Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Coś zaginęło na Niewidocznym Uniwersytecie - najbardziej prestiżowej (tzn. jedynej) instytucji naukowej w Ankh-Morpork. Brakuje profesora - ale grupa poszukiwawcza jest w drodze! Zespół starszych magów podąży jego tropem, dokądkolwiek by prowadził, nawet na drugi koniec Dysku, gdzie Ostatni Kontynent, Czteriksy, wciąż jest w stadium budowy.
Wyobraźcie sobie magiczną krainę, gdzie deszcz jest tylko mitem, gdzie to, co zwykłe, jest niezwykłe, a przeszłość i teraźniejszość biegną ramię w ramię.
Przeżyjcie grozę spotkania z Szalonym Krasnoludem, Wojownikiem Szos, Śmiercią, jednym czy drugim Stwórcą i przerażającym Pasztecikowym Pływakiem...
Wczujcie się w tę pasję, kiedy mieszkańcy Ostatniego Kontynentu odkrywają, co się dzieje, kiedy pada deszcz, a rzeki wypełniają się wodą (na przykład trzeba odwołać regaty)...
Terry Pratchett - Urodził się 28 kwietnia 1948 roku w Beaconsfield, zmarł 12 marca 2015. Jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat. Już wtedy było oczywiste, że czeka go świetlana przyszłość. W 1965 roku zaczął pracować jako dziennikarz. W 1971 roku wydana została jego pierwsza powieść „The Carpet People”, a potem kolejne „The Dark Side of the Sun” (1976) i „Strata” (1981). W 1980 roku został rzecznikiem prasowym Centralnego Zarządu Elektroenergetyki. W 1983 roku wydana została jego pierwsza powieść z cyklu Świat Dysku - "Kolor magii". Po ukazaniu się w 1986 roku książek "Blask fantastyczny" i "Mort" Terry Pratchett zdecydował się poświęcić wyłącznie pisaniu. Od tego czasu zarówno ilość wydanych i sprzedawanych książek, jak i popularność pisarza systematycznie wzrasta. Pratchett był także autorem kilku książek dla młodych czytelników. W 1998 roku został uhonorowany przez królową brytyjską Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Tytuł oryginału
THE LAST CONTINENT
Copyright © Terry Pratchett 1998
This edition is published by arrangement
with Transworld Publishers,
a division of The Random House Group Ltd.
All rights reserved
Projekt graficzny serii
Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na okładce
© Kirby, Josh via Agentur Schlück GmbH.
Redakcja
Łucja Grudzińska
Redakcja techniczna
Małgorzata Kozub
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8234-576-6
Warszawa 2020
Wydawca
Prószyński Media Sp z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Tego samego autora polecamy:
KOLOR MAGII
BLASK FANTASTYCZNY
RÓWNOUMAGICZNIENIE
MORT
CZARODZICIELSTWO
ERYK
TRZY WIEDŹMY
PIRAMIDY
STRAŻ! STRAŻ!
RUCHOME OBRAZKI
NAUKA ŚWIATA DYSKU I, II, III
KOSIARZ
WYPRAWA CZAROWNIC
POMNIEJSZE BÓSTWA
PANOWIE I DAMY
ZBROJNI
MUZYKA DUSZY
CIEKAWE CZASY
MASKARADA
OSTATNI BOHATER
ZADZIWIAJĄCY MAURYCY I JEGO EDUKOWANE GRYZONIE
NA GLINIANYCH NOGACH
WIEDŹMIKOŁAJ
WOLNI CIUTLUDZIE
BOGOWIE, HONOR, ANKH-MORPORK
OSTATNI KONTYNENT
CARPE JUGULUM
PIĄTY ELEFANT
PRAWDA
ZŁODZIEJ CZASU
ZIMISTRZ
STRAŻ NOCNA
POTWORNY REGIMENT
PIEKŁO POCZTOWE
ŁUPS!
ŚWIAT FINANSJERY
HUMOR I MĄDROŚĆ ŚWIATA DYSKU
NIEWIDOCZNI AKADEMICY
W PÓŁNOC SIĘ ODZIEJĘ
NIUCH
Dysk jest światem i zwierciadłem światów.
To nie jest książka o Australii.
Nie, to o całkiem innym miejscu,
które tu czy tam przypadkiem jest trochę... australijskie.
Mimo to... nie ma zmartwienia, nie?
OD TŁUMACZA
Ostatni kontynent opowiada o Australii – a w każdym razie o kraju, który na Dysku podejrzanie Australię przypomina. Otóż istnieje pewien popularny element australijskiej kultury, który jednak mało komu znany jest w szczegółach i warto powiedzieć o nim kilka słów.
To piosenka Waltzing Matilda, tak popularna, że stała się niemal nieoficjalnym hymnem Australii – oficjalnym jest Advance Australia Fair; mówi o wolnym, młodym narodzie, którego dom jest morzem opasan... W obecności królowej Elżbiety II (lub członków rodziny królewskiej), przy oficjalnych okazjach w Australii gra się God Save the Queen...
Ale wróćmy do Waltzing Matilda. Tekst nie ma nic wspólnego z tańcem ani z kobietami. Matyldą nazywa się w Australii zwinięty koc, służący do snu włóczęgom i wędrującym postrzygaczom owiec, a waltzing Matilda – zatańczyć walca z Matyldą – to wyruszyć na włóczęgę.
Tekst piosenki napisał Banjo Peterson w 1895 r. Pierwsza zwrotka brzmi tak (a przynajmniej tak śpiewa się ją dzisiaj):
Once a jolly swagman camped by a billabong,
Under the shade of a coolibah tree,
And he sang as he watched and waited till his billy boiled,
„Who’ll come a-waltzing Matilda with me?
Waltzing Matilda, Waltzing Matilda,
Who’ll come a-waltzing Matilda with me?”.
And he sang as he watched and waited till his billy boiled,
„Who’ll come a-waltzing Matilda with me?”.
Co w wolnym tłumaczeniu oznacza: Pewnego razu wesoły swagman (wędrowiec) obozował nad billabong (miejsce, gdzie występuje woda), w cieniu drzewa coolibah (rodzaj eukaliptusa). I śpiewał, czekając, aż zagotuje się billy (puszka, w której gotuje się wodę na herbatę): „Kto wraz ze mną zatańczy walca z Matyldą?” (czyli: kto ruszy ze mną na włóczęgę).
Dalej piosenka opowiada, jak zjawił się jumbuck (owca), swagman skoczył na nią i wpakował do worka, ale niestety, przyjechał również squatter (czyli posiadacz ziemski) oraz trzech policjantów. Swagman, aby nie dać się schwytać, skoczył do billabongu i się utopił. Od tego czasu ci, którzy obok billabongu przejeżdżają, mogą usłyszeć, jak jego duch śpiewa: „Wraz ze mną zatańczycie walca z Matyldą”.
Piotr W. Cholewa
*1*
Na tle gwiazd przesuwa się żółw, niosąc na grzbiecie cztery słonie. I żółw, i słonie są większe, niż można by oczekiwać, ale wśród gwiazd różnica między wielkim a maleńkim jest – relatywnie rzecz biorąc – bardzo mała.
Jednak ten żółw i te słonie są – według standardów żółwich i słoniowych – duże. Dźwigają Dysk z jego ogromnymi lądami, formacjami chmur i oceanami.
Ludzie nie żyją na Dysku, tak samo jak nie żyją na kulach w innych, nie aż tak ręcznie modelowanych okolicach wszechświata. Owszem, planety są może tym miejscem, gdzie ich ciało wchłania herbatę, ale żyją całkiem gdzie indziej: we własnych światach, bardzo wygodnie orbitujących wokół środków ich głów.
Kiedy bogowie się spotykają, opowiadają sobie historię o pewnej szczególnej planecie, której mieszkańcy obserwowali z niejakim zaciekawieniem, jak gigantyczne, rozbijające kontynenty bryły lodu uderzają w inny świat, będący – w astronomicznym sensie – tuż obok. I potem nic nie zrobili w tej sprawie, gdyż coś takiego zdarza się tylko w kosmosie. Inteligentny gatunek poszukałby przynajmniej kogoś, komu mógłby złożyć skargę. Zresztą nikt tak naprawdę nie wierzy w tę historię, ponieważ rasa aż tak głupia nigdy nie odkryłaby nawet spamowodzi1.
Ludzie jednak wierzą w bardzo dużo innych rzeczy. Niektórzy na przykład mają legendę, według której cały wszechświat niesiony jest w skórzanej sakwie przez starca.
Oni też mają rację.
Inni czasem wołają: Zaraz, chwileczkę! Jeśli on nosi w tej sakwie cały wszechświat, to znaczy, że nosi też siebie i sakwę wewnątrz sakwy, ponieważ wszechświat zawiera wszystko. Łącznie z nim. I sakwą, oczywiście. Która już mieści w sobie jego i sakwę. Właśnie.
Na co odpowiedź brzmi: Tak?
Wszystkie plemienne mity są prawdą. Dla ustalonej wartości „prawdy”.
Ogólnym testem boskiej wszechmocy jest to, czy dany bóg potrafi zauważyć upadek małego ptaszka. Jednakże tylko jeden bóg robi notatki i wprowadza kilka poprawek, by następnym razem ptaszek mógł spaść szybciej i dalej.
Może dowiemy się dlaczego.
Może dowiemy się, dlaczego ludzkość jest właśnie tutaj, choć to bardziej skomplikowane i nasuwa pytanie „A gdzie jeszcze powinniśmy być?”. Straszna byłaby myśl, że jakieś niecierpliwe bóstwo mogłoby rozsunąć chmury i powiedzieć: „Do licha, wciąż tu jesteście? Myślałem, że już dziesięć tysięcy lat temu odkryliście spamowódź! Mam trylion ton lodu, który dotrze tu w poniedziałek!”.
Możemy się nawet dowiedzieć, dlaczego dziobak jest2.
Śnieg, gęsty i wilgotny, opadał na trawniki i dachy Niewidocznego Uniwersytetu, najznakomitszej magicznej uczelni Dysku. Był to lepki śnieg i sprawiał, że cała okolica przypominała raczej kosztowną, acz niegustowną ozdobę. Kolejne warstwy lepiły się do butów McAbre’a, głównego pedla3, kiedy człapał wśród zimnej, wilgotnej nocy.
Dwaj inni pedle wyszli spod osłony przypory i ruszyli za nim w ten posępny marsz ku głównej bramie.
Był to obyczaj mający już setki lat, a latem przybywało sporo turystów, by go obejrzeć – ale Ceremoniał Kluczy odbywał się każdej nocy, o każdej porze roku. Zwykły lód, wiatr i śnieg nigdy nie zdołały w nim przeszkodzić. Pedle w dawnych czasach deptali po mackowatych monstrach, by dopełnić ceremoniału; brodzili w falach powodzi, machali swymi melonikami na zagubione gołębie, harpie i smoki, a także ignorowali zwykłych członków ciała profesorskiego, którzy otwierali okna swych sypialni i wykrzykiwali przekleństwa w stylu „Skończcie z tym piekielnym hałasem! Po co to wszystko?”. Nigdy nie skończyli ani nawet nie pomyśleli o skończeniu. Nie można skończyć Tradycji. Można ją tylko rozwinąć.
We trzech dotarli do cieni pod główną bramą, niemal całkiem zasłoniętą wirującymi płatkami śniegu. Dyżurny pedel już na nich czekał.
– Stać! Kto Idzie? – zawołał.
McAbre zasalutował.
– Klucze Nadrektora!
– Przejście Dla Kluczy Nadrektora!
Główny pedel zrobił krok naprzód, wyciągnął przed siebie obie ręce z dłońmi zgiętymi i skierowanymi ku sobie, po czym klepnął się w pierś w miejscach, gdzie jakiś pedel – dawno już spoczywający w grobie – miał kieszenie. Klap, klap! Następnie wyciągnął ramiona na boki i sztywno poklepał się po bokach kurtki. Klap, klap!
– Do Licha! Przysiągłbym, Że Miałem Je Przed Chwilą! – ryknął, ze starannością buldoga akcentując każde słowo.
Odźwierny zasalutował. McAbre zasalutował.
– Sprawdzałeś W Innych Kieszeniach?
McAbre zasalutował. Odźwierny zasalutował. Niewielka piramida śniegu osiadała mu na meloniku.
– Musiałem Je Chyba Zostawić Na Kredensie. Stale To Samo, Co?
– Powinieneś Pamiętać, Gdzie Je Kładziesz!
– Zaraz! Może Są W Mojej Drugiej Kurtce!
Do przodu wystąpił młody pedel, który w tym tygodniu był Trzymającym Drugą Kurtkę. Każdy z trzech zasalutował obu pozostałym. Najmłodszy odchrząknął i zdołał wykrztusić:
– Nie, Zaglądałem... Tam... Dziś Rano!
McAbre skinął mu głową, by pochwalić za dobre wykonanie trudnego zadania, po czym znowu poklepał kieszenie.
– Czekaj, Niech To Kruki Rozdziobią, Były Jednak W Tej Kieszeni! Ależ Ze Mnie Oferma!
– Nie Przejmuj Się, Mnie Też Się To Zdarza!
– Jestem Czerwony Ze Wstydu! Następnym Razem Własnej Głowy Zapomnę!
Gdzieś w ciemności zaskrzypiało okno.
– Ehm... Przepraszam, panowie...
– No Więc Tutaj Masz Klucze! – oświadczył McAbre, podnosząc głos.
– Wielkie Dzięki!
– Zastanawiam się, czy moglibyście... – ciągnął płaczliwy głos, przepraszając za samą myśl o skargach.
– Wszystko Bezpieczne i Zabezpieczone! – zakrzyknął odźwierny, oddając klucze.
– ...może choć troszkę ciszej...
– Błogosławieństwo Wszystkim Tutaj! – wrzasnął McAbre, a żyły wystąpiły mu na grubym, czerwonym karku.
– Uważaj Tylko, Gdzie Je Tym Razem Położysz! Ha! Ha! Ha!
– Ho! Ho! Ho! – huknął McAbre, niemal nie panując nad sobą z wściekłości.
Zasalutował sztywno i wykonał w tył zwrot, z całkiem zbędnym głośnym tupaniem. Starożytna wymiana zdań dobiegła końca, więc odmaszerował na portiernię, mrucząc coś gniewnie pod nosem.
Okno małego szpitaliku uniwersyteckiego znowu się zamknęło.
– Ten typ sprawia, że mam ochotę przeklinać – stwierdził kwestor. Pogrzebał w kieszeni i wyjął swoje zielone pudełeczko pigułek z suszonej żaby. Kilka się wysypało, kiedy męczył się z wieczkiem. – Stale posyłam mu notatki. Mówi, że to tradycyjne, ale... sam nie wiem... jest przy tym taki hałaśliwy... – Wytarł nos. – Co z nim?
– Nie za dobrze – odparł dziekan.
Bibliotekarz był bardzo, bardzo chory.
Śnieg oblepiał zamknięte okno.
Przed płonącym w kominku ogniem leżał stos koców. Od czasu do czasu dygotał lekko. Magowie przyglądali mu się z troską.
Wykładowca run współczesnych gorączkowo przewracał kartki książki.
– Ale skąd mamy wiedzieć, czy jest w zaawansowanym wieku, czy nie? – zastanawiał się głośno. – Jaki jest zaawansowany wiek dla orangutana? A on jest magiem. I cały czas siedzi w bibliotece. To magiczne promieniowanie, bez przerwy... W jakiś sposób grypa atakuje jego pole morficzne, ale mogło ją wywołać cokolwiek.
Bibliotekarz kichnął.
I zmienił kształt.
Magowie ze smutkiem popatrzyli na coś, co wyglądało zupełnie jak wygodny fotel, który ktoś z jakiegoś powodu wyłożył rudym futrem.
– Co możemy dla niego zrobić? – zapytał Myślak Stibbons, najmłodszy z członków grona profesorskiego.
– Byłoby mu chyba wygodniej z paroma poduszkami – stwierdził Ridcully.
– Mam wrażenie, że to nie było w dobrym guście, nadrektorze.
– Niby co? Każdy lubi wygodną poduszkę, kiedy czuje się trochę niezdrowo. Prawda? – rzekł człowiek, dla którego choroba była zjawiskiem niewyjaśnionym.
– Dziś rano był stołem. O ile pamiętam, mahoniowym. Wydaje się, że potrafi zachować przynajmniej kolor.
Wykładowca run współczesnych westchnął i zamknął książkę.
– Z całą pewnością przestał panować nad swymi funkcjami morficznymi – oznajmił. – To chyba nic dziwnego. Obawiam się, że kiedy już raz się zmienił, może zmieniać się znowu o wiele łatwiej. Powszechnie znany fakt.
Zerknął na stężały uśmiech nadrektora i westchnął znowu. Mustrum Ridcully znany był z tego, że nawet nie próbował niczego zrozumieć, jeśli w pobliżu znalazł się ktokolwiek, kto mógł to zrobić za niego.
– Bardzo trudno jest zmienić formę żywej istoty, ale kiedy już raz się udało, łatwiej zrobić to następnym razem – przetłumaczył.
– Można powtórzyć?
– Był człowiekiem, zanim stał się małpą, nadrektorze. Pamięta pan?
– A tak – przyznał Ridcully. – To zabawne, jak się przyzwyczajamy do pewnych rzeczy. Zresztą, według obecnego tu Myślaka, małpy i ludzie są spokrewnieni.
Pozostali magowie zrobili tępe miny. Myślak się krzywił.
– Pokazywał mi niektóre niewidzialne teksty – ciągnął Ridcully. – Fascynujące.
Magowie spojrzeli groźnie na Myślaka Stibbonsa, tak jak można by spojrzeć na człowieka przyłapanego z papierosem w fabryce sztucznych ogni. Teraz wiedzieli, kto jest winien... jak zwykle.
– Czy to naprawdę rozsądne, nadrektorze? – spytał dziekan.
– Cóż, tak się składa, że jestem tu nadrektorem, dziekanie – odparł chłodno Ridcully.
– Fakt jasny nawet dla ślepego – zgodził się dziekan. Jego tonem można by kroić ser.
– Powinienem się interesować. Wiecie, chodzi o morale – ciągnął Ridcully. – Moje drzwi zawsze są otwarte. Uważam się za członka zespołu.
Myślak znowu się skrzywił.
– Nie wydaje mi się, żebym był spokrewniony z jakimiś małpami – powiedział z namysłem pierwszy prymus. – Znaczy, chybabym o tym wiedział, prawda? Zapraszałyby mnie na śluby i w ogóle. Moi rodzice mówiliby czasem coś w stylu „Nie przejmuj się wujkiem Charliem, on powinien tak pachnieć”. Prawda? I ich portrety wisiałyby...
Fotel kichnął. Nastąpił nieprzyjemny moment morficznej nieoznaczoności, a potem bibliotekarz leżał, znowu w swojej dawnej postaci. Magowie przyglądali mu się czujnie, by zobaczyć, co będzie dalej.
Trudno było przypomnieć sobie te czasy, kiedy bibliotekarz był jeszcze istotą ludzką. Z pewnością nikt nie pamiętał, jak wtedy wyglądał ani nawet jak się nazywał.
Magiczna eksplozja, zawsze możliwa w takim miejscu jak biblioteka, gdzie tak wiele niestabilnych książek o magii spoczywa ściśniętych niebezpiecznie blisko siebie, wprowadziła go nieoczekiwanie w małpiość. Stało się to wiele lat temu. Od tego czasu nigdy nie oglądał się za siebie, a często nie patrzył też pod nogi. Wielki, kosmaty, dyndający na jednej ręce z najwyższej półki, gdy stopami układał książki, stał się powszechnie znany na całym Niewidocznym Uniwersytecie; jego obowiązkowość i oddanie były przykładem dla wszystkich.
Nadrektor Ridcully, w którego głowie to ostatnie zdanie zdradziecko utkwiło, zdał sobie nagle sprawę, że szkicuje w myślach nekrolog.
– Ktoś wezwał lekarza? – zapytał.
– Dziś po południu sprowadziliśmy Jimmy’ego Pączka4 – odpowiedział dziekan. – Próbował mu zmierzyć temperaturę, ale obawiam się, że bibliotekarz go ugryzł.
– Ugryzł go? Z termometrem w ustach?
– Hm... niezupełnie. Tu właśnie, można powiedzieć, odkrył pan powód tego ugryzienia.
Przez chwilę trwała grobowa cisza. Pierwszy prymus ujął bezwładną dłoń jakby z czarnej skóry i poklepał ją odruchowo.
– Nie piszą w książce, czy te małpiszony mają puls? – zapytał. – A nos powinien mieć zimny czy jak?
Rozległ się cichy odgłos, jak gdyby pół tuzina ludzi jednocześnie i gwałtownie nabierało tchu. Magowie zaczęli ostrożnie odsuwać się od pierwszego prymusa.
Przez kilka sekund słychać było jedynie trzask ognia i wycie wiatru za oknem.
Magowie wrócili na miejsca.
Pierwszy prymus, ze zdumioną miną kogoś, kto wciąż jeszcze posiada wszystkie znane kończyny, bardzo powoli zdjął swój spiczasty kapelusz. Coś takiego mag robi tylko w wyjątkowo ponurych okolicznościach.
– No cóż, już po wszystkim – powiedział. – Biedaczysko wyruszył do domu. Wraca na wielką pustynię na niebie.
– Ehm... raczej do lasu tropikalnego – poprawił Myślak Stibbons.
– Może pani Whitlow przygotowałaby mu ciepłą, pożywną zupę? – zaproponował wykładowca run współczesnych.
Nadrektor Ridcully zastanowił się nad ciepłą, pożywną zupą pani Whitlow.
– Zabije albo wyleczy – mruknął. Ostrożnie poklepał bibliotekarza. – Weź się w garść, chłopie – powiedział. – Wkrótce znowu staniesz na nogi i nadal będziesz wnosił cenny wkład.
– Na kostki – podpowiedział dziekan.
– Co takiego?
– Raczej na kostki rąk niż na nogi.
– Na kółka – wtrącił wykładowca run współczesnych.
– To niesmaczny żart – uznał Ridcully.
Wyszli z pokoju. Z korytarza dobiegły jeszcze cichnące głosy.
– Wydawało mi się, że bardzo blado wyglądał przy tapicerce.
– Chyba jest na to jakieś lekarstwo?
– To miejsce bez niego nie będzie już takie samo.
– Stanowczo był jedyny w swoim rodzaju.
Kiedy odeszli, bibliotekarz ostrożnie wyciągnął rękę, przykrył sobie głowę kocem, przytulił termofor i kichnął.
Teraz leżały obok siebie dwa termofory, ten drugi o wiele większy, w pokrowcu w kształcie pluszowego misia z rudym futrem.
Światło na Dysku przemieszcza się wolno, jest nieco ciężkie i ma skłonność do spiętrzania się na wysokich łańcuchach górskich. Magowie teoretycy wysunęli teorię, że istnieje też inny, o wiele szybszy rodzaj światła, które pozwala na widzenie tego wolniejszego. Ale że to z kolei porusza się zbyt szybko, by je zobaczyć, nie znaleźli dla niego żadnego zastosowania.
Oznacza to, że chociaż Dysk jest płaski, nie wszystkie miejsca doświadczają tego samego czasu w tym samym – z braku lepszego określenia – czasie. Kiedy w Ankh-Morpork było już tak późno, że było wcześnie rano, gdzie indziej...
Ale tutaj nie istniały godziny. Istniał świt i zmierzch, ranek i wieczór, prawdopodobnie też południe i północ, ale głównie istniał upał. I czerwień. Coś tak sztucznego i ludzkiego jak godzina nie przetrwałoby tutaj nawet pięciu minut. W kilka sekund wyschłoby i zwiędło.
A ponad wszystkim istniała cisza. Nie chłodna, martwa cisza nieskończonej przestrzeni, ale płonąca organiczna cisza, jaka powstaje, kiedy na tysiącach mil czerwonych horyzontów wszystko jest zbyt zmęczone, żeby wydawać jakiekolwiek dźwięki.
Ale gdy ucho obserwatora przesuwa się nad pustynią, wychwytuje coś zbliżonego do pieśni – chrapliwej krótkiej litanii, która uderza o wszechogarniającą ciszę niczym mucha odbijająca się o szybę w oknie wszechświata.
Śpiewający – trochę bez tchu – nie był widoczny, ponieważ stał w dziurze wygrzebanej w czerwonej glebie. Od czasu do czasu trochę ziemi wylatywało ze środka na stos za jego plecami. Pognieciony i obszarpany spiczasty kapelusz podskakiwał do rytmu niemelodyjnej melodyjki. Zapewne kiedyś było na nim wyszyte cekinami słowo „Maggus”. Cekiny odpadły, ale litery wciąż były widoczne, jaśniejące czerwienią tam, gdzie przebijał się oryginalny kolor kapelusza. Wokół orbitowało kilkadziesiąt muszek.
Słowa pieśni brzmiały mniej więcej tak:
– Larwy! To właśnie będziemy dziś jedli. To żarcie, nie jedzenie. I co robimy, żeby się dostać do larwalnego żarcia? Grzebiemy w ziemi, jak larwa. Hurra! – Następna porcja ziemi wyfrunęła na stos, a głos dodał już spokojniej: – Ciekawe, czy można jeść muchy.
Mówią, że tutejszy upał i tutejsze muchy mogą człowieka doprowadzić do szaleństwa. Ale nie trzeba w to wierzyć – tak jak nie wierzył ten jaskrawy, jasnofioletowy słoń, który właśnie przejechał obok na rowerze.
Dziwne, ale szaleniec w dziurze był jedyną przebywającą obecnie na kontynencie osobą, która mogłaby rzucić nieco światła na niewielki dramat rozgrywany o tysiąc mil dalej i parę sążni niżej. Pewien poszukiwacz opali, górnik znany kolegom tylko jako Ślag, miał właśnie dokonać najcenniejszego, ale najbardziej niebezpiecznego odkrycia w swojej karierze.
Kilofem odłupał skałę i zdmuchnął pył tysiącleci. W świetle świecy coś błysnęło.
Było zielone jak zamrożony zielony płomień.
Ostrożnie, z umysłem stężałym nagle jak to światło pod palcami, odsunął luźne kamienie. Kiedy spadały, opal chwytał i odbijał mu w twarz coraz więcej światła. Zdawało się, że jego lśnienie nie ma końca.
Wreszcie górnik gwałtownie wypuścił oddech.
– Ślag!
Gdyby znalazł mały kawałek zielonego opalu, powiedzmy rozmiarów fasoli, zawołałby kumpli i razem by obalili kilka piw. Przy opalu wielkim jak pięść waliłby rękami o ziemię z radości. Ale to... Wciąż stał w miejscu i delikatnie gładził go palcami, gdy inni górnicy zauważyli światło i podbiegli.
A przynajmniej ruszyli biegiem. Zbliżając się, zwalniali do czegoś w rodzaju pełnego czci spaceru.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Zielony blask padał im na twarze.
Wreszcie ktoś z ludzi szepnął:
– Miałeś szczęście, Ślag.
– Na całym świecie nie ma dość pieniędzy, koleś.
– Uważajcie, to może być tylko mika...
– I tak warta trochę szmalu. No dalej, Ślag, wyciągnij to.
Patrzyli niczym koty, jak kilofem odłupuje następne kawałki skały. Wreszcie natrafił na krawędź. I drugą krawędź.
Zaczęły mu dygotać palce.
– Uważaj, koleś. Tutaj jest bok tego...
Górnicy cofnęli się o krok, gdy odpadła reszta skały przesłaniającej klejnot. Rzeczywiście był podłużny, choć dolna ściana wyglądała jak chaos poskręcanego opalu i ziemi.
Ślag odwrócił kilof i oparł drewniane stylisko o lśniący kryształ.
– Ślag by... Nic z tego – powiedział. – Muszę sam sprawdzić.
Postukał w skałę. Odpowiedziała echem.
– Nie może być przecież pusty w środku – stwierdził jeden z górników. – W życiu o czymś takim nie słyszałem.
Ślag sięgnął po łom.
– Racja. No to...
Zabrzmiało ciche „plink!”. Z dolnej części odpadł spory kawałek opalu. Okazało się, że nie jest grubszy niż talerz.
Odsłonił kilka palców, które poruszały się wolno wewnątrz roziskrzonej skorupy.
– Niech to ślag – powiedział górnik, kiedy wycofywali się coraz dalej. – To jest żywe...
Myślak wiedział, że nie powinien pozwalać Ridcully’emu oglądać niewidzialnych tekstów. Przecież to podstawowa zasada: nie zdradzać pracodawcy, co człowiek właściwie robi przez całe dnie.
Ale niezależnie od podejmowanych środków ostrożności wcześniej czy później szef musiał się zjawić, porozglądać, powiedzieć coś w rodzaju „Ach, czyli tutaj pan pracuje?” albo „Zdawało mi się, że rozesłałem notatkę na temat przynoszenia kwiatów w doniczkach” i „Jak nazywacie tę rzecz z klawiaturą?”.
Było to szczególnie trudne dla Myślaka, ponieważ odczytywanie niewidzialnych tekstów jest pracą wymagającą delikatności i skrupulatności, odpowiednią dla temperamentu obserwatora Grand Prix Dryfu Kontynentalnego, zajmującego się jako hobby górami bonsai, nawet jeżdżącego volvo. Wymaga niezwykłej staranności. Potrzebuje umysłu, który dla rozrywki układa puzzle w ciemnym pokoju. Nie potrzebuje Mustruma Ridcully’ego.
Hipoteza tkwiąca u podstaw niewidzialnych tekstów jest śmiesznie skomplikowana. Wszystkie książki są słabo powiązane poprzez L-przestrzeń, a zatem zawartość każdej książki, jaką napisano – albo jaka zostanie napisana – może, w sprzyjających okolicznościach, być wydedukowana na podstawie dostatecznie szczegółowych badań książek już istniejących. Przyszłe książki istnieją in potentia, ma się rozumieć. W ten sam sposób dostatecznie szczegółowe badania garści pierwotnego mułu w końcu zasugerują przyszłe wystąpienie krakersów krewetkowych.
Ale używane dotychczas prymitywne techniki, oparte na starożytnych zaklęciach w rodzaju Zawodnego Algorytmu Weezencake’a, powodowały, że całe lata zajmowało złożenie choćby widma stronicy nienapisanej książki.
Szczególny geniusz Myślaka pozwolił mu ominąć te problemy dzięki rozważeniu frazy „Skąd wiesz, że to niemożliwe, jeśli nie spróbowałeś?”. Eksperymenty z HEX-em, uniwersytecką machiną myślącą, doprowadziły do odkrycia, że istotnie, wiele rzeczy nie jest niemożliwych, dopóki się nie spróbuje.
Jak zapracowany rząd, który uchwala kosztowne prawa, zakazujące jakichś nowych i ciekawych rzeczy dopiero wtedy, kiedy ludzie odkryją metodę ich robienia, wszechświat mocno opierał się na tym, że pewne rzeczy nie będą próbowane.
Kiedy czegoś się spróbuje, jak stwierdził Myślak, często bardzo szybko okazuje się to niemożliwe, ale chwilę trwa, zanim rzeczywiście tak się stanie5 – chwilę konieczną dla zapracowanych praw przyczynowości, by mogły pojawić się na scenie i udawać, że było to niemożliwe przez cały czas. Wykorzystując HEX-a do powtarzania z wielką szybkością drobiazgowo różnych prób, uzyskał wysoki procent sukcesów i potrafił teraz odtwarzać całe akapity w ciągu zaledwie godzin.
– Czyli to coś w rodzaju takiej sztuczki iluzjonisty – stwierdził Ridcully. – Wyciąga pan obrus, zanim cała zastawa zdąży sobie przypomnieć, że ma się przewrócić.
Myślak skrzywił się wtedy.
– Tak, właśnie tak, nadrektorze – powiedział. – Doskonałe porównanie.
To wszystko doprowadziło do kłopotów z dziełem „Jak dynamicznie zmotywować pracowników do uzyskania dynamicznych wyników w sposób opiekuńczy i zachęcający w całkiem krótkim czasie dynamicznie”. Myślak nie wiedział, kiedy ta książka zostanie napisana ani w jakim świecie mogłaby być opublikowana. Najwyraźniej jednak miała być popularna, gdyż losowe sondowania głębin L-przestrzeni często trafiały na jej fragmenty. Może nawet nie była to tylko jedna książka.
A niektóre z tych fragmentów leżały na biurku Myślaka, kiedy Ridcully się rozglądał.
Na nieszczęście, jak wielu ludzi, którzy całkiem sobie z czymś nie radzą, nadrektor lubił się chwalić, jak doskonale sobie z tym radzi. A był dla kierowania zespołem tym, czym Herod dla Towarzystwa Przedszkolnego w Betlejem.
Jego psychiczną postawę wobec tego zadania można by zwizualizować w formie schematu blokowego, w którym na samej górze tkwiło koło opisane „Ja, który wydaję polecenia”, połączone linią z umieszczonym niżej dużym kołem opisanym „Cała reszta”.
Aż do teraz wszystko to całkiem dobrze funkcjonowało, ponieważ wprawdzie Ridcully był niemożliwym kierownikiem, ale też uniwersytet był niemożliwy do kierowania, więc wszystkie elementy doskonale do siebie pasowały.
Tak byłoby nadal, gdyby nagle nie dostrzegł sensu w przygotowywaniu wieloletniego planu awansów, a co najgorsze, zakresu obowiązków.
Jak to wyraził wykładowca run współczesnych:
– Wezwał mnie i zapytał, co właściwie robię. Czy kto słyszał o czymś podobnym? Co to niby za pytanie? Przecież jesteśmy na uniwersytecie!
– A mnie spytał, czy mam jakieś osobiste problemy – dodał pierwszy prymus. – Nie rozumiem, czemu właściwie mam to znosić.
– A widzieliście tabliczkę na jego biurku? – spytał dziekan.
– Chodzi ci o tę, gdzie jest napisane „Dolar zaczyna się tutaj”?
– Nie, o tę drugą. „Jeśli tkwisz po tyłek w aligatorach, to właśnie jest pierwszy dzień reszty twojego życia”.
– A to znaczy...?
– Nie wydaje mi się, żeby to miało cokolwiek znaczyć. Myślę, że to powinno być.
– Być czym?
– Być proaktywne, jak sądzę. Często używa tego słowa.
– A co ono oznacza?
– No... popieranie aktywności. Chyba.
– Naprawdę? Niebezpieczne. Zgodnie z moim doświadczeniem, brak aktywności całkiem wystarcza.
Podsumowując, w tej chwili nie był to szczęśliwy uniwersytet, a już najgorsze były posiłki. Myślak zwykle siedział samotnie na końcu głównego stołu, jako mimowolny architekt prób nadrektora, by Przerobić Ich na Zwarty, Bojowy Zespół. Co prawda magowie, ceniąc raczej rozłożystość, wcale nie mieli ochoty być zwarci, ale rzeczywiście stawali się coraz bardziej bojowi.
Na dodatek jeszcze nagłe zainteresowanie Ridcully’ego okazywaniem zainteresowania oznaczało, że Myślak musiał mu opowiedzieć coś o swoim obecnym projekcie. Jednym zaś z aspektów charakteru nadrektora, który wcale się nie zmienił, był jego potworny zwyczaj umyślnego – zdaniem Myślaka – nierozumienia czegokolwiek.
Myślaka już dawno zaciekawił fakt, że bibliotekarz jako małpa – a przynajmniej zwykle jako małpa, ponieważ dziś wieczorem postanowił chyba zostać niedużym stolikiem zastawionym porośniętym rudym futrem serwisem do herbaty – jest taki... jak by to określić... taki człekokształtny. Właściwie to bardzo wiele stworzeń miało prawie ten sam kształt. Niemal wszystko, co człowiek zobaczył, było mniej więcej skomplikowaną rurą z parą oczu i czworgiem ramion, nóg albo skrzydeł. Jasne, istniały też ryby. I owady. No dobrze, pająki również. I jeszcze parę dziwacznych istot, jak rozgwiazdy albo mięczaki. Mimo wszystko wydawało się, że naturze przy projektowaniu brakło wyobraźni. Gdzie się podziały sześciorękie, sześciookie małpy wirujące jak karuzele wśród liści w dżungli?
No tak, ośmiornice także, ale o to właśnie chodziło – są przecież tylko czymś w rodzaju podwodnych pająków...
Myślak kilka razy odwiedził mniej czy bardziej zaniedbane uniwersyteckie Muzeum Rzeczy Dość Niezwykłych i zauważył rzecz dość niezwykłą: ktokolwiek projektował szkielety stworzeń, miał jeszcze mniej wyobraźni niż ten, który wymyślał powłoki zewnętrzne. Ten drugi przynajmniej próbował czasem jakichś eksperymentów w dziedzinie cętków, wełny czy pasków, ale budowniczy kości zwykle wtykał po prostu czaszkę nad klatką piersiową z żebrami, trochę dalej wciskał miednicę, przyczepiał ręce i nogi, po czym na resztę dnia miał wolne. Niektóre żebra były dłuższe, niektóre nogi krótsze, niektóre ręce stawały się skrzydłami, ale wszystko opierało się na jednej konstrukcji, jednym modelu rozciąganym albo ściskanym, żeby pasował wszystkim.
Myślak nie był zbytnio zaskoczony, odkrywszy, że tylko on jeden uznaje to za ciekawe. Wskazywał innym, że ryby są szokująco rybokształtne, a oni patrzyli na niego jak na wariata.
Paleontologia, archeologia i wszelkie kopalnictwo czaszek nie należały do tematów interesujących magów. Te rzeczy są zakopane z jakiegoś powodu, uważali. Nie warto się zastanawiać z jakiego. I lepiej nie wykopywać nic z ziemi, bo potem może nie pozwolą człowiekowi zakopać tego z powrotem.
Najbardziej spójna teoria, która wyjaśniała te fakty, pochodziła od niani Myślaka z czasów, kiedy był jeszcze całkiem mały. Małpy, jak twierdziła, to niegrzeczni chłopcy, którzy nie wracali do domu na wołanie, a foki to niegrzeczni chłopcy, którzy leniuchowali na plaży, zamiast się uczyć. Nie mówiła, że ptaki to niegrzeczni chłopcy, którzy podchodzili za blisko do krawędzi urwiska, zresztą w tym przypadku bardziej prawdopodobne byłyby meduzy. Myślak nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że choć kobieta była nieszkodliwie obłąkana, mogła dostrzec jakiś przebłysk sensu...
Większość nocy poświęcał teraz na obserwowanie, jak HEX łowi niewidzialne teksty, poszukując jakichkolwiek wskazówek. W teorii, ze względu na naturę L-przestrzeni, absolutnie wszystko było dla niego dostępne, ale wynikało z tego właściwie tyle, że praktycznie nie dało się czegokolwiek znaleźć. Taki właśnie jest cel istnienia komputerów.
Myślak Stibbons należał do tych nieszczęsnych osobników dotkniętych wiarą, że jeśli tylko odkryje dostatecznie wiele faktów na temat wszechświata, wszystko jakoś nagle nabierze sensu. Celem była Teoria Wszystkiego, ale jemu wystarczyłaby Teoria Czegoś. A późną nocą, kiedy HEX wydawał się nadąsany, Myślak zaczynał wątpić nawet w Teorię Czegokolwiek.
Zadziwiające, że magowie w końcu zaakceptowali HEX-a, mimo wygłaszanych czasem uwag w rodzaju „Za moich czasów sami za siebie myśleliśmy”. Magia jednak była dziedziną tradycyjnie konkurencyjną, choć NU przechodził teraz przez długi okres spokoju i ciszy, bez nieoficjalnych zabójstw, które czyniły go niegdyś tak śmiertelnie ekscytującym. Mimo to starsi magowie nie ufali młodemu człowiekowi, który ruszał drogą do kariery – bo często owa droga przechodziła przez ich tętnicę. W tej sytuacji było coś pocieszającego w świadomości, że najlepsze umysły Niewidocznego Uniwersytetu, które jeszcze pokolenie temu tworzyłyby naprawdę porywające plany z wykorzystaniem uchylnych desek w podłodze i wybuchowej tapety, spędzały całe noce w budynku Magii Wysokich Energii, próbując uczyć HEX-a śpiewać „Lydia, dama w tatuażach”. Cieszyły się, kiedy maszyna po sześciu godzinach pracy dokonywała czegoś, co dowolny człowiek z ulicy zrobiłby za dwa pensy, a potem posyłały po pizzę z sushi i bananami, po czym zasypiały na klawiaturze. Starsi magowie nazywali to technomancją i spali spokojniej w swoich łóżkach, wiedząc, że Myślak i jego studenci nie śpią w swoich.
Myślak musiał się zdrzemnąć, ponieważ ocknął się tuż przed drugą w nocy, obudzony jakimś krzykiem. Uświadomił sobie, że wtula twarz w połowę swojej kolacji. Strącił z policzka kawałek makreli o zapachu bananowym, zostawił HEX-a spokojnie przestukującego się przez swoje procedury i podążył za hałasem.
Zamieszanie wybuchło w korytarzu przed wielkimi drzwiami prowadzącymi do biblioteki. Kwestor leżał na podłodze, wachlowany kapeluszem pierwszego prymusa.
– O ile udało nam się ustalić, nadrektorze – tłumaczył dziekan – biedak nie mógł zasnąć i zszedł po jakąś książkę...
Myślak zerknął na drzwi. Przejście blokował pas czarno-żółtej taśmy i tabliczka z napisem „Zagrożenie. Nie Wchodzić w Żadnych Okolicznościach”. Wisiała teraz z boku, a drzwi stały otworem. Nic dziwnego. Każdy prawdziwy mag, stający przed napisem „Nie otwieraj tych drzwi. Naprawdę. Poważnie. Nie żartujemy. Otwarcie tych drzwi oznacza koniec wszechświata”, natychmiast by je otworzył, żeby sprawdzić, o co tyle zamieszania. To sprawiało, że ostrzeżenia były właściwie stratą czasu, ale przynajmniej – gdy pogrążonym w żałobie krewnym oddawało się naczynie z tym, co z maga zostało – można było powiedzieć „Uprzedzaliśmy go, żeby tego nie robił”.
W ciemności po drugiej stronie progu panowała cisza.
Ridcully wyciągnął palec i ostrożnie pchnął jedno skrzydło drzwi.
Coś zatrzepotało za nimi i drzwi się zatrzasnęły. Magowie odskoczyli.
– Proszę nie ryzykować, nadrektorze! – zawołał kierownik studiów nieokreślonych. – Próbowałem wejść tam wcześniej i cały Dział Esejów Krytycznych wszedł w stan krytyczny.
Za drzwiami zamigotało błękitne światło.
Gdzie indziej ktoś mógłby powiedzieć „To tylko książki... Książki nie są groźne”. Ale nawet całkiem zwykłe książki bywają niebezpieczne, nie tylko te o tytułach „Jak przygotować gelinit w sposób profesjonalny”. Człowiek siedzi gdzieś w jakimś muzeum i pisze nieszkodliwą książkę o ekonomii politycznej, aż nagle giną tysiące ludzi, którzy nawet jej nie czytali, z powodu tych, którzy nie zrozumieli żartu. Wiedza jest niebezpieczna, dlatego właśnie rządy często zamykają ludzi potrafiących myśleć myśli powyżej pewnego kalibru.
A biblioteka Niewidocznego Uniwersytetu była biblioteką magiczną, wzniesioną na bardzo cienkiej warstwie czasoprzestrzeni. Na dalekich półkach stały książki, które jeszcze nie zostały napisane, i książki, których nikt nigdy nie napisze. W każdym razie nie tutaj. Miała obwód kilkuset sążni, ale nie istniało znane ograniczenie jej promienia.
W magicznej bibliotece książki przeciekają i uczą się od siebie nawzajem...
– Zaczęły atakować każdego, kto wchodzi – jęknął dziekan. – Nikt nie może nad nimi zapanować, kiedy nie ma bibliotekarza!
– Ale przecież jesteśmy uniwersytetem! Musimy mieć bibliotekę! – oświadczył Ridcully. – To w dobrym tonie. Jakimi ludźmy byśmy byli, gdybyśmy nie chodzili do biblioteki?
– Studentami – odparł smętnie pierwszy prymus.
– Ha... Pamiętam, kiedy sam byłem studentem – wtrącił wykładowca run współczesnych. – Strachulec Swallett zabrał nas na wyprawę w poszukiwaniu Zaginionej Czytelni. Błądziliśmy tam przez trzy tygodnie. Musieliśmy jeść własne buty.
– Znaleźliście ją? – zainteresował się dziekan.
– Nie, ale znaleźliśmy szczątki poprzedniej wyprawy.
– I co zrobiliście?
– Zjedliśmy też ich buty.
Zza drzwi dobiegło trzepotanie jakby skórzanych okładek.
– Tam jest parę bardzo zjadliwych grimoire’ów – przypomniał pierwszy prymus. – Jednym kłapnięciem potrafią odgryźć człowiekowi rękę.
– Tak, ale przynajmniej nie wiedzą nic o otwieraniu drzwi – pocieszył go dziekan.
– Wiedzą, jeśli gdzieś tam jest książka „Klamki dla początkujących”. One się nawzajem czytają.
Nadrektor zerknął na Myślaka.
– Są szanse, że jest tam taka książka, Stibbons?
– Według teorii L-przestrzeni to praktycznie pewne, proszę pana.
Magowie jak jeden odskoczyli od drzwi.
– Nie możemy pozwolić, żeby ciągnęły się te nonsensy – stwierdził Ridcully stanowczo. – Trzeba wyleczyć bibliotekarza. To magiczna choroba, więc chyba potrafimy przygotować magiczny lek, prawda?
– Byłoby to niezwykle ryzykowne, nadrektorze – oświadczył dziekan. – Cały jego organizm to chaos sprzecznych wpływów magicznych. Nie da się przewidzieć, do czego doprowadzi dodatkowa magia. I tak już ma rozchwiany gruczoł temporalny6. Jeszcze trochę i... no, nie wiem, co się może zdarzyć.
– Przekonamy się – odparł szorstko Ridcully. – Musimy odzyskać możliwość korzystania z biblioteki. Uczynimy to dla naszej uczelni, dziekanie. Niewidoczny Uniwersytet jest czymś więcej niż jeden człowiek...
– ...małpa...
– ...małpa, dziękuję, i zawsze musimy pamiętać, że „ja” to najkrótsze słowo w słowniku.
Za drzwiami znowu coś huknęło.
– Właściwie – zastanowił się pierwszy prymus – to wydaje mi się, że takie słowa jak „i” albo „w” są jeszcze krótsze. Nawet „ty” może być krótsze, zależnie od czcionki...
– Oczywiście – ciągnął Ridcully, ignorując tę wypowiedź jako element zwykłego uniwersyteckiego tła logicznego – mógłbym zapewne wyznaczyć nowego bibliotekarza... Musiałby to być ktoś starszy i doświadczony, kto wie, jak się do tego zabrać... Hm... niech pomyślę... Może ktoś się nasunie na myśl? Dziekanie?
– No dobrze, dobrze – burknął dziekan. – Rób, co chcesz. Jak zawsze.
– Ehm... Nie możemy tego zrobić, proszę pana – wtrącił Myślak.
– Och! – zawołał Ridcully. – Zgłasza się pan na ochotnika do porządkowania regałów, co?
– Chodzi mi o to, że naprawdę nie możemy używać magii, żeby go zmienić, proszę pana. Wynika to z bardzo poważnego problemu.
– Nie istnieją problemy, panie Stibbons. Istnieją tylko możliwości.
– Oczywiście, proszę pana. A tutaj mamy możliwość odkrycia imienia bibliotekarza.
Inni magowie zamruczeli z aprobatą.
– Chłopak ma rację – potwierdził wykładowca run współczesnych. – Nie da się zaczarować maga, nie znając jego imienia. Podstawowa zasada.
– No, przecież nazywamy go bibliotekarzem. Wszyscy go nazywają bibliotekarzem. To nie wystarczy?
– To tylko stanowisko służbowe, nadrektorze.
Ridcully przyjrzał się swoim magom.
– Ktoś z nas musi chyba znać jego imię? Na bogów, miałem nadzieję, że znacie chociaż imiona swoich kolegów. Czy to nie... – zerknął na dziekana, zawahał się i rzucił szybko: – Tak, dziekanie?
– On przecież już dość długo był małpoludem, nadrektorze. Większość jego oryginalnych kolegów... odeszła. Dostali zaproszenia na Wielki Bankiet w Niebie. Przechodziliśmy wtedy jeden z tych okresów droit de mortis.
Ogólnie mówiąc, jest to przyspieszenie awansu maga w szeregach magów metodą wybicia wszystkich starszych magów. Praktyka ta pozostaje obecnie w zawieszeniu, ponieważ kilka entuzjastycznych prób usunięcia Mustruma Ridcully’ego dało w efekcie pewnego maga, który przez dwa tygodnie nie słyszał wyraźnie. Ridcully uważał, że istotnie, jest miejsce na szczycie, a on zajmuje je całkowicie.
– No tak, ale przecież musi być gdzieś w rejestrach...
Magowie pomyśleli o wielkich urwiskach papieru tworzących rejestry NU.
– Archiwista nigdy go nie znalazł – zauważył wykładowca run współczesnych.
– A kto jest archiwistą?
– Bibliotekarz, nadrektorze.
– W takim razie powinien być przynajmniej w pamiątkowej księdze z roku, w którym kończył studia.
– To bardzo zabawne – rzekł dziekan – ale jakiś dziwaczny wypadek przytrafił się wszystkim egzemplarzom księgi pamiątkowej z tego roku.
Ridcully zauważył jego stężałą twarz.
– Czy to taki przypadek, że jakaś konkretna stronica została wyrwana, pozostawiając tylko lekki aromat bananów?
– Trafił pan, nadrektorze.
Ridcully poskrobał się po brodzie.
– Widzę tu pewną regułę – stwierdził.
– Wie pan, on stanowczo się sprzeciwiał poszukiwaniom jego imienia – wyjaśnił pierwszy prymus. – Boi się, że spróbujemy zamienić go z powrotem w człowieka. – Zerknął wymownie na dziekana, który zrobił urażoną minę. – Pewni ludzie często powtarzali, że małpa jako bibliotekarz jest nieodpowiednia.
– Ja tylko wyraziłem opinię, że jest to wbrew tradycjom Niewidocznego Uniwersytetu... – zaczął dziekan.
– Która polega głównie na czepianiu się drobiazgów, zjadaniu obfitych posiłków i wykrzykiwaniu w środku nocy jakichś bzdur o kluczach – dokończył Ridcully. – Nie wydaje mi się, żeby...
Twarze pozostałych magów kazały mu się obejrzeć.
Do holu wszedł bibliotekarz. Poruszał się bardzo wolno z powodu warstw odzieży, jaką na siebie włożył; sama objętość płaszczy i swetrów sprawiała, że jego ręce – zwykle używane jako dodatkowa para nóg – teraz sterczały prawie poziomo po obu stronach ciała. Ale najbardziej przerażającym elementem tego wlokącego się widma była czerwona wełniana czapka.
Była wesoła. I miała pompon. Zrobiła ją na drutach pani Whitlow, która technicznie była mistrzynią robótek ręcznych, jednak jeśli już miała jakąś wadę, była nią nieumiejętność uwzględnienia dokładnych wymiarów planowanego użytkownika. Wielu magów przy różnych okazjach otrzymało w prezencie którąś z jej kreacji, tworzonych najwyraźniej przy założeniu, że mają po trzy stopy albo szyję o średnicy sążnia. Wiekszość tych obiektów była potem dyskretnie przekazywana instytucjom dobroczynnym. Jedno z pewnością można powiedzieć o Ankh-Morpork: nieważne, jak bezkształtne jest ubranie, zawsze gdzieś znajdzie się ktoś, na kogo będzie pasować.
Błąd pani Whitlow polegał na założeniu, że bibliotekarzowi – dla którego żywiła spory szacunek – spodoba się czapka z pomponem i zawiązywanymi pod brodą nausznikami. Ponieważ z przyczyn technicznych musiałby je zawiązywać w kroczu, zostawiał obie klapki wiszące swobodnie.
Zwrócił ku magom swoją smutną twarz, zatrzymując się przed drzwiami biblioteki. Wyciągnął dłoń do klamki. Słabym głosem powiedział: „...k”, a potem kichnął.
Stos odzieży opadł na podłogę. Kiedy magowie odciągnęli ją na bok, na dole znaleźli bardzo gruby tom, oprawny w czerwoną skórę pokrytą sierścią.
– Na okładce jest napisane „Uuk” – oznajmił po chwili pierwszy prymus, z wyraźnym napięciem.
– A nie ma, kto jest autorem? – spytał dziekan.
– To było w złym guście.
– Chodziło mi o to, że to może być jego prawdziwe imię.
– Zajrzyjmy do środka – zaproponował kierownik studiów nieokreślonych. – Może jest indeks.
– Są jacyś ochotnicy, żeby zajrzeć do środka bibliotekarza? – spytał Ridcully. – Tylko nie pchajcie się wszyscy naraz.
– Niestabilność morficzna reaguje na otoczenie – powiedział Myślak. – Czy to nie ciekawe? Znalazł się blisko biblioteki, więc zmieniło go w książkę. Tak jakby... kamuflaż ochronny, można powiedzieć. Jakby ewoluował, żeby pasować do...
– Dziękuję, panie Stibbons. A czy ma pan jakieś wnioski?
– Cóż, wydaje mi się, że możemy zajrzeć do środka – odparł Myślak. – Książka po to istnieje, żeby była otwierana. Ma nawet czarną skórzaną zakładkę, widzicie?
– Och, więc to zakładka, tak? – odetchnął kierownik studiów nieokreślonych, który obserwował ją nerwowo.
Myślak dotknął książki. Była ciepła. I otworzyła się bez trudności.
Wszystkie stronice pokrywało „uuk”.
– Niezłe dialogi, ale fabuła trochę nudna.
– Dziekanie! Będę zobowiązany, jeśli potraktujesz sprawę poważnie! – Ridcully raz czy dwa tupnął nogą. – Kto ma jakiś pomysł?
Magowie spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami.
– Przypuszczam... – zaczął wykładowca run współczesnych.
– Tak, runisto... Arnoldzie, prawda?
– Nie, nadrektorze.
– Wszystko jedno, mów.
– Przypuszczam... Wiem, że to się wyda śmieszne, ale...
– No dalej, człowieku! Umieramy z niecierpliwości!
– Przypuszczam, że zawsze jest jeszcze... Rincewind.
Ridcully przyglądał mu się przez chwilę.
– Taki chudy? Zmierzwiona broda? Zupełnie fatalny mag? Ma tę skrzynię na nóżkach czy coś...?
– Zgadza się, nadrektorze. Brawo. Eee... Przez jakiś czas był zastępcą bibliotekarza, jak pan zapewne pamięta.
– Niespecjalnie, ale proszę dalej.
– Właściwie to chyba był tutaj, gdy bibliotekarz... stał się bibliotekarzem. I pamiętam, raz widzieliśmy, jak bibliotekarz stempluje po cztery książki równocześnie, i powiedział wtedy: „To naprawdę zdumiewające, że on się urodził w Ankh-Morpork”. Jestem przekonany, że jeśli ktokolwiek zna imię bibliotekarza, to właśnie Rincewind.
– No to idźcie i sprowadźcie go! Mam nadzieję, że wiecie, gdzie jest?
– Technicznie tak, nadrektorze – zapewnił szybko Myślak. – Ale nie mamy całkowitej pewności, gdzie jest to miejsce, w którym on jest. Jeśli rozumie pan, o co mi chodzi.
Ridcully znów przyjrzał mu się z uwagą.
– Widzi pan, sądzimy, że jest na IksIksIksIks, nadrektorze – wyjaśnił Myślak.
– IksIks...
–...IksIks, nadrektorze.
– Wydawało mi się, że nikt nie wie, gdzie to jest.
– Otóż to, nadrektorze.
Czasami trzeba było poodwracać fakty na wszystkie strony, żeby znaleźć odpowiedni sposób dopasowania ich do umysłu Ridcully’ego.
Myślakowi wydawało się czasem, że dobrze radzi sobie z HEX-em, bo HEX jest bardzo mądry i bardzo głupi równocześnie. Jeśli HEX miał cokolwiek zrozumieć, trzeba było podzielić to na małe fragmenty i upewnić się, że absolutnie nie ma miejsca na nieporozumienia. Te ciche godziny z HEX-em były często jak piknik wobec pięciu minut w towarzystwie starszych magów.
– A co on tam robi?
– Tak naprawdę to nie wiemy, nadrektorze. Jeśli pan pamięta, uważamy, że trafił tam po tej historii agatejskiej...
– Ale po co chciał tam dotrzeć?
– Nie sądzimy, żeby akurat chciał, nadrektorze – tłumaczył Myślak. – Eee... To my go posłaliśmy. Wystąpił trywialny błąd w thaumaturgii bilokacyjnej. Każdy mógł go popełnić.
– Ale to pan go popełnił, o ile sobie przypominam – oświadczył Ridcully, którego pamięć czasem płatała takie nieprzyjemne figle jak w tej chwili.
– Należę do zespołu, panie nadrektorze! – przypomniał z naciskiem Myślak.
– W każdym razie jeśli nie chcemy, żeby tam siedział, a potrzebny jest nam tutaj, sprowadźmy g...
Koniec zdania utonął nie w hałasie, ale jakby w fali ciszy, która przetoczyła się nad magami, a była tak przygniatająca i miękka, że nie słyszeli nawet własnych serc. To Stary Tom, magiczny i pozbawiony serca dzwon Niewidocznego Uniwersytetu, uderzył na drugą w nocy, wybijając fale ciszy.
– Ehm... – chrząknął Myślak. – To nie jest takie proste.
Ridcully zamrugał.
– Dlaczego? – zdziwił się. – Sprowadźmy go magicznie. Posłaliśmy go tam, więc możemy ściągnąć go tutaj z powrotem.
– Hm... Całe miesiące trwałoby ustawienie wszystkiego należycie. Jeśli coś pomylimy, skończy, przybywając w kręgu o średnicy pięćdziesięciu stóp.
– To chyba żaden kłopot, prawda? Jeśli będziemy się trzymać z daleka, może lądować właściwie wszędzie.
– Mam wrażenie, że nie do końca pan zrozumiał, nadrektorze. Stosunek sygnału do szumu dowolnego transferu thaumicznego na nieokreśloną odległość, połączony z ruchem wirowym samego Dysku, prawie na pewno doprowadzi do praktycznego uśrednienia przybywającego obiektu na obszarze co najmniej kilku tysięcy stóp kwadratowych. Co najmniej.
– Niech pan powtórzy...
Myślak nabrał tchu.
– Ma szansę przybyć jako taki krąg. Średnicy pięćdziesięciu stóp.
– Aha. Czyli prawdopodobnie nie przyda nam się potem w bibliotece, co?
– Tylko jako bardzo wielka zakładka, nadrektorze.
– No dobrze. Czyli problem tkwi w czystej geografii. Kogo mamy, kto zna się na geografii?
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1 O wiele łatwiejszej do odkrycia niż ogień, a tylko odrobinę trudniejszej do odkrycia niż woda.
2 Nie dlaczego jest czymkolwiek. Po prostu dlaczego jest.
3 To skrzyżowanie woźnego z portierem. Pedle nie są dobierani ze względu na wyobraźnię, ponieważ zwykle jej nie mają.
4 Czołowy weterynarz Ankh-Morpork, wzywany zwykle do osób cierpiących na dolegliwości zbyt poważne, by powierzać je zwykłym przedstawicielom medycznej profesji. Jedynym słabym punktem Pączka była jego skłonność do przyjmowania, że każdy pacjent jest – w mniejszym czy większym stopniu – koniem wyścigowym.
5 W przypadku zimnej fuzji trwało to dłużej niż zwykle.
6 Magowie są przekonani o istnieniu gruczołu temporalnego, choć nawet najbardziej inwazyjni alchemicy nie zdołali odkryć, gdzie jest ulokowany. Obecnie obowiązująca teoria mówi o jego egzystencji bezcielesnej, jako czegoś w rodzaju eterycznego wyrostka robaczkowego. Gruczoł ten dba o to, jak stare jest ciało, i jest tak podatny na wpływy silnego pola magicznego, że może nawet działać przeciwnie niż zwykle, wchłaniając z organizmu normalne rezerwy chrononiny. Alchemicy twierdzą, że jest to klucz do nieśmiertelności, ale alchemicy mówią tak o soku pomarańczowym, chrupiącym chlebie i piciu własnego moczu. Alchemik urżnie sobie głowę, jeśli uzna, że dzięki temu pożyje dłużej.