Ostatnie słowo Rocambole'a. Część 1 - Pierre Alexis de Ponson du Terrail - ebook

Ostatnie słowo Rocambole'a. Część 1 ebook

Pierre Alexis de Ponson du Terrail

0,0

Opis

To nowe dzieło utrzymane jest w tym samym duchu, co poprzednie, ale Ponson du Terrail dodaje do niego odrobinę egzotyki, wprowadzając sektę Thugów, dusicieli z Indii, którzy byli bardzo modni w latach sześćdziesiątych XIX wieku.

Ewidentnie uzdrowiony, Rocambole przeniknął do gangu złodziei, aby z nimi walczyć. Podczas napadu dowiaduje się, że Thug próbuje porwać młode dziewczęta i zabrać je z powrotem do Indii, aby służyły bogini Kali. Rocambole wyrusza do Anglii wraz z Milonem i Wandą oraz kilkoma skruszonymi członkami gangu rabusiów, aby walczyć z Thugami, a w szczególności chronić pewną Cygankę, która naprawdę nazywa się Anna Blesingfort, której spadek został skradziony przez jej ciotkę, kochankę przywódcy Thugów… Po tej walce, której wynik pozostawiam do odgadnięcia, Rocambole udaje się do Indii.

W następnym odcinku członkowie Klubu Zbolałych, podejrzliwi wobec kobiety o pseudonimie Piękna Ogrodniczka, która ma reputację uprawiającej śmiercionośne rośliny w swoim ogrodzie, udają się do jej domu, aby odkryć woskowy posąg podobny do jednego z nich, Maureversa, kochanka Turquoise (patrz Klub Sług Serca), którą Rocambole, niedawno odnalazł. Ta kobieta to Roumia, Cyganka; porwała Maureversa, ponieważ zabił jej przyrodniego brata, Perdita, kiedy był związany z Rocambole’em, a także Wandę, aby zemścić się na Rocambole’u. Po powrocie z Indii, Rocambole, w towarzystwie Nadira, członka Synów Śiwy, zaprzysięgłych wrogów Thugów, udaremnia plany Roumii i uświadamia jej, że musi prowadzić inne życie. Ta zgadza się uwolnić Wandę i Maureversa.

Ale... podczas pobytu w Indiach, Rocambole połączył siły z radżą Osmanym, aby walczyć z sir Edwardem Lintonem, który porwał syna radży i żąda dużego okupu. Jest to powód powrotu Rocambole’a do Anglii. Z pomocą Roumii, Milona i Wandy, Rocambole’owi udaje się uwolnić syna radży, ale zostaje zadenuncjowany przez sir Edwarda londyńskiej policji, która szuka go od dłuższego czasu... W końcu zostaje zamknięty w więzieniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pierre Alexis de Ponson du Terrail

Rocambole

 

 

 

 

Ostatnie słowo Rocambole’a

część pierwsza

Sto trzydziesta pierwsza publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego:Le dernier mot de Rocambole

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2024

 

36 ilustracji, w tym 32 karty tablicowe kolorowe: Louis-Charles Bombled, Paul Kauffmann, Désiré Quesnel (wg Wydawnictwo Jules Rouff, Paris 1894)

 

Redaktor kolekcji: Andrzej Zydorczak

Redakcja: Maria Sarnowska

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2024

 

ISBN 978-83-66268-22-7 (całość)

ISBN 978-83-67876-08-7 (część dziewiętnasta)

Rabusie

 

 

Rozdział I

 

 

Niektóre noce w Paryżu są przerażająco ciche i ciemne. Mgła okrywa dachy, drobny deszcz sprawia, że chodniki stają się śliskie, wiatr wygina płomienie ulicznych latarni, a Sekwana płynie milcząca między dwoma kamienistymi brzegami. Na nabrzeżach nie ma żadnych przechodniów, mostami nie przejeżdżają pojazdy.

Miasto milczy, uczciwi ludzie zamknęli swoje drzwi, świat złodziei oddycha i przygotowuje się do swoich mrocznych wypraw.

Jakie to ma znaczenie, że bulwar wciąż żyje o pierwszej w nocy, cały rozświetlony światłami girland hałaśliwych kawiarni? Po tej stronie, nad wodą, cisza jest tak wielka, że przypomina nekropolię.

Znajduje się tam złowrogie miejsce, gdzie jedno z ramion Sekwany, zduszone między dwoma wysokimi murami, przepływa z zawrotnymi pokusami dla tych, którzy rozważają samobójstwo.

Sekwana, raczej kanał niż rzeka, uśpiona woda, która bulgocze w górnym biegu i wznawia swój szybki bieg w dolnym, wydaje się zatrzymywać czarna, głęboka, tajemnicza, z dziwnymi sekretami śmierci, między dwoma budynkami Hôtel-Dieu1.

Oprzyjcie się na chwilę łokciem o balustradę Mostu Świętego Ludwika lub Mostu Arcybiskupiego2; popatrzcie, jak przepływa między tymi dwoma azylami cierpienia ta woda, która znów stanie się czysta i niebieska za wzgórzami Sèvres i Saint-Cloud3, a jej ponury spokój przyprawi was o dreszcze.

Wy, którzy szukacie zapomnienia w śmierci, przyjdźcie tam; wy, którzy wahacie się porzucić życie, przyjdźcie ponownie. Obłęd samobójstwa uderzy w wasz mózg po dziesięciu minutach kontemplacji.

Pewnej nocy, o której mówiliśmy wcześniej, ogromna tratwa, drewniany pociąg, jak mówią, płynęła po wodzie między dwoma fatalnymi łukami tych mostów.

Trzech mężczyzn siedzących z przodu rozmawiało cicho.

Czwarty, w tylnej części, manewrował prymitywnym sterem wykonanym z długiej deski.

– Co za psia pogoda! – powiedział jeden z flisaków, energicznie pocierając ramiona i dłonie, aby się rozgrzać.

– Chłód przenika przez kurtkę z koziej skóry – stwierdził drugi.

– I pomyśleć – mruknął trzeci – że nie będziemy w knajpie „Pod Arlekinem” matki Camarde, przed drugą nad ranem! Chce mi się pić jak diabli!

– Kto ci zabrania się napić? – zapytał pierwszy ze śmiechem. – Wielki kubek jest pełny… i to w dodatku świeżej wody.

– Dziękuję, stary! Nie używam go. Wodę piłem tylko raz i to nie z dobrej woli.

– A kiedy to było, Notariuszu? – zapytał pierwszy flisak.

– Kiedy byłem tam …

Dodatkowo podkreślił to słowo.

– Ach tak, na łące w Tulonie?

– Zgadza się. Pewnego wieczora próbowaliśmy z kumplem uciec wpław; on utonął, a mnie schwytano.

– Co nie przeszkodziło ci umknąć nieco później.

– Oczywiście.

Ten z flisaków, który narzekał, że jego kurtka z koziej skóry jest cała mokra, i który, ze świeżego i dźwięcznego akcentu w jego głosie, wydawał się być młodym mężczyzną, powiedział z pewnym entuzjazmem:

– Mnie wszystko jedno, nie bałbym się galer!

– To zawsze lepsze niż więzienie Centralne4; spędziłem tam dwa lata, wiem, jak tam jest – powiedział drugi.

Ten, który przybył z Tulonu, kontynuował:

– Jesteś młody, Marmouset5, ile masz lat?

– Dziewiętnaście.

– Masz czas, żeby zobaczyć i porównać.

Były galernik roześmiał się.

Ale pierwszy z trzech flisaków, ten, który powiedział, że spędził dwa lata w Centralnym, nie podzielał jego wesołości.

Patrzył na most, podczas gdy tratwa powoli się zbliżała.

Gigantyczny łuk mostu odcinał się na tle i tak już ciemnego nieba niczym czarny chiński atrament.

Powyżej i pośrodku, jak dzwonniczkę na dachu kościoła, widać było sylwetkę w doskonałym bezruchu.

 

Czy to był człowiek, czy słup?

Tego nie dało się stwierdzić.

– Na co tak patrzysz, „Dzielny”6? – zapytał flisak, który doświadczył życia na galerach.

Mężczyzna, który odpowiedział na to osobliwe imię, wyciągnął rękę w kierunku łuku mostu.

– Jestem przekonany – powiedział – że tam jest człowiek.

– Ja postawiłbym na latarnię, która zgasła – powiedział „Pętak”, bo taki przydomek nosił młodzieniec.

– Głupcze! – rzekł galernik. – Tak źle znasz swój Paryż?

– Żartuje pan? – powiedział dotknięty ulicznik.

– Gdzie teraz jesteśmy?

– Na Sekwanie!

– Tak, ale gdzie?

– Niedaleko katedry Notre Dame i Hôtel-Dieu.

– No więc powinieneś wiedzieć, że na moście nie ma latarni ulicznych.

Coraz bardziej wzburzony Marmouset odparł:

– Jak mówisz, mam czas, żeby się nauczyć.

Dzielny wciąż wpatrywał się w nieruchomą postać.

– Myślę – powiedział – że to człowiek, który chce złamać fajkę i odkręcić stół bilardowy.

W malowniczym języku mieszkańców Paryża te dwa obrazy są odpowiednikami czasownika umrzeć.

– Jeśli serce mu tak podpowiada… – powiedział chłodno Marmouset. – Być może z powodu zawodu miłosnego.

– Chyba, że to jakiś bankier, który zjadł żaby7 swoich akcjonariuszy! – zaśmiał się galernik.

– Ahoj, panie! – zawołał Marmouset. – Nie przejmuj się… woda jest w porządku…

Ale gdy chłopiec mówił, i bez wątpienia zanim jego głos dotarł do wysokości mostu, postać wykonała ruch przypominający ten, jaki wykonuje komin parowca, przepływającego pod mostem. Następnie coś czarnego zawirowało w powietrzu. Potem w spokojną wodę uderzyło coś spadającego, która otworzyła się jak zdradziecka otchłań, by pochłonąć ofiarę.

– To wszystko, Marmouset, pan został obsłużony – stwierdził galernik i roześmiał się.

Tymczasem czwarty flisak, ten na rufie, który nie przyłączył się do rozmowy, wydał z siebie krzyk, puścił ster i skoczył do wody.

– Pięknie! – powiedział Dzielny. – Co on chce zrobić?

– Zamierza go wyłowić!

– Głupiec! – stwierdził były galernik.

Marmouset zrobił tubę ze swoich dłoni i krzyknął:

– Hej, Szpak, jeśli złapiesz go żywego, dostaniesz tylko piętnaście franków; jeśli go utopisz, dostaniesz dziesięć franków więcej.

Flisak, który właśnie otrzymał przydomekSzpak, był energicznym młodym mężczyzną w wieku około dwudziestu ośmiu lat, nieustraszonym pływakiem, dla którego Marna nie miała ani zdrad, ani tajemnic.

Rozcinał ramionami wodę i ze spokojem oraz precyzją psa nowofundlandzkiego skierował się w stronę miejsca, którego nie mógł dostrzec, ponieważ było tak ciemno, ale skąd dobiegł stłumiony plusk.

Człowiek, który dobrowolnie rzucił się do wody, początkowo znalazł się na dnie. Jednak natura odzyskała swoje prawa. Instynktownie ten człowiek, który umiał pływać, wynurzył się na powierzchnię.

Tak rozpoczęła się walka. Straszna, nieustępliwa, zaciekła walka między duszą, która chciała odejść z życia, a ciałem, które nie chciało umierać.

W międzyczasie przybył flisak Szpak i chwycił topielca za włosy.

Tonący zaczął znikać: dusza pokonywała ciało.

Tymczasem Marmouset wciąż krzyczał:

– Utop go, głupcze! To dziesięć franków więcej.

Tratwa, podążająca z biegiem wody, która w tym miejscu była bardzo spokojna, znajdowała się jeszcze dwadzieścia sążni8 od mostu.

Flisak, który dzielnie poświęcił się ratowaniu życia jednego ze swoich bliźnich, wyprzedził go z całą prędkością, na jaką może się zdobyć energiczny pływak.

Ci, którzy pozostali na tratwie – Marmouset, Dzielny i galernik – nic nie widzieli, ale słyszeli odgłosy walki. Topielec walczył teraz przeciwko swojemu wybawcy.

– Do licha! – zawołał Dzielny. – Warto to byłoby zobaczyć. Możemy ponownie zapalić latarnię; Nie umrzemy od tego, że użyjemy świecy za dwa miedziaki.

Z przodu tego drewnianego pociągu znajdowała się latarnia, którą flisacy zapalali tylko na kanałach i po dotarciu do śluz; poza śluzami woleli podążać z prądem w ciemności. Ciemność lepiej pasowała do ich zwyczajów i nawyków.

Dzielny skrzesał ogień, zapalił latarnię, a ta rzuciła swój blask przed drewnianą tratwę.

Wtedy trzej flisacy zobaczyli, jak ich towarzysz próbuje uwolnić się ze straszliwego uścisku tonącego i wyłowić go, samemu nie idąc pod wodę.

Nagle mężczyzna, który był na galerach, krzyknął:

– To ON!

Rzekłszy to wskoczył do wody, tak jak zrobił to Szpak, by uratować topielca…

 

 

 

 

1 Hôtel-Dieu (Boże Schronienie) – szpital położony na Île de la Cité w 4. okręgu Paryża; założony w 651 roku, jest najstarszym paryskim szpitalem.

2 Mosty łączące nabrzeża i Wyspą de la Cité.

3 Saint-Cloud – dawniej miasteczko we Francji leżące nad Sekwaną około 10 km na zachód od centrum Paryża, stał w nim wzniesiony w roku 1572 zamek, jedna z siedzib władców Francji, siedziba także manufaktury porcelany, obecnie w obrębie Paryża jako jego przedmieście; liczy ok. 30 tys. mieszkańców.

4 We Francji więzienie centralne to placówka penitencjarna, do której trafiają osoby skazane na długie wyroki, a także więźniowie najtrudniejsi, czyli tacy, których uważa się za mających niewielkie szanse na reintegrację społeczną; w ramach systemu przetrzymywania w tych więzieniach stosowane są znaczące środki bezpieczeństwa; projekt architektoniczny takich obiektów jest bardzo restrykcyjny ze względu na bardzo szczegółowe wymagania bezpieczeństwa.

5 Marmouset – smarkacz, pętak.

6 Dzielny – w oryginale Mort-des-braves.

7 Wyrażenie z XVIII wieku: w tych czasach skarbonki miały kształt żab, więc „zjeść żabę” oznaczało roztrwonienie oszczędności.

8 Sążeń – miara długości równa długości rozstawionych ramion, także miara używana przy pomiarach głębokości wód; we Francji rozróżniało się sążeń (toise) jako miarę długości, wynoszącą 1,95 m, oraz sążeń morski, nazywany brasse, równający się 1,63 m; autor użył słowa brasse.

Rozdział II

 

 

Marmouset i Dzielny na chwilę osłupieli, widząc jak ich towarzysz Notariusz z kolei sam wskakuje do wody, by pomóc Szpakowi wyłowić tonącego.

– A więc to jakiś rosyjski książę? – mruknął Marmouset swoim kpiącym, cynicznym tonem.

– To musi być jakiś znajomy, żeby Notariusz się w to mieszał. Nie jest jak ten idiota Szpak, który jest uczciwy jak pudel i płacze, gdy kota boli łapa – rzekł Dzielny i z niejakim lekceważeniem wzruszył ramionami.

Tymczasem tratwa kontynuowała swój powolny marsz i stopniowo zbliżała się do miejsca, w którym ci trzej mężczyźni tworzyli dziwną grupę walczącą na powierzchni wody.

Mężczyzna, który rzucił się z mostu i chciał umrzeć, był człowiekiem o herkulesowej sile, a Szpak, bez względu na to, jak zręcznym był pływakiem, nie był w stanie uwolnić się z jego uścisku.

Od czasu do czasu tonący wynurzał się i mówił:

– Pozwól mi umrzeć!

Szpak trzymał go i próbował złapać za włosy.

W końcu dotarł do nich Notariusz.

On również był krzepkim chłopem, a znajdując się między tymi dwoma ludźmi tonący nie był w stanie stawić żadnego oporu.

Gdy tratwa dotarła na miejsce, obaj chwycili go pod pachy i wrzucili na pokład.

Tonący wyczerpał swoje siły, ale wcale nie stracił przytomności. Mógł rozejrzeć się dookoła ogłupiałym wzrokiem, dzięki latarni, której światło padało na twarze flisaków.

– Znam cię – szepnął, spoglądając na Notariusza.

– Ja też cię znam… – odparł ten. – Gdyby było inaczej, czy brałbym kąpiel? Nie zajmuję się sprawami innych, tylko moimi towarzyszami.

Topielec był człowiekiem wysokim i barczystym, o brutalnej twarzy i niemal białych włosach.

Bliżej mu było do sześćdziesięciu lat niż do pięćdziesięciu.

Marmouset i Dzielny przyglądali mu się z ciekawością.

Notariusz i Szpak wciąż trzymali go za ramiona, obawiając się, że najdzie go fantazja ponownie rzucić się do wody.

Ale walka, którą stoczył, wyczerpała jego siły i zgasiła wolę.

Ogarnięty prawdziwym upokorzeniem patrzył uważnie na tych ludzi, którzy byli mu obcy, i na galernika, którego rozpoznał.

– Byłeś tam, prawda? – zapytał w końcu.

– Do licha, tak! – odpowiedział galernik.

– Nazywali cię Notariuszem…

– To wciąż moje imię. A ty byłeś Jeanem Rzeźnikiem.

– Jeanem Katem – rzekł głuchym głosem topielec.

– Zgadza się. Tylko że ty zawarłeś pewnego dnia pokój z towarzyszami Zielonej Czapki.

Jean Rzeźnik lub Jean Kat, jak go nazywano w więzieniu – bo to rzeczywiście był on – uśmiechnął się z rozpaczliwą miną.

– Zdradziłem mojego pana – szepnął.

Kilka słów zamienionych między nim a byłym galernikiem Notariuszem, w najwyższym stopniu wzbudziło ciekawość Marmouseta i Dzielnego.

Szpak, dobry człowiek, który nie był ani w Tulonie, ani w Poissy i płakał, gdy zmiażdżono kotu łapę, nie rozumiał nic z żargonu swoich towarzyszy i wrócił na rufę drewnianego pociągu, by znów chwycić za ster, ze spokojną satysfakcją wynikającą z poczucia dobrze spełnionego obowiązku.

– Co wy tam sobie paplecie? – zapytał Dzielny.

– Mnie też to intryguje – dodał z kolei Marmouset.

Jean Kat spojrzał na nich podejrzliwie.

– Możesz mówić przy nich – powiedział Notariusz – są przyjaciółmi.

W żargonie słowo „przyjaciel” oznacza złodzieja.

By dać mu przykład, Notariusz kontynuował:

– Ten zuch tutaj, którego widzicie, to były kat galer w Tulonie.

Dzielny skrzywił się.

Marmouset, który jeszcze nie miał doświadczenia, jak twierdził Notariusz, nie mógł powstrzymać się od lekkiego dreszczu.

– Ale – ciągnął były galernik – ładnie się zrehabilitował, no co! A gdyby wrócił na łąkę, zostałby przyjęty jak sam Rocambole.

– Rocambole? – zapytał Marmouset. – To zabawne nazwisko! Czy jest sławne?

– Często słyszałem, jak wspominano o nim w Centralnym – powiedział Dzielny.

– Mistrz…! – szepnął Jean Kat, ujmując głowę w obie dłonie i zdając się pogrążać w mrocznej rozpaczy.

W tym momencie, po minięciu mostu, tratwa płynęła między Nabrzeżem des Orfèvres i Nabrzeżem de la Vallée, nabierając prędkości, ponieważ Sekwana odzyskiwała w tym miejscu swój wartki nurt.

Ponieważ Jean Kat zdawał się być opanowany przez jakieś straszne wspomnienie i nie zwracał już uwagi na to, co mówią trzej flisacy, Notariusz kontynuował:

– Rocambole! To bóg galer, człowiek, który zawsze pokonywał wszystkich ciekawskich i wszystkich handlarzy sznurowadeł. Pewnego dnia miał fantazję uciec i bramy się otworzyły. Jego towarzysz miał zostać zgilotynowany, a on zatrzymał w drodze nóż gilotyny.

– To niesamowite! – zawołał Dzielny.

– Pójdę na łąkę tylko po to, żeby to zobaczyć – powiedział entuzjastycznie Marmouset.

Wówczas Notariusz opowiedział swoim dwóm towarzyszom ze szczegółami zadziwiającą historię Rocambole’a i jego ucieczki z galer siedem lub osiem miesięcy wcześniej.

– Gdybyśmy mieli takiego przywódcę zamiast Cukiernika, który jest obibokiem, robilibyśmy dobre interesy.

– Być może…

W tym momencie Jean Kat podniósł głowę.

– Nie znajdziecie go – szepnął.

– Dlaczego?

– Został schwytany.

– Ba! Znowu ucieknie.

– A jak został schwytany? – zapytał Marmouset, który bardzo chciał się tego dowiedzieć.

– To ja go sprzedałem – powiedział zrozpaczony Jean Kat.

– Ty? – zawołał Notariusz, marszcząc brwi.

– Och, nie zrobiłem tego umyślnie! Ale ja jestem bydlakiem… ciekawski namówił mnie do paplania i wpakował w kłopoty. A więc – kontynuował Jean, z którego brutalnej twarzy popłynęły dwie wielkie łzy – to dlatego chciałem przed chwilą zginąć. Mnie też pojmano. Zostałem zakuty. Byłem w drodze do Tulonu. Wybiłem dziurę w wagonie więziennym i spadłem na tory. Myślałem, że pociąg mnie zmiażdży. Kiedy przejechał nade mną, nie uderzając mnie, wstałem cały i zdrowy. Potem wróciłem do Paryża… i…

Notariusz krzykiem przerwał Jeanowi Katowi, wołając:

– Pięknie! Kolejny człowiek w wodzie!

Podczas relacji Notariusza drewniany pociąg przebył długą drogę; znajdował się teraz poniżej Pont de Grenelle9.

Trzej flisacy nie pomyśleli o zgaszeniu latarni, a jej blask widoczny był dwadzieścia lub trzydzieści metrów przed nimi.

W tej odległości Notariusz właśnie zobaczył zwłoki unoszące się na wodzie, z ramionami zaciśniętymi wokół deski.

– Trzeba go wyłowić – powiedział Marmouset. – To znalezione dwadzieścia pięć franków!

 

 

 

 

9 Pont de Grenelle – most na rzece Sekwanie położony w Paryżu. Most łączy 15. okręg Paryża z 16. okręgiem; część mostu przechodzi przez wyspę Île aux Cygnes położoną na Sekwanie; most został wybudowany w 1873 roku.

Rozdział III

 

 

Poznajmy teraz matkę Camarde i jej knajpę „Pod Arlekinem”.

W barwnym języku mieszkańców Paryża „arlekin” to zbiór wszelkiego rodzaju mięs i resztek, które restauracje sprzedają do kiepskich szynków.

Po przekroczeniu mostu de Suresnes10 przed wami rozciągają się wzgórza Puteaux i Courbevoie, a za nimi Lasek Buloński.

Na lewym brzegu Sekwany, nieco za Puteaux, ćwierć mili przed Courbevoie, znajduje się mały domek zbudowany z gliny pomieszanej ze słomą, którego okna i drzwi pomalowane są na czerwono.

To właśnie knajpa „Pod Arlekinem”.

Po lewej i prawej stronie nie ma żadnych domów. Knajpa stoi w odosobnieniu.

Radosny wioślarz, który w niedzielę opuszcza swój sklep lub warsztat i wsiada do swojej jolki11 lub bączka12, nigdy nie pomyśli o wypiciu czegoś chłodnego w knajpie „Pod Arlekinem”.

Mieszczanie którzy spacerują wzdłuż brzegu rzeki, nigdy tam nie wchodzą.

Dom ma złowróżbny wygląd.

Gospodyni, którą nieustannie widać siedzącą w drzwiach, czekającą na okazjonalnego klienta, jest wysoką, suchą, umięśnioną kobietą z orlim nosem i czarnymi oczami, która w młodości musiała być odważną i fatalną pięknością, a jej spojrzenie ma w sobie coś złowieszczego.

Po przydomku, który nosi, można by pomyśleć, że jest kimś innym.

Może to jakaś niska, krępa Ogrzyca13 z szerokimi ramionami i tępym nosem – jednak nic z tych rzeczy.

Przydomek Camarde14 ma bardziej przerażające pochodzenie, bowiem jest ona wdową po straceńcu.

To dlatego bojaźliwi mieszczanie i radośni wioślarze mijają ten szynk bez zatrzymywania się przed tym domem pomalowanym na czerwono, jak złowrogie narzędzie śmierci, na którym dziesięć lat temu zawisł jego właściciel.

Jednak wdowa nie narzeka. Nie obraża przechodniów, którzy odwracają głowy. Nie pozdrawia przekleństwami przepływających łodzi, wiozących roześmianą załogę złożoną z subiektów i gryzetek.

Jakie to ma dla niej znaczenie, że nie sprzedaje niczego w ciągu dnia! Camarde nie prowadzi interesów w słońcu. Ale gdy nadchodzi noc! Wtedy blade światło migocze za naoliwionymi kawałkami papieru w oknach, a nad dachem unosi się kłąb dymu.

Przybywają klienci, pojedynczo lub parami, wymieniając tajemnicze gwizdy i śpiewając dziwne kuplety z galer i aresztów śledczych, znane jako żargon.

Drewniany pociąg zatrzymał się naprzeciwko knajpy. Od tej zielonej wyspy, która przystanęła przy moście Courbevoie oderwała się łódka.

Z góry i z dołu rzeki przybywali jeden po drugim ludzie o podejrzanym wyglądzie; niektórzy w niebieskich roboczych bluzach, inni w ubiorach noszonych przez woźniców i flisaków, znanych jako skóra kozy. Wraz z nimi dziwne kobiety, niektóre stare i ohydne, inne młode i piękne.

Knajpa Camarde zapełnia się stopniowo, a wódka za jeden sou15 wydziela swój jad i pali te zmęczone gardła. Rozlega się śmiech i sprośne śpiewki lub tajemnicze schadzki.

Knajpa Camarde to miejsce spotkań piratów znad Sekwany znanych jako Rabusie. Kiedyś spotykali się w Asnières16, na wyspie, której nadali swoją nazwę. Ale w ciągu ostatnich sześciu lat Asnières stało się miejscem wypoczynku i życia ludzi z high-life17. Sprzedawcy nowości otworzyli tu wspaniałe sklepy, jest wiele restauracji i jeszcze więcej kawiarni, a trzy razy w tygodniu park oświetla małą wyspę, którą Eugène Sue18 opiewał w Tajemnicach Paryża.

Rabusie potrzebują więcej ciszy i ciemności, potrzebują opuszczonego miejsca, knajpy z dala od jakiegokolwiek innego domu.

Kiedy Camarde została wdową, wokół niej zrobiła się pustka.

Wtedy pojawili się Rabusie.

Galernicy, którzy nie mają odwagi wrócić do Paryża, przychodzą czerpać odwagę w szynku „Pod Arlekinem”..

Tam właśnie siedział rozparty wygodnie Cukiernik.

Cukiernik był przywódcą bandy. Rabusie ogłosili go królem.

Był niskim, szczupłym mężczyzną o niezwykłej sile. Były dekarz jest niezwykle zwinny i niczym kot może przysiąść na rynnach domu, w którym postanowił dokonać napadu. Swego czasu został skazany na dziesięć lat pozbawienia wolności, lecz odsiedział swoje. Prawo nie ma nic więcej do powiedzenia.

W ciągu dnia Cukiernik jest zacnym człowiekiem, którego przygarnęła Camarde i który uczciwie łowi brzany i kiełbie. W czasie tarła, kiedy połowy są zabronione, naprawia sieci i remontuje łodzie.

Nie bardziej niż Camarde, nie narzeka na surowe czasy. Czasami jednak znika na kilka dni, a nawet tygodni.

– Jest na wsi – mówi wówczas Camarde.

Wtajemniczeni wiedzą, co to oznacza.

Banda Cukiernika ma swoje oddziały w czterech lub pięciu departamentach połączonych z Paryżem Sekwaną, Marną i kanałami.

Cały rzeczny świat, jak mówią, ugina się pod jej rządami.

Flisacy spływający z Clamecy często dostarczają bezcennych informacji. Wtedy Cukiernik wyrusza razem z nimi.

Kilka dni później dowiadujemy się, że odosobniony wiejski dom nad brzegiem Yonne lub Sekwany został okradziony. Czasami jego mieszkańcy zostają nawet zamordowani. Jednak kiedy sprawa trafia do sądu, Cukiernik siedzi spokojnie na progu knajpy mamy Kostuchy, jak nazywają ją flisacy, lub na Zielonej Wyspie, z wędką w ręku.

Tej samej nocy, kiedy Dzielny, Notariusz i ich dwaj towarzysze wyłowili Jeana Kata, a godzinę po tym, jak odkryli topielca, których ramiona zacisnęły się wokół deski, zebrali się zwykli bywalcy knajpy.

Cukiernik mówił:

– Czekam na naszych przyjaciół z Clamecy.

– Czy jest jakaś dobra robota do wykonania? – zapytała okryta łachmanami piękna dziewczyna o bezczelnym spojrzeniu, znana jako Gaduła.

– To możliwe – odpowiedział Cukiernik. – Flisacy z ostatniego spływu powiedzieli mi, że Dzielny przyniesie nam coś nowego.

– Cisza! – wykrzyknęła Camarde, która siedziała przy szynkwasie.

Z zewnątrz dobiegł odgłos kroków.

Rabusie milczeli przez chwilę.

– Ba! To muszą być przyjaciele – stwierdził Cukiernik.

W tym momencie drzwi się otworzyły i weszło dwóch ludzi, niosąc na ramionach nieprzytomnego mężczyznę.

 

Był to człowiek, którego flisacy spostrzegli przed tratwą i wzięli za trupa.

Jean Kat rozpoznał tego człowieka i krzyknął:

– To Mistrz!

Tym człowiekiem był ROCAMBOLE!

 

 

 

 

10 Most de Suresnes – most na Sekwanie, łączący Lasek Buloński z miastem Suresnes (Hauts-de-Seine); tu chodzi o most wiszący w latach 1842-1870; po nim były trzy inne.

11 Jolka – niewielka łódź wiosłowa używana do prac pomocniczych, wieszana na rufie statku; tu łódka spacerowa.

12 Bączek – mała, płytka i szeroka łódka z wiosłem umieszczonym na rufie, obsługiwana przez jedną osobę, wiosłującą ruchem śrubowym.

13 Ogr (oger) – ludożerczy olbrzym ze średniowiecznych podań ludowych.

14 Camarde można przetłumaczyć jako Kostucha, Śmierć.

15 Sou (sol, solid) – zdawkowa moneta francuska, 1/20 franka, odpowiadająca wówczas w Polsce 3 groszom.

16 Asnières-sur-Seine – miejscowość nad Sekwaną na północny zachód od Paryża, 2 km za jego rogatkami; w XIX wieku popularne kąpielisko, połączone ze stolicą tramwajami i stateczkami.

17 High-life – środowisko ludzi zajmujących wysokie i eksponowane stanowiska w hierarchii społecznej.

18 Eugène Sue (1804-1857) – francuski pisarz, twórca powieści odcinkowej; powieści: Tajemnice Paryża, Żyd wieczny tułacz.

Rozdział IV

 

Ludźmi, którzy nieśli niby martwe ciało Rocambole’a byli Notariusz i Jean Kat. Za nimi podążali Dzielny i Marmouset, a „Pętak” powiedział, robiąc aluzję do wypowiedzi Jeana kata:

– Myślę, że biedny stary się pomylił: on naprawdę nie żyje.

– Nie wspominając o tym – rzekł Dzielny – że ma ładną dziurkę w samym środku klatki piersiowej i musiał stracić dużo krwi.

Nierzadko zdarzało się, że topielcy pojawiali się w knajpie Camarde. Zwłaszcza między Sèvres a Saint Cloud flisacy często znajdowali ich w rzecznych trawach. Wtedy ładowano ich na tratwę i przewożono do szynku „Pod Arlekinem”. Tam zawiadamiano komisarza i dopełniano wszystkich formalności, oczywiście z myślą o nagrodzie.

Tak więc Rocambole został położony na środku szynku.

– Mój biedny stary – powiedział Notariusz – myślę, że on nie żyje.

– Nie, to niemożliwe! – zawołał Jean Kat, rwąc sobie włosy z głowy.

 

Jego ciało było napięte, twarz sina, widać było wszystkie oznaki śmierci.

– Zaraz wam to powiem – powiedziała Camarde.

Stali bywalcy szynku utworzyli krąg wokół ciała, które równie dobrze mogło być trupem.

– Przystojny chłopak! – mruknęła Gaduła.

– Musiał bawić się nożem – rzekł ktoś inny.

– Mylisz się – stwierdził stary rabuś – ta dziurka nie została zrobiona nożem.

– Więc czym? – zapytała Gaduła.

– To od pchnięcia szpadą.

– Jakie to szykowne! – wykrzyknął Marmouset. – Szpada to luksus, jaki został utworzony dla burżujów i wyższych sfer złodziejskiego światka.

Jean Kat z gniewem pokazał mu pięść.

Tymczasem Camarde pochyliła się nad Rocambole’em.

Przycisnęła ucho do jego serca. Serce już nie biło. Wzięła obie ręce jedna po drugiej i potrząsnęła nimi. Ramiona miały tę wiotką elastyczność, która następuje po śmierci. Uciekła się więc do ostatniej próby.

Podeszła do małego lusterka, przed którym Cukiernik golił sobie brodę i które wisiało na ścianie.

Kiedy widziano ją wracającą do zwłok, z lusterkiem w ręku, zapadła chwila niemal uroczystej ciszy.

Jean Kat miał wielkie łzy na policzkach. Sam Notariusz, którego beznamiętność była dobrze znana, okazywał tak silny niepokój, że Cukiernik wykrzyknął:

– Ale kim jest ten człowiek, którego śmierci tak się bardzo obawiacie?

Notariusz i Jean nie odpowiedzieli.

Camarde uklękła obok ciała, rozluźniła dłońmi szczękę i zbliżyła lusterko do ust.

Minęły dwie minuty.

La Camarde cofnęła lusterko, a Jean Kat wydał z siebie głośny krzyk. Lusterko było zmatowiałe… Zatem z piersi wydobywał się oddech – a więc topielec nie był martwy!

– Moje dzieci – powiedziała Ogrzyca – on nie umarł, ale będziemy mieli problem z wyciągnięciem go z zapaści. Musimy rozpalić duży ogień i owinąć go kocami. Jednocześnie będziemy go pocierać.

– Jeden człowiek mniej lub więcej, czy to taka wielka sprawa? – mruknął Cukiernik.

– Mów za siebie, Cukiernik – powiedziała Gaduła. – Jesteś wystarczająco stary i brzydki… podczas gdy on…

Przywódca Rabusiów nie zareagował na tę bezczelność. Gaduła mogła przy nim mówić to, co myśli.

Jean Kat wstał i powiedział:

– Trzeba go ratować!

– Tak sądzę – potwierdził Notariusz z rzadko u niego spotykanym entuzjazmem.

– Ale kim on jest? – zapytał Cukiernik, ożywiony rosnącą wściekłością.

– Człowiekiem, wobec którego jesteś tylko leniem – odparł Notariusz.

– Obrażasz mnie! – krzyknął Cukiernik.

Pozostali Rabusie mruknęli głucho.

– Wygląda na to – powiedział Marmouset – że ten pan to Rocambole.

Na to imię gniew Cukiernika zgasł jak pochodnia zanurzona w wodzie.

– On, on! – wyjąkał.

W międzyczasie dwie kobiety zabrały się do pracy, podniosły martwe ciało i położyły przy ogniu, do którego Marmouset wrzucił wiązkę polan.

Następnie Camarde wzięła kołdrę z łóżka stojącego w rogu knajpy, podczas gdy Gaduła, mająca silne nadgarstki, zaczęła pocierać klatkę piersiową topielca.

Także sam Cukiernik zabrał się do pracy. Wziął buteleczkę w której znajdował się ocet i nacierał skronie, usta i nozdrza Rocambole’a.

Od czasu do czasu Camarde przykładała ucho do jego piersi.

Nagle w jej oczach zabłysła błyskawica.

– Serce bije! – powiedziała.

– Och! – wykrzyknął Jean. – Wiedziałem, że nie umarł.

– Czy Rocambole może umrzeć? – powiedział Notariusz z akcentem triumfu.

Serce rzeczywiście znów zaczęło bić, a z jego ust wydobywał się prawie niezauważalny oddech.

Dopóki istniały wątpliwości co do życia, wszyscy byli niespokojni i trwali tak, wstrzymując oddechy. Ale kiedy Camarde, która była doświadczoną kobietą, obwieściła, że na pewno powróci do życia, nastąpiła prawdziwa eksplozja radości, powódź słów, niedający się opisać tumult.

– Wygląda na to, że jest sławny – powiedział Marmouset.

– Tak sądzę – odparł milczący dotąd jeden z Rabusiów. – Dał nam popalić trzy miesiące temu.

– Wam? – powiedział zdumiony Notariusz.

– Tak, kiedy należałem do bandy Timoleona.

– Więc ty też go znasz? – zapytał Cukiernik.

– Znam go, nie znając go – odpowiedział Rabuś – ponieważ Rocambole zmienia twarz, tak jak my zmieniamy bluzy.

– To się nazywa robieniem sobie głowy – powiedział Marmouset.

– Zamknij się, dzieciaku – powiedziała Camarde.

Serce biło teraz gwałtownie, a z piersi topielca wydobyło się kilka westchnień.

– Myślę, że otworzy jedno oko – rzekła Camarde.

Gaduła kontynuowała swoje tarcia.

– Jeśli przeżyje – powiedział Notariusz – zrobimy go naszym szefem.

Cukiernik wzruszył ramionami z żartobliwym gestem.

– Będziesz musiał zrezygnować, dobry człowieku. Tam, gdzie jest Rocambole, on dowodzi.

Cukiernik nie zdążył odpowiedzieć, bo Jean Kat wydał kolejny okrzyk… Okrzyk najwyższej radości, okrzyk entuzjastycznego delirium…

Rocambole właśnie ponownie otworzył oczy…

 

 

 

 

Rozdział V

 

Minęły dwadzieścia cztery godziny.

Rocambole leży w łóżku, ale odzyskał życie, a wraz z nim przytomność umysłu.

Śmierć nie mogła znaleźć miejsca w tym stalowym ciele; obłęd nie zdołał napocząć tej wysokiej inteligencji, tak źle wykorzystanej w przeszłości i którą już od dłuższego czasu ogarnęła skrucha.

Szynk Camarde posiadał parter i jedno piętro.

Na dole znajdowało się miejsce spotkań Rabusiów; na górze był ogromny pokój, do którego przeniesiono Rocambole’a.

Obok niego znajdował się tylko jeden człowiek – Jean Rzeźnik, Kat, jak nazywano go na galerach. Ten człowiek opiekował się Mistrzem z pieczołowitością matki; był zarówno jego pielęgniarką, jak i lekarzem.

Poprzedniej nocy, wraz z pierwszymi promieniami świtu, flisacy i Rabusie rozdzielili się. Przez cały dzień w knajpie „Pod Arlekinem” panowała ponura cisza.

Wioślarze przepływali obok, nie zatrzymując się; mieszczanie odwracali głowy, gdy widzieli straszną gospodynię siedzącą na progu. Cukiernik wrócił do swoich wędek i sieci.

Kiedy nadeszła noc, Jean Rzeźnik zszedł do na dół i powiedział do Camarde:

– Mistrz wciąż jest jeszcze bardzo słaby. Jeśli dziś wieczorem przyjdą goście, jak to zwykle bywa, zejdę na dół i połamię ręce i nogi krzykaczom.

– Bądź spokojny, towarzyszu – odparła Camarde – w moim domu nie będzie gości, chyba że na to pozwolę, a na to nie pozwolę. Kiedy ma się zaszczyt mieć w domu takiego człowieka jak pan Rocambole, trzeba być ostrożnym.

Camarde dotrzymała słowa. Co więcej, Notariusz i Dzielny też przybyli, by jej pomóc.

Rabusie przyszli jak zwykle, ale wyglądali jak cienie, a pito bez brzęku kieliszków i rozmawiano cicho.

Od czasu do czasu Notariusz i Dzielny wchodzili na górę na palcach, by sprawdzić, jak sobie radzi ranny.

Potem wracali na dół, a Rabusie mówili do siebie:

– Wkrótce będziemy mieli sławnego szefa!

Cukiernik, który kiedyś sprawiał, że wszyscy ci ludzie drżeli przed nim, w ciągu kilku godzin stracił cały swój autorytet.

Został z góry zdetronizowany. Prestiż Rocambole’a był wystarczający. Sama matka Camarde nie wydawała się już być pod wpływem Cukiernika. Byłaby dumna, gdyby Rocambole raczył podnieść na nią wzrok.

Rocambole, wciąż słaby, ponieważ stracił dużo krwi, rozmawiał z Jeanem Rzeźnikiem.

– Gdzie mnie wyłowiliście z wody?

– Za mostem de Grenelle, Mistrzu.

Rocambole’a naszło pewne wspomnienie.

– Tak – powiedział – tam właśnie musiałem stracić przytomność. Gdy płynąłem, wyciekała ze mnie cała krew. Chciałem przepłynąć Sekwanę, co bez mojej rany byłoby dla mnie fraszką, ale prąd mnie ciągnął za sobą. Na próżno walczyłem, zabrakło mi sił. Chwyciłem się deski unoszącej się przede mną i wtedy zamknęły mi się oczy.

– To ta deska cię uratowała, Mistrzu.

– Tak też sądzę.

– Ale… skąd masz tę ranę?

Rocambole zadrżał na to pytanie. Następnie spojrzał uważnie na Jeana Rzeźnika.

Ten, cały drżąc, szepnął:

– Mistrzu, nie chcę znać twoich sekretów, jeśli nie chcesz mówić.

– Najpierw odpowiedz mi: gdzie jesteśmy? – rzekł Rocambole.

– U matki Camarde.

– Kto to jest?

– Gospodyni szynku odwiedzanego przez Rabusiów, zbiegów z więzienia i bandę złych ludzi.

– Czy to ta kobieta przyniosła mi wcześniej rosół?

– Tak, Mistrzu.

– W jakich stosunkach jesteś z tymi ludźmi?

– Oni mnie też wyłowili.

– Więc tonąłeś?

– Chciałem umrzeć z rozpaczy, że cię zdradziłem.

Rocambole popatrzył na tego człowieka i zobaczył w jego oczach takie oddanie i lojalność, że podał mu rękę.

– Ale byłeś w więzieniu, tak jak ja, kiedy widziałem cię po raz ostatni?

– Tak, Mistrzu.

– Udało ci się uciec?

– Och, tak się bałem powrotu na galery i bycia zmuszonym do wykonywania mego starego rzemiosła!

Jean opowiedział Rocambole’owi o wydarzeniach związanych z je­go ucieczką.

– Posłuchaj mnie teraz – powiedział mistrz. – Jestem martwy dla wszystkich, którzy mnie znali.

– Pan!

– Z wyjątkiem ciebie…

Ponieważ zdumienie Jeana Rzeźnika podwoiło się, dodał:

– Nie ze strachu przed policją. Obiecano zostawić mnie w spokoju. A skoro ty uciekłeś, to już cię nie złapią, obiecuję ci to.

Homerycki uśmiech rozświetla brutalną twarz byłego kata.

– Naprawdę?

– Chcesz być moim jedynym towarzyszem?

– Och, Mistrzu, czy tego chcę?!

– Miałem zadanie do wykonania i ono zostało dokończone. Gdybym był tchórzem, zabiłbym się. Ale człowiek nie ma prawa się niszczyć. Nie chcę więcej widzieć ludzi, których znałem i kochałem. Pomyślą, że umarłem i będą żyć szczęśliwi. Ale może mam jeszcze coś do zrobienia na tym świecie. Czuję, że Bóg mi jeszcze nie wybaczył!

Ten człowiek, któremu Rabusie życzyli wyzdrowienia i chcieli uczynić swoim przywódcą, powiedział to poważnym, wzruszonym, niemal uroczystym głosem.

Jean z szacunkiem podniósł dłoń Rocambole’a do ust i powiedział:

– Mistrzu, mów, rozkazuj! Wiesz dobrze, że cała moja krew należy do ciebie…

– Posłuchaj – kontynuował Rocambole. – Którejś nocy wdałem się w bójkę, bójkę na śmierć i życie…

– Z Timoleonem?

– Nie, z kobietą, która włada szpadą jak fechmistrz. Szło o życie tego dziecka, którym zaskoczyłeś mnie pewnego wieczora, patrząc poprzez drzewa dużego ogrodu, na który wychodziło moje okno w mansardzie19…

– Przy ulicy de la Ville-l’Évêque20?

– Tak. Stawką było życie tego dziecka. Ta kobieta pchnęła mnie szpadą, ale uderzając mnie, sama przebiła się na mojej broni.

– Wiem, kim ona była… To Rosjanka.

– Tak.

– I ona nie żyje, prawda?

– Nie wiem, ale wziąłem dziecko na ręce i uciekłem przez ogród. Kiedy dotarłem do nabrzeża, położyłem omdlałe dziecko na ziemi, sądząc, że moi towarzysze je odnajdą. Następnie zszedłem na brzeg i wskoczyłem do wody. Na początku myślałem o utopieniu się; potem powiedziałem sobie, że nie mam prawa porzucać życia; zatem chciałem przepłynąć Sekwanę, udając martwego, ponieważ zostawiłem za sobą szeroki ślad krwi. Resztę już znasz.

– No i co? – zapytał Jean.

– Chciałbym wiedzieć, czy Milon i Wanda znaleźli dziecko i czy zwrócili je matce. Jedź do Paryża i bądź ostrożny.

– Ale jeśli ich zobaczę, co im mam powiedzieć?

– Nic.

– A jeśli będą cię opłakiwać… jakbyś był martwy?

– Pozwolisz im płakać. Chcę wiedzieć, gdzie jest dziecko, to wszystko.

– Ależ, Mistrzu – rzekł Jean Rzeźnik – kiedy już wyzdrowiejesz…

– To co?

– Chyba nie zamierzasz zostać wśród tych bandytów?

– Być może… – odparł Rocambole. – Kto wie, może to jest nowe zadanie dla mnie…

Gdy szeptał te słowa, wszedł Notariusz, a za nim Dzielny.

 

 

 

 

19 Mansarda – pokój lub mieszkanie na poddaszu; także dach łamany, którego niższa połać jest bardziej pochyła niż górna

20 Ulica de la Ville-l’Évêque – znajduje się w 8. okręgu Paryża; zaczyna się przy bulwarze Malesherbes, a kończy na Placu des Saussaies; ulica d’Astorg i ulica d’Anjou są do niej prostopadłe.

Rozdział VI

 

 

Dzielny obracał marynarską czapkę w palcach z pełną szacunku niezgrabnością. Notariusz był nieco bardziej opanowany. Niemniej jednak było jasne, że Rocambole mu imponuje i że uznaje go za człowieka wyższego od siebie.

– Czego chcecie, przyjaciele? – zapytał Rocambole tym sympatycznym i tajemniczo pieszczotliwym głosem, którym podbił tak wiele serc.

– Chodzi o to – powiedział Notariusz – że to towarzysze wysyłają nas… w delegacji.

– W delegacji – powtórzył jak echo Dzielny.

– Zatem słucham – powiedział Rocambole.

– Przede wszystkim chcemy wiedzieć, jak się pan czuje…

– Lepiej, przyjaciele, ale przynajmniej przez dwa tygodnie będę leżał w łóżku.

– To właśnie im mówiłem…

– Ja też – dodał Dzielny.

Notariusz podrapał się za uchem.

– To i tak nie przeszkodzi panu – powiedział – udzielić nam kilku dobrych rad.

– O co chodzi?

– Powiem panu w dwóch słowach – kontynuował Notariusz. – Kiedy nie można pracować w wielkim świecie tak jak pan, pracuje się w małym. Kiedy stamtąd zbiegłem, przyjechałem do Pantin21 jak wszyscy moi towarzysze i szukałem pracy. Ale nie miałem ani grosza, policja podwoiła poszukiwania, robota była kiepska. Byłem bardzo szczęśliwy, gdy spotkałem Cukiernika.

– Kim jest Cukiernik?

– Jest szefem Rabusiów.

– Ach!

– Zatrudnił mnie. Wykonaliśmy kilka fajnych prac, ale nie było to nic tłustego. Pływam po rzekach i kanałach, szpieguję. Potem wracam na tratwie. Kiedy coś znajdę, zawiadamiam moich towarzyszy, którzy się tutaj spotykają, i wyruszamy.

– Dobrze – przytaknął Rocambole głową.

– Sprawy od jakiegoś czasu toczyły się w ten sposób, kiedy to mieliśmy zaszczyt pana wyłowić. Ale od wczoraj jesteśmy w rozsypce.

– Dlaczego?

– Cukiernik, który jest zwykłym obibokiem, chciałby pozostać naszym szefem.

– No i dobrze!

– Można by pomyśleć, Mistrzu – powiedział notariusz z szacunkiem – że Cukiernik nie będzie miał szans przy panu.

– Ach! – rzekł Rocambole’a, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Na piętnastu z nas w bandzie jest dziesięciu, którzy już krzyczą: „Niech żyje Rocambole!”.

– Naprawdę?

– Czterech chce zostać z Cukiernikiem. Ale mówią tak ze strachu! Nie będzie trudno ich przekonać.

Rocambole uśmiechnął się pogardliwie.

– Gdzie przebywał Cukiernik?

– Przybył z Brestu.

– Czy to złodziej?

– Bywał też złodziejem, ale… niezbyt często.

– Cóż, kiedy stanę na nogi, zobaczymy – rzekł Rocambole i gestem chciał odprawić Notariusza i Dzielnego, który nie odezwał się ani słowem.

Notariusz jednak ani drgnął.

– Chodzi o to – powiedział – że przyniosłem kompanom miłą informację.

– Ho! ho!

– Jest piękna rzecz do zrobienia.

Rocambole głęboko wciągnął powietrze.

– Cukiernik mówi – kontynuował były galernik – że ponieważ jesteś chory, będziemy musieli wykonać pracę bez ciebie.

– W porządku – odparł Rocambole, drżąc. – Jeśli sprawa mi się spodoba, zamierzam jej dopilnować.

Powiedział to władczym tonem, który napełnił entuzjazmem zarówno Dzielnego, jak i Notariusza.

– Tylko – kontynuował Rocambole – musicie sobie uświadomić, moje dzieci, że zanim prawie nie utonąłem, miałem inne sprawy na głowie.

– Och, to się rozumie samo przez się – powiedział Dzielny, przełamując swoją nieśmiałość. – Człowiek taki jak pan nigdy nie ma skrzyżowanych ramion.

– Zostawiłem kilka niedokończonych spraw w Pantin – ciągnął Rocambole – i zamierzam wysłać Jeana, by zdobył trochę informacji. Która jest teraz godzina?

– Czwarta rano.

– Idź – powiedział Rocambole do Jeana Rzeźnika. – Przekroczysz rogatkę o świcie. Wiesz, co ci powiedziałem?

– Tak, panie.

– Więc ruszaj i nie ociągaj się.

Jean skierował się do drzwi i wyszedł.

– A teraz – powiedział Rocambole do Notariusza – usiądź tu, przyjacielu, i pogadajmy.

– O sprawie, o której była mowa?

– Oczywiście.

Rocambole usiadł i wydawał się być gotowy do słuchania.

Wtedy Notariusz powiedział:

– Nieco powyżej Charenton22 Sekwana zakręca i pozostawia po prawej stronie wzgórza.

– To są wzniesienia Villeneuve-Saint-Georges23.

– Tak, to one. W połowie wzgórza znajduje się odosobniony dom otoczony dużym ogrodem. Wydaje się, że zamieszkują go ludzie z wyższych sfer, to znaczy starszy pan i młoda dama.

– Zapewne ojciec i córka?

– Nie wiadomo. Niektórzy mówią, że tak, inni twierdzą, że to żona i mąż; oni nigdy nie wychodzą. W ciągu dwóch lat może pojawili się ze trzy razy na okolicznych drogach. Kobieta jest zawsze w żałobie. Mają tylko dwoje służących, starą pokojówkę i starego ogrodnika. Na podwórzu nie ma nawet stróżującego psa.

– To dobrze – zauważył Rocambole.

– Zauważyłem ten dom kilka razy, płynąc w górę Sekwany. Poszperałem trochę i to Marmouset wszedł do środka.

– Czego się dowiedział?

– Trzy dni temu ukrywał się w ogrodzie przez część nocy. Dwoje służących mieszka w pawilonie. Starszy pan i młoda dama zamykają się naprzeciw oświetlonego okna. Chociaż mieszkają na wsi przez cały rok, starszy pan i młoda dama kładą się spać późno i wydaje się, że nie dogadują się ze sobą zbyt dobrze.

– Nie dogadują się?

– Marmouset słyszał, jak się kłócili; pan mówił głośno, krzycząc jak woźnica, dama płakała i załamywała ręce w rozpaczy, ale ponieważ okna były zamknięte, Marmouset nie mógł usłyszeć, co mówili.

– Wszystko pięknie – rzekł Rocambole – ale czy mają jakieś pieniądze?

– Starszy pan wyszedł gniewny z pokoju damy, zamykając głośno drzwi za sobą. Chwilę później rozświetliło się kolejne okno, więc Marmouset zsunął się na ziemię, a potem wspiął się na inne drzewo, które znajdowało się naprzeciwko tego drugiego okna.

– I co zobaczył?

– Tego pana, który otwierał sejf i przeliczał masę banknotów i garnców pełnych złota.

– Ho, ho!

– Może pan sobie wyobrazić, że cała banda zapaliła się, i jeśli Cukiernik pospieszy się…

– Dobrze, ale muszą poczekać na mnie… – rzekł Rocambole.

Potem spojrzał chłodno na Notariusza i dodał:

– Zejdź na dół i powiedz im, że zabraniam im robić cokolwiek beze mnie.

– Cukiernik pogrążony! – mruknął Dzielny.

Obaj z Notariuszem wybiegli z pokoju Rocambole’a.

A teraz my przenieśmy się do Villeneuve-Saint-Georges i poznajmy tajemniczych gospodarzy odosobnionego domu.

 

 

 

 

21 Pantin – chodzi tu używaną w slangu przestępców nazwę Paryża, a nie miejscowość i gmina we Francji, w departamencie Sekwana-Saint-Denis, położona na północny wschód od Paryża; według danych na rok 1990 gminę zamieszkiwało ok. 47 tys. osób,

22 Charenton – miasto we Francji, obecnie dzielnica Paryża ze szpitalem dla umysłowo chorych.

23 Villeneuve-Saint-Georges – miejscowość i gmina we Francji, w regionie Île-de-France, w departamencie Dolina Marny; przez miejscowość przepływa Sekwana; gminę zamieszkiwało ok. 27 tys. osób (1990).

Rozdział VII

 

 

Opis samotnego domu przekazany Rocambole’owi przez Notariusza był dość dokładny.

Znajdował się tam duży, gęsty park, który schodził aż do rzeki.

Dom był niewielki, ale elegancki z wyglądu, niedawno wybudowany i musiał powstać na ruinach jakiejś rezydencji. Od dłuższego czasu był wystawiony na sprzedaż i nie minęło więcej niż sześć miesięcy, odkąd kupili go tajemniczy gospodarze wspomniani przez Notariusza.

Pewnego wieczora w Villeneuve, przy domu notariusza M… zatrzymał się zamknięty powóz.

Wysiadł z niego mężczyzna w futrze – była wtedy zima – w czapie astrachańskiej24, o wyglądzie i fizjonomii obcokrajowca.

Jednak poprosił o spotkanie z notariuszem w bardzo dobrym języku francuskim i bez najmniejszego akcentu.

Nieznajomy powiedział do notariusza:

– Jest pan odpowiedzialny za sprzedaż domu po prawej stronie, w połowie wzgórza, od strony Paryża?

– Tak, proszę pana – odpowiedział notariusz.

– Kto jest właścicielem tego domu?

– Jacyś ludzie z prowincji, którzy niedawno go odziedziczyli. W zeszłym roku zmarła tam starsza pani.

Nieznajomy nawet nie mrugnął okiem. Nie zapytał nawet o nazwisko staruszki. Zgodził się na cenę zakupu bez targowania się. Dom był w pełni umeblowany.

Ponieważ nie był obciążony hipoteką, nieznajomy wyciągnął z kieszeni portfel pełen banknotów i natychmiast zapłacił, mówiąc, że od razu chce wejść w jego posiadanie.

Następnego dnia mieszkańcy Villeneuve zobaczyli starego służącego i pokojówkę w średnim wieku, którzy przejęli dom, otworzyli drzwi i okna, umyli i posprzątali mieszkania, zgrabili ogrodowe alejki, a następnie przenieśli się do małego pawilonu znajdującego się w głębi parku.

Minęło kilka dni.

W Villeneuve ludzie są ciekawscy, prawie tak samo jak w prawdziwym prowincjonalnym miasteczku.

Służący wyglądali na obcokrajowców.

Doskonale mówili po francusku, ale między sobą posługiwali się innym językiem, którego nikt w Villeneuve nie rozumiał.

Na próżno wypytywano ich u rzeźnika i w sklepie spożywczym. Nikt nie był w stanie dowiedzieć się, jak nazywał się ich pan ani z jakiego kraju przybyli.

Sam notariusz M… ostrożnie milczał na temat nazwiska, tytułów i cech swojego nowego klienta.

Pod koniec tygodnia przybył nieznajomy. Ale nie był sam, towarzyszyła mu młoda dama.

Przejechali przez Villeneuve szybkim kłusem dwóch koni meklemburskich ciągnących powóz. Nie było czasu, by się im przyjrzeć. Można było tylko stwierdzić, że mężczyzna był stary, a kobieta młoda. Kobieta była ubrana na czarno.

Minęły całe tygodnie, a potem długie miesiące, zanim znów ich zobaczono, mimo że mieszkali w tym domu.

Mieszczanie z Villeneuve często zapuszczali się w okolice parku, ale bezskutecznie. Dom wyglądał jak grobowiec. Tylko służba wychodziła, kupowała prowianty w wiosce i z nikim nie rozmawiała.

Marmouset, mały bandyta, którego Rabusie wysłali na zwiady, był więc szczęśliwszy niż mieszkańcy Villeneuve, ponieważ wspiąwszy się na drzewo, zobaczył jednocześnie starca i młodą damę, na początku razem; wydawało się, że się kłócą.

Właśnie przy tej scenie, którą Marmouset raczej odgadł niż usłyszał, mamy zamiar asystować.

Młoda dama siedziała na berżerze25, przy kominku.

Pojedyncza lampa, umieszczona na kominku, oświetlała pokój, który był sypialnią. Jej promienie padały pionowo na młodą kobietę, odsłaniając jej bladą, gorączkową, chorowitą urodę.

Wysoka i wychudzona jakimś tajemniczym cierpieniem, miała dłonie białe i przezroczyste jak wosk, duże i czarne oczy okolone ciemną obwódką, blade usta, wykrzywione w kącikach od bólu.

Być może miała zaledwie dwadzieścia, być może trzydzieści lat. Jej fizjonomia przypominała orientalne rasy Północy, takie jak rasa kaukaska czy słowiańska.

– Od dawna już tu jesteśmy, ojcze – mówiła – od dawna, odkąd pewnej nocy odłączyłeś mnie za pomocą narkotyku od mojego nowonarodzonego dziecka, tak jak odłączyłeś mnie od mężczyzny, który był moim mężem przed Bogiem. Ojcze, czy nie położysz kresu mojemu męczeństwu…?

Starzec ciągle milczał.

– Nie zwrócisz mi mojego dziecka? – błagała młoda kobieta.

– To dziecko zbrodni.

– Och! – zawołała.

Nagle jej blade policzki zarumieniły się, a w oczach zapaliła się błyskawica.

Wyprostowała się na całą wysokość, wykonała gest gniewu, przyjęła postawę jaką nagle pokazują ci, którzy, długo zgięci pod żelazną wolą, w końcu się buntują.

Ruszyła i stanęła przed starcem, oszołomionym taką zuchwałością.

– Chcę wiedzieć – powiedziała.

 

– Wiedzieć co? – zapytał lodowatym głosem.

– Chcę wiedzieć, co się stało z Konstantym26.

– Jest w Rosji i nie opuścił swojego pułku.

Jednak młoda kobieta nie uwierzyła w jego odpowiedź.

– Och, kłamiesz! – powiedziała.

Wszystko wokół niej wskazywało na smętny, głęboki smutek, fizyczny i moralny upadek, który wydawał się być utratą nadziei.

Z drugiej strony mężczyzna, stary, jak nazywał go Marmouset, tworzył dziwny kontrast z tą kobietą.

Był dość krzepkim mężczyzną, pomimo lasu białych włosów i kołnierza siwej brody, ale mógł mieć dobrze ponad sześćdziesiąt lat.

Ubrany w astrachańską czapę, która zrewolucjonizowała mieszkańców Villeneuve, szamerowany polonez27 zapięty po wojskowemu, przechadzał się krokiem nierównym i gwałtownym po pokoju z rękoma skrzyżowanymi za plecami i wściekłym spojrzeniem.

Młoda kobieta dalej mówiła:

– Ojcze, czy nie położysz kresu mojemu długiemu cierpieniu…? Czy nie zwrócisz mi mojego dziecka?

Starzec wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.

– Mój ojcze – powiedziała, zaciskając dłonie – czy nie okażesz litości? Czy rodzinna nienawiść, ta stara nienawiść śmieszna w naszym stuleciu, aż do tego stopnia cię zaślepia?

Starzec kontynuował swój spacer.

– Moja córko!

– Nie jestem już twoją córką. Jestem twoją ofiarą, a ty moim katem.

– Miej się na baczności!

Ale ona, wciąż się buntując, zawołała:

– Gdzie jest Konstanty?

– Nie dowiesz się tego.

– Co zrobiłeś z moim dzieckiem?

– Ono nie żyje.

– Och, znowu kłamiesz! – zawołała.

Starzec ponownie wzruszył ramionami.

– Masz kiepskie nerwy – powiedział. – Lepiej napij się naparu z ziół i połóż się spać do łóżka.

Rzekłszy to wyszedł, gwałtownie zamykając za sobą drzwi.

Upłynęło kilka minut.

Młoda kobieta osunęła z powrotem na berżerę i zalała się łzami, załamując ręce w rozpaczy.

Drzwi otworzyły się ponownie. Ale to nie starzec wszedł do środka.

Był to około czterdziestoletni mężczyzna o ponurym, niemal złowrogim wyrazie twarzy.

Był to jeden z tajemniczych służących sprowadzonych przez tajemniczych gospodarzy willi.

Przyniósł na tacy herbatę.

Młoda kobieta spojrzała na niego i nagle błyskawica rozświetliła jej mózg, a ona szepnęła:

– Och, ten będzie musiał się wygadać!

 

 

 

 

24 Czapa astrachańska – francuska (bonnet d’Astrakan) nazwa czap wykonanych z karakułów (skóra i czarna wełna owiec rasy karakułowej, jednej z najstarszych, pochodzącej z Azji Centralnej).

25 Berżera – fotel z szerokim i głębokim siedzeniem, pełnym, często zaokrąglonym, z oparciem i bokami nieco cofniętymi; miękko wyściełany, przeważnie z luźną poduszką; pojawiła się we Francji ok. 1735 (w związku z modą na krynoliny) i rozwinęła w różne odmiany.

26 Konstanty – w oryg. Constantin.

27 Polonez – surdut z prostym kołnierzem, szamerowany, noszony na początku XIX wieku głównie przez mężczyzn.

Rozdział VIII

 

 

Lokaj postawił tacę na gerydonie28 przed młodą kobietą.

Ale gdy już miał odejść, ona tajemniczym gestem nakazała mu zostać.

Z kilku słów zamienionych między młodą kobietą a starcem łatwo było zrozumieć, że byli obcokrajowcami i należeli albo do rosyjskiej, albo do polskiej arystokracji.

Lokaj zatrzymał się na środku pokoju, z tą służalczą uległością chłopów z Północy, którzy nigdy nie myślą o kwestionowaniu otrzymanego rozkazu, tak bardzo z pokolenia na pokolenie są ugięci pod knutem29.

Stał tam, milczący, uważny i drżący.

– Nicheld – powiedziała młoda kobieta – otwórz tę szafę.

Jednocześnie wskazała na mebel znajdujący się między dwoma oknami.

Nicheld usłuchał.

– Widzisz owalne czerwone skórzane pudełko na pierwszej półce? – zapytała.

– Tak, pani.

– Daj mi je.

Mówiąc to wstała i stanęła przed drzwiami.

Lokaj przyniósł jej pudełko.

– Zaczekaj – powiedziała, biorąc je i kładąc na gerydonie.

Pudełko, które mogło mieć pół stopy30 długości, było wykonane z czerwonego safianu31.

Było na nim wypisane imię: Nadzieja32.

Młoda kobieta otworzyła je, a lokaj z pewnym zdumieniem ujrzał kolby z kości słoniowej dwóch ślicznych pistoletów, jakie prawie wszystkie wielkie damy z Północy mają podczas podróży, gdy przemierzają bezkresne stepy saniami i niemal bez eskorty.

Przyzwyczajony do biernego posłuszeństwa mężczyzna, którego nazywała Nicheldem, stał przed Nadzieją i zdawał się pytać, co zamierza zrobić.

Nadzieja wzięła jeden z pistoletów i odbezpieczyła go.

Następnie, kierując lufę w stronę Nichelda, powiedziała:

– Jeśli krzykniesz, jeśli zawołasz o pomoc, jesteś martwy.

Nicheld zadrżał, ale milczał.

Rosyjski chłop, mużyk, jak mówią, wie, że jego życie to drobnostka i że jego pan zawsze może nim dysponować.

Nicheld urodził się na ziemi ojca Nadziei i wiedział, że Nadzieja jest jego panią.

Miał się jednak na baczności i przyjął błagalną postawę.

Nadzieja powiedziała do niego:

– Mój ojciec poszedł do swojego pokoju; zanim twoje krzyki dotrą do niego, zanim jego kroki zabrzmią na korytarzu, zanim nawet pomyśli o przyjściu ci z pomocą, moja kula trafi cię w serce.

– Czego ode mnie chcesz, pani? – zapytał mużyk przerażonym ze strachu głosem.

– Chcę wiedzieć.

Sługa zaczął drżeć jeszcze bardziej.

– Pani – odparł – jeśli coś powiem, generał mnie zabije.

– A jeśli nie powiesz, ja zabiję cię w tej chwili.

– Litości, pani, litości! – wybełkotał mużyk.

Nadzieja kontynuowała:

– Byłeś w służbie mojego ojca w Warszawie. Wiesz, co się stało…

– Przysięgam ci, pani…

– Nie przysięgaj, bo złożysz fałszywą przysięgę.

W tym samym momencie Nadzieja spojrzała na zegar wahadłowy stojący na kominku.

– Posłuchaj mnie uważnie – powiedziała.

W jej geście, w spojrzeniu, w całej postawie było coś tak śmiertelnie zdesperowanego, że mużyk Nicheld zrozumiał, że nie może oczekiwać od niej litości, jeśli spróbuje ją oszukać.

– Pani – powiedział – jeśli będę mówił, nie zabijesz mnie…?

– Nie.

– Ale pan zabije mnie.

– Będę cię chronić.

– Ty, pani?

– Tak – odpowiedziała młoda kobieta – ponieważ, o ile mój ojciec nie zabije mnie na miejscu, będę miała mnóstwo czasu, aby oddać się pod francuską ochronę. Jesteśmy we Francji, jak wiesz – kontynuowała – a we Francji dobra wola wielkiego rosyjskiego lub polskiego pana nie może nic zdziałać.

Mużyk słuchał, jakby nieznany język po raz pierwszy zabrzmiał w jego uszach.

Nadzieja kontynuowała:

– Byłeś w służbie mego ojca, wiesz, co się stało… mów… Daję ci dwie minuty do namysłu: jeśli nie będziesz mówił, strzelę.

Mużyk wahał się jeszcze przez sekundę, po czym powiedział głuchym głosem:

– Umrzeć by umrzeć, to przynajmniej wolę powiedzieć, co jest sprawiedliwe… i co jest prawdą… i zdemaskować zdrajców.

– O kim mówisz? – zapytała Nadzieja z lekkim drżeniem w głosie.

– O pani… ojcu… – wyjąkał.

– Mów! – powiedziała.

Blada, z rozdętymi nozdrzami i płonącymi oczami, Nadzieja czekała.

– Pani – powiedział mużyk – twój ojciec, generał Komistroj, zdradził Polskę.

Na te słowa Nadieżda cofnęła się o krok i wydała z siebie krzyk. Krzyk zdumienia, osłupienia. Jakby spadł na nią piorun z nieba.

– Och! – powiedziała – to niemożliwe… to nieprawda… kłamiesz!

– W takim razie zabij mnie – odparł spokojnie mużyk.

– Zatem mów, nieszczęśniku! – powiedziała.

Zrobiła krok w jego stronę, z pistoletem wyciągniętym i gotowym do strzału.

Mużyk odzyskał spokój.

– Pani – powiedział – wyznałem prawdę: generał Komistroj, twój ojciec, zdradził Polskę.

Nadzieja poczuła, jak włosy stają jej dęba, tak to niespodziewane oskarżenie wydawało się jej piorunujące.

– Ależ to niemożliwe, to niemożliwe! – zawołała.

– Tak jest – rzekł Nicheld.

– Ach! Co jest w jego duszy tego człowieka, którego nazywam moim ojcem, odkąd oddzielił mnie od Konstantego, carskiego żołnierza, nie chcąc, jak powiedział, aby córka wiernego Polaka poślubiła sługę ciemiężcy? – zapytała.

Na ustach Nichelda pojawił się uśmiech.

Był to uśmiech tak pełen pogardy dla człowieka, którego Nicheld nazywał generałem Komistrojem, że Nadzieja zrozumiała, iż sługa mówi prawdę.

– Och, pani! – ciągnął. – Opowiedzenie wszystkiego zajęłoby wiele godzin.

– O kim?

– O pani ojcu.

– Jestem cierpliwa – odparła Nadzieja – i wysłucham cię, ale najpierw, gdzie jest Konstanty? Mój ojciec mówi, że nie opuścił swojego pułku.

– Pani ojciec kłamie.

– Ach!

Nadzieja spojrzała na tego człowieka, drżąc jak winowajca patrzący na sędziego, który ma ogłosić wyrok śmierci.

– Porucznik Konstanty – powiedział Nicheld – został aresztowany pewnego wieczora w Warszawie i oskarżony o współpracę z powstańcami.

– Czy to możliwe, na miłość boską?

– W jego domu znaleziono w portfelu kompromitujące go listy.

– Na Boga! – zawołała Nadzieja. – Został skazany?!

– I deportowany na Syberię.

Nadzieja zakryła czoło obiema rękoma, wypuszczając pistolet, który upadł na stół.

Ale Nicheld był skłonny mówić dalej.

– Jeśli chodzi o pani dziecko – kontynuował – jeśli pani ojciec mówi, że nie żyje, to kłamie!

Nadzieja głośno krzyknęła…

Krzyk tak potężny, tak niespodziewany, że na zewnątrz rozległ się odgłos kroków… To przybiegał starzec.

Nadzieja podskoczyła do lampy i zgasiła ją. Jednocześnie przesunęła zasuwę w drzwiach.

– Nie ruszajmy się, pani – szepnął Nicheld – bo inaczej jesteśmy zgubieni!

 

 

 

 

28 Gerydon – dawny (XVIII-XIX wiek) mebel w kształcie trójnożnego ozdobnego stolika lub podstawy pod świecznik, wazę itp.

29 Knut – bicz spleciony z rzemieni, także uderzenie wymierzone tym biczem.

30 Stopa – jednostka długości równa 0,3048 m (angielska); stopa francuska wynosiła 0,3248 m.

31 Safian – delikatna skóra koźla lub barania, z której wyrabia się elegancką galanterię skórzaną, oprawy książek, buty.

32 Nadzieja – w oryg. Nadéïa.

Rozdział IX

 

 

Kroki starca rozbrzmiewały w korytarzu niczym groźba. Po chwili zatrzymały się przed drzwiami sypialni.

Jednocześnie Nadzieja i Nicheld usłyszeli gwałtowne próby przekręcenia klucza pozostawionego w zamku.

Serce Nichelda biło jak szalone. Nadzieja milczała.

– Nadzieja! – krzyknął generał Komistroj głosem chrapliwym jak grzmot.

Młoda kobieta odzyskała zimną krew. Wydawało się, że dopiero co obudziła się i zapytała:

– Ojcze, czego chcesz?

– Co się z tobą dzieje? – zapytał generał przez drzwi, które wciąż próbował otworzyć.

– Nic, ojcze, spałam i miałam koszmarny sen.

– Ach! – rzekł z powątpiewaniem, po czym dodał: – Sądzę, że nie jesteś sama…

– Z kim chcesz, żebym była? – zapytała Nadzieja, która miała odwagę by tym słowom towarzyszył suchy, kpiący śmiech, który dotarł do generała.

– W porządku – powiedział ojciec i odszedł.

Nicheld, drżąc coraz bardziej, usłyszał oddalające się kroki na korytarzu, a potem zamykające się drzwi pokoju generała.

Nadzieja podeszła do okna i patrzyła teraz na światło wybiegające z pokoju ojca i padające na liście drzew w parku.

W migoczącym świetle pojawiała się i znikała postać ojca.

Nadzieja zdała sobie sprawę, że generał szykuje się do snu.

Potem sylwetka zniknęła, a po chwili zgasło światło.

– Ojciec jest w łóżku – powiedziała Nadzieja – teraz możesz mówić.

Jednak Nicheld nadal drżał.

– Boję się… – powiedział.

– Mów! – powiedziała cicho, ale z władczym tonem. – Co się stało z moim dzieckiem?

– Nie wiem.

– Powiedziałeś mi wcześniej, że nie umarło.

– Potwierdzam to.

– Co się z nim stało? Co z nim zrobiono?

– Pani – odrzekł Nicheld – nie możesz zrozumieć, co się stało: jak myślisz, jak długo byłaś oddzielona od pana Konstantego?

– Około roku – odpowiedziała Nadzieja.

– Mylisz się, pani, to już minęło pięć lat.

– Och!

Nadzieja, wydając ten okrzyk, podniosła obie dłonie do czoła i wyszeptała:

– Czy ja oszalałam?

– Tak było, pani.

– Co ty mówisz?

– Mówię prawdę. Po porodzie i dramatycznych wydarzeniach z nim związanych, dostałaś obłędu. Przez cztery lata była pani pod opieką francuskiego lekarza.

– Nie pamiętam tego.

– To możliwe – rzekł Nicheld – ale mówię prawdę: nie rok temu wyjechałaś z Warszawy, tylko przed pięciu laty.

– Więc który rok obecnie mamy?

– 1868…

Nadzieja stłumiła kolejny krzyk, po czym wróciła do swojej idée fixe33.

– I ty mówisz, że moje dziecko nie umarło? – zapytała.

– Mogę pani powiedzieć na pewno, bo to ja byłem tym, który…

– Ty…!

W tym słowie Nadzieja zawarła huragan gniewu.

– Pani – powiedział pokornie Nicheld – możesz mi potem uwierzyć, jeśli chcesz, ale pozwól mi powiedzieć ci wszystko.

– Mów.

– Jesteś pewna, że jesteś córką generała?

To pytanie, tak gwałtownie postawione, było dla Nadziei jak uderzenie pioruna.

– Ale… dlaczego mnie o to pytasz?… mów… – wyjąkała.

– Pamiętasz swoje dzieciństwo? – zapytał Nicheld.

– Oczywiście; miałam trzy lata, kiedy generał nazywał mnie już swoją córką.

– Tak… to prawda… ale co z pani matką?

– Jak dobrze wiesz, moja matka zmarła przy porodzie – powiedziała Nadzieja.

Nicheld zdawał się przezwyciężyć ostatnie skrupuły.

– Pani – powiedział – jeśli zadaję ci takie pytanie, to dlatego, że jestem zdecydowany nie być dłużej wspólnikiem generała.

– Ależ wytłumacz się, nieszczęśniku!

– Wszystko, co mógłbym pani powiedzieć, zapisałem.

– Gdzie? Kiedy? – zapytała Nadzieja, której głos drżał z dziwnej emocji.

– Są rzeczy, których nigdy nie odważyłbym się powiedzieć pani osobiście, ja, pokorny niewolnik – ciągnął Nicheld – ale powtarzam, zapisałem je.

– Kiedy je zapisałaś?

– Kilka miesięcy temu, tutaj, kiedy byłem jeszcze sam, zapisałem wszystko w pamiętniku: jest napisany po rosyjsku, w moim ojczystym języku.

– A gdzie jest ten pamiętnik?

– W parku, zamknąłem go w kamionkowym garnku, a potem zakopałem go u stóp piątego drzewa w głównej alei, na lewo od bramy. Jeśli coś mi się stanie, a mam przeczucie, że generał mnie zabije, odkopiesz garnek, przeczytasz mój rękopis i będziesz wszystko wiedziała.

– Ale możesz mi przynajmniej powiedzieć – błagała Nadzieja – co się stało z moim dzieckiem!

– Generał mi je powierzył.

– Ach! – krzyknęła młoda kobieta.

– Pewnego wieczora… w Warszawie, trzy dni po porodzie – kontynuował Nicheld – wyjechałem z mamką, która karmiła je piersią, i przyjechaliśmy do Francji.

– A potem?

– Tam, na rozkaz pani ojca, umieściłem go w Enfants-Trouvés34.

– Mon Boże! – szepnęła Nadzieja głuchym głosem. – Masz chociaż jakiś znak rozpoznawczy?

– Generał mi zabronił, ale przekroczyłam jego rozkazy… Znajdzie pani w tym, co napisałam, środek, by się go domagać… Żegnaj, pani… żegnaj.

Nicheld podszedł do drzwi i spróbował je cicho otworzyć.

Ale generał, przekręcając klucz w zamku, zamknął je od zewnątrz. Czy zrobił to celowo? Nicheld pomyślał, że tak i wyszeptał:

– Jestem zgubiony!

Następnie podszedł do okna i otworzył je.

– Żegnaj, pani – powtórzył.

Wspiął się na parapet i, mimo że okno znajdowało się dwadzieścia stóp nad ziemią, wyskoczył do parku.

Noc była ciemna. Nadzieja nie widziała, jak spadał, ale usłyszała odgłos jego oddalających się kroków.

Więc Nicheld nie zrobił sobie krzywdy?

Wtedy młoda kobieta upadła na kolana i wyszeptała:

– Mój Boże, mój Boże! Chroń mnie! Mój Boże, oddaj mi moje dziecko!

***

Następnego dnia Nadzieja zobaczyła wchodzącego do jej pokoju generała, który rzekł do niej zimnym tonem:

– Nicheld wyjechał dziś rano. Wysłałem go do Warszawy. Ten człowiek był bardzo złym sługą.

Nadzieja spojrzała na ojca ze strachem i przeszła jej przez głowę pewna myśl: „Może go zabił!”.

 

 

 

 

33 Idée fixe (fr.) – natrętna myśl, pomysł stale zaprzątający umysł; chorobliwe opanowanie psychiki przez nawracającą myśl, ideę prześladowczą.

34