Ostrze. Mroki Kopenhagi. Tom 1 - Anne Mette Hancock - ebook

Ostrze. Mroki Kopenhagi. Tom 1 ebook

Anne Mette Hancock

4,3

Opis

Wciągająca historia o zemście, przebaczeniu i poszukiwaniu sprawiedliwości.

Pierwszy tom trylogii nagrodzonej przez Duńską Akademię Kryminalną (2018).

Na szczytach bestsellerów tygodnika „Der Spiegel”.

Przeszłość powraca i potrafi zranić do głębi

Przed kilku laty opinią publiczną wstrząsnęło brutalne morderstwo adwokata Christoffera Mossinga. Kamera monitoringu zarejestrowała młodą kobietę Annę Kiel, która opuszczała miejsce zbrodni. Do dziś nie udało się jej aresztować.

Dziennikarka duńskiej gazety Heloise Kaldan otrzymuje od Anny Kiel serię tajemniczych listów. Ich nadawczyni jest przekonana, że losy obu kobiet są ze sobą mocno splecione.

Kiedy Heloise zaczyna zgłębiać sprawę dawnego morderstwa, w mieście dochodzi do kolejnej zbrodni. Kobieta łączy siły ze starszym aspirantem Erikiem Schäferem, aby rozwiązać zagadki tych morderstw. Nawet się nie spodziewa, dokąd zaprowadzi ją ta historia i jak głęboko ją zrani.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (151 ocen)
75
52
20
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agadom

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, zabieram się za następna część
00
Aguleczek5

Dobrze spędzony czas

Solidny thriller, który się wręcz pochłania. Naprawdę wciągająca historia.
00
OlaPrzybylo

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry skandynawski kryminał. Polecam przeczytać.
00
lucynastelljes

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobry kryminał
00
AGHE1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna !
00

Popularność




Rodzicom

1

Anna często śniła o tym, jak go zabija. Jak zakrada się po cichu i jednym pewnym ruchem przesuwa ostrzem po jego gardle. Dlatego nie obudziła się przerażona, lecz całkiem spokojna i wolno mrugając, wydostała się z kolejnego snu, który zostawił jej powidoki scen przemocy na siatkówce oka i głębokie poczucie szczęścia.

„Czy już jest po wszystkim?”

Leżała jeszcze chwilę w ciemności, starając się na nowo oswoić z rzeczywistością. Spojrzała na zegar, który stał obok łóżka na pokrytej terakotą podłodze. Była piąta trzydzieści siedem. Spała najdłużej, odkąd zamieszkała w tym domu.

Szczekanie psa odbijało się echem w krużgankach klasztoru usytuowanego tuż obok. Dwa krótkie szczeknięcia i przeciągłe, tłumione wycie, a potem przerwa. Anna wsparła się na łokciach i nasłuchiwała przez chwilę. Już miała ponownie się położyć, gdy usłyszała, że pod dom wolno podjeżdża samochód, krztusząc się spalinami.

Szybko wstała i podeszła do jednego z dwóch okien sypialni. Całe jej ciało zmroziła fala niepokoju. Uchyliła nieznacznie limonkową okiennicę, wpuszczając do środka wąski promień słońca, i spojrzała na ulicę znajdującą się dwa piętra niżej. Poza kotem, który siedział na murku zarośniętego ogrodu domu po drugiej stronie ulicy i machał leniwie ogonem, na rue des Trois Chapons nie działo się nic. Wzrok Anny powędrował dalej i zatrzymał się na parterowym oknie sąsiedniego budynku. Było otwarte na oścież. Zwykle wszystkie okiennice w tym domu pozostawały zamknięte. To był pierwszy ślad życia w opuszczonej posesji i Anna poczuła, jakby czarna dziura w ścianie ją namierzyła, jakby była okiem, które intensywnie się w nią wpatruje.

Strach wywołał mrowienie w palcach, a w uszach zaczęła jej dudnić krew.

„To on? Znalazł mnie?”

Stała ukryta za okiennicą i nie oderwała wzroku od okna, dopóki nie odzyskała kontroli nad oddechem. Wtedy uspokajająco pokiwała do siebie głową. Tam nikogo nie było. Nikt nie czaił się w mroku po drugiej stronie ulicy.

W ogóle mało kto przechadzał się tą wąską uliczką. Rue des Trois Chapons biegła od małego kościoła w rynku do głównej ulicy miasteczka i była kręta i wąska. Gdy się rozprostowało ramiona, bez trudu można było dotknąć kamiennych domów po obu jej stronach. Poniżej, na poziomie ulicy, słodkawy zapaszek zdradzał, że to w tym miejscu nocami urządzają sobie schadzki bezdomne koty. To tutaj węszyły wokół i jęczały, żałośnie szukając towarzystwa. Ale ludzi Anna nie widywała zbyt często. W każdym razie nie w tej alejce.

Zamknęła okno i naga wspięła się po nierównych schodach. Odkręciła wodę na tarasie na dachu i przyłączony do kranu wąż ogrodowy zaczął się wić na kamiennych płytkach. Podniosła go i opłukała się zimnym strumieniem. Woda boleśnie smagała jej ciepłe od snu ciało, ale nie reagowała na tę drobną nieprzyjemność.

Wytarła się i rękami ułożyła mokre włosy. Wcisnęła czubki palców w zapadnięte policzki i przyjrzała się swojemu odbiciu w przeszklonych drzwiach na taras. Schudła. Niedużo, pewnie nie więcej niż trzy, może cztery kilo, ale piersi wyraźnie jej zmalały, ramiona stały się żylaste, a twarz pociągła. Nie umiała zdecydować, kogo w tej chwili bardziej przypomina: wyrośnięte dziecko czy staruszkę. Oba porównania sprawiały, że robiło jej się niedobrze.

Włożyła dzianinową sukienkę i espadryle i zeszła na dół do kuchni, gdzie położyła na blacie resztkę bagietki i słoik dżemu figowego. Jadła na stojąco przy oknie i słuchała, jak sklepikarze hałaśliwie rozstawiają na rynku swoje stragany.

List wysłała wczoraj.

Najpierw jechała samochodem trzy godziny do Cannes, żeby z poczty przy rue de Mimont odebrać przesyłkę od FedExu. W samochodzie od razu ją rozpakowała, chcąc sprawdzić, czy pieniądze na pewno dotarły. Dopiero potem wrzuciła list do skrzynki przed budynkiem poczty i wróciła na rue des Trois Chapons. Za kilka dni wyśle następny. A potem jeszcze jeden. W międzyczasie pozostawało tylko czekać. I mieć nadzieję.

Kiedy zjadła ostatni kęs bagietki, włożyła kaszkiet, wzięła plecak i wyszła z domu. Główną ulicą dotarła na rynek, gdzie przystanęła między straganami, żeby zrobić zakupy i chłonąć atmosferę zwyczajnego codziennego życia.

Wokół rozklekotanego składanego stolika zebrała się gromadka dzieci. W stojącym na stoliku pudełku leżało koźlę, które cierpliwie pozwalało się głaskać całej masie ochoczych rąk. Postawny mężczyzna w ogrodniczkach przecisnął się między dwoma wyglądającymi na bliźniaków chłopcami i wepchnął butelkę ze smoczkiem do pyska koźlęcia. Gdy zwierzę z wdzięcznością siorbało mleko, mężczyzna drugą ręką wysunął plastikowy koszyk w stronę rodziców, którzy stali za dziećmi i z uśmiechem przyglądali się zachwyconym minom swoich pociech. Teraz niechętnie sięgali do kieszeni i wrzucali monety do koszyka. Mężczyzna podziękował mechanicznie i wyrwał smoczek z pyska głodnego koźlęcia, rozpryskując mleko na wszystkie strony.

Anna dłuższy czas przyglądała się z odrazą, jak mężczyzna wielokrotnie powtarza tę procedurę. Już miała podejść i wyszarpnąć mu tę butelkę z ręki, kiedy zauważyła starszą parę siedzącą pod sklepieniem z glicynii w kawiarnianym ogródku po drugiej stronie ulicy. Wyłysiały mężczyzna miał na sobie jaskrawożółtą koszulkę polo. Z zaangażowaniem pałaszował coś, co wyglądało na maślanego croissanta. W pierwszej chwili uwagę Anny przyciągnęła koszulka mężczyzny, ale to towarzysząca mu drobna kobieta o okrągłej twarzy kazała jej przystanąć w pół kroku.

Tego, co starsza pani miała na sobie, Anna nie odnotowała. Widziała jedynie aparat, który nieznajoma trzymała przy twarzy, i jej zdumione spojrzenie skierowane wprost na nią.

Odwróciwszy się, Anna opanowanym krokiem ruszyła w stronę najbliższego rogu i skręciła za nim.

Dalej rzuciła się biegiem.

2

To nie to samo. To nie jest nawet prawie to samo! – Starszy aspirant Erik Schäfer patrzył z niedowierzaniem na siedzącą po drugiej stronie biurka koleżankę.

Z Lisą Augustin dzielili pokój od niemal roku i nie było dnia, żeby nie wdali się w przyjacielską, choć zażartą dyskusję na temat nowych faktów w sprawie, nad którą akurat pracowali, albo czegoś zupełnie innego i nieistotnego. Dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem.

– A właśnie że jest. – Jak zawsze obstawała przy swoim. – Ty po prostu jesteś z innego pokolenia, więc wpojono ci takie, a nie inne przekonania. Wszyscy zresztą mamy mózgi wyprane przez społeczeństwo, które każe nam uznawać, że jedno jest zupełnie normalne i społecznie akceptowalne, a drugie pod względem moralnym znajduje się na równi z defraudacją i nieumyślnym spowodowaniem śmierci. Tymczasem w gruncie rzeczy te dwie sytuacje wcale tak bardzo się od siebie nie różnią. Tylko my z jakichś niejasnych powodów postanowiliśmy uważać, że jest inaczej.

Augustin podkreślała swoje argumenty, fechtując na wpół zjedzoną kanapką z indykiem.

– Okej. Jeszcze raz – powiedział Schäfer. – Czyli twoim zdaniem seks i masaż to jedno i to samo?

– Moim zdaniem i jedno, i drugie stanowi bardzo intymną formę fizycznego zaspokojenia. Wyobraź sobie, że ty i Connie umawiacie się razem na masaż… – Taka myśl wydała się Schäferowi bardziej niż nieprawdopodobna, ale niech będzie. – Twoją masażystką jest kobieta, a ją ma masować mężczyzna. Każde z was zostaje zaprowadzone do małego przyciemnionego pokoju, w którym stoi coś na kształt łóżka. Rozbieracie się i pozwalacie, aby obcy człowiek pocierał lśniącymi od olejku dłońmi wasze nagie ciała. Wokół pachnie różami, a w tle pobrzękuje muzyka relaksacyjna. Leżycie sobie, każde z osobna, i myślicie: „Och, jak przyjemnie, o tak, tak mi rób, uuu, nie przestawaj, Jezu, ale dobrze”.

– Masz musztardę na brodzie. – Schäfer spojrzał na nią oschle i palcem wskazał żółtą plamę.

Z leżącej przed sobą torebki z Sunset Boulevard wyjęła zmiętą chusteczkę i wytarła brodę, nie przerywając swojego wywodu:

– Potem spotykacie się w recepcji, płacicie za usługę i opowiadacie sobie, jak dobrze wam było. Nigdy jeszcze nie czuliście się lepiej. I żadne z was nie ma pretensji do drugiego o to, że właśnie zostało fizycznie zaspokojone przez obcą osobę. Przeciwnie. Stwierdzacie, o zgrozo, że powinniście to robić częściej.

Odwróciła dłonie wnętrzem do góry i uniosła ramiona w sposób, który sugerował, że tylko imbecyl mógłby nie dostrzec logiki w jej toku myślenia.

Schäfer zamrugał kilkukrotnie.

– Zatem twierdzisz, że chodzenie na masaż powinno być uważane za naganne tak samo, jak uprawianie seksu z kimś innym niż twój partner czy partnerka?

– No właśnie nie. Rany, Schäfer, ty mnie w ogóle nie słuchasz. Moim zdaniem obie te czynności powinno się uważać za pełnoprawne sposoby zaspokajania potrzeb fizycznych.

Schäfer otworzył szerzej oczy.

– Zostało naukowo udowodnione – ciągnęła – że gdyby ludzie żyjący w monogamicznych związkach dawali sobie więcej swobody, poziom zadowolenia z małżeństwa by wzrastał i związki rzadziej by się rozpadały. Zwłaszcza gdyby żona mogła się bzykać z innymi, a nie tylko z mężem.

– Ale pieprzysz!

Augustin wybuchnęła gromkim śmiechem.

– Mówisz tak tylko dlatego, że twój mózg jest zaprogramowany po męsku – mówił dalej niezrażony Schäfer, nawiązując do tego, że Lisa Augustin w swoim dwudziestoośmioletnim życiu zaliczyła więcej kobiet niż on w swojej niemal dwukrotnie dłuższej karierze.

– Nie wierzysz mi? – Wykonała półobrót na krześle i z zapamiętaniem zaczęła walić w klawiaturę, pilnie szukając dowodów na potwierdzenie swojej tezy.

Zadzwonił telefon Schäfera.

– W samą porę. – Wyszczerzył zęby i odebrał. – Halo, halo.

– Dzień dobry. No więc jest tu pewna pani, która bardzo chce z tobą rozmawiać. – Głos w słuchawce należał do jednej z dziewczyn z recepcji na parterze molocha mieszczącego Komendę Główną.

– Jak się nazywa?

– Nie chce powiedzieć.

– Nie chce powiedzieć? – powtórzył Schäfer. – A co to znowu za wydziwianie?

Augustin przerwała pisanie i patrzyła na niego zaintrygowana.

– Mówi tylko, że ma coś ważnego, co powinieneś zobaczyć. Twierdzi, że to dotyczy jednej z twoich spraw. Zabójstwa z dwa tysiące trzynastego.

Schäfer co chwila dostawał maile albo telefony od ludzi przekonanych, że posiadają informacje, które mogą mu się przydać. Rzadko jednak zdarzało się, aby komuś chciało się fatygować na komendę. A jeszcze rzadziej, żeby robił to w sprawie tak odległej w czasie.

– Dobra. Poproś któregoś ze strażników, żeby zaprowadził ją na drugie piętro i wpuścił do pokoju przesłuchań numer jeden.

Odłożył słuchawkę i wyprostował plecy.

– Kto to był? – spytała Augustin i skinieniem zwróciła mu uwagę na guzik od spodni, który sobie rozpiął, siedząc przy biurku, żeby zrobić miejsce na brzuch, gdy jadł drugie śniadanie.

– Moja żona – odpowiedział Schäfer. Wciągnął brzuch i zapiął spodnie. – Przed chwilą ruchała się z ogrodnikiem, więc uważa, że należy mi się porządny masaż głowy. Masażystka właśnie tu idzie.

3

Piąty dzień z rzędu na Kopenhagę niemal bezdźwięcznie opadała kurtyna cienkich strug wrześniowego deszczu. Lato, które dawno już minęło, było w tym roku bardziej szare niż zazwyczaj i właściwie można było odnieść wrażenie, że wszystkie pory roku stały się jedną długą błotnistą jesienią.

Woda kapała na parapet w kuchni, więc Heloise Kaldan podeszła, aby zamknąć okno na haczyk, i właśnie wtedy na stole zaczął wibrować jej telefon. Tak naprawdę wibrował niemal bez przerwy przez cały weekend. Tym razem wyświetlił się numer, którego nie znała, więc odrzuciła połączenie i włożyła ciemnozieloną kapsułkę do ekspresu. Urządzenie od razu zabrało się do pracy i wypluło z siebie czarną jak smoła kawę lungo.

Z okna salonu miała widok na dużą, pokrytą grynszpanem kopułę kościoła Marmurowego. Mieszkanie na poddaszu starej kamienicy na rogu Olfert Fischers Gade nie było ani ładne, ani duże, kiedy je kupowała. Wtedy nie było w nim nawet prysznica, a stara kuchnia, którą teraz Heloise lubiła najbardziej, wyglądała wręcz obskurnie. Ale z małego balkoniku przy salonie można było oglądać zieloną kopułę w całej okazałości, a to stanowiło jeden z warunków, jakie postawiła pośrednikowi: żeby kopuła była widoczna z przynajmniej jednego okna mieszkania.

Kiedy w dzieciństwie spędzała z ojcem weekendy, kopuła była ich miejscem. W co drugą sobotę jedli pianki w czekoladzie i pili gorącą czekoladę w cukierni La Glace. Tato zamawiał jeszcze kawałek tortu otello i czarował kelnerki, zanim ruszali w stałą trasę wzdłuż Bredgade do kościoła. Wspinali się dobrze znanymi spiralnymi schodami na strych, a potem wychodzili po skrzypiących deskach podłogi na zewnątrz i siadali na jednej z ławek na samym szczycie wieży.

Siedzieli, stykając się ramionami, i chłonęli widok Kopenhagi, czasem pokrytej śniegiem, czasem skąpanej w słońcu, ale przeważnie po prostu szarej i wietrznej. Ojciec pokazywał jej historyczne budowle i opowiadał długie porywające historie o królach i królowych. A ona słuchała i patrzyła na niego oczami, w których widać było, że był dla niej najwspanialszy i najmądrzejszy na świecie. Za każdym razem uczył ją trzech nowych słów, których używanie miała ćwiczyć do ich następnego spotkania.

– No dobrze, zobaczmy – mawiał, po czym zwilżał czubek palca wskazującego i udawał, że przewraca nim kartki niewidzialnego słownika. – A-ha! Słowa dnia to: „raptus”, „barokowy” i… „zbytkowny”.

Potem wyjaśniał jej znaczenia słów i wymyślał zabawne przykłady, w jakich można ich użyć. Heloise chłonęła wszystko jak gąbka. Uwielbiała te chwile, gdy byli tylko we dwoje na szczycie wieży i właśnie wtedy, kiedy siedziała bezpiecznie oparta bokiem o jego gruby brzuch, który poruszał się w górę i w dół wraz z potokiem słów, obudziło się w niej zainteresowanie dobrą narracją. W pierwszym mieszkaniu, do którego wprowadziła się jeszcze jako całkiem młoda dziewczyna, kopułę mogła oglądać z okna sypialni. Z czasem ten widok stał się dla niej talizmanem, wspomnieniem bezpiecznego, wartościowego dzieciństwa. Gdy wyjeżdżała, był jedną z rzeczy, za którymi tęskniła najbardziej.

Rzadko jednak zdarzało jej się tak jak dziś, w to późne poniedziałkowe przedpołudnie, stać i po prostu patrzeć na kościół. W normalnych okolicznościach byłaby teraz na kolegium redakcyjnym, dyskutowaliby o najważniejszych tematach na ten tydzień, a potem zabrałaby się do zbierania materiałów do własnych publikacji.

Ale nie dzisiaj.

Na stole miała przed sobą poranne gazety. We wszystkich sprawa Skrivera była na pierwszej stronie.

Przewróciła na drugą stronę „Demokratisk Dagblad”, gazetę swojego pracodawcy od pięciu lat, i przeczytała wstępniak. Redaktor naczelny Mikkelsen kajał się za wypuszczony kilka dni temu artykuł o modowym potentacie Janie Skriverze, który przeniósł swoją produkcję z Vejle do Bangaluru. Zakłady włókiennicze, w które zainwestował duński biznesmen, miały być tykającą bombą ekologiczną i korzystać z pracy dzieci. Mikkelsen tłumaczył, że „w swej pogoni za prawdą wykazali się zbytnią ufnością w dobre intencje innych”. Reszta tekstu była utrzymana w równie patetycznym tonie, a jedynym celem jego starannie skonstruowanej tyrady było odcięcie się od sprawy i zapewnienie o uczciwości i neutralności gazety, a także – przede wszystkim – odsunięcie od siebie wszelkiej odpowiedzialności kierowniczej.

Nie winiła go. To nie naczelny odpowiadał za treść artykułu, tylko ona. To ona go napisała, bo uwierzyła swojemu informatorowi. Pozwoliła, żeby coś na kształt zaufania zastąpiło rzetelną dziennikarską robotę.

Jak mogła być tak cholernie, nieskończenie głupia? Dlaczego nie sprawdziła informacji po trzykroć? Dlaczego wbrew rozsądkowi mu zaufała?

Telefon znowu zabuczał. Tym razem wyświetlił się numer, którego nie mogła odrzucić. Po trzecim dzwonku odebrała zmęczonym głosem:

– Kaldan.

– Cześć, to ja. Spałaś? – W głosie Karen Aagaard, szefowej działu i bezpośredniej przełożonej Heloise, słychać było napięcie.

– Nie, dlaczego?

– Masz zachrypnięty głos.

– Nie, od dawna jestem na nogach.

A konkretnie od połowy nocy. Heloise nie mogła spać, więc dokończyła butelkę białego wina, którą napoczęły z Gerdą dzień wcześniej. Roztrząsała każdy możliwy aspekt sprawy, zastanawiała się nad każdym szczegółem i próbowała wyrobić sobie jasny ogląd sytuacji. Wciąż jednak wyłaniał jej się tylko obraz mętny i zamazany. A może zwyczajnie nie chciała tego zobaczyć wyraźnie? To było po prostu niepojęte, że jako dziennikarka, w dodatku piekielnie zdolna, mogła popełnić tak kardynalny błąd w sztuce. Była na siebie wściekła. I na niego.

– Wiem, że sama cię prosiłam, żebyś dziś nie przychodziła – powiedziała Karen – ale Skobel chce cię widzieć.

Carl-Johan Scowl, w redakcji znany bardziej jako Skobel, był grubasem o urodzie krasnala ogrodowego, który sprawował funkcję rzecznika praw czytelników. Zgodnie z zasadami etyki dziennikarskiej zajmował się skargami na błędy w publikowanych przez gazetę artykułach. Gdy pukał do drzwi któregoś z dziennikarzy, było wiadomo, że będzie to dla tego dziennikarza długi dzień, czasem tydzień, a w najgorszym razie ostatni dzień w karierze.

– Znowu? – Heloise zamknęła oczy i odrzuciła głowę do tyłu. Nie miała siły nawet myśleć o kolejnym wałkowaniu całej sprawy. Przerabiali to już trzy razy.

– Tak. Obawiam się, że jednak będziesz musiała przyjść, żeby ostatecznie zamknąć temat. On mówi, że zostało mu kilka szczegółów do doprecyzowania i potem już będziemy mogli zapomnieć o sprawie. Tobie chyba też na tym zależy?

– Będę za piętnaście minut – powiedziała Heloise i rozłączyła się.

Z wieszaka w przedpokoju zdjęła skórzaną czarną kurtkę, kopniakiem odsunęła leżące na wycieraczce reklamy i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Redakcja „Demokratisk Dagblad” mieściła się w cichym budynku przy Store Strandstræde, którego staroświecki monarchistyczny wygląd współgrał z konserwatywnym profilem gazety. Krzyżowo-żebrowe sklepienia były wysokie, tapety na ścianach – ręcznej roboty, a szyby w szprosowych oknach tak cienkie, że Heloise od października do kwietnia trzęsła się z zimna.

Przypięła rower przed budynkiem i ukłoniła się dwóm chłopakom z działu sprzedaży, którzy siedzieli na ławce w kawiarni po drugiej stronie ulicy i palili, chroniąc się przed deszczem pod dużą czarną płachtą rozwieszoną nad nimi. Materiał nadął się pod ciężarem zgromadzonej wody jak żagiel i wyglądał, jakby lada chwila miał runąć im na głowy. Strużki deszczu spływały po metalowych linkach, którymi był przymocowany. Heloise zatrzymała się na chwilę w nadziei, że załapie się na moment, gdy płachta się zarwie.

Jeden z chłopaków odpowiedział na jej pozdrowienie zadziornym:

– Siema, Kaldan. Co tam?

Jego towarzysz pochylił się do niego i nie spuszczając wzroku z Heloise, powiedział tamtemu coś na ucho, po czym obaj parsknęli śmiechem.

Heloise odwróciła się od nich i wsunęła kartę w elektroniczny czytnik po prawej stronie głównego wejścia. Potem wstukała swój osobisty kod i drzwi otworzyły się powoli z mechanicznym bzyczeniem.

Minęła windę i na trzecie piętro, gdzie mieścił się dział informacyjny, wbiegła, pokonując po dwa stopnie naraz. Karen Aagaard czekała na nią na szczycie schodów. Od początku dobrze im się współpracowało. Ich relacje zawodowe były zdrowe i mocne, a Heloise szanowała swoją szefową zarówno jako dziennikarkę, jak i osobę. Nie miały jednak w zwyczaju zwierzać się sobie. Heloise wiedziała, że Aagaard mieszka w Hellerup, jest mężatką i ma syna w wojsku, ale poza tym nie miała pojęcia o jej prywatnym życiu – i vice versa. Taki poziom zażyłości doskonale jej odpowiadał, zwłaszcza dzisiaj.

– Niech zgadnę: nie uznajesz parasoli. To o to chodzi, prawda? – Aagaard spojrzała pytająco na przemoczone ubranie Heloise.

Ta uśmiechnęła się i otrzepała z wody.

– Nie. Jeszcze do nich nie dorosłam.

– Domyślam się, że czytałaś wstępniak.

– Czytałam.

– I?

Heloise wzruszyła ramionami.

– A co niby miał napisać?

– Może i masz rację. Ale kiedy z nim rozmawiałam, był porządnie wkurzony. Myślę nawet, że nie zdecydował się z tobą pożegnać tylko dlatego, że napisałaś w tym roku większość najgorętszych tematów. Zresztą dalej nie jestem pewna, czy ci się upiecze.

– Dzięki za słowa otuchy. – Heloise otworzyła drzwi do open space’u. – Prowadź, szefowo.

– Słuchaj, tak szczerze: czy jest coś jeszcze ponad to, co już powiedziałaś? Chodzi mi o to, czy Skobel mógł się dokopać do czegoś, o czym mi nie wspomniałaś?

– Na przykład do czego?

– Nie wiem. Czegokolwiek, co pogrążyłoby cię jeszcze bardziej niż to, co już wyszło. Nie będę ukrywać, że chciałabym teraz usłyszeć od ciebie kategoryczne zaprzeczenie. Z góry dziękuję i od razu będę spokojniejsza. – Karen Aagaard spojrzała na nią znad rogowych oprawek.

Przed oczami Heloise przesunęły się rozmyte obrazy nagich ciał, potu i słonych pocałunków, jak pokaz slajdów, który wymknął się spod kontroli. Chciała współpracować z szefostwem, bo ani trochę jej się nie podobało, że wyszła na tę, która rozpuszcza fake newsy. Ale jeszcze mniej podobało jej się, że miałaby się z kimkolwiek dzielić szczegółami swojego życia prywatnego. Nie tylko dlatego, że nie miało ono związku z pracą. Była po prostu zbyt dumna, aby się przyznać, że zaufała Martinowi.

– Nie – odparła i położyła rękę na ramieniu swojej szefowej, próbując dodatkowo ją uspokoić. – Nie ma nic więcej. Może miejmy to już za sobą. Gdzie Skobel?

– Powinien już tu być.

Karen Aagaard zajrzała do dużej sali konferencyjnej na środku korytarza. Wewnątrz nikogo nie było.

– Dzwonił do mnie z samochodu, więc może jeszcze nie dojechał. Zrób sobie kawę, ale zostań na piętrze. Dam ci znać, kiedy zjawi się w redakcji.

Po drodze do małego aneksu kuchennego Heloise przechodziła obok regału do sortowania poczty. Rzadko zdarzało jej się znaleźć cokolwiek w swojej przegródce, ale dziś czekał na nią cały plik listów.

Wracając z kubkiem kawy rozpuszczalnej, wyjęła korespondencję i poszła do swojego biurka. Zarzuciła nogi na blat i rozerwała pierwszą kopertę. Była to grubsza sprawa – dosłownie, bo na dziewięciu gęsto zapisanych stronach opisywano proceder wyzysku dzieci w Indiach. Ten sam wątek dominował w liście numer dwa i trzy, a czwarty był żółtą karteczką samoprzylepną z jednym słowem: „Dziwka!”.

– Bardzo oryginalnie – skwitowała i pokazała karteczkę swojemu koledze Mogensowi Bøttgerowi, który siedział po drugiej stronie podwójnego biurka.

Podniósł wzrok znad notesu i zamiast komentarza tylko uniósł brwi.

Heloise zmięła papierek wraz z kopertą, w której przyszedł, i rzuciła kulkę do kosza na drugim końcu biura. Kulka wylądowała na nierównym parkiecie półtora metra od celu.

– Masz prawdziwy talent. – Bøttger z uznaniem pokiwał głową. – To może być jakiś plan B, jeśli Mikkelsen cię wywali.

– Nie wywali.

– Nie powinnaś być tego taka pewna.

– Nie zwolni mnie – powtórzyła Heloise.

Wzięła następną kopertę i zaczęła ją rozrywać palcem.

– Tamtą pryszczatą zwolnił. – Melodyjny głos Bøttgera przypomniał jej o dawnej koleżance, która straciła pracę właśnie przez to, że powołała się na nieistniejące źródło. Zwolnienie odbiło się głośnym echem w całym budynku, a naczelny przypłacił je przekrwionym okiem. Tak się wkurzył, że pękło mu naczynko.

– Hej, ona akurat zasłużyła, żeby wylecieć. Ze mną to całkiem inna sprawa. Ja działałam w dobrej wierze. Nie twierdzę, że gdybym mogła cofnąć czas, to pewnych spraw nie rozegrałabym inaczej. Mądrość po szkodzie i tak dalej. Ale Mikkelsen i ja… – Potrząsnęła głową i stanowczo odrzuciła taką możliwość. – On mnie nie zwolni.

Wyjęła następny list z koperty i zaczęła czytać. Bøttger coś do niej jeszcze mówił zza biurka, ale jego głos się oddalał, w miarę jak po jej ciele rozlewało się nieprzyjemne lodowate doznanie.

List nie był długi.

Zaledwie kilka linijek napisanych starannym odręcznym pismem, ale to wystarczyło, żeby zaschło jej w ustach, a w piersi poczuła rwące zimno.

Głos Bøttgera przebił się do niej w tej samej chwili, w której zorientowała się, że wstrzymuje oddech.

– …ale nie można dać się zastraszyć przez…

– Mogens – przerwała mu. – To ty się zajmowałeś tą sprawą sprzed kilku lat? Zabójstwem adwokata z północy?

– Słucham? – Spojrzał na nią zaskoczony, ale po chwili, gdy zobaczył powagę na jej twarzy, powoli wyprostował plecy. – O kim mówimy?

– O tym adwokacie, którego zamordowano we własnym domu. W Kokkedal albo może w Hørsholm, gdzieś tam. Jak on się nazywał? Pamiętasz?

– Mossing. I to było w Taarbæk. Co z nim?

– Relacjonowałeś tę sprawę?

Mogens Bøttger był dziennikarzem śledczym specjalizującym się w sprawach kryminalnych i społecznych, podczas gdy Heloise zajmowała się głównie gospodarką, przez co rzadko miała do czynienia z brutalnymi zbrodniami.

– Nie. Wtedy byłem jeszcze w Wiadomościach. Z tego, co pamiętam, to był temat Ulricha. A co?

– Pamiętasz, jak ona się nazywała, ta kobieta, o której mówi się, że to zrobiła?

– Anna Kiel. I nie tylko się mówi. Wiadomo, że to ona. Monitoring na podjeździe Mossinga uchwycił ją, gdy opuszczała miejsce zbrodni. W zasadzie stała kilka minut i patrzyła prosto w obiektyw. Nie próbowała zdemontować ani roztrzaskać kamery. Stała spokojnie cała we krwi i patrzyła w obiektyw z kamienną twarzą, zanim się oddaliła. Zimna psychopatka.

– Gdzie ona jest?

– Nie wiem. Nigdy jej nie znaleźli. Czemu pytasz?

Heloise obeszła biurko i położyła list przed Bøttgerem. Pochyliła się nad nim i razem go przeczytali.

Droga Heloise.

Czy widziałaś kiedyś, jak ktoś wykrwawia się na śmierć?

To wyjątkowe przeżycie. W każdym razie dla mnie było,

ale też długo na nie czekałam.

Wiem, że ich zdaniem popełniłam zbrodnię.

Że trzeba mnie odnaleźć, ujarzmić i ukarać.

Nie popełniłam.

Nie da się.

Nie można.

Nie, bo to już mi uczyniono.

…i jeszcze nie skończyłam.

Żałuję, że nie mogę powiedzieć więcej, ale obiecałam, że nie powiem.

Skoro nie dane mi jest zaznać Twojej obecności, daj mi, Heloise, choć swoje słowa jako słodki cień siebie.

Anna Kiel

Bøttger popatrzył na nią zdumiony.

– O ja pieprzę. Skąd to masz?

– Leżało w mojej przegródce.

– Znasz ją?

– Nie. To znaczy znam oczywiście jakieś tam szczegóły tamtej historii, ale poza tym nie mam pojęcia, kim ona jest.

– Jasna cholera… – Podrapał się mocno po głowie, aż jego bujne brązowe loki się rozkołysały. – Myślisz, że to autentyk?

Heloise wzruszyła ramionami.

– Bo wiesz, ktoś może sobie robić jaja – zauważył Bøttger. – Sam dostaję czasem takie maile, że ręce opadają. A to ktoś widział „Jaguara” na polu namiotowym w Hvide Sande albo ktoś zna człowieka, który mógł lub nie mógł porwać Madeleine McCann. Świrów nie brakuje, Heloise, zresztą sama wiesz. To może być jeden z nich. Teraz, gdy przez sprawę Skrivera wszyscy o tobie mówią, twoja skrzynka pocztowa automatycznie przeistacza się w Centralę Freaków.

Heloise wróciła na swoje miejsce i spojrzała na kopertę, w której przyszedł list. Była to średniej wielkości błękitna koperta opatrzona stemplem z Cannes, z datą sprzed jedenastu dni. Czyli na długo przed tym, zanim rozpętała się burza po artykule o Skriverze. Ten, kto go wysłał, na pewno nie zrobił tego w reakcji na cyrk medialny z nią w roli głównej.

– To się nie trzyma kupy – powiedziała i podniosła wzrok na Bøttgera. – Dlaczego ktoś pisze do mnie, a nie do Ulricha, skoro to on zajmował się tamtą sprawą? Mówiłeś, że gdzie on teraz pracuje?

– Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że nigdzie. – Bøttger wyjął komórkę i zaczął przesuwać palcem po ekranie.

– Jak to?

– Teoretycznie pracuje dla „Ekspressen”, ale z tego, co słyszałem, w zeszłym roku zachorował na depresję albo coś w tym stylu i ponoć jeszcze nie wrócił. Ja w każdym razie od dawna nie widziałem stopki z jego nazwiskiem. Ale gość się nie oszczędzał i grzebał w wielu wyjątkowo brudnych sprawach. A przy tym odniosłem wrażenie, że nie miał przesadnie grubej skóry. Niewykluczone, że ta robota w końcu go złamała. Ale czekaj, bo możliwe, że… Tak, mam jego numer prywatny. Wysłać ci?

– Wyślij, dzięki.

Heloise kolejny raz przeczytała list.

Włączyła komputer i wyguglowała Annę Kiel. Wyszukiwarka wyrzuciła dwieście trzydzieści osiem wyników. Kliknęła ten, który wyświetlił się jako pierwszy – artykuł z ich własnej gazety, napisany rzeczywiście przez Ulricha Anderssona dwudziestego czwartego kwietnia dwa tysiące trzynastego roku.

Zidentyfikowano podejrzaną o zabójstwo

Jak przekazała Komenda Główna Policji w komunikacie prasowym dla agencji Ritzau, ustalono tożsamość kobiety, która od 22 kwietnia jest poszukiwana w związku z zabójstwem 37-letniego adwokata Christoffera Mossinga.

Podejrzaną o dokonanie zbrodni jest Anna Kiel, 31-letnia obywatelka Danii. Kobieta jest poszukiwana za śmiertelne ugodzenie nożem adwokata Christoffera Mossinga w nocy z soboty na niedzielę 21 kwietnia. Do napaści doszło w domu ofiary w Taarbæk. Zdaniem policji nic nie wskazuje na obecność innych osób na miejscu zbrodni, a poza Christofferem Mossingiem nikt więcej nie jest zameldowany pod tym adresem.

„Nie mamy podstaw sądzić, że pokrzywdzony i podejrzana znali się wcześniej. Wiemy natomiast, że poszukiwana choruje psychicznie od wielu lat, i dlatego zwracamy się do wszystkich, którzy mogą mieć z nią kontakt, aby zachowali bezpieczny dystans i niezwłocznie powiadomili policję” – mówi prowadzący śledztwo Erik Schäfer.

Anna Kiel ma nordycki wygląd, 172 centymetry wzrostu, jest normalnej budowy ciała i w dniu przestępstwa miała długie włosy koloru ciemnoblond. Wszyscy, którzy posiadają informacje o miejscu jej pobytu lub mogą w jakikolwiek inny sposób naprowadzić policję na jej trop, są proszeni o kontakt z Komendą Główną Policji pod numerem 114.

U.A., „Demokratisk Dagblad”

– Kaldan…

Heloise podniosła wzrok znad monitora.

Na końcu sali stała Karen Aagaard i przywoływała ją ręką.

– Już przyszedł.

4

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Ligblomsten

Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska

Wydawczyni: Justyna Żebrowska

Redakcja: Ewa Kosiba

Korekta: Bożena Sęk

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce: © Bianca Salgado / Pexels.com; © fluffyflick / Unsplash.com

Ligblomsten

Copyright © Anne Mette Hancock & Lindhardt og Ringhof Forlag A/S 2017

Copyright © 2021 for the Polish edition by Mova

an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Edyta Stępkowska, 2021

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2021

ISBN 978-83-66967-07-6

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek