbił.

– Ojciec obywatela pracuje w zakładach Fiata – oznajmiła Irmina.

– Czyli co, rozumiecie? Wysługuje się wyzyskiwaczom? Nie powiecie chyba, że syna robotnika stać w kapitalizmie na studia. Tam trzeba płacić, nie tak, jak u nas, gdzie obywatelka ma wszystko darmo… Czy nie tak?

– Jego ojciec jest działaczem związkowym – przerwała mu Irmina. – A Giulio przyjechał na festiwal jako członek postępowej organizacji młodzieżowej.

Milicjant postukał końcem ołówka w blat biurka.

– Tak czy inaczej, muszę powiadomić Urząd Bezpieczeństwa – oznajmił.

Irmina pobladła.

– Czy to naprawdę konieczne? – zapytała gwałtownie. – Nie wystarczy skontaktować się z biurem festiwalu? Tam wam powiedzą, co i jak.

– No nie wiem… – mruknął pod nosem plutonowy, kalkulując coś w myślach. – Dlaczego nie jesteście w Warszawie? Przecież tam powinniście teraz być. W radiu trąbią, że wszyscy wasi są teraz na wiecu w obronie pokoju. A wy co, rozumiecie, urwaliście się?

– Już mówiłam. Giulio zwolnił się na kilka godzin. Chciałam przedstawić go rodzicom…

– Tak, tak, mówiliście. Trafił się wam narzeczony, nie ma co. Ale karę zapłacić trzeba.

Zawisł z ręką nad telefonem. Nie uniósł jednak słuchawki.

– Powiedzcie, taki festiwal to wielka rzecz, co? – rzucił niespodziewanie, oparłszy dłoń na aparacie. – Cały świat się tu zjechał. Wiecie, że ja dotąd, jak żyję, nie widziałem Murzyna? A tu masz… I biali, i żółci, i czarni, i różni… Nie można oczu oderwać. Wszyscy w kupie, jak na jakim filmie… – Zamyślił się. – Ja to bym chciał chociaż zdjęcie sobie z taką czarnulą zrobić – rozmarzył się na moment, po czym przywołał się do porządku. – No tak, a wróg czuwa… – mruknął, zmieniając kierunek myślenia. – Przyznajcie się lepiej, coście tam sfotografowali, bo ten gość z teczką nie odpuści, to ważniak z powiatu, będzie się dopytywał, a ja muszę spisać raport, rozumiecie.

Cofnął rękę.

W serce Irminy wstąpiła nadzieja.

– Nic takiego, panie… obywatelu milicjancie – zapewniła gorąco. – Giulio naprawdę fotografował tylko mnie. Na stacjach zdjęć nie robił. Ten, co na nas doniósł, na pewno nic takiego nie widział.

– Nieważne, co widział, ważne, co zezna – odrzekł plutonowy, coraz bardziej ludzki w postawie. – Ech, studenty, same z wami kłopoty. – Podrapał się ostrzem ołówka po głowie. I co ja mam z wami zrobić? – Mówiąc to, patrzył na milczącego strażnika. – Tak czy siak, karku za was nadstawiać nie będę.

Znowu wyciągnął rękę po słuchawkę. Nim jednak ją podniósł, ktoś ostro zapukał, drzwi się otworzyły, wszedł drugi strażnik z milicjantem w stopniu sierżanta i wskazując parę stojącą przed biurkiem, powiedział:

– To oni!

Plutonowy, widząc starszego stopniem, zerwał się z krzesła, włożył czapkę i przyłożył dwa palce do daszka.

– Co tu się dzieje? – zapytał sierżant.

– Melduję, że ci tu dwoje… – zaczął plutonowy, ale drugi milicjant od razu mu przerwał.

– To nasz teren, i ja przejmuję sprawę – zakomunikował ostro. – Przejdziemy teraz na komisariat.

– Ale ja… – rzekł znowu plutonowy. – Ja właśnie… zamierzałem zatrzymanych…

– Znam tę osobę. Jest moją sąsiadką i mogę za nią ręczyć – oznajmił milicjant starszy stopniem.

Irmina poznała go od razu, gdy tylko wszedł. Mieszkali przecież kilka lat pod jednym dachem, w ich willi, do której po wojnie dokwaterowano całą jego rodzinę. Ale nie odezwała się. Dopiero teraz chciała coś powiedzieć, lecz on, nic nie mówiąc, powstrzymał ją kategorycznym ruchem dłoni.

– Aha, to dobrze – odrzekł z ulgą młodszy. – A obywatel Włoch?

– Zajmiemy się nim. Jeśli jest z nią, to wszystko w porządku.

– Tak też napiszę w raporcie. Że przekazałem obie podejrzane osoby…

– Nie podejrzane, tylko zatrzymane celem wylegitymowania – poprawił go sierżant, z przyganą w głosie. – To uczestnicy Festiwalu Młodzieży i Studentów. Nie rozumiecie? Chcecie, żeby wam na komendzie zmyli za to głowę? Wiecie chociaż, kto te osoby rekomendował na festiwal?

– Nnno… nie.

– A! Widzicie. A jak to jacyś ważni towarzysze?

Plutonowy stropił się.

– Na szkoleniu kazali nam tylko wzmóc w tych dniach czujność. No i ja… jak widzicie…

– I słusznie. Czujność jest ważna. A teraz tak. Nie robimy widowiska, tylko spokojnie, w miłej atmosferze, przechodzimy na posterunek Milicji Obywatelskiej.

Zasalutował na odejście strażnikom, ci odpowiedzieli mu tym samym, po czym przepuścił wychodzące osoby przodem. Gdy we czwórkę opuścili stację, sierżant, udając, że idzie w towarzystwie ważnych gości, przeprowadził ich przez tory kolejowe i doprowadził do jednego z nielicznych w najbliższej okolicy stacji murowanych budynków, w którym mieścił się posterunek. Tam, nie zważając na dyżurnego, wprowadził ich od razu do najważniejszego pomieszczenia.

– Towarzyszu komendancie! – oznajmił siedzącemu w środku pod portretem Bieruta funkcjonariuszowi w stopniu starszego sierżanta. – Melduję, że mamy niespodziewaną wizytę. Prowadzę dwoje uczestników Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów, którzy przybyli do nas prosto z Warszawy, by na miejscu, w terenie, zacieśnić więzy przyjaźni studentów z organami porządku…

Starszy sierżant podniósł się z krzesła.

– Dobra, Biernat, nie pitolcie już, za przeproszeniem – przerwał mu. – A plutonowy co?

– Towarzysz plutonowy postanowił sam, nieprzymuszony, z własnej, że tak powiem, inicjatywy, eskortować delegatów, żeby przypadkiem nie doznali nieprzyjemności ze strony nieodpowiedzialnych aspołecznych elementów.

– Ale pitolicie, Biernat. Sam nie umie mówić?

Plutonowy zameldował się.

– A ja obywatelkę znam – powiedział starszy sierżant, popatrzywszy na Irminę. – Obywatelka tutejsza, prawda?

Irmina chciała odpowiedzieć, ale także i ją wyręczył Biernat.

– Tak jest – oznajmił. – Mam zaszczyt powiedzieć, że razem się wychowywaliśmy, na jednym podwórku, że tak powiem, zanim nie poszedłem do szkoły milicyjnej. Jest sąsiadką moich rodziców i dobrą znajomą mojego brata, który obecnie też tam mieszka. Właściwie mieszkają w jednym domu, wie komendant gdzie.Tam, przy Podleśnej, w tej ładnej willi na końcu ulicy. To dla nas zaszczyt, że obywatelka studentka reprezentuje naszą skromną miejscowość na festiwalu. A dziś przywozi nam reprezentanta mas pracujących Włoch. Co prawda studenta, ale klasowo uświadomionego.

Komendant machnął ręką, żeby Biernat przestał, i uśmiechnął się, czyniąc zapraszający gest.

– W takim razie, proszę, czym możemy towarzyszom służyć?

Plutonowy chciał coś powiedzieć, ale sierżant nie dał mu dojść do głosu.

– Towarzysze studenci spieszą się, wiadomo, tyle jeszcze miejsc muszą odwiedzić, ale uważam, jeśli towarzysz komendant pozwoli, że powinniśmy najpierw powitać ich po naszemu… To znaczy… prawda… serdecznie. – Mówiąc to, pokazał palcami, że pięćdziesiątka wystarczy. – Towarzysz plutonowy też nie odmówi.

– Oj, Biernat! – Komendant pogroził mu. – Na służbie?

– W zasadzie, biorąc pod uwagę okoliczności… obecność gości zagranicznych… Dopuszczalne.

– No cóż, skoro nawet partia jest za…

Starszy sierżant przysiadł na krześle i otworzył szafkę biurka po lewej stronie.

Wyciągnął stamtąd butelkę wódki i kilka niejednakowych kieliszków.

Plutonowemu wyraźnie nie podobało się, że – we własnej ocenie, biorąc pod uwagę rozwój wypadków – swój raport może wrzucić do kosza. Irmina, obrzucana co chwila badawczym spojrzeniem przez Biernata, nie odzywała się. Giulio nie rozumiał niczego, wodził tylko wzrokiem od jednej osoby do drugiej. Czekał, co z tego wyniknie. Gdy na biurku pojawiło się szkło i wódka, domyślił się, że ich przygoda, wyglądająca początkowo na groźną, zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu. Podniósł kieliszek i zawołał ochoczo:

– Evviva!

Pozostali podchwycili toast, wołając „Na zdrowie!”, i wypili do dna. Giulio lekko się zakrztusił, Irmina wypiła tylko trochę, zwłaszcza że nie pozwoliła napełnić swojego kieliszka do pełna, pozostali chuchnęli mocno i głośno.

Biernat zatarł dłonie.

– Było po jednym, to teraz do roboty – oznajmił. – Pozwoli komendant, że podwieziemy studentów do domu?

– Ależ nie… – chciała zaprotestować Irmina.

Lecz i tym razem Biernat nie pozwolił jej na przejęcie inicjatywy. Poczekał, aż komendant kiwnie głową i rzekł:

– Kierowca podrzuci, to przecież niedaleko. Idziemy.

Podziękowali, pożegnali się i wyszli. Przed drzwiami, na zewnątrz budynku, Biernat powiedział do plutonowego, klepiąc go po ramieniu:

– No i po sprawie.

– A jak ten z powiatu będzie się dopytywał? – nie dawał za wygraną zmartwiony plutonowy.

– Biorę to na siebie – odpowiedział Biernat i znowu poklepał go po ramieniu. – Jak on się nazywa?

– Sęk w tym, że nie wiem… Przedsta-wiał się, ale… wiecie… zapisałem, tylko kto by spamiętał.

– Można go zapytać – powiedziała Irmina, która słyszała ich rozmowę. – Stoi po drugiej stronie ulicy i przygląda się nam.

Teraz także Biernat go zauważył. Przeszedł szybko przez jezdnię i podszedł do mężczyzny z teczką. Zasalutował i zaczęli rozmowę, której spod drzwi posterunku nie dało się słyszeć. Po chwili rozstali się. Mężczyzna odszedł na stację, a Biernat wrócił pod posterunek.

– I co? – zapytał gorączkowo plutonowy.

– Nic, a co ma być? Załatwione – odrzekł sierżant. – Możecie być spokojni, nie będzie się u was o nic dopytywał. – Odwrócił się i zawoławszy kierowcę, wydał mu polecenie, a gdy szeregowy milicjant wskoczył za kierownicę, powiedział do Irminy i Giulia: – Wsiadajcie, podrzuci was. – Gdy się odwrócili, by odejść, dorzucił: – A, i pozdrówcie ode mnie brata.

– Dziękuję! – odrzekła Irmina. Idąc do samochodu, odwróciła tylko głowę. – Ale nie wiem, czy go spotkamy – usprawiedliwiła się na zapas.

Kiedy milicyjny łazik odjechał, Biernat sięgnął po papierosy. Poczęstował plutonowego, przypalił mu. Chwilę patrzył przed siebie, następnie rzucił pytanie:

– Co ona o nim mówiła? O tym Włochu. Kto to według niej jest?

Plutonowy zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dym.

– Mówi, że jej narzeczony, czy coś.

Sierżant zastygł na moment z papierosem przy ustach, jakby kompletnie zaskoczony, a zaraz potem wybuchł złym śmiechem.

– Narzeczony, mówicie? – prychnął na koniec. – Dobre sobie.

Plutonowy poprawił czapkę.

– Właściwie mówiła, że dopiero mają się zaręczyć, że znają się tydzień…

Biernat zaciągnął się dymem dwa razy, wypluł drobinę tytoniu, jaka została mu na wardze, po czym wyciągnął rękę.

– Dobra, to dajcie mi teraz ten swój raport, coście go pisali na stacji – rzekł, jakby wydawał polecenie.

– Kiedy nie mogę – odrzekł tamten z ociąganiem.

– Dajcie, dajcie! – naparł na niego sierżant zdecydowanie, poruszając niecierpliwie palcami wyciągniętej dłoni. – Wystarczy mi kopia. Pisaliście przecież przez kalkę, widziałem.

– Czy ja wiem… – Plutonowy ciągle się wahał. – Powinienem właściwie zawiadomić Urząd Bezpieczeństwa…

– Nie bądźcie głupi – ostrzegł Biernat, nie patrząc na niego. – Powiem wam tylko, że mój brat, ten, co mieszka w tym samym domu, co ona, pracuje w UB, i wiecie, co on może…

Zrezygnowany plutonowy sięgnął do swojej raportówki. Gdy z ociąganiem oddał z trudem przez siebie wypełniony papier, sierżant tylko rzucił okiem na tekst i rzekł, patrząc na naręczny zegarek:

– To co, żegnamy się? Pociąg powrotny nadjeżdża za dziesięć minut… – Plutonowy zasalutował niedbale i zrobił krok naprzód. – A na tamtych już my tu będziemy mieli oko. I jakby coś z tego wynikło, to wiecie, nie zapomnimy o was – dorzucił Biernat za odchodzącym.

2

– Gdzie mam się zatrzymać? – zapytał młody milicjant, mniej więcej w wieku Giulia, gdy wjechali w piaszczystą, prowadzącą w kierunku Wisły ulicę zabudowaną po obu stronach drewnianymi willami.

– Na końcu, po prawej – powiedziała Irmina.

– A, to będzie ta Morena, co to… – przeciągnął i uciął.

– Co takiego? Co pan chciał powiedzieć? – zainteresowała się Irmina.

– No, co to… brat naszego sierżanta w niej mieszka. Ten, wie pani. Z urzędu.

– A, tak, Tadeusz – przyznała. – Starsi państwo Biernatowie też tam mieszkają. Zostali do nas po wojnie dokwaterowani. Ile lat temu to już będzie? Chyba osiem. Zajmują górę domu i przybudówkę. Coś ma się zmienić? Wyprowadzą się może? Tadeusz dostał mieszkanie?

– Ja tam nic nie wiem – odrzekł kierowca i zamilkł.

Podjechał pod drewniany podniszczony parkan z ozdobnie wycinanymi, podstarzałymi już sztachetami i taką samą bramą z furtką.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmiła Irmina.

Pokazała ręką, że trzeba opuścić samochód. Giulio wyszedł pierwszy i pomógł jej wysiąść. Milicjant machnął niedbale ręką na pożegnanie, ruszył przed siebie, by zaraz zawrócić na drodze, wzbijając przy tym tuman kurzu. W jednym z okien willi poruszyła się firanka. Także na piętrze pokazała się za szybą jakaś postać. Irmina podprowadziła Giulia do furtki i otworzyła ją.

– Prego – powiedziała, wskazując dróżkę.

Ledwie przeszli przez furtkę, otworzyły się drzwi wejściowe i na ganku stanęła matka Irminy w ciemnej wizytowej sukni.

– Mia mamma – szepnęła Irmina do Giulia.

– Buongiorno! – zawołała do nich matka. – Co tak późno? Pociąg już dawno przejechał.

Oni podeszli bliżej.

– To jest Giulio – przedstawiła Irmina chłopaka, a ten uścisnął wyciągniętą do niego rękę.

– Bardzo mi miło – powiedział po polsku z silnym obcym akcentem i uśmiechnął się szeroko.

– Maria Ludwig – przedstawiła się matka Irminy. – Zapraszam – dodała, kierując rękę ku wnętrzu domu.

Giulio wszedł pierwszy, Irmina za nim, na końcu Maria.

– Milicja? – szepnęła matka Irminie do ucha. – Już myślałam, że to Tadeusza przywieźli z powrotem. Bo był tu w południe i odjechał. Stało się coś?

– Nie teraz, mamo – powstrzymała ją córka. – To długa historia.

W sieni czekał na gości ubrany w ciemny garnitur ojciec Irminy.

– Benvenuto – powiedział na widok Giulia i wyciągnął rękę na powitanie. – Sono Władysław Ludwig.

– Giulio… Tutti mówi italiano? – odrzekł chłopak mieszanką włoskiego i polskiego, dziwiąc się, że w tej rodzinie każdy coś rozumie po włosku.

– To oczywiste – wyjaśnił Ludwig senior. – Mój szwajcarski dziadek, który miał żonę Włoszkę, mówił po włosku na co dzień, ojciec, ożeniony z Polką, też potrafił, to i ja… co nieco się nauczyłem. U nas to rodzinne. Ale proszę do środka. Plecak można zostawić tutaj – rzekł, wskazując ścienne wieszaki.

Słuchając słów ojca Irminy i obserwując jego gestykulację, Giulio domyślił się, o co mu chodzi. Zostawił plecak w sieni, po czym wszyscy weszli do salonu.

Stał tam zastawiony do posiłku stół.

– Nie za bogato, ale proszę – powiedziała Maria.

– Ależ, mamo, jesteśmy po obiedzie! – zaprotestowała Irmina. – Przecież tam nas karmią… – Rozejrzała się. – A gdzie Antoś?

– Dzwonił do Biernatów, że nie dojedzie na czas. Musiał zostać w pracy. Może się spóźni.

Irma odgadła pytanie w spojrzeniu Giulia.

– Mój brat, Antoni – wyjaśniła. – Nie ma. Praca.

Giulio pokiwał głową ze zrozumieniem i także zaczął niespokojnie rozglądać się po domu.

– Jeśli chodzi o toaletę… – rzekł Władysław z domysłem. – Poprowadzę.

Gdy mężczyźni odeszli w głąb mieszkania, Maria powiedziała:

– Dobrze, że wreszcie mają swoją łazienkę, bo przedtem… sama wiesz, byłoby jak zawsze. – Machnęła ręką. – Flejtuchy. Byłby wstyd przed obcym, w dodatku z zagranicy.

Wrócił ojciec.

– Czy to jakiś komunista, ten cały Giulio? – zapytał bez ogródek.

– Co tacie przychodzi do głowy? – odrzekła ostro Irmina. – Dlaczego zaraz komunista?

– Gdyby był reakcjonistą, jak oni mówią, to by go na ten wasz festiwal nie wzięli. W gazetach piszą, że cała postępowa młodzież świata zjechała do Warszawy. Znaczy lewicowa, komunistyczna. Zbudujemy nowy ład, w którym wszystko będzie lepsze… – zakpił słowami popularnej piosenki.

– Giulio to prawdziwy demokrata – weszła mu w słowo Irmina. – W dodatku antyfaszysta. Działa w postępowej organizacji studenckiej. Jest za równością i sprawiedliwością społeczną – wyliczyła. – To chyba nic złego, nie?

– Miły chłopak – orzekła Maria, a napotkawszy wzrok męża, dodała: – Takie sprawia wrażenie… Dobrze, pójdę po zupę.

– Dlatego podwiozła go do nas milicja? – rzucił ojciec w kierunku Irminy. – I ciebie razem z nim.

– Oj, tato, milicja… To nie tak. Najpierw przyczepili się do nas w pociągu, bo Giulio robił zdjęcia, w dodatku kupiłam mu bilet ze zniżką studencką, a konduktor uznał, że się nie należy i wlepił karę… Zaprowadzili nas na posterunek…

Ojciec pokręcił głową.

– Czuć od niego alkohol…

– Musiał wypić na milicji. Mnie zresztą też częstowali. Wzięłam tylko kroplę.

– Ej, chyba coś kręcisz. Zatrzymali was na milicji i poczęstowali wódką? Taką wlepili wam karę za jazdę z nieważnym biletem?

– Sam widzisz, jakie to skomplikowane. Bo jak byliśmy na posterunku, na stacji, pojawił się Gienek Biernat i…

– Idzie – przerwała im Maria, wchodząca do pokoju stołowego z wazą.

Uśmiechnięty Giulio bez słowa zatrzymał się w drzwiach. Maria postawiła zupę i poprosiła, by gość zajął miejsce przy stole. Usiedli wszyscy. Po jednej stronie rodzice Irminy, po drugiej młodzi. Maria rozlała zupę jarzynową do talerzy i zaczęli jeść. Gość najpierw wygłosił przesadne pochwały pod adresem gospodyni, że taką wspaniałą zupę wyczarowała z tego, co było pod ręką w ogródku, po czym rozpoczęła się rozmowa łamanym językiem, trochę po włosku, trochę po polsku, o festiwalu, o rodzinie bliższej i dalszej, o życiu we Włoszech…

– Pan u siebie pewnie codziennie pije kawę, a u nas… niestety, nie mamy – rzekła w pewnym momencie Maria. – Jest tylko zbożowa. Kiedyś dalszy kuzyn męża ze Szwajcarii przysłał nam kawę w paczce, ale, rozumie pan, więcej z tego nieprzyjemności było niż pożytku.

– Nie rozumie… – odparł Giulio. – Jak nieprzyjemności? To tylko kawa jest.

– Nie rozumie i nie zrozumie – rzekł Władysław. – Bo wy tam nie macie socjalizmu i nie wiecie, jak to jest… wspaniale.

– Władek! – upomniała go żona i rozejrzała się bojaźliwie, kierując przy tym nieznacznie oczy ku górze. – Nie rozmawiamy o polityce.

Giulio jednak nie speszył się. Nabrał powietrza i oznajmił po włosku, że kiedy kapitalizm upadnie, będą mieli socjalizm także we Włoszech.

– Cały postępowy świat walczy o to, żeby wszędzie zapanowała sprawiedliwość społeczna – zakończył.

Władysław westchnął głęboko.

– Może tego nie dożyję, kiedy zapanuje… – burknął pod nosem.

– Córka wspomniała, że poznaliście się przy zabawie – przerwała głośno Maria wywód męża, zwracając się do Włocha. – Jak to właściwie było?

Giulio potrzebował usłyszeć kilka włoskich słów, żeby zrozumieć pytanie. Zaczął opowiadać, ale szybko utknął z tłumaczeniem.

– To może ja powiem – zaoferowała się Irmina. – Zaraz drugiego dnia festiwalu bawiliśmy się na placu Zamkowym w międzynarodowej grupie w taką czeską grę z chusteczką, wspominałam wam. U nas małe dzieci też tak się bawią. „Mam chusteczkę kolorową…”, znacie. Tu jest taka różnica, że para, która zostaje w kole, musi się na koniec pocałować. Na oczach wszystkich. Jest wtedy dużo śmiechu. I właśnie my… z Giuliem… tak się złożyło…

– …że musieliście się pocałować – dokończyła Maria z niepokojem maskowanym uśmiechem.

– Tak! – podchwycił Giulio. – Irma powiedziała coś… italiano i ja bardzo dziwił. To było bardzo… miło.

– Tak miło, że zaczęliście się spotykać.

– Każdy dzień! – potwierdził ochoczo Giulio i chciał coś dodać, ale zgromiony spojrzeniem Irminy, zamilkł.

– Giulio uczy mnie włoskiego – wyjaśniła Irmina. – Już dużo rozumiem.

– Zdolnego masz nauczyciela – rzucił Władysław, podnosząc wzrok, ale nie unosząc głowy znad talerza.

Irmina popatrzyła na Giulia i roześmiała się. On przytaknął:

– Ona szybko uczy.

– Się – poprawił ojciec. – Ona uczy się. Pan uczy ją.

– Się uczy – powtórzył Giulio. – Ja też uczę… się. Polski.

– Zadziwiająco szybko – uznała Maria. – Jak na tydzień nauki, mówi pan znakomicie.

– Ja uczył… się… piccolo… mało… przed wyjazd do Varsavia. Dzień dobry, dziękuję, proszę, prze-pra-szam… ile kosztuje, takie słowa. I jeszcze taki: ja kocha cię.

– O, o! To najważniejsze – zażartował Władysław i popatrzył przenikliwie na córkę. – Pol-ki to lubią.

– O tak! – podchwycił Giulio. – Ja teraz mogą powiedzieć: ja kocha Irmina – dodał niespodziewanie.

Irmina zaczerwieniła się, jej rodzice zapatrzyli się nagle w talerze. Maria odchrząknęła. Żeby przerwać kłopotliwą ciszę, Giulio dodał:

– Ona jest… belissima. I taka… jak to się mówi polski… mądra…

– Giulio, przestań! – zganiła go Irmina.

– Ale ja mówi prawda – bronił się chłopak. – I ja myśli, Irma pojedzie do Italia… I tam my studiować… insieme… razem…

Ludwigowie spojrzeli szybko po sobie. Następnie utkwili wzrok w córce. Ta spuściła oczy.

– Bardzo pięknie. Nawet romantycznie – rzekł ojciec. – A długo się znacie? Z tego, co wiem, zaledwie tydzień.

– Ale ja… my… to takie… – Giulio nie znajdował odpowiednich słów. – Ja nie wie. To tak: bum, bum! W serce. I wszystko.

– Od pierwszego wejrzenia – podpowiedziała Irmina.

– Si, si! A prima vista – powtórzył po włosku.

Władysław odchrząknął. Widać było, że szybko i intensywnie o czymś myśli, i zaraz coś powie. Chrząknął jeszcze raz, jakby ostrzegał, by nikt nic nie mówił.

– Pomijam na razie wszystko inne, na przykład czy jako rodzice zgadzamy się, czy nie – odezwał się w końcu. – Załóżmy chwilowo, że jest nasza zgoda. Pan oczywiście wie, jak wygląda procedura wyjazdu na Zachód z Polski polskiego obywatela.

– Noo, ja myśli tak… Paszport… – Giulio podrapał się po głowie. – Normalnie tak.

Irmina zerkała niepewnie w bok. Ludwig senior roześmiał się wesoło. Potem zaraz spoważniał.

– Mam kolegę w pracy – zaczął opowiadać, wtrącając od czasu do czasu włoskie zwroty dla lepszego zrozumienia. – Jego brat był w armii Andersa, wie pan, polskie wojsko na froncie zachodnim. Nie wrócił do Polski, został we Włoszech…

– Tak? – ucieszył się Giulio. – To mamy tam znajomy?

– Kolega jest na stanowisku – ciągnął Władysław, ignorując pytanie. – Niezbyt eksponowanym, ale zawsze to funkcja kierownicza. Zastępca kierownika szkoły, mój szef. Z bratem zerwał wszelkie kontakty, przynajmniej oficjalnie. Musiał się go wyrzec, bo straciłby pracę, w dodatku mogliby oskarżyć go o szpiegostwo. W rubryce „rodzina za granicą” pisze „nie ma”. Rozumie pan?

Giulio powiódł wzrokiem po wszystkich z niedowierzaniem.

– Naprawdę? – zdziwił się. – Dlaczego kłamać? To takie straszne jest, że ktoś z rodzina za granica jest? – Gospodarze milczeli. – Kuzyn moja mamma w Ameryka jest, i co? Nic…– Przez sekundę intensywnie myślał. – A, rozumie! – zawołał. – On, ten brat, jest… reakcja… nieprzyjaciel… faszysta…

Władysław roześmiał się gorzko.

– Żaden faszysta – odrzekł. – Patriota. Tylko patriota.

– I nie wraca do Polska? Nie rozumie.

– Kiedyś może zrozumie – rzekł Władysław, kiwając głową. – Tak to teraz u nas jest. Oni nie mogą przyjechać, my nie możemy wyjechać.

Giulio popatrzył na Irminę, jakby w jej oczach szukał odpowiedzi. Ta jednak milczała.

– To znaczy, że… – próbował sklecić jakiś wniosek. – …jeśli teraz Irma by jedzie za granica…

– Nie ma obawy – przerwał mu ojciec Irminy. – Nie wypuszczą jej.

– Ale dlaczego? – zaperzył się Giulio.

– Ona by uczyła… się…

– Jej nie wypuszczą, zwłaszcza samej, pan natomiast wróci do Włoch bez przeszkód – przerwał mu Władysław. – I tak się skończy wasza piękna przygoda. Smutne, ale prawdziwe.

Irmina gotowa była rozpłakać się, zacięła jednak usta. Giulio siedział zasępiony.

– I nie ma sposób? – zapytał, patrząc najpierw na rodziców Irmy, potem na nią samą. Wszyscy jednak milczeli. Giulio wiercił się przez chwilę niespokojnie. – A ja myśli, że jest! – zawołał nagle. – Jest!

Szybko opróżnił talerz, rzucając spojrzenia, jakby czekał na pytania.

– Jaki? – zapytała w końcu cicho Maria. – Jaki sposób ma pan na myśli?

– Ja ożeni z Irma! Tu, w Polska! – oznajmił triumfalnie. – Jeśli my… – ciągnął, wskazując ich oboje – …matrimonio, musi wypuszczą.

Ludwigowie zaniemówili. Zdumiona Irmina trąciła Giulia stopą pod stołem, dając mu znak, żeby przestał.

– Hm, rzeczywiście, bardzo sprytnie i bardzo postępowo – mruknął Władysław sarkastycznie, a głośno dodał: – Pan oczywiście wie, ile Irma ma lat?

– Oczywiście – zapewnił. – Dziewiętnaście. Może sposare, może być żona. Giustitia… prawo… da zgoda.

– A pan? Ile pan ma lat?

– Ja? Dwadzieścia jeden. Też mogę… ożenić.

– No nie, młody człowiek oszalał – uznał senior. – Irmo, a co ty na to? Powiedz coś!

Irmina wzruszyła ramionami.

– Nie mówiliśmy wcześniej o tym. Też jestem zaskoczona… Giulio teraz to wymyślił, na poczekaniu.

– I co sądzisz?

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Giulio wstał.

– Irma – powiedział uroczyście. – Ja kocha tobie. Ty zostanie moja żona? Scuzi, nie ma kwiaty.

Irmina powiodła wokół spłoszonym wzrokiem. Nie wiedziała, jak się zachować. Zasłoniła oczy dłońmi, odgarnęła włosy. Sprawiała wrażenie, że za moment ucieknie bez słowa z pokoju.

– Ja… ja… – jąkała się. – Giulio, nie… ja nie wiem, co powiedzieć. Tak nagle…

– Tylko tak możemy jechać razem do Italia. Ty powie „tak” i dobrze – nalegał chłopak.

Ludwigowie znowu zamilkli na moment. Rozbawienie mieszało się na ich twarzach z rosnącym niepokojem.

– Irma potrzebuje trochę czasu do namysłu – odezwał się wreszcie Władysław, ratując córkę z opresji. – Pensare – dodał po włosku. – Pomyśli. Jutro.

Giulio usiadł i wziął dłonie dziewczyny w swoje.

– Ty myśli i powie si – rzekł. – Pan i pani też powie si. Ja powie to moja familia w Italia. I szystko dobrze.

Irmina cofnęła ręce. Próbowała opanować mocne bicie serca.

– To nie takie proste, jak ci się wydaje – bąknęła.

– Ja myśli proste – zdecydowanie rzekł Giulio. – My nasze documenti, idziemy do biuro i tam… matrimonio. I szystko. Ja wiem, w Polska tak można.

Irmina kręciła głową, dając do zrozumienia, że sytuacja ją przerasta. Maria czuła, że musi wkroczyć.

– Może kompocik dla ochłody? – zaproponowała, pomagając sobie gestykulacją. – Z owoców z naszego ogrodu – dodała i spróbowała powtórzyć to samo po włosku.

– Ja pije – odrzekł Giulio butnie – jak Irma mówi „tak”.

– Mam propozycję – powiedział ojciec. – Poczekajmy do jutra. Jutro o tej samej porze, jak już ten… poczęstunek milicjantów z pańskiej głowy wywietrzeje, zapyta pan jeszcze raz i wtedy Irma odpowie konkretnie. A teraz dokończymy posiłek.

Irmina przytaknęła skwapliwie i sięgnęła po kompot. Giulio zrobił to samo z wyraźnym niezadowoleniem.

– Prawdziwie włoski temperament – orzekła Maria. – W gorącej wodzie kąpany. Skąd ja to znam?

– Doprawdy, nie wiem – odparł Władysław, dając tonem do zrozumienia, że wie doskonale.

– Czy to nie po swojej włoskiej babce, przez ojca artystę, odziedziczyłeś pewne cechy charakteru, he? Przypomnij sobie, jak to było, gdy my…

– Na szczęście odziedziczyłem też coś po dziadku i po ojcu. Mianowicie zdrowy szwajcarski rozsądek – odrzekł Ludwig senior.

– Ciekawe, że im starszy, tym bardziej stajesz się szwajcarski, a w młodości byłeś bardziej włoski – droczyła się Maria, starając się usilnie wywołać nowy temat rozmowy, by przygłuszyć niefortunne oświadczyny Giulia.

– Zdaje się, że nie są to dobre kierunki inspiracji, jak na dzisiejsze czasy – zauważył cierpko Władysław, zerkając na Włocha, który niewiele z tej wymiany zdań rozumiał. – Dobrze, że przynajmniej matkę miałem z Kijowa.

Zajęci rozmową, nie zauważyli wejścia nowego gościa. Dopiero gdy po raz drugi zapukał mocno we framugę, by zwrócić na siebie uwagę, popatrzyli w jego kierunku.

W drzwiach stał jeden z ich sąsiadów. Młody człowiek w szarym garniturze, bez krawata, w rozpiętej pod szyją koszuli.

– Tadek? – zdziwiła się Maria. – Przepraszam… panie Tadeuszu, ja tak odruchowo… jak zwykle.

– Nie szkodzi, pani Mario – odrzekł gość, robiąc krok naprzód. – Proszę mi mówić po imieniu, jak dawniej, zawsze tego się domagam. Dzień dobry tym, których dziś nie widziałem. Mogę na chwilę przeszkodzić?

– Ależ bardzo proszę – powiedział Władysław, wstając od stołu. – Mamy wprawdzie gościa z zagranicy, studenta…

– Wiem, słyszałem – oznajmił Tadeusz, kłaniając się wszystkim nieznacznie. – I ja właśnie w tej sprawie.

– To może pan z nami usiądzie – zaproponował Władysław, maskując uśmiechem zaniepokojenie wywołane jego słowami.

Tadeusz przysiadł na przysuniętym krześle, popatrzył uważnie po wszystkich, zatrzymując dłużej wzrok na Giuliu. Oczy mu rozbłysły, jakby delektował się rosnącym wokół niego napięciem, po czym rzekł:

– Dowiedziałem się, że macie państwo kłopoty.

Władysław odchrząknął.

– Jakie znowu kłopoty? – zapytał.

– Ech, głupstwo, można powiedzieć – odrzekł Tadeusz lekceważąco, poprawił zaczesane do tyłu włosy i pogładził się po gładko wygolonym policzku. – Tym niemniej… Wiem od brata. – Położył dłoń na stole i zabębnił krótko palcami. – Mandat jest, prawda? Za jazdę ze złym biletem.

– Gienek już wygadał? Myślałam, że… student, to ma zniżkę – zaczęła tłumaczyć się Irmina. – Przecież u nas wszyscy studenci…

– Mogę zobaczyć? – wypowiedział Biernat w formie pytającej ostre polecenie.

– Tak, naturalnie…

Irmina wyjaśniła Giuliowi o co chodzi, rzucając kilka włoskich słów. Ten sięgnął do kieszeni bluzy i wyjął stamtąd mandat.

Tadeusz wyciągnął po niego rękę.

– Widzę, że już nawet po włosku z nim rozmawiasz… – rzekł z przekąsem do Irminy, biorąc papier. – Szybko, no, no, popatrz…

– W zasadzie… Trochę umiałam, zanim… – bąknęła. – Zanim zaczął się festiwal. Od dziecka przecież…

Gość z sąsiedztwa spojrzał na jej ojca, ten zrobił minę, która miała potwierdzać słowa córki.

– Taa… – mruknął Tadeusz i przeniósł wzrok na papier. – Co my tu mamy? Giulio… Student. Z Włoch. – Zamilkł na dwie sekundy. – Brakuje adresu.

Giulio chciał sięgnąć po kartę uczestnika, ale Biernat go powstrzymał.

– Nieważne – powiedział. – Umówmy się tak. Zatrzymam ten papier i będzie po sprawie.

– Ale… – próbowała zaprotestować Irmina. – Jak to, po sprawie? Co z nim zrobisz?

– Pan Tadeusz chce ci tylko pomóc – wtrącił się ojciec. – Nie po raz pierwszy zresztą – dorzucił mrukliwie.

– Wiem, o czym pan mówi. Ale wtedy chodziło o pomoc sąsiedzką i koleżeńską, jeśli pan ma na myśli przyjęcie Irmy na studia – odrzekł Biernat otwarcie, ku niezadowoleniu Ludwiga. – Owszem, zrobiliśmy, co w naszych możliwościach. Dziewczyna zdolna przecież jest, a że pochodzenie takie… Tłumaczyłem towarzyszom, że postępową inteligencję trzeba przyciągać do naszych racji, a nie z mety odrzucać. Jak widać, poskutkowało. Natomiast teraz chodzi o rzecz inną, wagi państwowej, można powiedzieć. Co towarzysze włoscy sobie pomyślą, jak sprawa z zatrzymaniem ich delegata do nich dotrze? Jak ocenią naszą polską gościnność? I, więcej, co powiedzą nasi, na górze? Zapraszamy towarzysza na światowy festiwal i wlepiamy mu mandat? Komuś tu zabrakło wyobraźni i trzeba naprawić jego błąd. Oczywiście pod warunkiem, że nie mamy tu do czynienia z samowolą, tylko z oficjalnym, zgłoszonym wyjazdem celem zapoznania się z życiem zwykłej polskiej rodziny. Co prawda nie robotniczej, ale postępowej. Ja przynajmniej tak to rozumiem.

Nie zwracał uwagi na uśmiechy Ludwigów i ich gościa, tylko dalej wpatrywał się w papier.

– Włochy… Włochy… – mruczał chwilę pod nosem, po czym ożywił się. – W zasadzie – powiedział głośno – można będzie stwierdzić, że to pomyłka, bo we Włochach nikt taki nie mieszka. Pójdę tam do nich, jak będę w Warszawie, i zaświadczę. Spiszą protokół i anulują. A jak nie, uderzymy wyżej.

– Nie we Włochach, tylko we Włoszech – syknęła przez zęby Irmina, chcąc go poprawić.

Popatrzył na nią z politowaniem.

– Chyba wiem, co mówię, nie? – odrzekł koleżeńskim tonem, jakby dalej mieli po kilkanaście lat i bawili się w ogrodzie, przez co na moment przestał grać ważniaka. – Włochy pod Warszawą. Nie znasz? Może nigdy nie byłaś. Ja znam.

Roześmiała się.

– Chyba że tak… Dziękuję. Co my bez ciebie byśmy zrobili.

Giulio zaczął dopytywać się, o co chodzi, dlaczego się śmieje, ale ona tylko machnęła ręką.

– Wszystko w porządku – poinformowała. – Tutto bene.

Rodzice kiwali głowami, uśmiechając się niepewnie.

Tadeusz wstał.

– To ja w zasadzie miałem do was tyle – oznajmił. – A kolega pewnie wraca jeszcze dziś do Warszawy?

– Tak, tak – zapewniła Irmina. – Posiedzimy tylko trochę i wracamy. Może posiedzisz z nami? – zapytała niepewnie.

– Dziękuję, ale mam dziś sporo pracy. Festiwal i to wszystko wokół niego… Obowiązki. Wpadłem tylko na moment pożyczonym od Gienka motorem. Zostawiłem przy bramie. A kolega… Za parę dni ze swoimi do Włoch, co?

Władysław zerwał się z krzesła.

– No cóż – powiedział szybko. – Tak to wygląda. Właśnie rozmawialiśmy sobie o życiu, że mimo trudności rozwijamy się i dajemy sobie radę… I słyszymy, jak trudno żyje się robotnikom we Włoszech, bo pan Giulio jest synem robotnika… O związkach zawodowych…

– Jak się podoba w Polsce? – Biernat po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do Giulia, mówiąc powoli i wyraźnie.

– Bardzo dobrze – zapewnił Giulio, uśmiechając się szeroko. – Bardzo ładnie. I ragazzi, dziewczyny, bardzo bardzo, ja powie, fantastico.

Biernat pogroził mu palcem, łypiąc jednocześnie okiem na Irminę, po czym pożegnał się i szybko wyszedł.

– Drugi raz dziś tu zagląda – burknął Władysław chwilę po jego zniknięciu.

– Czego chciał za pierwszym razem? – zapytała Irmina, niezbyt tym zainteresowana.

Ojciec uniósł obie dłonie i szybko je opuścił.

– Nie warto teraz o tym mówić. Może lepiej przejdźmy się trochę – zaproponował.

Wstali od stołu. Władysław wyszedł z salonu ostatni, po czym przekręcił klucz w drzwiach i wsunął go do kieszeni. Maria zamknęła na klucz kuchnię. Przeszli razem przez ganek do ogrodu.

Dopiero teraz Giulio przyjrzał się dokładniej całej willi.

3

– Szkoda, że Antek nie zdążył. Na pewno polubiliby się z Giuliem – westchnęła Irmina z żalem, gdy żegnała się z rodzicami na stacji w Kornelinie przed powrotem do Warszawy.

– Będzie jeszcze okazja – odrzekł ojciec. – Może jutro…

– Dziś już chyba nie wrócę – oznajmiła Irma, jakby czekała z tym oświadczeniem do chwili, gdy pociąg wtoczy się na peron. Widząc niespokojne wzajemne spojrzenia rodziców, dorzuciła: – Kiedy dojedziemy, będzie za późno na powrót, poza tym… za dużo by było tego podróżowania, jak na jeden dzień. Dwa razy tam i z powrotem? Przenocuję lepiej u koleżanki w akademiku. Od rana znowu mamy same spotkania, więc wiecie, jak to będzie. Najpierw Starówka, festyn z przodownikami pracy, potem… sama już nie wiem co.

– Uważaj tylko na siebie – rzekła matka z troską.

– I słuchaj mamy – dodał ojciec.

Podziękował za wizytę i za stworzenie rzadkiej dla niego możliwości porozmawiania po włosku. Giulio natomiast na koniec, tuż przed wejściem do pociągu, oznajmił:

– Ja mówi serioso. Ja chce ożeni z Irma i jadę razem jak żona do Italia.

Władysław, zanim chłopak wskoczył za Irminą na stopień wagonu, poklepał go po ramieniu.

– Jutro, młodzieńcze w gorącej wodzie kąpany – powiedział. – Pomyśl dobrze i powiedz to jutro.

– Jutro ja idę w Varsavia do takie biuro, gdzie matrimonio daje, anagrafe po włoski, nie wiem, jak polski, ja pyta gdzie to jest. Irma wie.

Mówił coraz szybciej, bo zawiadowca dał znak odjazdu i pociąg powoli ruszał. Maria milczała, ale z jej drobnych nerwowych ruchów stojąca w otwartych drzwiach Irmina mogła wyczytać, że to, co może się wydarzyć w związku z uporem Giulia, mocno ją niepokoi.

Giulio zatrzasnął drzwi, po czym rozejrzeli się za wolnym miejscem. Niestety, mimo wieczorowej pory, wszystkie ławki były zajęte. Pozostało im stanąć w przejściu.

Tym razem nie odzywali się za wiele, aby nie ściągać na siebie uwagi pasażerów. Porozumiewali się jedynie spojrzeniami. Ty wariacie, mówiło spojrzenie Irminy, co narobiłeś! Dlaczego nie powiedziałeś tego najpierw mnie, na osobności? Giulio uśmiechał się. Taki jestem, zdawał się mówić, sypiąc iskry z oczu. Co w sercu, to na języku. Kocham i każdą przeszkodę pokonam. Choćby nie wiem co. Irmina kręciła głową. I co teraz będzie? – zapytały jej oczy. Dobrze będzie, odpowiedziały czarne źrenice Giulia. Tylko mi zaufaj. Ufam ci, wariacie, powiedziało spojrzenie Irminy, a ona sama przysunęła się do niego jeszcze bliżej i wsunęła dłoń pod jego ramię. Stali tak blisko siebie, kołysząc się w rytm stukotu kół pociągu, a każde zastanawiało się nad tym, co będzie jutro.

Irmina szybko porzuciła te rozważania. Zdała się na los. Ten sam, który przez przypadek pozwolił jej poznać Giulia i sprawił, że zaledwie po kilku godzinach znajomości dopadło ich obustronne zauroczenie. Obok nich przelewał się wielobarwny tłum gości z wszystkich kontynentów zaproszonych na warszawski festiwal, młodych ludzi różnych kultur i języków, oni zaś, jak zaślepieni, starali się każdą wolną chwilę spędzać ze sobą, jakby nie bacząc na to, co się wokół nich dzieje. Szalone tempo wydarzeń i krótka perspektywa sprawiały, że różne pary i paczki w tej masie zawiązywały się i rozpadały w ciągu dnia bądź nocy, niekiedy w ciągu kilku godzin, a oni, jakby na przekór wszechogarniającej atmosferze efemeryczności, trwali razem, aż najbliżsi znajomi z ich grup tak do tego przywykli, iż Irminę z Giuliem traktowali jak parę papużek, czasem tylko, a w miarę upływu czasu coraz częściej, zastanawiając się, jak będzie wyglądało ich rozstanie.

Irmina wiedziała, że swoje uczestnictwo w festiwalu, jak i studia na politechnice, zawdzięcza w pewnym stopniu Tadeuszowi. Może nawet w stopniu decydującym. To znaczy ona sama spełniła wszystkie wymogi co do wiedzy – dobrze się uczyła i zdała egzamin, ale jako córka niezaangażowanego politycznie inteligenta, pracownika oświaty, miała mniejsze szanse na zdobycie indeksu niż dzieci robotników i chłopów, zwłaszcza tych z partyjną legitymacją. Kiedy jej przyjęcie wisiało na włosku, Tadeusz, którego prawdziwe stanowisko w organach bezpieczeństwa publicznego nie było nawet Ludwigom znane, poparł jej starania rekomendacją kogoś znaczącego, bo on sam, jako funkcjonariusz niewiele starszy od Irminy, nie miał takiej siły przekonywania.

Ojciec Irminy przystał na to wsparcie z ociąganiem. Córka raz tylko usłyszała, co powiedział o tym do jej matki: że za tę przysługę przyjdzie im kiedyś zapłacić, nie wiadomo tylko jak i kiedy. Matka ofuknęła go wtedy, że tu chodzi o przyszłość ich córki, a jeśli ojciec ma lepszy pomysł, to, proszę, niech działa, i sprawi, że ją przyjmą na studia. Więcej rozmowy na ten temat nie było. Irmina przypomniała sobie nagle o tym wszystkim, mając w pamięci niespodziewane najście Tadeusza sprzed dwóch godzin, pragnącego ni stąd, ni zowąd wybawić ich z kłopotu z mandatem.

Pomyślała, czy przypadkiem Tadeusz ze swoją rekomendacją nie stał za tym, że ją właśnie Związek Młodzieży Polskiej na jej uczelni wysunął jako kandydatkę na uczestniczkę festiwalu. Nic o tym nie wspominał, a lubił sprawiać, żeby o każdej jego tego rodzaju przysłudze wszyscy w domu wiedzieli. Może tym razem zrobił to dyskretnie? A ta jego troska o to, czy Giulio niebawem wyjedzie? Co miała znaczyć?

– Co myślisz? – szepnął jej do ucha Giulio tak, żeby inni nie słyszeli. – O jutro?

Uśmiechnęła się. Pokręciła głową.

– O dzisiaj – odrzekła wymijająco. – Piękny dzień mamy.

– Jutro bardziej piękny – obiecał. – Ty moja żona.

– Jutro? – spytała Irmina spłoszona.

– To niemożliwe. Może we Włoszech, ale w Polsce tak szybko się nie da. Poza tym… ja nie wiem, czy to dobry pomysł.

– Ty chcesz jechać ze mną do Italia?

Spojrzała mu w oczy.

– Chciałabym.

– Znasz inna droga? Powiedz. – Irmina wzniosła ramiona w geście bezradności, wyraził więc swoją wątpliwość po włosku: – Conoscete qualche altro modo?

Stojący najbliżej pasażer, dość młody i modnie wystrzyżony, w samej koszuli z kieszeniami na piersiach i obszernych spodniach, słysząc obce słowa, zerknął ukradkiem na przytuloną parę. Irmina ostrzegawczo ścisnęła dłoń Giulia. Dość już mieli kłopotów z powodu używania obcego języka w drodze do Kornelina.

– Zobacz, bociany! – powiedziała głośno, wskazując brodzące wśród nadwiślańskich traw dwa wielkie, czerwonodziobe i biało-czarno-pióre ptaki.

– Cicogne! – powtórzył po włosku Giulio, podążywszy wzrokiem za jej wskazówką, a Irma jeszcze mocniej ścisnęła jego palce.

Sąsiad znowu nadstawił uszu. Irmina wpadła w popłoch.

– Czy konie? – zdziwiła się na pokaz i posłała ciekawskiemu pasażerowi uśmiech. – Nie konie, głuptasie, tylko bociany! Tam!

Giulio, nie rozumiejąc, o czym mowa, i co się wokół niego dzieje, zamilkł na dłużej. Sąsiad sięgnął po papierosy. Wyglądało na to, że zamierza nimi poczęstować współpasażerów i zagadnąć Włocha o cokolwiek, byle nawiązać kontakt. Na szczęście pociąg zaczął hamować. Po chwili zatrzymał się na stacji. Dosiedli się nowi pasażerowie, powiększając ciżbę, toteż Irmina z Giuliem, naciskani przez wsiadających, zmienili miejsce.

Ciekawski jednak nie rezygnował. Ćmiąc papierosa, przesuwał się coraz bliżej. W końcu zagadał:

– Przepraszam, że pytam, ale pan to chyba nie Polak jest, co?

Giulio spojrzał na Irminę, ta zaś w zdenerwowaniu odpaliła:

– A pana co to obchodzi?

– Ogólnie i szczegółowo absolutnie nic – odparł tamten, robiąc przy tym strapioną minę. – Tak tylko pytam. Ale… – szepnął i pochylił się nad uchem Irminy. – Taki etranżer, rozumie pani, dolary może przy sobie mieć, a to, rozumie pani, duże obciążenie jest, spiesząc z pomocą, ulżyć by można…

– O czym pan mówi? – oburzyła się Irmina, także zniżając głos.

– Nie mówię, że bezinteresownie – mruknął obcy i zaciągnął się papierosem. – Zasady obowiązują, nie? Dużo teraz tego towaru jest na rynku, więc, rozumie pani, kurs poszedł w dół. Ale krzywdy by nie było.

– Przecież to nielegalne – syknęła Irmina.

– Ale że co, detalicznie? Tak tylko mówię, ogólnie, jak jest. Informacyjnie, że tak powiem, rozumie pani. Przez grzeczność. Że piękna pogoda jest, bociany i koniki w przyrodzie, i w ogóle pięknie. A jak by co, to ja pomocą służę. Państwo na Główną?

– Na Śródmieście – odparła Irma automatycznie.

– W porządku – skomentował nieznajomy. – W razie co, czekam na peronie.

Zaciągnął się raz jeszcze i przecisnął się między pasażerami kilka metrów dalej. Tam stanął i aż do dworca Warszawa-Wschodnia na nich nie spojrzał.

– Co on mówi? – zapytał cicho Giulio.

– Chce kupić dolary – szepnęła Irmina. – To nielegalne jest u nas. Kara może być.

– Ta kara? – spytał Giulio, wskazując na kieszeń, w której trzymał mandat.

– Większa – odrzekła Irmina, kręcąc głową.

Skrzyżowała palce obu dłoni, by przypominały kratę, i uniosła je na wysokość oczu.

– Ojojoj! – wyszeptał Giulio znany mu skądś polski wykrzyknik, by dać wyraz swemu przerażeniu.

– Carcere – szepnęła mu do ucha po włosku, żeby nie miał wątpliwości, co miała na myśli.

Giulio pokiwał głową i zamilkł. Coś rozważał, co chwila zerkając na Irminę.

– Nie ma dolari – rzekł po chwili.

– To i nie ma problemu – orzekła.

– Ma liri – ciągnął Giulio. – Ja chce… cambio… jak to polski?

– Wymiana. Ale… Giulio… nie wolno…

– Nie ma tyle złoty. Ja muszę… kupi… ring… no, jak to?

Pokazał serdeczny palec, pocierając przy tym miejsce, gdzie zwykle nosi się biżuterię.

– Obrączka? – zgadła Irmina i pokręciła ze zdziwieniem głową. – Oszalałeś?

– Nie. Nie osza… No pazzo. Trzeba co ja kupi. Ile liri?

– Nie mam pojęcia! – Zdenerwowana Irma mówiła coraz głośniej, aż zorientowała się, że zwraca uwagę współpasażerów i znowu zniżyła głos. – Nie wiem.

– Ty zapyta ten człowiek – szepnął Giulio i wskazał osobnika, który próbował go zagadnąć.

Irmina znowu pokręciła energicznie głową, tym razem na znak odmowy.

– Ja sam zapyta – oznajmił Giulio i wykonał gest, jakby zamierzał ruszyć w kierunku nieznajomego.

– Nie! – powstrzymała go Irma. – Nie tu. Na dworcu – dodała ciszej. – On będzie czekał.

– Bene – uznał Giulio i uśmiechnął się wesoło. – Dobra ragazza.

Na Wschodniej zrobiło się w wagonie luźniej, lecz nieznajomy gotowy kupić od Giulia obcą walutę nie zbliżył się do nich na krok ani nie dał żadnego znaku. Obserwował ich jednak dyskretnie, gotów za nimi wysiąść, gdyby zdecydowali się opuścić pociąg wcześniej. Dojechali jednak do Śródmieścia.

Po wyjściu z wagonu Irmina z Giuliem chwilę stali na peronie, czekając, aż tłum pasażerów odpłynie, po czym ruszyli ku wyjściu. Wtedy zza załomu wychynął ich nieznajomy z pociągu.

– Przepraszam za pardon – zagadnął – ale czy państwo rozważyli moją ofertę pomocy? Obsługa pierwsza klasa gwarantowana.

– Jeśli chodzi o dolary… – zaczęła Irma, płosząc gościa.

– Ciii – syknął tamten, rozglądając się z uwagą. – Kto tu mówi o dolarach? Nieporozumienie.

– Myślałam… – odrzekła Irmina zdezorientowana. – To o co chodzi?

– Normalnie, sałata, rozumie pani, przyroda itepe. Jeśli mamy wspólne zainteresowania, to wychodzimy na górę i cześć.

Ruszyli we trójkę na zewnątrz. Po chwili znaleźli się na placu Stalina, na którym wprost z morza ruin wyrastał bielejący w słońcu dopiero co oddany przez budowlańców, ale jeszcze nie otwarty przez władze Pałac Kultury i Nauki.

– Przepraszam, że zapytam – odezwał się nieznajomy. – Czy szanowny pan reprezentuje może Włochy? – Giulio, widząc, że mężczyzna zwraca się do niego, przyjrzał mu się uważniej. – Italia? – dopytał tamten.

– Si, si, Italia – podchwycił Giulio. – Rozumie italiano?

– Czy ja capisco italiano? Nieszczególnie, ale co trzeba, skapuję – odrzekł towarzyszący im mężczyzna. – Uno, due, tre i tak dalej, do tysiąca i więcej. Czyli ile?

– Ja nie chce dolari przeda – oznajmił Giulio. – Ja chce kupi… ring – wyjaśnił i pokazał miejsce na palcu.

– Rozumiem, złoty pierścioneczek dla pięknej dziewczyny – powiedział nieznajomy. – W zasadzie… W tym nie robię, ale…

– Jemu chodzi raczej o obrączki – sprostowała Irmina.

Tamten zagwizdał.

– Ach, takie buty – powiedział. – Czy mnie to interesuje? Absolutnie. Nie pytam, co i jak. Klient żąda, Waldzio dostarcza, rozumie pani. Obsługa pierwsza klasa i towar pierwsza klasa. Ale to musi trochę potrwać. O wiele państwo życzą sobie zaczekać.

Giulio spojrzał na Irminę. Nie rozumiał, co się mówi.

– Jutro, południe, tutaj – rzekł mężczyzna powoli. – Jest sałata, jest towar. Capice?

– Capisco – odrzekł Giulio. – Dwa ringi. Ile liri?

– Liry, powiadasz pan? – Nieznajomy podrapał się za uchem. – Niech będą liry, nie wybrzydzam. Popatrzymy, jak dziś stoją, i coś się ukręci. A te obrączki jakie? Złote, to jasne. Ale cienkie, grube?

– Cieniutkie – odezwała się teraz Irmina. – Jak najcieńsze, żeby nie były drogie.

– Też trafili mi się klienci – mruknął młodzieniec. – Cieniutkie. Zakochani, jak nic. Żenić się macie zamiar, czy jak? – Popatrzył uważnie na oboje. – Pardon, nie było pytania. Klient nasz pan, Waldzio nie jest wścibski. Jutro w południe zjawia się z kółkami dla młodej pary. Arrivederci.

Odszedł i za moment zniknął im z oczu. Irmina z Giuliem poszli w przeciwną stronę. W Alejach Jerozolimskich zmieszali się z tłumem przechodniów. Przeszli przez Marszałkowską i idąc ku Wiśle, skierowali się na Nowy Świat.

Na Warszawę spływał ciepły sierpniowy wieczór. Samochody osobowe i ciężarowe przejeżdżały z rzadka, częściej dzwoniły tramwaje i warczały autobusy. W drugim tygodniu festiwalu obca mowa nie zwracała już szczególnej uwagi ulicy. Młodzi mogli głośno i swobodnie mieszać słówka polskie i włoskie, i śmiać się z językowych nieporozumień. Niemal całe Śródmieście ustrojone było flagami, transparentami i portretami. Słowa „Pokój” i „Młodzież” pojawiały się na fasadach domów oraz w poprzek ulic we wszystkich najważniejszych językach świata. Nad Nowym Światem pojawiły się abstrakcyjne kompozycje plastyczne.

– Czy już mówiłam, że takich pikasowskich abstrakcyjnych obrazków, jak te, dawno u nas nie widziałam? – rzekła Irma. – Właściwie nigdy. Mówiło się, że to formalizm, sztuka nieprzydatna, niezaangażowana, dekadencka, a teraz, proszę. Wywieszają, pozwalają oglądać.

– Lubi arte, vere? – zapytał Giulio, poruszony zapalczywością Irminy, choć nie wszystko zrozumiał, a ona gorąco potwierdziła ruchem głowy, że to prawda. – I ty zna – dodał. – W Italia dużo arte jest. Ty zobaczy, jak pojedzie.

– Może – mruknęła Irmina i wzięła go pod rękę.

– A dlaczego ty studiuje chemia, a nie scuola del arte?

– Akademia Sztuk Pięknych? – roześmiała się. – Tam to już na pewno by mnie nie przyjęli. Lubię sztukę, ale jej nie tworzę, capire? Nie jestem artystką. Poza tym… Popatrz dookoła. Widzisz te ruiny? Ktoś je musi odbudować. Dziś w Polsce bardziej nam potrzeba inżynierów niż artystów. Rozumiesz?

Giulio pokiwał głową.

– Rozumie. A ty będzie inżynier artista.

– Inżynier chemik, jeśli w ogóle do tego dojdzie – sprostowała. – Paru artystów i mecenasów sztuki w rodzinie już mieliśmy. Inżyniera dotąd żadnego.

Kiedy zaczynała mówić swobodniej po polsku, Giulio gubił się. Wtedy musiała tłumaczyć mu powoli, przywołując dla lepszego zrozumienia znane jej włoskie słówka.

– Moja famiglia… robotniki, ja pierwszy… studio – przyznał, gdy zrozumiał, co Irmina powiedziała. – Dwa miei fratelli, dwa sorelle…

– Wiem, masz dwóch braci i dwie siostry. Mówiłeś.

– Oni… lavorano… una fabbrica. Dwa… ragazzini… brat, mały, i la sorella… siostra… – wymieniał najmłodsze rodzeństwo, pokazując ręką ich wzrost – uczy… a scuola.

– Uczą się, tak? Najmłodszy brat i siostra.

Giulio przytaknął.

– Siostra chce… studente, rozumie, uniwersytet, jak ja, ale nie ma… soldi… liri…

– Musicie płacić za studia, a nie ma czym?

– Na państwowy nie płaci dużo, ale żyć trzeba. Ja uczy… się… i pracuje… i mam liri.

– Ta twoja praca… Dwa razy cię pytałam, gdzie pracujesz , a ty…

– Praca to praca – rzekł szybko Giulio. – Ristorante. Nie ma co mówić. Dobra płaci.

Irmina zamyśliła się.

– A ja? Jak miałabym żyć we Włoszech? – zapytała po chwili poważnie. – Za co się utrzymać?

– Ja pracuje – oznajmił Giulio żywo. – Mam soldi. Dużo soldi – zaśmiał się.

– A mieszkanie? Gdzie mielibyśmy mieszkać?

– Dove vivere? Questo semplice.

Gdy się rozkręcał, zaczynał mówić więcej po włosku niż po polsku.

– Proste? – zdziwiła się Irmina. – Czyli gdzie?

– Con la famiglia! Razem. Wszyscy.

– Wszyscy na kupie? – zawołała Irmina przerażona. Pokazała siedem palców. – Was jest siedmioro w jednym mieszkaniu…

– Otto – poprawił ją Giulio i odgiął następny palec. – Ancora mia nonna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki