Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pamiętnik egotysty to druga z powieści Stendhala o charakterze autobiograficznym — po Życiu Henryka Brulard. Została opublikowana w 1892 roku.
Dotyczy życia Stendhala w Paryżu w latach 1821–1830. Opisuje różne relacje z ludźmi — zarówno towarzyskie, jak i z kobietami. Opowiada także o swojej podróży do Anglii, w celu zobaczenia sztuk Szekspira, którego uznaje za jedną z najważniejszych osób w życiu. Powieść nie została ukończona i opublikowano ją wiele lat po śmieci autora.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze — uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Stendhal
Pamiętnik egotysty
tłum. Tadeusz Boy-Żeleński
Epoka: Romantyzm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 170
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Tadeusz Boy-Żeleński
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-3948-9
Aby zapełnić wolne chwile na tej obcej ziemi1, mam ochotę spisać mały pamiętnik wszystkiego, co mi się zdarzyło w czasie mojej ostatniej bytności w Paryżu, od 21 czerwca 1821 do [6] listopada 1830. Dziewięć i pół lat. Łaję2 sam siebie od dwóch miesięcy — od czasu, jak strawiłem3 nowość mojej pozycji — aby się wziąć do jakiejś pracy. Bez pracy okręt ludzki nie ma balastu. Przyznaję, że brakłoby mi chęci do pisania, gdybym nie miał wiary, że kiedyś kartki te ukażą się w druku i będą czytane przez jakąś duszę z tych, z którymi sympatyzuję, taką jak pani Roland albo geometra Gros. Ale oczy, które będą to czytały, ledwie otwierają się dla światła: podejrzewam, że moi przyszli czytelnicy mają dziesięć albo dwanaście lat.
Czy wyciągnąłem wszystkie możliwości szczęścia z pozycji, w jakich stawiał mnie los przez dziewięć lat, które spędziłem w Paryżu? Co ja za człowiek właściwie jestem? Rozsądny? Mądry? Głęboki?
Czy jestem wybitną inteligencją? Doprawdy, nie mam pojęcia. Zajęty tym, co mi przynosi każdy dzień, rzadko myślę o tych zasadniczych sprawach, a wówczas sądy moje odmieniają się wraz z humorem. Sądy moje to tylko spostrzeżenia.
Zobaczmyż, czy robiąc rachunek sumienia z piórem w ręku, dojdę do czegoś pozytywnego, co by zostało dla mnie długo prawdą. Co będę myślał o mojej pisaninie, odczytując ją w roku 1835, o ile dożyję? Czy będzie z tym tak, jak z mymi rzeczami drukowanymi? Mam uczucie głębokiego smutku, kiedy w braku innej książki biorę je do rąk.
Czuję od miesiąca — odkąd się noszę z tym zamiarem — istny wstręt do pisania jedynie po to, aby mówić o sobie, o liczbie moich koszul, o sprawach mojej miłości własnej. Z drugiej strony, jestem daleko od Francji, przeczytałem wszystkie zajmujące książki, jakie przedostają się tutaj. Najbardziej miałbym ochotę napisać powieść na tle sprawy miłosnej, która się rozegrała w Dreźnie, w sierpniu 1813, w moim sąsiedztwie. Ale drobne obowiązki związane z moim stanowiskiem odrywają mnie często lub, aby rzec lepiej, biorąc pióro w rękę nigdy nie jestem pewny, czy upłynie godzina, żeby mi nikt nie przerwał. Ta drobna przeciwność gasi zupełnie moją wyobraźnię. Kiedy wracam do swojej fikcji, brzydzi mnie to, co roiłem4. Roztropny człowiek odpowie na to, że trzeba się przezwyciężyć. Odpowiadam: za późno, mam czterdzieści [dziewięć] lat. Po tylu przygodach czas myśleć o tym, aby dokończyć życia jak najmniej przykro.
Główną moją przeszkodą nie była próżność, jaka jest w tym, aby opisywać swoje życie. Książka na taki temat jest jak wszystkie inne: zapomina się ją szybko, jeśli jest nudna. Bałem się skazić szczęśliwe chwile, jakie mi się zdarzyły, opisując je, rozbierając. Nie, tego nie będę robił; ominę godziny szczęścia.
Geniusz poetycki umarł, ale przyszedł na świat geniusz podejrzeń. Jestem głęboko przekonany, że jedyna odtrutka, która może kazać czytelnikowi zapomnieć o wiecznych ja autora, to absolutna szczerość. Czy będę miał odwagę opowiedzieć rzeczy upokarzające, nie ratując ich przedmowami bez końca? Mam nadzieję.
Mimo klęsk mojej ambicji nie uważam ludzi za złych, nie uważam się za prześladowanego przez nich. Patrzę na nich jak na machiny poruszane we Francji próżnością, a gdzie indziej wszystkimi namiętnościami, z próżnością włącznie.
Nie znam sam siebie i czasami w nocy, kiedy o tym myślę, złości mnie to. Czy jestem dobry, zły, inteligentny, głupi? Czy umiałem wyciągnąć korzyść z przypadków, w które rzuciła mnie wszechpotęga Napoleona (którego zawsze uwielbiałem) w 1810 i nasze wysypanie się w błoto w 1814, i nasz wysiłek, aby się z niego wydobyć w 18305? Obawiam się, że nie; działałem z kaprysu, przypadkowo. Gdyby mnie ktoś prosił o radę w sprawie takiej samej, jak moja, umiałbym ją dać, i to zupełnie niepospolitą. Przyjaciele moi, rywale intelektualni, komplementowali mnie często w tej mierze.
W 1814 hrabia Beugnot6, minister policji, ofiarował mi dyrekturę aprowizacji7 Paryża. Nie żądałem niczego, mogłem doskonale przyjąć. Odpowiedziałem bardzo niezachęcająco panu Beugnot, człowiekowi, który jest próżny jak dubeltowy8 Francuz — musiał być mocno zgorszony. Ten, który dostał owo miejsce, wycofał się z niego po czterech czy pięciu latach, mając pieniędzy w bród, i to (powiadają) nie kradnąc. Bezgraniczna wzgarda, jaką miałem dla Burbonów9 — było to dla mnie wówczas cuchnące błoto — sprawiła, że opuściłem Paryż w kilka dni po oddaleniu uprzejmej propozycji pana Beugnot. Serce moje, ściśnięte triumfem wszystkiego, czym pogardzałem, a czego nie mogłem nienawidzić, orzeźwiała jedynie odrobina miłości, jaką zaczynałem czuć do hrabiny Du Long, którą widywałem co dzień u pana Beugnot i która w dziesięć dni później grała wielką rolę w moim życiu. Wówczas wyróżniała mnie nie jako miłego człowieka, ale jako oryginała. Widziała, że jestem przyjacielem kobiety bardzo brzydkiej, a bardzo wartościowej, hrabiny Beugnot. Zawsze żałowałem tego, że jej nie pokochałem. Cóż za przyjemność rozmawiać poufnie z kobietą na takim stanowisku!
Bardzo długa jest ta przedmowa, czuję to od trzech stronic; ale mam zacząć od spraw tak smutnych i trudnych, że lenistwo mnie już chwyta, niemal mam ochotę rzucić pióro. Ale za pierwszą chwilą samotności miałbym wyrzuty.
Wyjechałem z Mediolanu do Paryża [13] czerwca 1821, z sumą 3500 franków, zdaje mi się, uważając za jedyne szczęście strzelić sobie w łeb, skoro ta suma się skończy. Żegnałem, po trzech latach zażyłości, kobietę, którą ubóstwiałem, która mnie kochała i która nie oddała mi się nigdy.
Jeszcze po tylu latach nie umiem zgadnąć pobudek jej postępowania. Miała bardzo złą opinię, a wszakże miała w życiu tylko jednego kochanka; ale paniusie mediolańskie mściły się na niej za jej wyższość. Biedna Metylda10 nie umiała ani się bronić przed tym wrogiem, ani gardzić nim. Może pewnego dnia, kiedy będę bardzo stary, bardzo wystygły, będę miał odwagę mówić o latach 1818, 1819, 1820, 1821.
W 1821 z wielkim trudem opierałem się pokusie strzelenia sobie w łeb. Rysowałem pistolet na marginesie lichego miłosnego dramatu, który bazgrałem wówczas (mieszkając w Casa Acerbi). Zdaje mi się, że to ciekawość wydarzeń politycznych nie pozwoliła mi skończyć z sobą, a może, bez mojej świadomości, obawa bólu.
Wreszcie pożegnałem się z Metyldą.
— Kiedy pan wróci? — spytała.
— Nigdy, mam nadzieję.
Jeszcze ostatnia godzina kręceń i pustych słów — jedno jedyne mogło zmienić moje przyszłe życie; niestety, nie na długo: ta anielska dusza, ukryta w tak pięknym ciele, rozstała się ze światem w 1825 r.
Wreszcie wyjechałem w stanie, który można sobie wyobrazić, dnia... czerwca. Jechałem z Mediolanu do Como, obawiając się co chwila, że wrócę z drogi.
Tego miasta, gdzie tyle razy myślałem, że przyjdzie mi skończyć, nie mogłem opuścić bez uczucia rozdarcia. Zdawało mi się, że zostawiam tam życie, co mówię! Czym było życie wobec niej — Metyldy! Umierałem za każdym krokiem, który mnie od niej oddalał.
Każdy oddech był westchnieniem (Shelley11).
Po jakimś czasie byłem jak ogłupiały, rozmawiałem z pocztylionami12 i odpowiadałem poważnie na ich refleksje nad cenami wina. Rozważałem wraz z nimi przyczyny, które powinny je podrożyć o solda13. Najokropniejsze dla mnie było spojrzeć w samego siebie. Minąłem Airolo, Bellinzonę, przybyłem do Lugano (dźwięk tych nazw przyprawia mnie jeszcze dziś o dreszcz — 20 czerwca 1832).
Przybyłem na przełęcz św. Gotarda; wówczas to było okropne (zupełnie podobne do góry Cumberland w północnej Anglii, z dodatkiem przepaści). Chciałem przebyć św. Gotarda konno, spodziewając się po trosze, że się przewrócę, że się okaleczę porządnie i że mnie to rozerwie. Mimo że jako dawnemu oficerowi kawalerii spaść z konia to mi nie pierwszyzna, nie lubię spaść na obsuwające się kamienie, ustępujące pod kopytami konia.
Kurier, który mi towarzyszył, zatrzymał mnie w końcu i oświadczył, że niewiele mu zależy na moim życiu, ale że zmniejszyłbym jego zarobki i że nikt nie chciałby z nim jechać, gdyby się dowiedziano, że pod jego okiem podróżny spadł w przepaść.
— Jak to! Nie domyśliłeś się, że ja mam syf14...? — rzekłem. — Nie mogę iść.
Przybyłem z tym kurierem, przeklinającym swój los, do Altdorf. Otwierałem ogłupiałe oczy na wszystko. Jestem wielkim admiratorem15 Wilhelma Tella16, mimo że prorządowi pisarze wszystkich krajów twierdzą, że on nigdy nie istniał. W Altdorf, zdaje mi się, lichy posąg Tella w kamiennej spódniczce wzruszył mnie, właśnie dlatego, że był lichy.
„Oto więc — powiadałem sobie z łagodną melancholią, pierwszy raz zajmującą miejsce oschłej rozpaczy — oto więc, w co obracają się najpiękniejsze rzeczy w oczach gawiedzi17. Taka i ty jesteś, Metyldo, w salonie pani Traversi”.
Widok tego pomnika uspokoił mnie nieco. Spytałem o miejsce, gdzie znajduje się kaplica Tella.
— Zobaczy ją pan jutro.
Nazajutrz ruszyłem w drogę w bardzo licznym towarzystwie: oficerowie szwajcarscy należący do gwardii Ludwika XVIII18, którzy jechali do Paryża.
(Tu cztery strony opisów krajobrazu, od Altdorf po Gersau, Lucernę, Bazyleę, Belfort, Langres, Paryż. Zwrócony ku sprawom ducha, doznaję uczucia nudy, kiedy muszę opisywać świat zewnętrzny. Od dwóch lat nie napisałem ani dwunastu stronic tego rodzaju).
Francja, a zwłaszcza okolice Paryża, nigdy mi się nie podobały, co dowodzi, że jestem lichym Francuzem i złym człowiekiem, jak powiadała później panna Zofia ***, pasierbica19 pana Cuvier.
Serce mi się ścisnęło do reszty, kiedym jechał z Bazylei do Gelfort i opuszczałem wysokie, jeżeli nie piękne, góry szwajcarskie dla okropnych i płaskich widoków Szampanii.
Jakież kobiety brzydkie są w ***, wiosce, gdzie je oglądałem w niebieskich pończochach i w sabotach20. Ale później powiedziałem sobie: „Co za uprzejmość, dystynkcja21, jakie poczucie sprawiedliwości w ich wiejskich pogwarkach!”.
Langres położone jest jak Volterra — miasto, które uwielbiałem wówczas, ile że było sceną jednego z moich najśmielszych ataków w wojnie przeciw Metyldzie.
Pomyślałem o Diderocie22, synu, jak wiadomo, nożownika z Langres. Myślałem o Kubusiu Fataliście, jedynej z jego książek, którą cenię, ale też cenię ją o wiele więcej niż Podróż Anacharsisa, niż Traktat nauk i sto tomów sławionych przez bakałarzy23.
„Największym z nieszczęść — wykrzyknąłem — byłoby, gdyby ci ludzie tak oschli, moi przyjaciele, wśród których przyjdzie mi żyć, odgadli moją namiętność, i to dla kobiety, której nie miałem nigdy!”.
Mówiłem to sobie w czerwcu 1821 i widzę w czerwcu 1832 po raz pierwszy, pisząc to, że ta obawa, tysiąc razy ponawiana, była w istocie sprężyną mojego życia przez dziesięć lat. Dzięki niej doszedłem do tego, że stałem się inteligentny i dowcipny, rzecz, którą najbardziej gardziłem w Mediolanie w 1818, kiedy kochałem Metyldę.
Dotarłem do Paryża, który mi się wydał ohydny, obrażający dla mojej boleści. Przybyłem z jedną myślą: nie zdradzić się. Po tygodniu, widząc ten bezwład polityczny, powiedziałem sobie: „Muszę skorzystać z mego cierpienia i z. L 18”24.
Żyłem tą myślą kilka miesięcy, z których zaledwie coś pamiętam. Zamęczałem listami przyjaciół w Mediolanie, aby otrzymać pośrednio bodaj słówko o Metyldzie. Lecz oni potępiali moje szaleństwo i nigdy nie wspominali o niej.
Zamieszkałem w Paryżu przy ulicy Richelieu, w Hotelu Brukselskim, nr 47, prowadzonym przez niejakiego pana Petit25, ekslokaja jednego z panów de Damas. Grzeczność, wdzięk, zręczność tego pana Petit, jego brak wszelkich sentymentów, jego wstręt dla głębszych drgań duszy, jego żywa pamięć próżnostek sprzed lat trzydziestu, jego idealna uczciwość pieniężna — wszystko to czyniło go w moich oczach wzorem Francuza starej daty. Powierzyłem mu 3000 franków, które mi zostały; wmusił mi jakiś kwitek, który co rychlej zgubiłem, czym wielce się frasował26, kiedy po kilku miesiącach czy tygodniach odebrałem swoje pieniądze, aby jechać do Anglii, dokąd mnie pchała śmiertelna antypatia do życia w Paryżu.
Mało mam wspomnień z tego namiętnego okresu. Sprawy życia spływały mi niepostrzeżone albo wzgardzone, kiedy je zauważyłem. Myśl moja była na placu Belgioioso w Mediolanie. Skupię się, aby sobie przypomnieć domy, w których bywałem.
Oto portret wartościowego człowieka, z którym spędzałem wszystkie ranki przez osiem lat. Łączyło nas uczucie szacunku, ale nie przyjaźni.
Stanąłem w Hotelu Brukselskim, bo tam mieszkał Piemontczyk, najbardziej oschły, twardy, najbardziej podobny do imć27 Rancune’a (Opowieść ucieszna28), jakiego kiedykolwiek spotkałem. Baron de Lussinge był towarzyszem mego życia od 1821 do 1831; urodzony około 1785, miał w r. 1821 trzydzieści sześć lat. Odstrychnął się29 ode mnie i zaczął być niegrzeczny dopiero wówczas, kiedy zyskałem opinię człowieka dowcipnego, po okropnym nieszczęściu 15 września 182630.
Pan de Lussinge, mały, szeroki, krępy31, niewidzący nic o trzy kroki, zawsze źle ubrany przez skąpstwo i obracający nasze spacery na to, aby układać budżet osobistych wydatków kawalerskich w Paryżu, był człowiekiem niezwykle roztropnym. Ja, w moich romantycznych i świetnych iluzjach, widziałem geniusz, dobroć, sławę, szczęście każdego przechodnia w proporcji trzydziestu, gdy było tylko piętnaście — on zaś widział tylko sześć albo siedem.
Oto co stanowiło podstawę naszych rozmów przez osiem lat, na to szukaliśmy się z jednego końca Paryża na drugi.
Lussinge, mający wówczas trzydzieści sześć albo siedem lat, miał serce i głowę człowieka pięćdziesięciopięcioletniego. Przejmował się jedynie wydarzeniami, które go dotykały osobiście; wówczas szalał, jak na przykład w dobie swego małżeństwa. Poza tym stałym celem jego ironii było wszelkie wzruszenie. Lussinge miał tylko jedną religię: szacunek dla urodzenia. Pochodzi w istocie z rodziny z Bugey, która zajmowała tam poczesne stanowisko w 1500 r.; udała się do Turynu z książętami Sabaudii, którzy zostali królami Sardynii. Lussinge chował się w Turynie w tej samej akademii, co Alfieri32. Nabrał tam owej głębokiej złośliwości piemonckiej, niemającej nic równego w świecie, a będącej wszakże tylko nieufnością do losu i ludzi. Odnajduję wiele jej rysów w Rzymie, ale tutaj, na przykładkę33, istnieją namiętności, przy tym arena jest szersza, mniej mieszczańskich małostek.
Mimo to wszystko kochałem Lussinge’a aż do czasu, kiedy się stał bogaty, potem skąpy, bojaźliwy i w końcu nieprzyjemny w swoich odezwaniach i prawie brutalny w styczniu 1830 roku.
Miał matkę skąpą, ale zwłaszcza pomyloną, która mogła łatwo oddać majątek księżom. Miał zamiar się ożenić — to byłby dla matki przymus związania się za pomocą aktów, które nie pozwoliłyby jej oddać majątku spowiednikowi. Jego intrygi, manewry, podczas gdy polował na żonę, bawiły mnie wielce. Lussinge omal nie poprosił o rękę uroczej dziewczyny, która jemu byłaby dała szczęście, a byłaby utrwaliła na wieki naszą przyjaźń: mam na myśli córkę generała Gilly34 (później pani Doin, żona adwokata, o ile mi się zdaje). Ale generał był skazany na śmierć w r. 1815, to byłoby uraziło szlachetną baronową, matkę Lussinge’a. Cudem prawie uniknął małżeństwa z pewną puszczalską, później panią Varambon. W końcu ożenił się z kompletną gęsią, wysoką i dość przystojną, gdyby miała nos. Ta gęś spowiadała się u samego przewielebnego de Quélen, arcybiskupa paryskiego, do którego chodziła się spowiadać w jego salonie. Przypadek dał mi parę danych o amorach tego arcybiskupa, który miał wówczas może panią de Podenas, damę dworu księżnej de Berry, i później czy przedtem kochankę sławnego księcia Raguzy. Jednego dnia nieostrożnie — to jest, jeśli się nie mylę, jedna z moich licznych wad — droczyłem się z panią de Lussinge na temat arcybiskupa. Było to u hrabiny d’Avelles.
— Kuzynko, każ milczeć panu Beyle! — krzyknęła wściekła.
Od tej chwili była moim wrogiem, mimo że z dość dziwnymi nawrotami kokieterii. Oto webrnąłem w epizod bardzo długi. Ciągnę dalej, bo widywałem Lussinge’a dwa razy dziennie przez osiem lat, a później trzeba by wrócić do tej wielkiej i kwitnącej baronowej, która ma blisko pięć stóp i sześć cali.
Posag35, pensja szefa kancelarii w Ministerium Policji oraz darowizny matki dały Lussinge’owi razem około r. 1828 jakieś 22 000 czy 23 000 franków renty. Z tą chwilą opanowało go jedno uczucie: obawa, aby tego nie stracić. Gardząc Burbonami — nie tyle co ja, który mam zasady polityczne, ale gardząc nimi jako niezgrabiaszami36 — doszedł do tego, że nie mógł znieść bez ataku irytacji przejawu ich niezręczności. (Widział w tym natychmiast niebezpieczeństwo dla swego dobrobytu). Codziennie był jakiś nowy tego przykład, jak można sprawdzić w dziennikach od r. 1826 do 1830. Lussinge chodził wieczór do teatru, ale nie bywał nigdzie, wstydził się trochę swego stanowiska. Co rano spotykaliśmy się w kawiarni, opowiadałem mu, czego się dowiedziałem poprzedniego dnia, najczęściej dowcipkowaliśmy na temat różnicy naszych przekonań. 3 stycznia 1830, zdaje mi się, zaprzeczył mi jakiegoś faktu antyburbońskiego, którego dowiedziałem się u pana Cuvier, wówczas radcy stanu, wielkiego ministeriała37. Głupi ten wybryk spowodował długie milczenie, minęliśmy Luwr, nie mówiąc słowa. Miałem wówczas jedynie na najskromniejsze życie; on, jak wiadomo, miał 22 000 franków rocznie. Uważałem od roku, że przybiera ze mną tony wyższości. W czasie naszych dyskusji politycznych powiadał mi:
— Ba, pan nie masz majątku.
Wreszcie zdobyłem się na bardzo ciężkie postanowienie: zmieniłem kawiarnię, nie uprzedzając go. Od dziewięciu lat chodziłem codziennie o wpół do jedenastej do Kawiarni Roueńskiej, prowadzonej przez pana Pique, poczciwego mieszczucha, oraz panią Pique, wówczas bardzo ładną, od której Maisonnette, jeden z naszych wspólnych przyjaciół, uzyskiwał schadzki po 500 franków sztuka. Przeniosłem się do Lemblina, słynnej kawiarni liberalnej, również w Palais-Royal. Widywałem Lussinge’a już tylko co dwa tygodnie. Później nasza zażyłość, która stała się, jak sądzę, potrzebą dla nas obu, chciała się często nawiązać, ale nigdy nie miała siły. Wiele razy później muzyka albo malarstwo, których był znawcą, były dla nas terenem neutralnym, ale cała impertynencja38 jego wzięcia39 wracała bardzo ostro, ilekroć zeszliśmy na politykę i kiedy się bał o swoje 22 000 franków; nie było sposobu rozmawiać. Jego zdrowy rozsądek bronił mi się zapuszczać zbyt daleko w moje iluzje poetyckie. Moja wesołość — bo stałem się wesoły lub raczej nauczyłem się udawać wesołego — rozchmurzała jego ponurą złośliwość, a zwłaszcza jego piekielną obawę stracenia.
Kiedy ja w roku 1830 objąłem małą posadkę, zdaje mi się, że moja pensja wydała mu się zbyt wysoka. Ale ostatecznie od 1821 do 1828 widywałem Lussinge’a dwa razy dziennie i z wyjątkiem miłości oraz planów literackich, z czego nie rozumiał nic, gawędziliśmy szeroko o każdym moim postępku, w Tuileriach40 i na wybrzeżu Luwru, które wiodło do jego biura. Od jedenastej rano do wpół do pierwszej byliśmy razem i często udało mu się rozproszyć moje zgryzoty, o których nie miał pojęcia.
No, skończyłem wreszcie ten długi epizod; ale chodziło o główną osobistość tego pamiętnika, człowieka, któremu później zaszczepiłem w tak zabawny sposób moją frenetyczną41 miłość do pani Azur, której jest od dwóch lat wiernym kochankiem i którą — co komiczniejsze — zdołał uczynić wierną. Jest to, wśród Francuzek, najmniejsza lalka, jaką spotkałem.
Ale nie uprzedzajmy, nie ma nic trudniejszego w tej poważnej historii niż zachować szacunek dla chronologii.
Jesteśmy tedy42 w sierpniu 1821; mieszkam z Lussinge’em w Hotelu Brukselskim, siadam z nim o piątej przy table d’hôte43, wybornym i dobrze utrzymanym przez najładniejszego z Francuzów, pana Petit, oraz przez jego żonę, pokojówkę w wielkim stylu, ale stale nadętą. Tam Lussinge, który zawsze się obawiał (widzę to w r. 1832) przedstawić mnie swoim przyjaciołom, nie mógł przeszkodzić mojej znajomości:
1° z miłym i poczciwym chłopcem, przystojnym i tępym panem Barot, bankierem z Charleville, wówczas zajętym zbijaniem 80 000 franków renty,
2° z pensjonowanym44 oficerem, dekorowanym pod Waterloo, absolutnie wyzutym z dowcipu, z wyobraźni — jeśli możebna45 — jeszcze bardziej, głuptasem, ale doskonale wychowanym. Człowiek ten miał tyle kobiet, że stał się szczery na ich punkcie.
Rozmowy z panem Poitevin, widok jego zdrowego rozsądku, absolutnie wolnego od wszelkiej przesady wynikłej z wyobraźni, jego poglądy na kobiety, jego rady toaletowe46 były mi bardzo użyteczne. Sądzę, że ten dobry Poitevin miał 1200 franków renty i posadę na 1500 franków — z tym wszystkim był to jeden z najlepiej ubranych młodych ludzi w Paryżu. Prawda, że nie wychodził nigdy z domu bez przygotowań trwających dwie, a czasem nawet półtrzeciej47 godziny. Miał przez dwa miesiące, zdaje mi się, przelotnie, margrabinę de Rosine, wobec której później miałem tyle zobowiązań, że postanowiłem sobie dziesięć razy mieć ją, o co nigdy się nie pokusiłem, i zrobiłem źle. Przebaczyła mi moją brzydotę i należało się jej ode mnie, abym został jej kochankiem. Postaram się uiścić48 z tego długu za pierwszą bytnością w Paryżu. Będzie może o tyle tkliwsza na moje hołdy, ile że młodość opuściła nas oboje. Zresztą przechwalam się może, jest bardzo cnotliwa od dziesięciu lat, ale z musu, wedle mnie.
Wreszcie, opuszczony przez panią Dar, na którą miałem prawo liczyć, winien jestem najżywszą wdzięczność margrabinie.
Dopiero zastanawiając się, aby móc napisać to wszystko, widzę jaśniej, co się działo w moim sercu w r. 1821. Zawsze żyłem i jeszcze żyję z dnia na dzień, nie myśląc zgoła, co będę robił jutro. Bieg czasu znaczy się dla mnie jedynie przez niedziele, w które zazwyczaj się nudzę i w które wszystko widzę czarno. Nigdy nie mogłem zrozumieć czemu. W 1821 w Paryżu niedziele były wręcz okropne dla mnie. Błądząc pod kasztanami w Tuileriach, tak wspaniałymi o tej porze roku, myślałem o Metyldzie, która spędzała specjalnie te dnie u okazałej pani Traversi. Ta przeklęta przyjaciółka, która mnie nienawidziła, była zazdrosna o kuzynkę i wmówiła w nią, sama i przez przyjaciół, że zhańbiłaby się zupełnie, gdyby mnie wzięła za kochanka.
Pogrążony w ponurej zadumie cały czas, przez który nie byłem z mymi trzema przyjaciółmi — Lussinge, Barot i Poitevin — cierpiałem ich towarzystwo jedynie jako dystrakcję49. Przyjemność oderwania się na chwilę od mojej boleści lub też niechęć oderwania się — to były wytyczne wszystkich moich postępków. Kiedy któryś z tych panów podejrzewał mnie, że jestem smutny, mówiłem dużo i zdarzało mi się gadać wielkie głupstwa, nawet rzeczy, których nigdy nie trzeba mówić we Francji, bo urażają miłość własną. Kiedy zrobiłem coś takiego panu Poitevin, doznawałem potem stokrotnie większej przykrości.
Zawsze mówiłem nazbyt nieopatrznie i bez myśli, ile że wówczas rozmawiałem jedynie po to, by złagodzić na chwilę piekący ból, chcąc zwłaszcza uniknąć zarzutu, że zostawiłem serce w Mediolanie i że dlatego jestem smutny: to byłoby sprowadziło na moją domniemaną kochankę żarciki, których bym nie zniósł. Musiałem uchodzić w oczach tych trzech osobników, zupełnie wyzutych z wyobraźni, za pomylonego. Dowiedziałem się w kilka lat później, że uważano mnie za człowieka ogromnie sztucznego. Widzę, pisząc to, że gdyby przypadek lub trochę rozsądku kazało mi szukać towarzystwa kobiet, byłbym mimo swego wieku, swojej brzydoty etc. znalazł u nich sukcesy i może pociechę. Miałem kochankę50 jedynie przypadkiem w 1824, w trzy lata później. Wówczas dopiero wspomnienie Metyldy przestało być rozdzierające. Stała się dla mnie niby łagodna zjawa, głęboko smutna, która swoim ukazaniem się nastrajała mnie do myśli tkliwych, sprawiedliwych, dobrych, pobłażliwych.
Była to dla mnie ciężka przeprawa, w 1821, iść pierwszy raz do domów, w których przyjmowano mnie życzliwie wówczas, gdy byłem przy dworze Napoleona (there51