Palestyński romans - Jonathan Wilson - ebook + książka

Palestyński romans ebook

Jonathan Wilson

0,0

Opis

Ta pełna namiętności i polityki powieść przenosi nas do Palestyny w okresie brytyjskiego protektoratu. Arabowie, Brytyjczycy i Żydzi żyjący obok siebie ukazani są na tle kolonialnego przepychu i niepokojów społecznych.

Jest rok 1924. Mark Bloomberg, niespełniony londyński artysta, zachęcony syjonistyczną kampania propagandową, przyjeżdża do Jerozolimy. Wraz z żoną Joyce są świadkami morderstwa prominentnego ortodoksyjnego Żyda. Udział w śledztwie okaże się próbą dla ich małżeństwa i charakterów.

To niezwykła historia, w której miłość okazuje się być nie mniej potężna niż polityka.

Czy warto tę książkę przeczytać? Anglik odpowie: "Oczywiście". Amerykanin ujmie to inaczej: "Jasne, że tak".

Saul Bellow

"Palestyński romans" bardzo sugestywnie przywołuje lata Mandatu Brytyjskiego w Palestynie. To bardzo prawdziwa i wzruszająca historia, która w niezwykle zmysłowy sposób przywołuje atmosferę tamtych czasów. Polecam gorąco.

David Mamet

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Jonathan Wilson

Jonathan WilsonA Palestine Affair. A novel

© Copyright by Jonathan Wilson © Copyright for the Polish edition: Wydawnictwo Austeria

Przekład: Małgorzata Ornat

Redakcja: Joanna Gromek-Illg

Korekta: Grzegorz Małek

Projekt okładki: Magdalena Koziak

Skład i łamanie: Maria Gromek

Konwersja do formatów epub i mobi: Karolina Wałaszek

Kraków • Budapeszt 2013

ISBN: 978-83-7866-056-9

Wydawnictwo Austeria Klezmerhojs sp. z o.o. 31-053 Kraków, ul. Szeroka 6 tel. (012) 411 12 45 [email protected]

Podziękowania

Nieocenioną pomocą w pisaniu tej powieści były

dla mnie dwie książki:

David Bomberg autorstwa Richarda Corka

oraz Mandate Days: British Lives in Palestine 1918–48 autorstwa A. J. Shermana.

1.

Bloomberg wyszedł z domu w Północnym Talpijot, wsiadł na rower i pojechał w kierunku arabskiej wioski Abu Tor. Po około dziesięciu minutach zatrzymał się, zsiadł z roweru, a jego spojrzenie przyciągnął niezwykły blask księżyca odbijającego się w skale. Noc była bezchmurna. Odpiął umocowaną przy rowerze skrzynkę z przyborami malarskimi i wyciągnął z niej paletę. Jeszcze w Londynie skrupulatna Joyce dokładnie podpisała mu na biało wszystkie tuby z farbami, tak że nawet w przyćmionym świetle mógł z powodzeniem malować. Nie potrafił jej już kochać, choć bardzo tego chciał. To, że odsunął się od swojej żony w takich okolicznościach, było co najmniej zawstydzające – mężczyzna w wieku Bloomberga nie powinien być aż tak sfrustrowany śmiercią matki. Ale on był. Późna noc w londyńskim szpitalu, ciemnoniebieskie nocne niebo zaglądające przez skąpane w deszczu szyby za jej łóżkiem i ona, jego matka, nagle przytomna, rozpoznająca go po raz pierwszy od wielu tygodni: „Zawsze będę cię pamiętała” – powiedziała. Ale oczywiście miało być odwrotnie. To Bloomberg był tym, który miał nigdy nie zapomnieć jej: matki małego imigranta, która była dla niego statkiem – opoką i opiekunką; żagle jej obszernej koszuli i on, skulony ze strachu, kurczowo się jej trzymający, z twarzą przyciśniętą do boku jej nogi. Gdy tak tkwił zastygły w rozpaczy, Joyce próbowała go pocieszać, robiąc jakieś gesty, które przyprawiały go o wewnętrzne mdłości. Jej troska i zaangażowanie tylko utwierdzały go w przekonaniu, że jego uczucia do niej wygasły bezpowrotnie. Nic już do niej nie czuł. Nawiedzały go duchy i ten jego matki nie był jedynym. Jej śmierć przywołała mroczne wspomnienia zakończonej sześć lat temu wojny i poległych na niej przyjaciół. Gdy tylko zamykał oczy, powracali do niego jak duch Banka z szekspirowskiego Makbeta, okaleczeni, zakrwawieni: Jacob Rosen ze zmasakrowaną twarzą pokrytą bezbarwną flegmą, Gideon Schriff, a właściwie jedynie jego nienaruszony uśmiech, pozbawiony ciała.

Bloomberg spojrzał na prowadzącą w dół w kierunku Siloam i Góry Oliwnej pofałdowaną dolinę. Wyciągnął sztalugi i płótno. Jak zawsze przed rozpoczęciem malowania usiadł na skale i na umieszczonym na kolanach papierze począł węglem i ołówkiem dokładnie szkicować otaczający go krajobraz. W skąpanej światłem księżyca dolinie drzewa oliwne wydawały się jasnoszare, prawie białe.

Po krótkiej chwili usłyszał odgłos kroków, dobiegający ze ścieżki gdzieś powyżej na zboczu wzniesienia. Odwrócił głowę w tym kierunku. Dwaj Arabowie szli obok siebie, prowadząc ożywioną rozmowę. Bloomberg zobaczył, jak znikają na zakręcie ścieżki, po czym wrócił do pracy.

Po około dwudziestu minutach znowu usłyszał jakieś głosy, tym razem dobiegające gdzieś z dołu. Odłożył ołówek, wstał i spojrzał pomiędzy drzewami. Jakieś trzydzieści metrów poniżej zauważył dwie szamoczące się postacie, w ciszy robiące spore zamieszanie. Czy oni walczą? A może się kochają? – pomyślał. Rozmywające się w ciemności kontury wyższego mężczyzny oświetlał snop księżycowego światła. Ktokolwiek to był, strzepnął z ubrania kurz i zszedł w dół w głąb gaju oliwnego. Malarz powrócił do pracy, nie czekając, czy zobaczy drugiego mężczyznę, który musiał niebawem podążyć za swoim towarzyszem.

Kiedy ukończył szkic, przystąpił do malowania. Po dwóch godzinach pracy wsiadł na rower i pojechał w stronę domu, mijając po drodze szereg niewykończonych budynków. Jechał z jedną ręką na środku kierownicy, w drugiej trzymając niewielkie płótno, które właśnie namalował. Koła roweru zgrzytały na wysypanej żwirem ścieżce.

Wejście do domu oświetlały dwie latarnie ogrodowe w szklanych kloszach. Kiedy wszedł, Joyce, ze spiętymi do tyłu włosami, siedziała na materacu. Większa z dwóch skrzyń, które ze sobą przywieźli, stała obok niej na wpół rozpakowana. Miała na sobie długą, ciepłą koszulę nocną, przywiezioną z Anglii, niezbyt stosowną w gorącym klimacie. Jej przyjaciel i mentor Leo Cohn powiedział jej, że noce w Jerozolimie są zimne nawet latem.

Bloomberg dał Joyce gałązkę jaśminu, zerwaną z krzaka przed furtką.

– Gość – powiedział – zawsze powinien coś przynieść, chociażby jakąś drobnostkę.

– Ty przecież nie jesteś gościem.

Pocałował ją w czoło. Cokolwiek powiedział, było niestosowne. Musiał pozwolić jej odejść.

– Co namalowałeś? – spytała Joyce.

– Miasteczko, drzewa.

Joyce położyła się na jednym z dwóch wąskich łóżek, czasowo użyczonych przez Aubreya Harrisona, miejscowego przedstawiciela organizacji syjonistycznej z Londynu, która ich tutaj przysłała. W pokoju było cieplej niż na zewnątrz. Wąska strużka potu spływała spod brody Joyce w dół odkrytego dekoltu. Bloomberg oparł płótno o ścianę w taki sposób, że dotykało jej tylko górnym brzegiem. Zrzucił sandały.

– Te obrazy, które u mnie zamówili… – powiedział. – Nie będę w stanie tego zrobić.

– Czy to takie trudne?

Z tylnej kieszeni Bloomberg wyciągnął list ze wskazówkami. „Seria prac obrazująca »Życie w warunkach przebudowy. Postęp. Inicjatywę. Rozwój«”. Innymi słowy, inspirujące przedstawienia żydowskich osadników. Innymi słowy propaganda.

– Noce będziesz miał dla siebie.

– To nie wystarczy.

Nie odpowiedziała, czuł jednak, że nie uważa pracy na zlecenie za uwłaczającą. Bloomberg wiedział, że była zagorzałą zwolenniczką tej sprawy. Joyce uznała, że zachowanie milczenia będzie w tym momencie najodpowiedniejszą reakcją. Bardzo taktownie nie wspomniała kwestii 60 funtów zaliczki, które otrzymał od Palestyńskiego Funduszu Założycielskiego. To i tak nie wystarczyłoby na szampana i kawior, które jej obiecywał.

– Herbaty? – spytał Bloomberg.

– Może coś mocniejszego?

Wypiła haust brandy z butelki, która stała obok łóżka, usiadła, zdjęła przez głowę nocną koszulę i rzuciła ją za siebie. Siedzi tak, pomyślał Bloomberg, czekając, bym podszedł. Minęły całe tygodnie, chyba nawet miesiące, od kiedy kochali się ostatni raz. Nie drgnął, aż do momentu, kiedy sięgnęła po swą koszulę, a ruch jej piersi wywołał w nim pożądanie. Zrobił trzy szybkie kroki i chwycił ją za nadgarstek.

– Jeśli nie teraz, to kiedy? Czyż nie tak powiadają rabini?

Bloomberg roześmiał się i schylił głowę, by pocałować jej piersi.

Kiedy skończyli (wiedział, że jej nie zaspokaja), wstał i odwrócił swój obraz. Był jeszcze mokry. Pomyślał, że światło księżyca nad dachami domów udało mu się, ale nic poza tym. Ciągle pamiętał dwie tajemnicze postaci, które widział na wzgórzu, ale powiedział Joyce, że celowo nie umieścił ich na obrazie, bo ludzie przestali go już interesować.

– Jesteś mizantropem – odpowiedziała. – Co oni robili?

– Kochali się albo rozwiązywali jakieś nieporozumienie. Nie jestem pewien. Byli zbyt daleko.

W pokoju czuć było dochodzący z zewnątrz słaby zapach terpentyny. Bloomberg wyszedł z domu nagi i przeszedł kilka kroków po ogrodzie. Granice wąskiego trawnika zdobiły krzewy i posłonki. W powietrzu unosiły się aromaty lawendy i terpentyny, które zdawały się docierać tu z zagajnika dębów pistacjowych. Joyce wyszła za nim.

– Prawie raj – powiedziała, obejmując go rękami wpół i muskając nosem jego plecy. – Szkoda byłoby, gdyby któreś z nas musiało stąd odejść. Bardzo mi się tu podoba. – Wyzwolił się z jej objęć i odsunął.

Cichy jęk, który z początku wydawał się być modlitwą, stawał się coraz głośniejszy i przybliżał się stopniowo, po czym nagle przez żywopłot wpadła do ogrodu jakaś zakrwawiona postać, powalając na ziemię Bloomberga i przykrywając go swoim ciałem. Joyce wydała pisk przerażenia. On uwolnił się z krwawego uścisku i wytoczył spod ciężkiego ciała. Sam też krzyczał, przerażony, i drżał na całym ciele. Zakrwawiona postać, mężczyzna w średnim wieku ubrany w arabską szatę, drgnął i znieruchomiał. Jego biała dżelabija była potargana i nasiąknięta krwią, a kefija przyciśnięta mocno do piersi na próżno próbowała tamować strugi krwi, wyciekającej z rany od noża tuż nad sercem. Joyce uklękła na wilgotnej trawie. Duże, otwarte oczy wpatrywały się w nią z martwej, posiniałej twarzy. Ze zdumieniem zauważyła, że nieboszczyk ma jasną skórę, długą, rudą brodę oraz pejsy ortodoksyjnego Żyda. Bloomberg wstał i pochylił się nad nią. W świetle księżyca widziała jego twarz, piersi, ramiona, nogi i zakrwawiony wiotki penis.

2.

Wysoki jak na swój wiek Saud dyszał, biegnąc wielkimi krokami w dół wzgórza, potykał się o kamienie, czasem pomiędzy drzewami doganiało go światło księżyca, palące jego ciało jak ogień. W połowie pagórka zatrzymał się na tyłach szkockiego kościoła, aby zedrzeć z siebie zakrwawioną koszulę; pobiegł dalej, jak w podchodach znacząc drogę strzępami podartego ubrania splamionego krwią. W pobliżu nie było nikogo.

W oddali, pod akacją, całowała się jakaś para; dwaj policjanci na koniach szczęśliwie podążali w przeciwnym kierunku. Chłopak dobiegł do Starego Miasta i wpadł w labirynt małych uliczek. Na ulicy Cush, na której stały kadzie z olejem sezamowym, wydawało mu się, że ktoś zawołał go po imieniu. Przyspieszył, choć paliło go w płucach. Pięć minut później wybiegł ze Starego Miasta przez Bramę Damasceńską. Wyschło mu w gardle, a serce waliło tak głośno, że mogło obudzić wszystkich w okolicy.

Wspiął się po schodach i pchnął drzwi z tyłu domu De Groota przy ulicy St. Paul. Były zamknięte. Zdołał jednak dostać się do środka przez uchylone okno. Po cichu przeszedł za sofą w kierunku oświetlonego lampą biurka. Odetchnął z ulgą. Jego skórkowa teczka z książkami – ze starannie wypisanym na naklejkach nazwiskiem – leżała na dywanie, tam, gdzie ją zostawił, gdy zaczynali lekcję. Wziął ją pod pachę, poszedł do kuchni i napełnił szklankę wodą ze stojącego na stole dzbana. Wychodząc, wziął szklankę ze sobą, a później rozbił ją o kamienną ścianę i zostawił na stosie śmieci w zaułku.

Niedaleko Bramy Gnojnej Saud skręcił, złapał za linę, stopami odepchnął się od sterty kamieni i spuścił do środka cysterny. Stał tam, trzęsąc się, oparty plecami o ścianę, w kilkucentymetrowej warstwie szlamu. Chłodna wilgoć kontenera zastąpiła duszące powietrze, które połykał, biegnąc. Musiał zaczekać, aż suk wypełni się ludźmi, a potem wydostać się z cysterny i zgubić w tłumie.

Chmury gromadzące się ponad jego głową tworzyły półkole czarnych wzniesień, które przysłaniały księżyc. Kucnął, ręce położył na głowie. Jego włosy pokrywała zaschnięta krew i pot. Zaczął nerwowo rozczesywać skrzepy palcami, po czym wytarł ręce o resztki ubrania, których nie zrzucił po drodze. Nóż ugodził De Groota, krew trysnęła. De Groot wypuścił go ze swych objęć i chwiejnym krokiem począł oddalać się od niego. Saud na oślep uciekał między drzewami. Póki nie usłyszał za sobą ciężkich kroków, jakichś krzyków i jęku rannego De Groota, nie orientował się, że jest ścigany. W okolicy kościoła udało mu się zgubić pościg.

Tuż przed świtem jakaś kobieta z dzbanem opartym na biodrze nachyliła się nad cysterną i delikatnie zanurzyła w niej dłoń, spodziewając się znaleźć wodę. Saud leżał płasko w szlamie na dnie, z jedną ręką pod głową, a drugą wyciągniętą wzdłuż ciała. Jej krzyk obudził go, wystraszony podniósł się, szybko złapał skórzaną teczkę i chwycił linę. Kobieta wzdrygnęła się na widok wynurzającej się z cysterny, odrażająco brudnej, postaci. Chłopak wydostał się z kontenera i jak szalony rzucił do ucieczki wąskimi uliczkami i krętymi kamiennymi schodami, aż do rampy zbudowanej przez gubernatora Rossa. Światło za jego plecami rozszczepiało się w cienkie różowe pasma, wspinając się na dachy bazarów i kopuły świątyń miasta.

3.

Robert Kirsch obudził się w dniu swoich dwudziestych czwartych urodzin, po nocy spędzonej na balkonie. W domu było nieznośnie wilgotno. W środku nocy, narażając się na pogryzienie przez chmary komarów, zrzucił z siebie nasiąknięte wilgocią lniane prześcieradło, a materac wywlekł na balkon. Usiadł i przeciągnął się. W skrzynkach na oknach sąsiednich domów rosły pelargonie z poplątanymi, grubymi łodyżkami. Gałęzie drzewa oliwnego wznosiły się nad jego głową, a malutkie różowe cyklameny wyrastały ze szczelin w ścianie.

Uważał się za szczęściarza, mieszkając w takim miejscu, w samym centrum miasta. Bolała go głowa. Spędził męczącą noc, sam na sam z butelką araku. List od Naomi ciągle leżał na kuchennym stole; siadał tam co jakiś czas i pomiędzy kolejnymi kieliszkami czytał go od początku: ciepły, plotkarski, mały liścik – tenis z Toni, herbatka w ogrodzie z Colin, braciszek zniszczył drzewo brzoskwiniowe, wspinając się na jedną z jego gałęzi. Dopiero w ostatniej linijce istotne wiadomości: zaręczona nie z nim, lecz z kimś innym – z jakimś Jeremym Goldthorpem. Kończyła życzeniami: „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin”.

Czego oczekiwał? Nie można mieć i miłości (zwłaszcza na odległość), i niezależności: nikt mu przecież nie kazał zostawać policjantem w Jerozolimie; nie wiedział, co go czeka, gdy obejmował tę posadę. Marzył o przygodzie, gdzieś, nie w Anglii, o szalonych przeżyciach, które będzie wspominał, gdy się ustatkuje.

Nagi wszedł do małej kuchni, która zajmowała niewielką przestrzeń w kącie jego garsoniery i zrobił sobie śniadanie: chleb, oliwki, kozi ser i filiżankę herbaty. Przeszedł z listem w ręku jeszcze raz wkoło mieszkania, po czym zmiął go i rzucił na podłogę. Pora wziąć się w garść. Spotykał przecież tę miłą bakharyjską dziewczynę, pracującą w sklepiku nieopodal, która co rano zostawiała rower oparty o jego furtkę. Przypomniał sobie też tę młodą kobietę, którą widział na polach golfowych w Talpijot, z głową uroczo opartą na końskim grzbiecie. W pamięci utkwiła mu także młoda Amerykanka, która zaczepiła go, pytając o drogę, gdy przechodził przez ulicę naprzeciwko poczty. Była starsza od niego, miała koło trzydziestki; przedwcześnie posiwiałe, prawie białe włosy dodawały jej lat. Zapamiętał jej śliczną, promienną twarz.

– Mój pierwszy dzień w mieście – powiedziała.

Porozmawiałby z nią dłużej, gdyby policjant drogowy nie zaczął na nich gwizdać ze swego podwyższenia i wymachiwać rękami w białych rękawiczkach jak szalony mim.

Kirsch założył szorty i wyszedł z filiżanką herbaty na balkon. Niebo, białe jak mleko, gdy się obudził, stawało się teraz turkusowoniebieskie. W oddali widział sterowiec unoszący się wysoko nad hotelem King David. Obserwował spadające na spadochronach worki pocztowe, leciały jak nasiona dmuchawców. Dwadzieścia pięć szylingów za znalezienie nieuszkodzonej przesyłki. Sam kiedyś napisał takie ogłoszenie i kazał rozprowadzić ulotki po całym mieście i prowincji Judea. Słowo „nieuszkodzone” było tutaj kluczowe. W marcu zeszłego roku ważna międzynarodowa przesyłka dostała się w ręce niepowołanych ludzi.

Była niedziela. Kirsch pomyślał, że może przejedzie się do Jerycha albo Hebronu. Mógłby kogoś zaprosić na sok owocowy. Widział, że Amerykanka, którą spotkał na przejściu dla pieszych, zmierzała w kierunku budynków municypalnych. Może pójdzie tam i po prostu trochę się pokręci, a nuż ją spotka? Miał poczucie, że musi zrobić coś, by dzień jego urodzin nabrał jakiegoś szczególnego wymiaru.

Kiedy zapinał pasek spodni, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę i przez chwilę słuchał.

– Boże drogi – wykrzyknął. – Zaraz tam będę.

Kirsch usiadł przy szerokim orzechowym biurku De Groota. Leżały na nim porozrzucane książki, gazety, czasopisma i odręcznie zapisane luźne kartki. Trudno było ocenić, czy powodem tego nieładu było jakieś wcześniejsze przeszukanie, czy bałaganiarstwo gospodarza. Okno, naprzeciw którego siedział, wychodziło na południe, na ulicę St. Paul. Dla Żydów z sąsiedztwa był to zwykły dzień powszedni, nawoływania sprzedawców przeplatały się z rykiem osłów i klaksonami samochodów. Ciało De Groota przywieziono do kostnicy miejskiej, gdzie natychmiast zidentyfikował je jeden z tamtejszych pracowników, ortodoksyjny Żyd z Mea Sze’arim. Ofiarę dobrze znano w tej dzielnicy Jerozolimy jako zagorzałego obrońcę wiary.

Kirsch otworzył oprawny w skórę notes. Na pierwszej stronie, pod nagłówkiem Kussen, widniał zapisany pętelkowym charakterem pisma tekst, w kolumnie zajmującej środek strony. Próbował odczytać kilka pierwszych linii, „Het voorjaarbuiten is altijd zoel”, ale poddał się, choć kiedyś w szkole uczył się niemieckiego. To, co przeczytał, było dla niego prawdziwą chińszczyzną, bo jak wkrótce się zorientował, nie był to wcale niemiecki, tylko holenderski. Zaczął przeglądać papiery na biurku, dokładnie czytając to, co było po angielsku. Za nim, w małym, na biało pomalowanym pokoju, jego dwaj sierżanci, Harlap i Peled, opróżniali szafę z zawartości.

Kiedy Kirsch przejrzał materiały na biurku, zaczął przeszukiwać szuflady. W jednej znalazł brązowy, aksamitny futerał, w którym znajdował się szal modlitewny ofiary, w drugiej – mniejszy pokrowiec z materiału z wyszywanymi złotą nitką literami hebrajskimi, a w nim tefilin De Groota. Wąska szuflada pod centralną częścią blatu była zamknięta na klucz. Zawołał Harlapa, który w sekundę wyważył zamek. Kirsch wyciągnął z niej teczkę i plik pisanych na maszynie listów, kopie oryginałów, które wysłano do Londynu. De Groot zamierzał pojechać na wycieczkę; data wyjazdu, zmieniana dwukrotnie, została ostatecznie ustalona na początek następnego tygodnia. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie adres, na który wysyłane były listy, z wyjątkiem jednego: 10 Downing Street, rezydencja brytyjskiego premiera Ramsaya MacDonalda. Jeden list zaadresowano: Pan Miles Davenport, Biuro Kolonialne, Pall Mall.

Kirsch zamknął teczkę i wstał.

– Gotowi?

Przeszukawszy kieszenie czarnych garniturów De Groota, Harlap i Peled chaotycznie wrzucali je z powrotem do szafy.

– Znalazłeś coś? – spytał Harlap, zerkając na teczkę, którą Kirsch trzymał w ręku.

– Nic obciążającego. Biedak wybierał się na wakacje. Zrobił rezerwację do Rzymu, na statek Sitmar z Hajfy, pod koniec tego miesiąca.

Kirsch zamknął za sobą drzwi. Trzej mężczyźni zeszli wąską klatką schodową na ulicę.

4.

Briggs otworzył drzwi gabinetu Rossa, wetknął głowę i rozejrzał się.

– On tu jest.

– Kto?

– Ten malarz, proszę pana.

Ross skinieniem głowy przywołał Briggsa do wnętrza.

– Jak wygląda?

– Typowy artysta w berecie na głowie. I…

– Tak?

– No, wie pan – Briggs gestem pokazał wielkość i kształt nosa Bloomberga.

– Skończ już z tym.

– Przepraszam.

– No dobrze, przyprowadź go.

Ross wziął jedną z trzech pieczęci leżących przed nim na bibularzu i przybił na dokumencie napis BIURO GUBERNATORA, po czym, gdy Bloomberg wszedł do gabinetu, wstał zza biurka i podszedł do gościa.

– Cieszę się, że przyjął pan moje zaproszenie.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Dostałem list od Teddy’ego Marsha. Jak długo pan tutaj zostanie? Około roku?

– Pewnie dłużej.

– Świetnie, będziemy mieli więcej czasu, by się poznać.

Na ścianie za biurkiem Rossa wisiała fotografia ulicy Allenby przy wlocie do Jerozolimy, mapa miasta oraz cykl kiepskich ołówkowych szkiców oprawionych w drewniane ramy. Bloomberg rozpoznał na nich Kopułę na Skale i Kościół Wszystkich Narodów u stóp ogrodu Getsemani. Ross zauważył, że jego gość wpatruje się w ścianę za nim.

– Trochę to żenujące, nie sądzi pan? Chyba nie mam talentu. Ale to moja pasja, głęboko zakorzeniona. Niestety ręka nie potrafi oddać tego, co wskazuje umysł.

– Czasami taka sztuka jest dużo prawdziwsza.

Ross zaśmiał się.

– Ma pan na myśli udane przypadki; moje są niestety nieudane. – Ross przerwał na chwilę, aby wyjąć papierosa ze srebrnej papierośnicy. Podsunął ją Bloombergowi, który odmówił.

– Niezłe powitanie w Ziemi Świętej! Uścisk trupa.

Bloomberg próbował się uśmiechnąć. Ciągle czuł jednak wiotkie ręce oplecione wokół swojego ciała i ciężką, zakrwawioną klatkę piersiową dotykającą jego skóry.

– A żona w porządku? To musiał być dla niej straszny szok. Straszny! Aż trudno to sobie wyobrazić.

– Myślę, że ja byłem bardziej przerażony niż ona.

– Naprawdę?

– Czy ma pan jakieś podejrzenia co do…?

– Ofiary czy mordercy?

– Obydwu.

– Ofiarą jest Jacob De Groot, dość dobrze znany w środowisku ortodoksyjny Żyd z Holandii. Przyjechał do Palestyny jako dziennikarz sympatyzujący z syjonistami, ale jak to często się zdarza, pobyt tutaj całkowicie go zmienił. W ostatnich latach stał się zagorzałym zwolennikiem ultraortodoksów. Takich, co chodzą w czarnych kapeluszach i sceptycznie odnoszą się do idei powstania państwa żydowskiego. Uważają, że to bezczeszczenie Ziemi Świętej, świętego języka i tak dalej. Ale De Groot był niezwykle łagodnym człowiekiem, poetą, ponoć bardzo znanym w Holandii. Nie żebym czytał jakiś jego wiersz – Ross pokręcił głową.

– Biedny facet. To bardzo dziwne, to arabskie ubranie i cała reszta. Nie znaleźliśmy przy nim portfela, być może to jest motyw. Kto mógł to zrobić, nie mamy pojęcia. Mamy nadzieję, że pan nam pomoże. Dochodzenie prowadzi kapitan Kirsch. Wkrótce pan go pozna. Jest… – Ross chciał powiedzieć „jednym z was”, ale w porę się powstrzymał. Kirsch ani nie wyglądał na Żyda, ani nie zachowywał się jak Żyd. Chodził do tej samej szkoły co bratanek Rossa, ale jego matka była Żydówką, tak przynajmniej mówiono. Może ojciec też? Po nim przecież miał nazwisko. Ale właściwie nie miało to znaczenia. – Bardzo inteligentny – dokończył mało przekonywająco Ross. Mówił teraz szybciej, by ukryć zażenowanie. – Kirsch jest młody, ale szybko awansował. Zrezygnował z nauki na szacownych angielskich uniwersytetach i przyjechał tutaj. Pracuje dla nas niemal od początku administracji brytyjskiej. To już prawie dwa lata. Jeśli dzieje się coś ważnego, natychmiast mnie o tym informuje. Jest naszym najlepszym policjantem. Jeśli ktokolwiek będzie w stanie wykryć sprawcę, to tylko on.

Bloomberg, którego uwagę przyciągnęło nawoływanie ulicznego sprzedawcy, spojrzał w stronę okna za plecami Rossa, przez które nieśmiało zerkały do wnętrza gałęzie drzew. Ross wziął do ręki dwie kartki, które leżały na biurku przed nim. Jedną była ulotka z Galerii Whitechapel.

– To wystawa, którą zaprezentował pan w zeszłym roku.

– Tak.

– Teddy Marsh był zachwycony. Jak zresztą wszyscy żydowscy artyści, prawda?

Ross zaczął odczytywać listę nazwisk: 

– Lipchitz, Modigliani, Pascin…, pan. – Wziął do ręki drugą kartkę. – Teddy pisze – przesunął palcem w dół strony, by znaleźć szukane miejsce – że Tate zakupiła jeden z pana obrazów.

– Obawiam się, że chodzi o rysunek.

– Nawet jeżeli, to znalazł się pan w wyśmienitym towarzystwie.

Bloomberg skinął głową. Był pewien, że Ross nie miał pojęcia, czym tak naprawdę się zajmował i dlaczego w ostatnim roku opinia o nim jako artyście uległa tak radykalnej zmianie. Wystawa, którą zaprezentował w lutym, rodzaj eksperymentu artystycznego, była totalną klęską. Krytycy byli bezlitośni, ośmieszając go w recenzjach prasowych. Zdołał sprzedać zaledwie jedną ze swych prac, co nie pokryło nawet kosztu materiałów potrzebnych do przygotowania wystawy. W dodatku, jak kompletny głupiec, zgodził się na wygłoszenie cyklu wykładów. Prasa tylko na to czekała. Pamiętał każde słowo recenzji: „ARTYSTA WYJAŚNIA, CO PRZEDSTAWIAJĄ JEGO OBRAZY: Mark Bloomberg, obecnie zafascynowany kubizmem, prezentuje swoje prace w Galerii Ransom, gdzie raz w tygodniu wyjaśnia zwiedzającym własne teorie, dając za przykład do naśladowania kubistów, futurystów i innych wypaczeńców, głównie cudzoziemców. Gdyby wszyscy oni poszli w jego ślady, zdołalibyśmy być może zrozumieć ich twórczość”.

– No dobrze – kontynuował Ross, przesuwając drobne przedmioty na swoim biurku. – Jest mi ogromie miło, że się poznaliśmy. Gdybym tylko mógł być w czymś pomocny, proszę natychmiast dać mi znać. W międzyczasie Kirsch zajmie się całym tym niefortunnym zdarzeniem, rabunkiem, morderstwem…

Ross nagle umilkł. Wydawało się, że chciał jeszcze o coś zapytać, ale zrezygnował. Bloomberga zaskoczyło jego zmieszanie, po chwili jednak wziął się w garść i kontynuował.

– Niech pan posłucha – powiedział – nie wiem, czy pan wie, ale ja… Trudno mówić mi o tym, nie chcę, by uznał mnie pan za samochwałę, no więc ja i moi przyjaciele, rzecz jasna, staramy się przywracać świetność temu miastu. Założyliśmy takie małe towarzystwo, właściwie nie takie małe… Stowarzyszenie Pro-Jerozolimskie z oddziałami na całym świecie: w Londynie, Nowym Jorku, w Chicago. Dbamy o to, by w obrębie starego miasta na budynkach nie pojawiały się tynki czy blachy faliste. Nie pozwalamy także na jakiekolwiek rozbiórki. Uzupełniliśmy brakujące złote łuski na dachu Kopuły na Skale – tego rodzaju działania. Sprowadziliśmy garncarzy z Mutahii, którzy pracują tradycyjnymi metodami, zbudowaliśmy mały warsztat garncarski i znaleźliśmy w rejonie Haram stare piece do wypalania ceramiki, których oni teraz używają. To fascynujące zajęcie, daje mi ogromną satysfakcję i zadowolenie. Zastanawiałem się w związku z tym, czy, oczywiście może pan być niezainteresowany, ale być może, jeśli znajdzie pan trochę czasu, to spróbowałby pan namalować niektóre z tych zmian, jakieś budynki, na przykład Muristan[1]. Oczywiście otrzymałby pan za to wynagrodzenie… – Ross przerwał nagle, czując, że przekracza jakąś nieuchwytną granicę.

Bloomberg uśmiechnął się. 

– To chyba nie moja specjalność.

– Oczywiście, rozumiem, artysta z pana pozycją, tak tylko pomyślałem sobie… Miło było pana poznać, gdyby pan zmienił zdanie… – Ross zarumienił się.

Bloomberg wyszedł z gabinetu. Na dole schodów czekał na niego strażnik, który odprowadził go do zaparkowanego przed budynkiem jasnego bentleya z rządowymi numerami.

– Pan Gerald Ross powiedział, abym zawiózł pana, dokąd pan sobie będzie życzył.

Bloomberg usiadł wygodnie na tylnym, szerokim, skórzanym siedzeniu. To dziwne, ale odkąd przyjechał do Palestyny malował wyłącznie realistyczne sceny. Coś pchało go do malarstwa, które uważał za staromodne i nieatrakcyjne. Może z powodu tej jadowitej krytyki, której nie szczędziła mu londyńska prasa. A może z jakiegoś innego. Ten Ross był dziwnym facetem, bardziej interesowała go sztuka niż morderstwo.

– Dokąd jedziemy, proszę pana?

Bloomberg podał szoferowi swój adres, szybko zmienił jednak zdanie i poprosił, żeby go zawieźć na Stare Miasto.

5.

Joyce ubrana w luźną, białą, za długą koszulę, w której Bloomberg zazwyczaj pracował, stała przed domem i głęboko wdychała świeże powietrze. Nawet wspomnienie zakrwawionego ciała, ciągle jeszcze świeże, nie mogło popsuć jej nastroju. Gdyby była ze sobą szczera, na co w tym momencie nie była jeszcze gotowa, musiałaby przyznać, że morderstwo, z całą jego dramaturgią, było niejako spełnieniem jej wyobrażenia palestyńskiej rzeczywistości. Marzyła o tym mieście, o Jerozolimie, od miesięcy, mieszkając jeszcze w Londynie, gdzie zimowa wilgoć przeszywała ciało do szpiku kości, gdzie każdy wiosenny spacer w parku czy ogrodzie przypominał o przemijaniu, gdzie dźwięk klaksonów brzmiał jak krzyk rozwścieczonych gęsi. Wszystko to było dla niej mniej realne niż Palestyna, której jeszcze wtedy nie znała, a w której teraz pokładała wszystkie swoje nadzieje na przyszłość. Poszła wyboistą ścieżką wydeptaną wśród wysokich traw w kierunku miejsca, w którym umarł De Groot. Policja przeszukała już dokładnie cały teren, ale nic nie znaleziono. Joyce schyliła się i przesunęła ręką po ziemi, jakby spodziewała się znaleźć ślady krwi. Popatrzyła na brud za paznokciami, wstała i ruszyła w głąb ogrodu, gdzie w najdalszym rogu, znajdowały się trzy płaskie skały, obrośnięte cykorią i makówkami.

Nagle powietrze zadźwięczało i tuż przez oczami Joyce przeleciał biało-czarny dudek, który linią swojego lotu zaznaczył, przypieczętował i wytyczył teren należący do niej i Bloomberga. Poczuła, że tym razem na pewno dokona czegoś wyjątkowego. Podczas ostatniego spotkania syjonistów, w jak zwykle mokry, dżdżysty dzień, uśmiechnięty Leo Cohn powiedział jej, że kiedy tylko znajdzie się w Jerozolimie, ktoś się z nią skontaktuje i sprecyzuje cel i sposób jej działalności. Joyce z niecierpliwością czekała na wieści. Wyobrażała sobie, w jaki sposób jej talenty mogą być tutaj wykorzystane. Mogła zająć się nauczaniem, najchętniej sztuki lub tańca, mogła także wykonywać jakąś fizyczną pracę, gdyby zaistniała taka konieczność. Nie odczuwała niechęci do pracy z łopatą w ręku czy rąbania drewna lub wykonywania jakichś innych prac fizycznych, które jedynie mogły potwierdzić jej siłę.

Mark nie miał pojęcia o jej zaangażowaniu w działalność syjonistyczną, wydawało mu się, że jej fascynacje bliskowschodnią polityką były jedynie ucieczką od obowiązków domowych. Zajęła się pomocą przy tworzeniu nowego państwa dla Żydów, ale równie dobrze zadowoliłoby ją kółko brydżowe.

Joyce wróciła do domu. Ściany, różowe w mroku, były przykładem zrealizowanych zaleceń gubernatora dotyczących budowy nowego miasta: „tylko wapień pod dachem krytym czerwoną dachówką”. Aubrey Harrison poinformował o tym Bloombergów, wręczając im klucze do mieszkania. Zły stan techniczny budynku i panujący w nim nieład całkiem jej się podobały, ale nawet po doświadczeniach z londyńskim, średniowiecznym systemem kanalizacyjnym trudno jej było przyzwyczaić się do znajdującego się na zewnątrz wychodka, będącego zwykłą dziurą w ziemi, notorycznie otoczoną chmarą much. W każdym razie, choć zdawała sobie sprawę z ogromu pracy, który ją czekał przy porządkowaniu domu, znajdowała ogromną przyjemność w identyfikowaniu się z żydowskimi pionierami, których tak podziwiała. Mark nie podzielał tych uczuć. „Nie jesteś nawet Żydówką!” Ciągle przypominał jej fakt, który dla jej kolegów syjonistów z Toynbee Hall był kompletnie bez znaczenia.

Światło przedostawało się do pokoju przez zakratowane okna, rzucając na żółty, rozłożony na podłodze dywan cień w kształcie kropek i kresek. Joyce przeszła przez ciasny pokój, porządkując nieco wszechobecny bałagan. Koniuszki traw w ogrodzie podrażniły jej gołe nogi, które teraz, pod wpływem potu, zaczęły ją mocno swędzieć, szczególnie pod kolanami. Przejrzała wszystkie obrazy Marka i ułożyła je pod ścianą według wielkości. Jego duszna kuchnio-pracownia na Stepney Way, w której zawsze unosił się zapach gotowanych warzyw, była chyba o połowę mniejsza niż to miejsce. Kiedy po raz pierwszy odwiedziła go tam w towarzystwie swojej przyjaciółki Anne Mardsen, rozlatujący się stół przykrywały porozrzucane rysunki przedstawiające dużą kobietę o przeciętnych rysach twarzy, jedyną modelkę, na jaką go było stać – jego matkę. Ściany pełne były obrazów, a największą wolną przestrzeń zajmowało płótno rozciągające się od podłogi aż do sufitu. Widok tego dzieła zrobił na Joyce ogromne wrażenie; przedstawiało ono postaci wyłaniające się spod pokładu statku, które Bloomberg namalował jako niekształtne marionetki, porozrzucane na tle pełnym jakichś spiralnych i łukowatych kształtów w odcieniach czerwieni, lawendy, błękitu. W dziwacznych postaciach dostrzec można było jednak cechy ludzkie. Joyce zakochała się w tym obrazie bez pamięci.

Anne, aby umożliwić Joyce pozostanie sam na sam z artystą, którego tak podziwiała, przypomniała sobie nagle, że musi pobiec załatwiać jakieś sprawy. Mark stał na solidnym stołku z wyciągniętą do góry ręką, którą sięgał do górnego rogu płótna. Nie przerywał malowania, podczas gdy Joyce go obserwowała. Otaczające ubóstwo małej pracowni budziło w niej uczucie niepewności, ale obecność Marka sprawiała jej ogromną przyjemność. Z niecierpliwością czekała, aż wreszcie odłoży pędzel i porozmawia z nią, a może nawet ją obejmie. Tak się to wszystko zaczęło, potem nastąpiły tygodnie szalonej namiętności znanej wszystkim kochankom. Teraz nie była już pewna, dlaczego właściwie wyjechali z Londynu do Palestyny. Nie wiedziała, czy namówiła Marka na ten krok, aby go ocalić, czy aby ocalić ich małżeństwo, a może była to tylko i wyłącznie jej egoistyczna decyzja. Jakakolwiek była przyczyna, ich nowa ojczyzna wydawała się ofiarowywać wiele nowych możliwości. Ktoś zapukał do drzwi.

– Proszę wejść – powiedziała Joyce, zanim zdała sobie sprawę, że pod koszulą Marka była kompletnie naga. Szybko sięgnęła po pierwszą z brzegu spódnicę. W drzwiach pojawił się młody mężczyzna w idealnie odprasowanym, lecz nieco przybrudzonym białym mundurze.

– O Boże! Bardzo pana przepraszam.

Odwrócił się dyskretnie, aby Joyce mogła dokończyć zapinanie spódnicy. Ukradkiem rzucił okiem na dziewczynę, zauważając jej uda i trójkąt czarnych włosów łonowych.

– To moja wina, nie powinnam była wpuszczać pana tak od razu.

Kirsch próbował wziąć się w garść.

– Czy pani Bloomberg?

Kiwnęła twierdząco głową.

– Nazywam się Robert Kirsch. Czy możemy teraz chwilę porozmawiać, czy może przyjść później?

Joyce wygładziła ręką spódnicę i spojrzała w kierunku jaskrawego snopa światła, który wdarł się przez otwarte drzwi, podkreślając wysoką, smukłą sylwetkę Kirscha.

– Pan jest z policji?

– Tak, jestem policjantem.

Kirsch z radosnym podnieceniem i lekkim niedowierzaniem rozpoznał Joyce. Jej długie siwe włosy, spięte z tyłu gdy na nią wpadł na przejściu, opadały teraz luźno na ramiona. Nie mógł nie rozpoznać tej bladej, wyrazistej twarzy w kształcie serca i ogromnych szarozielonych oczu.

– W takim razie proszę wejść.

Musiał schylić głowę, aby nie uderzyć o futrynę. Na cienkiej narzucie na łóżku leżały porozrzucane ubrania i buty. Jeden kufer, opróżniony już z zawartości stał po jednej stronie łóżka, drugi, prawie pusty, z podniesionym do góry wiekiem, zajmował miejsce po drugiej stronie. W rogu pokoju znajdowało się kilka płócien Bloomberga. Wydawało się, że w pokoju jest tylko jedno krzesło.

– Proszę usiąść – powiedział Kirsch. – Ja postoję.

Joyce odsunęła ręką stos bluzek, usiadła na rogu łóżka, a Kirschowi wskazała krzesło.

– To musiało być dla pani potworne doświadczenie – powiedział.

– Dość nieprzyjemne, ale jakoś przeżyję.

W jej amerykańskim akcencie dało się słyszeć brytyjskie naleciałości, które, jak wydawało się Kirschowi, z premedytacją podkreślała.

– Czy byłaby pani tak miła?– wyciągną z kieszeni munduru mały notatnik.

– Odpowiedziałam już na wystarczającą ilość pytań.

– Tak, wiem, ale ludzie, którzy pierwsi panią przesłuchiwali… – jak to powiedzieć by nie okazać się nielojalnym? – Ci posterunkowi nie są szczególnie kompetentnymi detektywami.

– Nie wiem, co mogę jeszcze dodać. To wszystko wydarzyło się tak szybko. On rzucił się na Marka, a potem było dużo krwi, wszędzie.

– Czy coś powiedział?

– Jęczał. Z jego gardła wydobywał się przerażający charkot.

– Może zrozumiała pani jakieś słowa?

Joyce pomyślała przez chwilę. Umierający w ogrodzie mężczyzna utkwił w jej pamięci, ale najmocniej zapamiętała swój własny krzyk.

– To było przerażające. Przez moment myślałam, że to Mark został ugodzony nożem.

Kirsch spojrzał na nią.

– Może wyjdziemy na zewnątrz – powiedział – i pokaże mi pani dokładnie, w którym miejscu pani wtedy stała.

Znaleźli się na małym spłachetku ogrodu, pokrytego biało-kremowymi chwastami, z bzyczeniem jakichś niezidentyfikowanych owadów w tle. Kirsch przemierzył ogród, potem ukląkł i na czworakach przeszedł od przerwy w żywopłocie do miejsca, gdzie krwawy uścisk De Groota i Bloomberga pozostawił trwały ślad w wygniecionej trawie. Zapisał coś, po czym energicznie zamknął notatnik i uśmiechnął się do Joyce.

– Spotkaliśmy się już wcześniej, przypomina pani sobie?

Spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem.

– W Anglii?

Kirsch roześmiał się.

– W Nowym Jorku?

– Nie, nie. Tutaj, kilka dni temu. Spytała mnie pani o drogę. Właściwie było to w dniu tej tragedii.

– To nie ja byłam pokrzywdzoną w tym wypadku. Był ktoś, kto ucierpiał dużo bardziej.

Joyce spojrzała na Kirscha i pomyślała, że w sekundę zmienił się w małego chłopca, zruganego za złe zachowania. Wrażenia dopełniało jego zachowanie – siedział ze spuszczoną głową i bawił się wyłogami swoich białych podkolanówek.

– To było naprzeciw poczty.

Przez uprzejmość kiwnęła twierdząco głową i uśmiechnęła się do niego, choć za nic nie mogła sobie przypomnieć tego zdarzenia.

– Ach tak, był pan taki uprzejmy i pomocny.

– Doprawdy?

– Ja zastanawiałam się, gdzie będę mogła znaleźć…

– Marka?

– Tak. Miał tu być już godzinę temu.

– Wydaje mi się… to znaczy na pewno wyszedł już z biura gubernatora… – zakończył Kirsch.

– Kiedy na niego czekam, nie przychodzi.

– Ach tak.

Czyżby w jej głosie dało się wyczuć gorycz? Kirsch nie był pewien.

– No tak – powiedział. – Czas już na mnie.

– Przepraszam, że nie mogłam pana niczym poczęstować, ale jeszcze nie urządziliśmy się w nowym domu.

– Proszę o tym nie myśleć – odpowiedział Kirsch.

Przez moment się zawahał, a Joyce zauważyła, że przygląda się jej włosom.

– Miałam grypę – powiedziała – podczas epidemii. Na szczęście jakoś z tego wyszłam. Kiedy chorowałam wypadły mi wszystkie włosy. Potem odrosły siwe. Ale – potrząsnęła głową, jak gdyby chciała odrzucić złe wspomnienia – czy mam coś powtórzyć Markowi?

– Żeby do mnie zadzwonił.

Kirsch zapisał swój numer telefonu i wręczył go Joyce.

Kiedy odchodził, zawołała coś do niego. Kirsch odwrócił się.

– Przepraszam – powiedział – ale nie dosłyszałem co pani mówiła.

– Spytałam, co pan tutaj robi. Dlaczego przyjechał pan do Jerozolimy, do Palestyny?

Kirsch uśmiechnął się.

– Sam nie wiem. Wiele rzeczy się na to złożyło.

Wydawała się usatysfakcjonowana tą odpowiedzią.

– Kto mógł zrobić tą straszną rzecz?

– To moje zadanie dowiedzieć się tego.

– Czy już udało się panu coś ustalić?

– Dopiero rozpoczęliśmy śledztwo.

Miał wielką ochotę uchylić rąbka tajemnicy dochodzenia, by zaimponować jej jako mający władzę i kompetencje policjant, ale wszystko czego do tej pory się dowiedział dotyczyło jedynie listów znalezionych u De Groota, a w tej sprawie zobowiązany był do absolutnego milczenia.

– Rozumiem. A pan nie jest ciekaw dlaczego ja tu przyjechałam?

Kirsch chciał powiedzieć: „za mężem”, ale w porę uprzytomnił sobie, że kobiety nie chcą już słuchać tego typu argumentów. Wojna zmieniła wszystko. Nawet jego matka, ucieleśnienie uległości, zaczęła sprzeciwiać się absurdalnym wymaganiom ojca: odmówiła zwijania jego skarpet w kulkę.

– Nie wiem dlaczego pani tu jest – powiedział – ale cieszę się z tego powodu.

Wydawało mu się, że się uśmiechnęła; szybko odwrócił się, jakby chciał wymazać, co przed chwilą powiedział.

Po odjeździe Kirscha wróciła do domu, nalała sobie odrobinę whisky i zwinęła się na krześle. Nogi położyła na łóżku. Nie miała żadnych wątpliwości, że Mark ją opuścił, w jego myślach nie było już dla niej miejsca, może nawet nie oczekiwał jej ani w domu, ani w łóżku. Nietrudno było odczytać oznaki nadchodzącej klęski: jego ostatnia wystawa była totalną klapą, a on załamał się kompletnie. Dodatkowo pogrążyła go śmierć matki; kiedy to nastąpiło nie oczekiwał od Joyce żadnego wsparcia czy pocieszenia. Siedział sam przy kuchennym stole w starym mieszkaniu Very przerzucając stos jej podartych ubrań. Potem założył sobie na głowę jedną z jej apaszek, jak gdyby to był szal modlitewny. Joyce próbowała go objąć, ale odepchnął ją łokciem. Gdyby odszedł, co by to dla niej znaczyło? Na pewno nie zachowałaby się jak rozpaczająca, porzucona żona. Jej matka, gdy ojciec odszedł z „tamtą kobietą”, w nieukojonym żalu odizolowała się od świata w swoim mieszkaniu przy Riverside Drive. Całe życie bawiła się we wdowieństwo z czarną, rwącą rzeką Hudson w tle swojego melodramatu. Oczekiwała, że Joyce, kiedy skończy osiemnaście lat, przejmie jej niewyobrażalną samotność. Ale Joyce nie zrobiła tego, zarówno ze względu na dobro matki jak i swoje własne.

Wypiła łyk whisky, wzdrygnęła się i wstała z krzesła. Wyszła na zewnątrz wprost w chmurę motyli wirujących nad roślinami, jak rozwiane przez wiatr konfetti. Twarz zamordowanego mężczyzny majaczyła między drzewami i hipnotyzowała spojrzenie.

Miała nadzieję, że przedstawiciel Leo wkrótce się z nią skontaktuje. Pomimo wydarzeń ostatniego tygodnia, była gotowa rozpocząć swoją misję.

6.

Bloomberg, gdy znalazł się za murami Starego Miasta, usiadł w pierwszej napotkanej kawiarni, zamówił kawę i małą butelkę araku. Wszystko, co działo się na placu przed nim – niegroźny żebrak ze zmierzwionymi włosami nagabywał grupę turystów; dwaj brodaci mężczyźni targowali się przy straganie z warzywami, wyrzucając z ust strumienie argumentów i obelg; mały chłopiec niósł kosz czerwonych papryk – koiło jego samotność. Kiedy byli we Francji jego przyjaciel Jacob Rosen, bez końca, z tęsknotą w głosie, opowiadał o Jerozolimie. Uwięzieni w cuchnących okopach, czekali czyją głowę rozwali pocisk. Jacob wyciągał wówczas ogryzek ołówka i pisał wiersze o Jerozolimie, jaką sobie wyobrażał i której nigdy nie widział. Bloomberg pomyślał, że może powodem jego przyjazdu do Jerozolimy był Jacob; zwłoki przyjaciela zawiózł do jego domu, a na wycieczkę zabrał ducha. Gdyby był prawdziwym Żydem powinien był pójść do Ściany Płaczu i odmówić modlitwę za Jacoba i swoją matkę. Przy stoliku obok starszy mężczyzna w czerwonym tarbuszu czyścił stos monet. Moczył watę w oliwie, a następnie pocierał nią każdy z pieniążków. Bloomberg pomyślał, że ten widok jest zbyt malowniczy aby był prawdziwy. Z kieszeni tuniki wyciągnął jakąś kartkę papieru, odłamał kawałek węgla i zaczął rysować arbuzy ułożone w stos na wozie tuż przed nim. Na papierze szybko pojawiły się łagodne linie okręgów. Podniósł kawałek wilgotnego chleba, który spadł z czyjegoś talerza i posłużył się nim jak gumką do mazania. Narysował kilka obrazków przedstawiających jakieś przedmioty. Gdy plac opustoszał, zrezygnował z rysowania. Spojrzał w górę i dostrzegł gwiazdę polarną połyskującą nad horyzontem. Przeszły koło niego dwie kobiety z glinianymi dzbanami; zmierzały do pompy na końcu ulicy. Próbowały, kręcąc kurkiem, wydobyć z rury za wszelką cenę choć kilka kropli wody. W końcu popłynął wąski strumyczek, który jednak zanikł po chwili. Bloomberg słyszał, że zapasy wody w cysternach ciągle malały i nie wystarczały dla zaspokojenia ludzkich potrzeb.

Poirytowany i sfrustrowany, wstał z krzesła i ruszył przed siebie. To był ostatni dzień jego wolności, niestety prawie połowę cennego czasu stracił na rozmowę z urzędnikami. Gdyby nie to, musiałby od rana zapoznawać się z socjalistycznymi pionierami z Gospodarstwa Pracujących Kobiet Żydowskich, co zapewne byłoby równie nudne.

Powinien pójść do domu. Zostawił Joyce samą na zbyt długo, zwłaszcza po tym co się stało.

Ale prawdą było, co powiedział Rossowi, że to on trząsł się z przerażenia przez wiele godzin po morderstwie, podczas gdy Joyce spokojnie zmywała krew z jego ciała.

Grupa małych, bosych chłopców w obdartych dżelabijach, przykleiła się do niego, kiedy szedł z powrotem w kierunku Bramy Damasceńskiej. Ciągnęli go za rękawy koszuli, osmolonymi rękami dotykali natarczywie jego twarzy. Wcisnął kilka piastrów do jednej wyciągniętej ręki i przyspieszył kroku. Przeszedł przez bramę, omijając szopy ze zbożem i ciąg samochodów zaparkowanych przez turystów. Był zbyt zmęczony by iść, ale nie miał pieniędzy na taksówkę. Szedł pod górę w kierunku najbliższego przystanku autobusowego, kiedy nagle od tyłu oślepiły go ostre reflektory jadącego za nim powolutku samochodu. Bloomberg odwrócił się. To był ten sam płowy bentley, który go tutaj przywiózł. Samochód zatrzymał się, po czym w opuszczonym oknie ukazała się twarz Rossa.

– Bardzo dobrze. Tak myślałem, że to pan. Czy możemy pana podwieźć?

Bloomberg chciał odmówić, ale pomyślał, że Joyce czeka na niego. Poza tym bolały go nogi.

Usiadł obok Rossa na tylnym siedzeniu.

– Pracował pan?

– Tak.

– To fascynujące miejsce, nie sądzi pan? Zawsze inspirujące.

– Nie miałem zbyt dużo czasu.

– Oczywiście, rozumiem. – Samochód opuścił słabo oświetlone ulice miasta, pojechał na Abu Tor i bez specjalnych instrukcji Bloomberga podążał w kierunku jego domu. Ross odsunął szybę samochodu.

Wnętrze natychmiast wypełnił fetor palonych wielbłądzich odchodów.

– Mam nadzieję, że nie poczuje się pan urażony moją propozycją, ale pomyślałem, że skoro nie ma pan tutaj własnego studia, mógłby pan pracować na dachu mojego domu. Jest tam dość duża zacieniona przestrzeń. Naprawdę. I widok na całe miasto oszałamiający. Oczywiście bez żadnego przymusu, niech pan maluje co pan chce, nie będę nalegał...

– Bardzo to miłe z pana strony, ale nie wiem czy znajdę czas.

– Może pan pracować w dzień albo w nocy, bez różnicy. Nie będzie nam pan przeszkadzał, ale byłoby mi miło gdybym mógł zobaczyć co pan maluje.

– Na pewno o tym pomyślę. – Siedzieli w milczeniu. Ross wpatrywał się w nocne ciemności. W oknach rozproszonych przy drodze domów paliły się lampy oliwne. Po jakichś dziesięciu minutach samochód zatrzymał się.

– Chyba dojechaliśmy.

Bloomberg wysiadł i pożegnał Rossa, życząc mu dobrej nocy.

– Gdyby zmienił pan zdanie, zapraszam. Proszę przyjść przynajmniej zobaczyć ten widok.

Czekał aż tylne światła samochodu zniknęły na horyzoncie. Zszedł z drogi i wysikał się w kępie drzew eukaliptusowych. Drogę zagrodziła mu zbłąkana koza z monotonnie dźwięczącym, zardzewiałym dzwoneczkiem na szyi. Bloomberg przeszedł tuż przed oknem swojego domu. Joyce zarzuciła koronkową serwetę na lampkę nocną. Siedziała na krześle i czytała książkę. Kiedy delikatnie zastukał w okno, podniosła wzrok znad książki, ale wcale się nie wystraszyła, jakby kogoś się spodziewała. Zobaczywszy za oknem Bloomberga, szybko zamknęła książkę.

7.

Kirsch zmierzał w kierunku domu Rossa, gdzie jak przypuszczał, przyjęcie rozkręciło się na dobre. Był spóźniony. Został w biurze co najmniej dwie godziny dłużej niż jego współpracownicy, przeglądając mizerne efekty poszukiwań w domniemanym miejscu morderstwa: kilka zakrwawionych strzępków ubrania, szkice niezidentyfikowanych śladów pozostawionych w miejscu szamotaniny, opisy zniszczonych krzaków i ścieżki wiodącej w dół wzgórza, którą najprawdopodobniej uciekał napastnik. Wśród dowodów brakowało jednak broni i świadków. Potrzebny był jakiś informator.

Przez dwadzieścia cztery godziny w biurze Kirscha panował wyjątkowy spokój, po czym nagle rozpętało się piekło: telefony, wezwanie do siedziby komendanta policji, „bardzo ważna sprawa…”, „miasto na beczce prochu…”, „niezwykle delikatna sytuacja…”, „morderstwo ważnej osoby mogłoby doprowadzić do Bóg wie czego”. Kirsch wrócił do biura, gdzie czekał już na niego Ross, choć jak zwykle wydawało się, że kompletnie nic go nie obchodzi. Pierwsze pół godziny poświęcił opisowi swojego ostatniego architektonicznego projektu i kulinarnych przysmaków przygotowanych na wieczorne przyjęcie. Nie zrobiły na nim wrażenia nawet listy De Groota do Ramsaya MacDonalda. „Premier ma różnych petentów. Nie myślisz chyba, że miał się z nim rzeczywiście spotkać? W tej teczce nie ma na ten temat ani słowa”. Mimo swojej nonszalancji, przed wyjściem Ross wykrztusił: „Są naciski, stary”. Kirsch miał pecha.

Zadzwonił do drzwi. Czuł słodki, mdły zapach heliotropów i kwitnących kaktusów.

Kamerdyner otworzył, Kirsch wszedł do środka i wmieszał się w tłum gości. Były tu wszystkie osobistości Jerozolimy – mufti, kadi, prawnicy i sędziowie, zarówno żydowscy jak i arabscy, oraz oczywiście urzędnicy brytyjscy. Ross przekonał jakiegoś stremowanego żołnieżyka by zaśpiewał, i krępy, piegowaty nastolatek, wykonał przy akompaniamencie skrzypiec sentymentalny kawałek popularny w Londynie.

Kirsch szybko przepychał się przez tłum, szukając znajomych twarzy. Po pięciu minutach był już na przestronnym tarasie. Spojrzał w dół na ogród i w świetle padającym z domu zauważył Joyce, samotnie przechadzającą się pod drzewami pieprzowymi. Włosy miała spięte w gładki kok na czubku głowy. Zawołał do niej, ale gdy tylko to uczynił, u boku Joyce pojawił się mąż i objął ją ramieniem. Kirsch patrzył jak przytuliła się do Bloomberga i położyła mu głowę na ramieniu. Odebrał to jako gest rezygnacji, ale może ponosiła go wyobraźnia. Bloomberg, jakieś trzy centymetry wyższy od żony, stał nieruchomo i mówił coś do niej.

– Jakieś postępy w śledztwie, Robercie? – To był Ross. Przystanął koło niego patrząc w tym samym kierunku na malarza i jego żonę.

– Obawiam się że nie, proszę pana.

– Zagadkowa sprawa.

– Tak proszę pana.

– Co do diabła ten De Groot robił przebrany za Araba?

– To bardzo wygodne ubrania w tym klimacie.

Kirsch, jak tylko otworzył usta, zdał sobie sprawę z tego, że wygaduje idiotyzmy.

– Jacyś świadkowie?

– Nikt poza tymi, których pan widzi – skinął głową w kierunku Bloombergów.

– Oczywiście już z nimi rozmawiałeś.

– Tylko z kobietą, proszę pana. Mam nadzieję, że jutro przesłucham Bloomberga. Wczoraj nie mogłem go złapać. Gdzieś zniknął.

– Chyba malował na pustyni.

Kirsch poczuł złość, ale powstrzymał się od zapytania Rossa, dlaczego mu o tym wcześniej nie powiedział.