Ostatni smok Wschodu - Kwan Katrina - ebook + książka
NOWOŚĆ

Ostatni smok Wschodu ebook

Kwan Katrina

4,1

60 osób interesuje się tą książką

Opis

Co wybierzesz – walkę o miłość czy ucieczkę przed przeznaczeniem?

Dwudziestopięcioletni Sai wiedzie spokojne życie, prowadzi rodzinną herbaciarnię i próbuje ignorować rosnący stos zaległych rachunków, a jednocześnie opiekuje się schorowaną matką. Ma też nietypowy dar: widzi czerwone nici łączące przeznaczone sobie dusze, co czyni go doskonałym swatem. Jego własna nić jest jednak szara i postrzępiona…

Zwyczajny świat Saia wywraca się do góry nogami za sprawą dwóch błyszczących smoczych łusek. Gdy lekarz jego matki sprzedaje mu je jako cudowne lekarstwo, Sai podejrzewa oszustwo. Kiedy okazuje się, że lek faktycznie działa, a bezlitosny cesarz się o tym dowiaduje, Sai zostaje wciągnięty w poszukiwania smoka uważanego za dawno wymarłego. Wyprawa ta prowadzi go na krawędź rodzącej się wojny oraz w głąb obcych krain, gdzie zmierzy się ze śmiertelnymi wyzwaniami i przeżyje niespodziewaną przygodę.

Po raz pierwszy też jego własna nić przeznaczenia zaczyna się poruszać, co daje mu szansę rozwikłania tajemnicy dotyczącej osoby na drugim jej końcu. Osoby, która jest mu pisana…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (27 ocen)
13
8
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agata-Akasha

Nie oderwiesz się od lektury

Nie zastanawiajcie się! Szukacie książki ze smokami? Tu macie wszystko czego potrzebujecie! Tak powinno się pisać książki o smokach! Pomysł i zarys historii jest nie do opisania! Szacunek dla autorki za cały zamysł! Dawno się tak nie wzruszyłam przy książce! Była wspaniała! Nie wiem czy mam się cieszyć, że była tak dobra czy płakać że już ta jednotomowka się skończyła! Towarzyszymy w podróży naszemu głównemu bohaterowi, który widzi nici łączące pokrewne dusze. Nie każdy mu w to wierzy i niektórzy z niego szydzą z tego powodu. On widzi jednak że jego nić jest szara, a z jakiego powodu? Przeczytajcie i pod koniec książki złamcie sobie serce! Cała przygoda zaczyna się wtedy kiedy odkrywamy że smoki na prawdę istnieją, a pod groźbą kary śmierci nasz bohater jest zmuszony znaleźć zielonego smoka. Wciągające pięknie z wspaniałymi legendami i chińska kultura przepleciona razem z sunshine bohaterem i grumpy bohaterkami. Warto przeczytać i nie móc o niej zapomnieć przez długi czas!
00
AgSrebro

Dobrze spędzony czas

Ostatni smok wschodu autorstwa Katriny Kwan to moja pierwsza przygoda z literaturą azjatycką. Jest to równocześnie debiutancka powieść autorki, w której można znaleźć nawiązania do chińskiej mitologii. To niezwykła podróż do świata legendarnych, boskich stworzeń połączonych przeznaczeniem, gdzie uczucie okazuje się silniejsze niż śmierć. Kilka słów o fabule Sai jest właścicielem herbaciarni, którą prowadzi razem ze swoją schorowaną matką. Kiedyś dobrze prosperujący interes przechodzi kryzys i utrzymuje się dzięki dodatkowej pracy bohatera, nieco mniej przyziemnej. Odkąd pamięta, posiada niezwykłą moc - widzi nici przeznaczenia, które łączą ze sobą dwie połówki bratnich dusz. Pomaga im się odnaleźć, pełniąc rolę swatki. Sam jednak, z jakiegoś powodu, posiada nić szarą i poszarpaną. Czyżby zatem skazany był na samotność? A może kryje się za tym inna, równie niepokojąca historia? Moja opinia Już na początku książki pojawia się ostrzeżenie dotyczące brutalnych scen. Choć cała fabuła opie...
00
wpawlowskaxx

Dobrze spędzony czas

bardzo przyjemna i jednocześnie bolesna
00
Book_besties__

Nie oderwiesz się od lektury

4,5/5 ⭐ "czas staje w miejscu, żeby ofiarować nam ułamek nieskończoności, w którym wolno nam po prostu być" [współpraca reklamowa @wydawnictwopapieroweserca ] Lubicie książki, inspirowane wschodnią kulturą? Ja rzadko chwytam za takie pozycje, chyba że któraś szczególnie mnie zainteresuje. Mój mózg działa dość prosto - widzę smok - muszę przeczytać 🐉 I bardzo się cieszę, że Ostatni smok wschodu wpadł w moje ręce, bo jest to historia, która nie tylko zachwyciła, ale też zaskoczyła mnie pod wieloma względami ❤️ Przy obecnie ciągle powielających się motywach, odgrzewanych kotletach, miło było przeczytać w końcu coś odświeżającego. Sai jest typowym słoneczkiem, jest uroczy, zabawny, nieporadny i mówi tak pięknie... Nic tylko wziąć do ręki kubek z zaparzoną przez niego, pyszną herbatą i zatracić się w jego opowieściach 😍 nie trudno więc się domyślić, że kiedy okazuje się, że ma wyruszyć na poszukiwania smoka, jest średnio zadowolony... 😅 Kiedy na jego drodze staje gburowata, małomówn...
00
paulinaw899

Dobrze spędzony czas

Czyta się bardzo szybko. Przez miejsce akcji jest wyjątkowa i na pewno zostanie długo w pamięci.
00

Popularność



Podobne


o OstaTnim

smoku wschodu

„Powieść epicka w swoim rozmachu, o ostrej narracji i głębokiej tematyce. Ostatni smok wschodu to ekscytująca przygoda i poruszająca historia miłosna w jednym”.

– Thea Guanzon, „New York Times” i „USA Today”,autorka bestsellerowej powieści Wojny Huraganowe

 

„W tym porywającym romansie w klimacie fantasy jest wszystko: niebezpieczne podróże, postacie, którym chce się dopingować, i miłość trwająca przez wieki. Do tego mnóstwo nawiązań do mitologii i soczystej prozy, a przekomarzanki między niepoprawnym optymistą Saiem a gburowatą, skrytą Jyn to mistrzostwo.

Kolejne zwroty akcji nie pozwalały mi się oderwać aż do samego, niebywale satysfakcjonującego i krzepiącego, zakończenia”.

– Keshe Chow, autorka Lustrzanego życia Ying Yue

 

„Ostatni smok wschodu to porywająca opowieść o przeznaczeniu i oddaniu. Podążając za budzącymi sympatię postaciami i doświadczając wraz z nimi romantycznych uniesień, zadajemy sobie pytanie, jak daleko posunęlibyśmy się dla osób, które kochamy”.

– Kylie Lee Baker, autorka światowego bestsellera Szkarłatna alchemiczka

 

„Katrina Kwan wplata chińskie mity o smokach i niciach przeznaczenia w cudownie chwytający za serce romans w klimacie fantasy. Uwielbiam wątek wesoło-zrzędliwej relacji Saia i Jyn (to jedna z moich ulubionych par wszech czasów!) oraz ich nieustanne przyciąganie i odpychanie. Jest soczyście, epicko, obłędnie!”

– A.Y. Chao, autorka Shanghai Immortal

 

„Bogata w wątki z chińskiej mitologii powieść Ostatni smok wschodu opowiada ściskającą za serce historię miłości silniejszej niż śmierć”.

– Xiran Jay Zhao, „New York Times”,osoba autorska bestsellerowej powieści Żelazna Wdowa

Dla mojego ojca, drugiego gawędziarza w rodzinie Kwan

Od autorki

Ostatni smok wschodu to powieść fantasy przeznaczona dla dorosłych czytelników.

Choć jest pełną nadziei historią o miłości i oddaniu, podróż, w którą wyruszą nasi bohaterowie, obfituje w przemoc, wojny i śmierć. Czytelnicy wyczuleni na bardziej dojrzałe tematy samookaleczania, myśli samobójczych i tortur powinni zachować ostrożność.

A teraz ruszajmy na poszukiwanie osoby nam przeznaczonej.

Część I

1

Gēge! Proszę, powiedz mi, co widzisz!

Młoda kobieta o wielkich ciemnych oczach patrzy na mnie wyczekująco, gdy starannie przeliczam brązowe monety, którymi zapłaciła. Kwota się zgadza, ale nie zaszkodzi się upewnić. Już raz wykiwano mnie na równowartość tego, co wydajemy na jedzenie w tydzień, i ta lekcja na zawsze nauczyła mnie skrupulatności.

Gdy mam już pewność, że wszystko jest jak należy, przywiązuję po wewnętrznej stronie długiego płaszcza sakiewkę z monetami.

– No dobrze, mèimei – próbuję dodać jej otuchy uśmiechem – podnieść prawą dłoń, o tak.

Bez wahania wykonuje moje polecenia, oddychając głęboko i z przejęciem. Ma dłonie robotnicy: zrogowaciałe i o grubych knykciach. Prawdopodobnie większość czasu spędza, harując na okolicznych polach ryżowych. Zarówno dłonie, jak i paznokcie są za to czyste, wyszorowane do różowości, jakby zdzierała naskórek, próbując się pozbyć brudu.

Wygląda skromnie. Jej szarobura sukienka została uszyta z taniej, szorstkiej tkaniny. Długie czarne włosy ma splecione w prosty warkocz opadający wzdłuż kręgosłupa i związany krótką czarną wstążką. Unosi się z nich ledwie wyczuwalny kwiatowy zapach, ale niezbyt ostry. Widać, że włożyła sporo wysiłku, aby pomimo swojej sytuacji wyglądać jak najlepiej – i pewnie wykosztowała się przy tym ponad swoje możliwości. Ale nie dziwię się jej.

Ja też, idąc na spotkanie z osobą mi przeznaczoną, chciałbym się dobrze zaprezentować.

Jej czerwoną nić widzę równie wyraźnie jak niebo nad naszymi głowami. Połyskująca magia okrąża jej mały palec i oddala się w stronę centrum miasta. Jest dość napięta, nie ma żadnego luzu, co wskazuje, że osoba na jej drugim końcu musi być blisko.

– Jesteś gotowa? – upewniam się.

Potwierdza krótkim skinieniem, jej podekscytowanie jest niemal namacalne.

Chwytam ją tuż poniżej nadgarstka i wyruszamy w naszą radosną podróż.

Jej nić przecina targ w porcie. Wąskie uliczki Jiaoshanu są jak zapchane rynny, wypełnione tłumem klientów i sprzedawców. Sklepikarze zachwalają przechodniom swoje towary, a robotnicy raczą się zasłużonym posiłkiem złożonym z mocno przyprawionego mięsa, gotowanych na parze bułek i zup z pierożkami.

Jest chłodno, dachy pokrywa pierwszy tego roku szron. Pomimo zimna życie toczy się jak zawsze. Ludzie krzątają się wokół straganów z barwnikami świeżo przywiezionymi z zachodnich królestw, egzotycznymi zamorskimi przyprawami, piękną, wysadzaną klejnotami biżuterią i rzadkimi jedwabiami ze szlaków handlowych na północy.

Z Południa nie ma nic. Handel z naszymi tamtejszymi braćmi zamarł, odkąd cesarz wypowiedział im wojnę.

Miasto Jiaoshan – tak mi przynajmniej mówiono – składało się kiedyś z zaledwie kilku pokrytych strzechą chat postawionych wokół dużego jeziora. Im więcej ludzi chciało uczynić to miejsce swoim domem, tym więcej wody ubywało. Mijały dekady i z każdym rokiem, w miarę, jak rosła populacja, jezioro kurczyło się o kilkanaście centymetrów. Ludzie stawiali domy jak najbliżej wody, aż jezioro całkiem wyschło, a na jego błotnistym dnie powstało rozrastające się miasto.

I dobrze. Nienawidzę pływać.

Zgiełk i chaos ogromnego targowiska wypełniają mi uszy, ale bezbłędnie wyłapuję w kakofonii szepty i ciekawskie spojrzenia. Nawet skąpo odziane kurtyzany wychylają się przez okna domu uciech, żeby wygłosić swoją opinię.

– To chyba on? – zastanawia się jedna z kobiet, przyglądając mi się z ledwie skrywaną dezaprobatą. – Podążający za nićmi?

– Który, ten?

– Wygląda raczej na włóczęgę.

– Ale co on tu jeszcze robi? Nie powinien być tam, gdzie reszta poborowych?

– Pewnie jakoś się wyłgał.

– Raczej stchórzył.

– A może to oszust, który próbuje okantować tę biedną dziewczynę?

– Nie, nie. To on, jestem pewna. Sai nie dalej jak dwa księżyce temu pomógł mojej kuzynce znaleźć męża!

Ignoruję ich komentarze i skupiam się na zadaniu, które mam przed sobą – dosłownie.

A to niełatwe, bo choć widzę nić mojej klientki, to widzę również nici należące do wszystkich innych osób. Rozedrgane czerwone linie biegną w lewo, prawo i przez środek. Krzyżują się i plączą, przeplatają tuż obok i w oddali. Niektóre leżą na ziemi, owinięte wokół domów i zaczepione o drzewa. Inne są napięte niczym sznury na pranie albo pęknięte jak zużyte wodze ciągnącego wóz muła. Nici przeznaczenia są w ciągłym ruchu, jak gniazdo splątanych żmij przemieszczają się w dzień i noc w ślad za duszami znajdującymi się na ich końcach.

Zwykle potrafię je ignorować. Stanowią wszechobecną, splątaną sieć magii, którą przez lata nauczyłem się omijać wzrokiem. Stała się dla mnie niczym wielki, pozbawiony twarzy tłum. Nici są niematerialne, bez trudu można przez nie przechodzić, nie ma więc obawy, że się o którąś potknę. Trzymanie osoby za rękę poniżej nadgarstka pomaga mi się skupić. Trochę jakbym trzymał w dłoni kompas prowadzący mnie we właściwym kierunku.

Nić dziewczyny zaczyna wibrować, z cienkiej wiązki bije obezwładniające ciepło. Dziewczyna głośno przełyka ślinę i oblewa się potem w ten mroźny zimowy ranek.

Nadal prowadzę ją targowymi uliczkami, teren zaczyna się wznosić, wspinamy się na podgórze prowadzące do Dzielnicy Perłowej. Stare drewniane chaty stojące wzdłuż ulic targowiska powoli ustępują miejsca domom większym i okazalszym, o wysokich kremowych ścianach, spiczastych dachach i urzekających ogrodach wodnych, które zaczęły zamarzać wraz ze zmianą pory roku.

Jeszcze więcej spojrzeń kieruje się w naszą stronę, ale teraz mniej jest w nich zaciekawienia, a więcej wyraźnej niechęci z powodu naszej obecności w tym miejscu. Arystokratki poszeptują między sobą za wykonanymi na zamówienie jedwabnymi wachlarzami i marszczą umalowane twarze, kiedy je mijamy.

– Gēge,jesteś pewien, że to tutaj? – pyta moja klientka, kiedy podchodzimy do rezydencji za masywną księżycową bramą, której czerwone drewniane drzwi są zamknięte na sto spustów. Na obwodzie bramy wykuto budzący trwogę pozłacany wizerunek smoka. Jego wyszczerzone zęby i ostre pazury mają odstraszać nieszczęście i duchy o nieczystych intencjach.

Dla pewności raz jeszcze zerkam na dłoń dziewczyny. Jej czerwona nić wibruje od napięcia z powodu bliskości ich dwojga. Teraz dodatkowo zaczyna świecić jasnym, głęboko karmazynowym odcieniem i migotać niczym odległa gwiazda.

Potwierdzam skinieniem.

– To tutaj, mèimei. Przeznaczona ci osoba znajduje się tuż za tymi murami.

Dziewczyna cofa się o krok, potrząsając głową w bezgranicznym przerażeniu.

– Przecież to dom radcy! To jakaś pomyłka.

– Czerwona nić przeznaczenia nigdy się nie myli – przypominam jej. – Jesteś przeznaczona komuś, kto jest teraz po drugiej stronie bramy.

– Ale spójrz na mnie. To nie mój świat. – Jej dolna warga drży, a cienkie brwi łączą się i marszczą z rozpaczy. Nerwowo szarpie końcówkę warkocza, strzępiąc między palcami wstążkę. – Wyśmieją mnie, gdy tylko mnie zobaczą. Od razu będą wiedzieli, że nie wniosę żadnego wiana. Źle zrobiłam. Nie należało tu przychodzić. Ten pomysł od początku był szalony.

Kładę dłonie na jej ramionach i przytrzymuję jej wzrok. Mówię głosem spokojnym i zdecydowanym:

– Wiem, że się boisz, ale uwierz mi, że osoba ci przeznaczona pokocha cię całym sercem. Nie mają znaczenia ani twój wygląd, ani majątek. Prawdziwa miłość nigdy cię nie zawiedzie, musisz tylko znaleźć w sobie odwagę, żeby wyjść jej na spotkanie.

Delikatnie popycham ją w stronę bramy i sam się wycofuję, żeby wraz z tłumem gapiów obserwować, jak to się rozwinie.

Dziewczyna niepewnym krokiem podchodzi do żelaznej kołatki i uderza nią w drzwi dwa razy. Cisza, która potem nastaje, jest gęsta i ciężka. Nawet wiatr milknie, żeby nie zaburzyć drżącego w powietrzu napięcia.

W końcu drzwi otwierają się przy akompaniamencie skrzypiących zawiasów. Staje w nich mężczyzna w purpurowych szatach i z ciężkim złotym łańcuchem z pieczęcią rady miasta. Mruga pośpiesznie na widok młodej dziewczyny, a początkowe zaskoczenie na jego twarzy niemal natychmiast przechodzi w zaciekawienie. Spojrzenie ma ciepłe, a w kącikach ust majaczy życzliwy uśmiech.

Łącząca ich nić zaczyna brzęczeć. Rozbłyskuje światłem dziewięciu słońc, ich więź jest czysta i prawdziwa. Jej oślepiająca manifestacja pozostaje niewidoczna dla wszystkich pozostałych, ale nie szkodzi. Wystarczy spojrzeć, jak tych dwoje patrzy na siebie wzrokiem rozmarzonym i pełnym zachwytu, aby zrozumieć, co tu się odbywa.

To cud, którego piękno nie ma sobie równych ani na tym, ani na żadnym innym świecie. Szczęście jest zaraźliwe, ale staram się ze wszystkich sił nie patrzeć w dół na nić owiniętą wokół mojego palca. Zawsze, gdy to robię, przygnębia mnie to, co widzę, a nie chcę sobie teraz psuć nastroju.

Wycofuję się i znikam w tłumie. Nie mam tu nic więcej do zrobienia.

Choć jestem wykończony porannymi swatami, wciąż czeka mnie sporo pracy w herbaciarni.

Przed sì shí, godziną węża, wszystkie stoliki są już przetarte, a poduszki do klęczenia porządnie wytrzepane przed nadejściem pierwszych tego dnia spragnionych klientów.

Do południa, godziny konia, naprawiam zepsute okiennice od strony ulicy, żeby wpuścić do środka więcej światła, w nadziei, że przytulna atmosfera zachęci przechodniów do odwiedzenia naszego skromnego rodzinnego przybytku. Na razie nikt się nie pojawił, ale nie tracę nadziei.

Nastaje shēn shí, godzina małpy. Słońce wisi nisko na niebie. Mój optymizm słabnie, lecz przecież wkrótce zacznie się wieczorny ruch. Miejscowi rolnicy i rybacy będą tędy przechodzić po dniu targowym. Na pewno zdołam przekonać kilku, żeby wstąpili na imbryk pysznej herbaty i słodkie ciasteczka migdałowe.

Resztę popołudnia poświęcam na przeglądanie ksiąg rachunkowych, ubolewając w duchu nad słabymi obrotami. To, co dostałem od dzisiejszej klientki, powinno pokryć straty, ale na jedzenie nie zostanie zbyt wiele. Jeśli sam będę jadł trochę mniej, a pusty żołądek wypełnię wodą, to może choć A-Ma będzie mogła najeść się do syta. Ja jestem młody i silny. Mogę co jakiś czas odpuścić sobie któryś z posiłków.

Akurat kiedy kończę podliczanie wydatków, słyszę, że matka ma kolejny napad kaszlu. Schody skrzypią pod jej ciężarem, gdy pokonuje je po jednym stopniu, kurczowo trzymając się rozklekotanej poręczy. Cały dzień spała, tak jak zalecił lekarz.

– A-Mo, dlaczego wstałaś? – pytam i szybko podchodzę do niej, żeby z powrotem zaprowadzić ją do łóżka. – Powinnaś odpoczywać. Lekarz powiedział…

Przerywa mi machnięciem ręki i odpędza mnie łokciem.

– To żaden lekarz, a zwykły szarlatan. Mówię ci, Sai, to konował! Co komu zaszkodzi od czasu do czasu rozruszać nogi?

Wzdycham ciężko i przełykam płonącą w mojej piersi frustrację.

– Dobrze, już dobrze. Chodź, położymy cię z powrotem. Doktor Qi powiedział, że musisz oszczędzać stawy.

Matka mruczy rozdrażniona, ale pozwala się odprowadzić do swojego pokoju.

Mieszkamy nad herbaciarnią w pomieszczeniu, które miało być magazynem, ale po tym, jak przed laty zmarł ojciec, a potem zachorowała matka, z pieniędzmi było coraz gorzej. Najgorsze były pierwsze miesiące po pogrzebie. Często musiałem wybierać między zapłaceniem czynszu a zakupem leków dla matki. Właściciel domu, w którym wtedy mieszkaliśmy, nie okazywał wyrozumiałości, gdy decydowałem się na to drugie.

Na szczęście A-Ba zostawił nam herbaciarnię, chociaż w fatalnej sytuacji finansowej. Nie wiem, jak matka zniosłaby życie na ulicy, zwłaszcza teraz, gdy noce zrobiły się mroźne. Na górze jest ciasno, a z nieszczelnych okien wieje wiatr, ale przynajmniej mamy dach nad głową.

Większość miejsca zajmuje posłanie matki, z wszystkimi kocami i poduszkami, jakie udało mi się zebrać od co hojniejszych sąsiadów. Żyjemy wśród szuflad, w których przechowujemy słoiki suszonych liści herbaty na długie zimowe miesiące, kiedy ruch handlowy zamiera. Drogi prowadzące do miasta bywają wówczas zdradzieckie, a kupcy niechętnie stawiają czoła surowej pogodzie. Jedną z pierwszych lekcji, jakich w dzieciństwie udzielił mi ojciec, była ta, aby zawsze dobrze się zaopatrzyć na mroźne czasy.

Czasem wolałbym, żeby A-Ba równie pieczołowicie jak swoje ukochane herbaty gromadził monety.

A-Ma kładzie się, ale robi przy tym obrażoną minę. Urodziła się w roku bawoła, co może tłumaczyć jej uparty charakter.

– Czuję się już lepiej – przekonuje i zaraz głośno kaszle, zasłaniając usta zgiętym łokciem. Kaszel jest suchy i rozdzierający, jak drapanie paznokciami po nierównym murze. – Jak poszło?

– Nieźle. Znaleźliśmy go w Dzielnicy Perłowej. To członek rady miejskiej.

– O proszę, poszczęściło się dziewczynie. Będę się modlić o szczęśliwe i dostatnie życie dla nich.

Zrzucam z ramion płaszcz i otulam nim wątłe nogi matki, żeby było jej cieplej. Jest coraz chudsza, trzęsie się o każdej porze dnia i nocy.

– Mam wreszcie dość pieniędzy, żeby kupić to nowe lekarstwo od doktora Qi – oznajmiam. – Podobno jego koledzy z Królestwa Południa uważają je za najlepszy dostępny specyfik.

– Tak, tak – mruczy matka zgorzkniale. – Doktor Qi to, doktor Qi tamto. A ja ci mówię, że to pieniądze rzucone do studni. Powinieneś raczej odkładać na sfinansowanie swoich własnych poszukiwań.

Wzdycham z rezygnacją.

– Już o tym rozmawialiśmy. Nigdzie się stąd nie ruszam.

– W tym wieku powinieneś już mieć żonę! I gromadkę dzieci. – Matka chwyta mnie za ramię i ściska najmocniej, jak potrafi. – Która by nie chciała za męża kogoś tak przystojnego i silnego jak ty?

To oczywiste, że matka wychwala swoje dziecko. Słysząc to, przewracam oczami i mimowolnie zerkam w małe lusterko na stoliku w kącie. Coś w tym jest. Choć liczę sobie prawie dwadzieścia pięć wiosen, wyglądam na góra dwadzieścia. Zdaniem doktora Qi rozwijam się nienaturalnie wolno. A-Ma obstaje przy swojej teorii, że młody wygląd mam po naszych przodkach. Osobiście wolę myśleć, że jestem jednym z wybrańców, których bogowie pobłogosławili olśniewającą urodą i ujmującym charakterem.

Z wyglądu najbardziej jestem podobny do ojca. To po nim mam szerokie barki i silne ramiona, za to szczupłe nogi. Ciemnobrązowe włosy przeważnie wydają się niemal czarne, ale w pełnym słońcu nabierają rudawego odcienia. Przyznaję, że w pasie mam trochę za dużo ciała, czego trochę się wstydzę. Praktycznie całe dzieciństwo spędziłem w naszej herbaciarni, mając słodkości na wyciągnięcie ręki. A-Ba niczym zły duch podsuwał mi ukradkiem ciasteczko – albo pięć ciasteczek, gdy A-Ma obsługiwała gości. Potem nas łajała, gdy zdradzały nas okruszki w kącikach ust. Dziwne, że nie straciliśmy interesu na rzecz wierzycieli, przejadając w ten sposób nasze zyski.

Matka z dezaprobatą kręci głową.

– Synu, bogowie obdarzyli cię tak cudownym darem! Naprawdę nie jesteś ciekaw, kto jest ci przeznaczony?

Spoglądam na jej dłoń. Jej czerwona nić już nie istnieje. Zamiast niej wokół małego palca obraca się zamknięta czarna pętla. W dniu, gdy umarł ojciec, mogłem tylko w bezradnym przerażeniu patrzeć, jak nić łącząca moich rodziców, jednocząca dwie połówki w całość, rozpada się na moich oczach. Tylko śmierć mogła rozerwać ich więź.

Rozmyślanie o śmierci rodzica to nic przyjemnego. Ale są takie dni, gdy wydaje mi się okrutnym, że los nie zabrał ich razem. Kiedy A-Ba odszedł, a nić spadła z jego palca, nić wokół palca A-My poczerniała na znak jej żałoby. Często, chodząc po mieście, widuję takie czarne pętelki. Ich widok zawsze łamie mi serce.

Ojciec zmarł dziesięć lat temu i matka nigdy się z tego nie otrząsnęła. Jej światło przygasło. Nie śmieje się już tak jak dawniej, nie uśmiecha tak szeroko, jak pamiętam z dzieciństwa. Zastanawiam się, czy ta rozpacz nie ma wpływu na to, że podupadła na zdrowiu.

Tym bardziej powinien ją jak najszybciej obejrzeć doktor Qi.

– Do tego czasu znalazłbyś ją już ze trzy razy. – A ona dalej swoje. – Musisz znaleźć swoją drugą połówkę, zanim będzie za późno.

– Za późno? – powtarzam za nią. – Jestem jeszcze młody, mam czas.

– A co, jeśli do tego czasu ten ktoś postanowi się ustatkować i zwiąże z niewłaściwym człowiekiem? To tragedia na całe stulecia. Mówię ci, Sai. Weź te pieniądze, które dziś zarobiłeś, i opłać swoją wędrówkę. Wiesz, że jest tylko jedna taka osoba. Pójdź za własną nicią i odszukaj ją, zanim twoje kości będą zbyt zmęczone, żeby ruszyć w taką podróż.

Kręcę głową i parskam śmiechem.

– A co z tobą?

– Jak to: co ze mną?

– Kto się tobą zajmie pod moją nieobecność?

– Twoja ciotka Ying.

– Hm. Myślałem, że ciocia Ying cię nie znosi.

– To prawda, ale to nie zwalnia jej z obowiązku pomagania mi jako bratowej…

Tu A-Ma znów dostaje ataku kaszlu. Charczy i świszczy tak głośno, że mam wrażenie, jakby kaszel gruchotał jej kości. Szybko nalewam wody z dzbanka, który postawiłem tuż obok jej posłania, i podsuwam jej kubek do ust. Kiedy pije długo i powoli, pocieram jej plecy tak, jak ona to robiła, gdy byłem dzieckiem, i martwię się w duchu tym, jak bardzo stała się krucha. Wydaje się, że ledwie wczoraj tryskała energią i niepodzielnie władała herbaciarnią, a ja, trochę się podśmiewając, posłusznie wykonywałem jej rozkazy. Teraz to ja mówię jej, co ma robić: pij więcej wody, zostań w łóżku, zażyj leki…

– Odpocznij trochę. Ja pójdę na dół przygotować congee.

– Tylko dodaj mi odrobinę imbiru do sosu sojowego. Inaczej w ogóle nie czuję smaku.

Nakrywam matkę kolejnymi kocami i całuję grzbiet jej dłoni.

– Tak zrobię. Byłem nawet na targu i przyniosłem nam kilka jajek.

Mama zaciska wargi i prycha przez nos. W jej oczach stają łzy.

– Ach, synku, masz za dobre serce. Zawsze się troszczysz o innych. Kiedy pozwolisz, aby ktoś zatroszczył się o ciebie?

Zamiast odpowiedzieć, wzruszam tylko ramionami.

Idę na dół, żeby posprzątać w naszej niewielkiej kuchni i z najwyższą pieczołowitością biorę się do przygotowania kolacji dla matki. Jedna miarka ryżu na dziesięć miarek wody. Do tego szczypta soli, odrobina pokrojonego w kostkę imbiru, drobno posiekana zielona cebulka – przygotowuję kleik ryżowy dokładnie tak, jak robiła to A-Ma dla mnie, gdy w dzieciństwie chorowałem. Wszystko bym oddał, żeby móc na wierzchu położyć kawałek kurczaka, ale przez nowy dekret cesarza coraz trudniej u nas zdobyć mięso. W ramach przygotowań do wojny wprowadzono reglamentację żywności.

Kiedy nakładam mamie kleik do dużej miski – i sobie do mniejszej – mimowolnie zerkam na swoją dłoń. Prawda jest taka, że rzeczywiście jestem ciekaw. Mam jednak powody, aby nie wyruszać na spotkanie z przeznaczoną mi osobą. Wielokrotnie o tym myślałem, lecz wciąż nie potrafię się zdobyć na odwagę. Wiem, że to nieuczciwe z mojej strony, bo choroba A-My jest tylko wymówką, żeby nie ruszać się z domu.

Nici przeznaczenia są czerwone, nierozerwalne i łączą ze sobą dwie połówki duszy. Zniszczyć je może tylko śmierć.

Moja nić jest jednak wyblakła, szara i strzępi się na moich oczach. Jest taka, odkąd pamiętam. Nie ma w niej ciepła ani purpurowego blasku, który obserwuję u innych. Tak naprawdę nigdy nie widziałem czegoś podobnego ani nie wiem, co to oznacza.

I szczerze mówiąc, brak mi odwagi, żeby się tego dowiedzieć.

2

Zgodnie z legendą było ich troje i stanowili rodzinę.

Dziwne, bo tacy jak oni są z natury samotnikami i nie ufają nikomu.

A jednak te trzy potężne stworzenia miały uwielbiać i chronić świat oraz wszystkich, którzy go zamieszkiwali.

Jego królewska mość, czerwony smok, król górskich szczytów i bezkresnych niebios nad nimi, zsyłał ludziom upragnione deszcze w suchych miesiącach i mnóstwo słońca, gdy nastawał chłód.

Jej królewska mość, zielona smoczyca, królowa lasów bambusowych i złotych pól pszenicy, miłościwie raczyła ludzi obfitymi plonami i mnóstwem zwierzyny.

Jego królewska wysokość, smok błękitny, młody książę połyskujących mórz i opalizujących rzek, obdarowywał ludzi spokojnymi wodami, nieprzebranymi ławicami ryb, a śmiałków, którzy odważyli się po nie zanurkować – rzadkimi perłami.

Przez stulecia wszyscy troje żyli w pokoju i dostatku, nieniepokojeni przez nikogo.

Aż przybył obcy z krain po drugiej stronie horyzontu.

3

Zaskakująco trudno jest mi znaleźć klientów dla moich… nietypowych usług. Większość ludzi nie wierzy, że potrafię im pomóc w odnalezieniu osoby im przeznaczonej za niewygórowaną cenę dziesięciu brązowych monet albo ćwiartki srebrnego samorodka.

Gdybym zażądał więcej, uznaliby mnie za hochsztaplera.

Gdybym zażądał mniej, uznaliby mnie za hochsztaplera.

Nawet gdy zgadzają się na moją stawkę, niektórzy i tak nazywają mnie – cóż za niespodzianka – hochsztaplerem.

Zdarza się, że przychodzą do mnie ludzie z polecenia zadowolonych klientów, ale trudno to określić stałym źródłem dochodu. Dopiero zacząłem oficjalnie świadczyć usługi swatania i wciąż niewielu o mnie słyszało. Do tego sporo osób wątpi w moje zdolności i na samą wzmiankę o magii i niciach przeznaczenia prycha lekceważąco. Ludzie ci nazywają je bajkami dla małych dzieci. I w sumie dlaczego mieliby mi wierzyć na słowo, skoro mogą pójść do miejscowego swata mogącego się pochwalić udokumentowanymi osiągnieciami i ugruntowaną pozycją?

Ale odbiegam od tematu.

Następnego ranka budzę się przed brzaskiem. Matka śpi głęboko, leżąc na boku. Twierdzi, że w tej pozycji najłatwiej jej się oddycha. Ostrożnie zsuwam z siebie koce i otulam nimi jej wychudzone ciało, zanim nałożę płaszcz, by osłonić się przed mroźnym porannym powietrzem.

Schodzę do herbaciarni i z sekretnej kryjówki pod deskami podłogi wyjmuję cztery sakiewki pełne monet. To tutaj ojciec chował zarobione pieniądze na wypadek włamania. Gdy odszedł, przejąłem po nim ten zwyczaj. Przeliczam dokładnie wszystkie brązowe monety i srebrne samorodki i z grubsza przeczesuję długie czarne włosy, po czym wiążę je z tyłu w ciasny kok cienką czerwoną wstążką.

W Północnym Królestwie Xuĕ większość kobiet i mężczyzn ma długie włosy. Obcięcie choćby jednego kosmyka byłoby zniewagą dla naszych najdroższych przodków, którzy obdarowali nas zdrowymi puklami. Z tego samego powodu najbardziej rozchwytywanym towarem w handlu obwoźnym są spinki i szpilki do włosów. Ich sprzedawcy zarabiają niemałe pieniądze, na pewno większe niż ja w mojej herbaciarni. Bogacze z Dzielnicy Perłowej mogą sobie pozwolić na przyozdabianie włosów złotem i srebrem, rubinami i jadeitem. My, plebs, zadowalamy się wstążkami. Luksusem są te o bardziej intensywnych kolorach, do których użyto droższych barwników.

Gdy wiem już dokładnie, ile mam pieniędzy, wyruszam, aby przed świtem spotkać się z doktorem Qi.

Jego sklep znajduje się na drugim końcu miasta, niedaleko targu, w rozklekotanej, sklejonej z byle czego chacie. Cała jej struktura przechyla się na lewo, a podstawa, przez dekady podmywana przez deszcze i wystawiana na silne podmuchy wiatru, powoli zapada się w błotniste, zamarznięte resztki wyschniętego jeziora. Na szczycie framugi przycupnęły dwie małe figurki smoków wyrzeźbione w bambusie i dzielnie odstraszają złe duchy.

– Proszę, oto człowiek, którego szukałem. – Uśmiecham się szeroko. – Jak się pan miewa w ten cudowny dzionek, doktorze?

Doktor Qi posyła mi chmurne spojrzenie, a jego sztuczne oko umyka nieco w lewo w oczodole.

– Czy zawsze musisz tyle ględzić, chłopcze?

Jest drobnej postury, sięga mi do pasa. Słyszałem, że kiedyś był niezwykle przystojny, miał długie czarne włosy i siłę zdolną przesuwać góry. Ja jednak od zawsze znam go jako łysego, zgryźliwego i zgarbionego tak, że jego plecy wyglądają jak złamane w połowie. Gdyby nie laska pewnie nie dałby rady zrobić dwóch kroków, żeby nie potknąć się o własne stopy.

– Sam niedawno powiedziałeś, że mam cudowny głos. Jakże miałbym ci odmówić dźwięku moich złotych piszczałek?

– Powiedziałem, że twój głos brzmi jak skrzek – prostuje natychmiast.

– Ach, jak śpiew? Jesteś nazbyt szczodry w swych komplementach.

Dostrzegam drgnięcie w jego zdrowym oku.

– Dobra, dość gadania, mów, czego chcesz.

– Chcę tylko spędzić trochę czasu w wartościowym towarzystwie jednego z naszych najznakomitszych mędrców, oczywiście.

Doktor Qi prycha i stuka mnie laską w bok głowy.

– Wchodź szybko. Mam dziś sporo pacjentów do zbadania. W wiosce na północnym wschodzie pojawiło się niewielkie ognisko ospy, chcę tam wyruszyć jak najprędzej.

W chacie doktora Qi panują chaos i bałagan, każda powierzchnia jest zawalona rozwiniętymi zwojami, fiolkami, słoiczkami z maściami, suszonymi ziołami i najróżniejszymi drobnymi przedmiotami, których nawet nie potrafię nazwać. Nad wszystkim unosi się ostry zapach rozgniecionego imbiru i suszonych grzybów, składników, które zdobył pewnie drogą handlu wymiennego na targowiskach. W rogu zauważam jego żonę sprzątającą po cichu z wielką miotłą w drobnych dłoniach. Kłania mi się, ale nie wygląda, jakby była w nastroju do rozmowy.

Trudno mi nie dostrzec czerwonych nici, które biegną od każdego z nich i się rozmijają. Nie jest to zatem związek z miłości. Zdarzają się takie tu, na północy – chociaż tak naprawdę wszędzie. Wolnych kobiet jest jak na lekarstwo, a kawalerów aż nadto. Małżeństwa są uzgadniane przez rodziców z myślą o strategicznym przekazaniu posagów. Skoro szanse na szczęśliwy związek są nikłe, potrafię zrozumieć, dlaczego niektórzy wolą zadowolić się takim, który będzie przynajmniej znośny.

– Masz pieniądze? – pyta szorstko Qi.

Odwiązuję z wnętrza płaszcza sakiewki. Są ciężkie. W każdej jest po dwa, może dwa i pół kilo brązowych monet i srebrnych grudek. Owoc kilku miesięcy ciężkiej pracy.

– Wszystko się zgadza – zapewniam. – Specjalnie przeliczyłem trzy razy.

Starzec tylko burczy coś pod nosem i odwraca się, żeby wyjąć spod stołu roboczego ciężką skrzynię. Jest zamknięta na trzy grube żelazne zamki, a klucz znajduje się na łańcuchu wiszącym na szyi doktora. Otwiera zamki jeden po drugim, podnosi wieko i odsłania małą szklaną fiolkę umieszczoną dla bezpieczeństwa w żółtym sianie. Podnosi ją, trzymając między kciukiem a palcem wskazującym, i podsuwa do światła wpadającego przez okno.

Na dnie fiolki leżą dwie gadzie łuski i błyszczą niczym gwiazdy, choć mają głęboko zielony odcień. Nie potrafię wytłumaczyć ciepła, jakie rozlewa mi się w piersi, kiedy patrzę na nie jak zaklęty, ani tego, że w uszach słyszę głośne bicie własnego serca. Te błyskotki, piękniejsze od szmaragdów i jadeitu, mają być lekiem dla A-My?

– Rozgnieć je na proszek – szepcze konspiracyjnie doktor. – Jedną łuskę rano, a drugą wieczorem. Dosyp je matce do śniadania i do kolacji. To powinno jej przynieść ulgę na co najmniej miesiąc.

– Jak to na miesiąc? – Dziwię się, biorąc od niego fiolkę. – Powiedziałeś, że to ją wyleczy na zawsze.

On jednak kręci głową.

– Powiedziałem, że to mogłoby ją wyleczyć, gdyby udało mi się zdobyć tego więcej. Łuski smoka nie są towarem łatwo dostępnym. Masz szczęście, że mój kontrahent z Południa zdołał je przemycić przez granicę jeszcze przed dekretem cesarza.

Robię wielkie oczy.

Niech mnie szlag, on naprawdę jest szarlatanem.

– Smoki nie istnieją – oznajmiam.

– Już nie – przyznaje. – Kiedyś jednak były tak samo rzeczywiste jak powietrze, którym oddychamy. Nasi przodkowie przez całe stulecia używali tego, co po nich zostało. Z pazurów wykuwali broń, zęby osadzali w biżuterii, a fragmenty łusek… – wskazuje na fiolkę, którą ja teraz trzymam w dłoni – stanowiły najskuteczniejsze lekarstwo.

Ogarnia mnie pusty śmiech.

– Nie oczekujesz chyba, że w to uwierzę, prawda?

– Istnieje na tym świecie wiele wspaniałych rzeczy, których twój prosty umysł nigdy nie zrozumie, chłopcze.

– Ten przytyk był akurat zbędny.

– Jak mówię, smoki i magia dziś są mitami, ale nie zawsze nimi były. – Doktor Qi odchrząkuje. – Czy masz pojęcie, jak wiele ryzykowałem, żeby je zdobyć? Gdyby któryś z cesarskich żołdaków mnie z tym złapał, natychmiast utrąciłby mi łeb. Myślisz, że bez powodu tułałbym się aż do granicy i z powrotem?

Nic nie mówię. Czy tak właśnie myślą o mnie ludzie, gdy próbuję ich przekonać do moich zdolności? Że to, co mówię, jest szalone, zuchwałe i po prostu niemożliwe? Czuję się jak głupiec, w ogóle rozważając taką możliwość, ale jednak w brzuchu odzywa się pewien niepokój.

Pocieram powoli mały palec i patrzę nieruchomo na szarą nić. Leży luźno na podłodze. Przeznaczona mi osoba jest gdzieś bardzo, bardzo daleko. Być może na zawsze poza moim zasięgiem. Nie pamiętam, aby nić kiedykolwiek była czerwona jak u wszystkich innych ludzi. Już w dzieciństwie była właśnie taka – szara. Może doktor Qi ma rację? Są na świecie rzeczy wielkie, o których nic nie wiem, ale jednego jestem pewien: magia naprawdę istnieje.

Więc może smoki również?

Chowam fiolkę do kieszeni i biorę głęboki wdech. W tym momencie mam niewiele do stracenia. Rozpacz mocno trzyma mnie za kark. Jeśli mogę pomóc mamie poczuć się choć odrobinę lepiej, to całe przedsięwzięcie jest warte zachodu.

– A potwierdzenie? – pytam żartobliwie, usiłując ukryć, że jest mi nieswojo. – Na wypadek gdybym mimo wszystko chciał to zwrócić.

Doktor Qi znów wymachuje laską, ale tym razem udaje mi się uchylić przed ciosem.

– Zwrotów nie przyjmuję. A teraz znikaj stąd!

Wychodzę, podśmiewając się cicho. Mimo wszystko czuję iskierkę nadziei. Ileż bym dał, żeby raz jeszcze zobaczyć uśmiech na twarzy A-My.

W drodze do domu nie umiem się pozbyć wrażenia, że ktoś mnie obserwuje. Niemal czuję ciężar czyjegoś spojrzenia na plecach. Rozpalony wzrok wbity we mnie, gdy pokonuję kolejne ulice. Gdy jednak oglądam się za siebie, nikogo nie widzę.

Doprawdy dziwne.

Postanawiam pójść przez targ. Nie po to, żeby oglądać dzisiejsze dostawy, ale dlatego, że to skróci mi drogę o kilka minut. Dziś nie mam czasu na zatrzymywanie się przy straganach i podziwianie misternych ozdób, a już na pewno nie mogę sobie pozwolić na pogawędki z kupcami.

Już od dziecka, ku utrapieniu A-My, potrafiłem godzinami przysłuchiwać się ich barwnym opowieściom, które tak mnie wciągały, że traciłem poczucie czasu. I to właściwie się nie zmieniło – gdybym tylko przystanął, żeby ich posłuchać, natychmiast dałbym się ponieść wyobraźni. Nie, naprawdę lepiej się nie zatrzymywać.

Kiedy przeciskam się przez tłum, od razu rzuca mi się w oczy silna obecność żołnierzy w pełnym uzbrojeniu. Wielu z nich wygląda bardzo młodo. Sprawiają wrażenie zahukanych, rozglądają się niepewnie. To niewątpliwie świeży rekruci z mniejszych miast na dalekiej północy. Możliwe, że tylko przechodzą przez Jiaoshan, zmierzając do bazy wojskowej Sheyan położonej o kilkaset li na południe stąd.

– Proszę wielmożnego pana, bardzo proszę. Muszę już iść.

To głos młodej kobiety. Jej jedwabne szaty są jednokolorowe, ale ich zbyt intensywna barwa świadczy o tym, że nie może być zwykłą wieśniaczką. Drugą wskazówką są krótko obcięte paznokcie i przesuszone dłonie, zaś trzecia to brak biżuterii i ozdób we włosach. Po tym wszystkim poznaję, że jest służącą w którymś z bogatych domów Dzielnicy Perłowej.

– Proszę. Muszę iść, mam jeszcze tyle do zrobienia – nie przestaje zwracać się błagalnie do jednego z żołnierzy.

Ich niewielka grupa zagrodziła jej drogę, a najpotężniejszy z nich stoi na przodzie i próbuje zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. W przeciwieństwie do swoich kompanów wygląda na prawdziwego zakapiora. Ma szramę na prawym policzku. Jego zbroja przypomina zbroje pozostałych, ale jest bardziej naznaczona wgnieceniami i zadrapaniami. Odznaka na jego ramieniu wskazuje, że jest kapitanem.

Gdy spuszczam wzrok na ich dłonie, widzę, że jego nić ciągnie się i znika gdzieś w oddali. Jej nić to zamknięta czarna pętla.

– Ale po co ten pośpiech, panienko? – Droczy się z nią. – Nie wypijesz filiżanki herbaty z zasłużonym w boju żołnierzem, zanim wyruszy na wojnę?

– Moja madame prosiła mnie o załatwienie dla niej kilku spraw. Naprawdę muszę iść.

– Och, na pewno zdążysz uporać się ze wszystkim później.

Jeden z towarzyszy kapitana klepie go po ramieniu, jakby strzepywał kurz z cennego trofeum.

– Czy masz pojęcie, kto to jest? Kapitan Tian otrzymał swój tytuł od samego cesarza.

Drab zaczyna ściągać na siebie uwagę przechodniów, ale nikt nie jest skory przyjść dziewczynie z pomocą. Wszyscy są zbyt wstrząśnięci, aby choć kiwnąć palcem. Rozlega się szmer podekscytowanych szeptów, na samo wspomnienie o cesarzu dostaję gęsiej skórki na rękach.

Mowa o cesarzu Róngu, którego imię całkiem adekwatnie można przetłumaczyć jako „chwała”. Nikt nie ośmiela się wypowiadać go na głos, i nie tylko dlatego, że my, pospólstwo, jesteśmy niegodni, aby dotknęło naszych języków.

Gdy byłem mały i nie mogłem zasnąć, A-Ma opowiadała mi o cesarzu różne historie. Podobno dał świeżą wodę ludom Północy, dzikie bestie przegnał w mrok, a swoimi krainami rządził od tysięcy lat. To oczywiście bzdury, ale sprawdzały się jako bajki na dobranoc. Zwykle, gdy A-Ma docierała do momentu, w którym cesarz miał zostać ukoronowany przez samo słońce, spałem jak kamień.

To bardziej legenda niż człowiek i być może dlatego tak mnie poruszyło, gdy ten żołnierz o nim wspomniał. Od wielu lat nikt cesarza nie widział. Ponoć zaszył się w jednym ze swoich pałaców rozsianych po Północnym Królestwie Xuĕ. Często powtarzana w herbaciarni plotka głosi, że tak naprawdę cesarz stale przenosi się z jednej rezydencji do drugiej, aby zmylić swoich wrogów. Trudno uwierzyć, że kapitan Tian nie tylko widział, ale i poznał osobiście naszego nieuchwytnego władcę.

Młoda kobieta ma przyśpieszony oddech i wygląda na coraz bardziej zdesperowaną. Jej niestrudzone próby wyminięcia kapitana i jego orszaku są żałośnie nieskuteczne.

– Proszę pana, ja naprawdę muszę…

– Nie daj się prosić. Chodź, dotrzymasz mi towarzystwa.

Nie jestem w stanie dłużej tego słuchać. Owszem, śpieszę się do domu, ale nie mogę tego tak zostawić. Przyskakuję do dziewczyny i staję między nią a żołnierzem.

– No, tu jesteś – mówię rozgorączkowanym tonem. – Madame o ciebie pytała. Jak możesz kazać jej tyle czekać?

Dziewczyna mruga pośpiesznie, wyraźnie oszołomiona.

– Kim jes…

– Szybko, musimy wracać.

Już mam się odwrócić, gdy czyjaś silna dłoń chwyta mnie od tyłu za płaszcz.

– Ej, ty! – warczy kapitan. – Masz jakiś problem?

Zaciskam zęby i spokojnie podnoszę na niego wzrok.

– W żadnym razie, kolego. Mèimei i ja już sobie idziemy.

Mężczyzna prycha, jego nozdrza rozszerzają się jak u konia.

– A gdzie masz zbroję? Gdzie twój miecz i tarcza, chłopcze?

– Nie są mi potrzebne. Nie zostałem zwerbowany.

– W takim razie zgłosisz się do najbliższego poboru. Przed końcem tygodnia ruszamy na południe.

– Nie, wielmożny pan mnie nie zrozumiał. Zostałem wyłączony ze służby.

Wargi kapitana wykrzywiają się w uśmieszku.

– A cóż to za wydziwianie? Świętym obowiązkiem każdego mężczyzny jest służyć cesarzowi.

– Tak, ale…

– Jesteś kaleką? – pyta oschle.

Zaciskam dłonie w pięści, paznokcie wbijam w skórę.

– Nie.

– Niedołężny?

– Nie.

– Jesteś mnichem? – Mężczyzna robi krok w przód, pochyla się nade mną. Jego oddech cuchnie czosnkiem i kwaśnym mlekiem. – A może zwykłym tchórzem?

Złość pulsuje mi tuż pod skórą.

– Nie jestem mnichem – odpowiadam.

I znienacka uderzam go prosto w twarz.

Kapitan zatacza się do tyłu, trzymając się za szczękę osłupiały z zaskoczenia. Potyka się o własne buty i z głośnym hukiem upada na ziemię jak nowo narodzona koza.

– Jak śmiesz…

Biegniemy tak szybko, że nie dociera do nas koniec jego zdania, zostawiamy żołnierzy w kłębie kurzu. Nie zatrzymujemy się, dopóki za rogiem nie znikamy im z oczu. Wtedy dziewczyna kłania się z wdzięcznością, jej policzki są zaróżowione.

– Dziękuję ci, gēge. Ten człowiek nie chciał mnie zostawić w spokoju.

– Nie ma za co. – Uśmiecham się lekko. – Lepiej stąd zmykaj.

– Tak, oczywiście.

Kłaniamy się sobie po raz ostatni i rozchodzimy każde w swoją stronę.

A dokąd to się wymknąłeś dziś rano? – pyta matka przy śniadaniu.

Jemy resztki congee z wczorajszej kolacji, które trzymałem na małym ogniu, gdy spaliśmy. Jest lepkie i bez smaku, ale przynajmniej dobrze zapełnia żołądek. Dziś nie mam dla niej przepiórczych jajek, bo po zakupach u doktora Qi moje kieszenie świecą pustkami. Nie będę jednak się skarżył, byleby matka wreszcie zaznała ulgi od nieustannych ataków kaszlu.

– Na targ – kłamię, siląc się na lekki ton. Ostatnie, czego bym chciał, to przysparzać jej trosk. – Chciałem nam kupić okonia na kolację, ale okazało się, że rybacy wrócą ze świeżym połowem dopiero jutro. Uznałem, że lepiej zaczekać.

– Słusznie – przytakuje matka. – Nie warto kupować tygodniowej ryby. – Siedzi na płaskiej poduszce przy jednym z wielu pustych stolików i nalewa herbaty nam obojgu. Przerzedzone czarne włosy ma związane w luźny kok. Są przetłuszczone, powinna umyć głowę.

Zabrałbym ją do miejskiej łaźni, gdyby tylko miała dość sił, żeby tam dotrzeć.

Zostaję w kuchni, odwrócony do niej plecami, i dyskretnie wysypuję z fiolki jedną z łusek do kamiennego moździerza. To przedziwna rzecz, rzeczywiście bardziej przypomina cenny klejnot niż składnik leku. Aż żal mielić na proszek coś tak pięknego. Mimo to biorę kamienny tłuczek i rozgniatam łuskę, wstrzymując oddech, kiedy z wnętrza miski tryskają lśniące iskierki.

Magia.

– Sai?! – woła matka z wnętrza herbaciarni. – Pomóc ci w czymś?

Nie mam czasu się zachwycać połyskującym zielonym pyłem. Pośpiesznie wrzucam wszystko do jej miski z kleikiem i mieszam dokładnie. Na koniec posypuję obie potrawy zieloną cebulką, żeby ukryć ewentualną zmianę koloru. Dosiadam się do matki, klękam na bambusowej podłodze i stawiam przed nią miskę.

– Smacznego – zachęcam. – Pamiętaj, masz zjeść do końca.

– Wiesz, że ostatnio apetyt mi nie dopisuje – zastrzega. Mimo to bierze do ręki łyżkę i zjada porcję kaszki.

A potem następną i następną, aż – cud nad cudami! – opróżnia całą miskę.

Efekt jest natychmiastowy.

Jej zapadnięte policzki nabierają różowego, świeżego koloru. Zupełnie blakną głębokie cienie pod jej oczami. Włosy nagle wydają się gęste i lśniące. Dłonie przestają się trząść, plecy się prostują, a mięśnie i kości wzmacniają się na moich oczach. Po kilku minutach wygląda, jakby ubyło jej dwadzieścia lat.

– Mówiłam ci chyba, że niegrzecznie jest się gapić – droczy się ze mną.

Przecieram oczy i mrugam z niedowierzaniem.

– Jak się czujesz?

– Głodna. Wystarczy na dokładkę?

– Możesz zjeść moje. – Z trudem staram się uspokoić rozpędzone serce i przesuwam w jej stronę swoją miskę.

Wzbiera we mnie poczucie triumfu. Czy to możliwe? Czy to naprawdę się dzieje?

Moje ciche świętowanie nie trwa jednak długo, bo drzwi herbaciarni otwierają się z siłą, od której trzęsą się cienkie ściany i przekrzywia kilka wiszących na nich ramek z sentencjami.

Do środka wchodzi pięciu mężczyzn – tych samych, na których miałem pecha się natknąć na targu przed niespełna godziną.

– Ej, ty – warczy ten, który stoi najbliżej. Ma fioletowego siniaka na szczęce, ślad po mojej pięści. To kapitan Tian. Wskazuje na mnie oskarżycielsko i złowieszczo szczerzy krzywe zęby. – Aresztuję cię w imieniu Jego Cesarskiej Wysokości.

Matka tłumi okrzyk i zrywa się na nogi.

– Co? Pod jakim zarzutem?

– Pod wieloma: unikanie służby wojskowej, posiadanie nielegalnej substancji i napad na wysokiego rangą oficera dziś rano.

– Na dziewięć słońc, co też pan wygaduje?! Mój syn nigdy by nie zrobił niczego takiego!

– Proszę się cofnąć – rozkazuje jeden z pozostałych i odpycha ją bezceremonialnie. W milczącej groźbie kładzie dłoń na rękojeści miecza.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

Część II

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

19

Dostępne w wersji pełnej

20

Dostępne w wersji pełnej

21

Dostępne w wersji pełnej

22

Dostępne w wersji pełnej

23

Dostępne w wersji pełnej

Część III

24

Dostępne w wersji pełnej

25

Dostępne w wersji pełnej

26

Dostępne w wersji pełnej

27

Dostępne w wersji pełnej

28

Dostępne w wersji pełnej

29

Dostępne w wersji pełnej

30

Dostępne w wersji pełnej

31

Dostępne w wersji pełnej

32

Dostępne w wersji pełnej

33

Dostępne w wersji pełnej

34

Dostępne w wersji pełnej

Część IV

35

Dostępne w wersji pełnej

36

Dostępne w wersji pełnej

37

Dostępne w wersji pełnej

38

Dostępne w wersji pełnej

39

Dostępne w wersji pełnej

40

Dostępne w wersji pełnej

41

Dostępne w wersji pełnej

Część V

42

Dostępne w wersji pełnej

43

Dostępne w wersji pełnej

44

Dostępne w wersji pełnej

45

Dostępne w wersji pełnej

46

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Last Dragon of the East

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Maria Mazurowska

Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz

Korekta: Dagmara Deska

Projekt oraz ilustracja na okładce: Agata Łuksza

Copyright © 2024 by Katrina Kwan

Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Edyta Stępkowska, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-061-8

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka