Pamiętniki Sherlocka Holmesa - Arthur Conan Doyle - ebook

Pamiętniki Sherlocka Holmesa ebook

Arthur Conan Doyle

0,0

Opis

“Pamiętniki Sherlocka Holmesa” to zbiór opowiadań Arthura Conana Doyle’a, znanego na całym świecie jako twórca serii powieści i opowiadań o Sherlocku Holmesie.

Jest to zbiór opowiadań o ekscentrycznym detektywie Sherlocku Holmesie oraz jego przyjacielu, doktorze Watsonie. W skład tego zbioru wchodzą nastepujące opowiadania: Srebrzysta gwiazda, Dziedzice z Rejgeth, Urzędnik Pickroft, Stały pacjent oraz Ostatnia karta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 136

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-821-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Srebrzysta gwiazda

— Obawiam się, Watsonie, że mi znowu wypadnie jechać, — rzekł mi Holms, gdyśmy razu jednego siedzieli razem przy śniadaniu.

 — Tak? Dokąd że to?  — Do Dartmuru — do Kings Pailend.  Nie zdziwiłem się bynajmniej. Owszem, dziwiłem się przedtem, że Holms nie wtrąca się do sprawy, która była na ustach wszystkich, głośna w całej Anglii.  Przez cały dzień przyjaciel mój chodził po pokoju, z głową zwieszoną, z czołem zachmurzonem, nakładając co chwila do fajki najmocniejszy czarny tytoń i nie odpowiadając na moje zapytania. Ostatnie wydania gazet, otrzymane przez naszych ajentów, rzucone zostały do kąta, zaledwie przejrzane. Chociaż nie mówił ani słowa, wiedziałem doskonale, o czem wciąż myśli. Jedna tylko nierozwikłana zagadka mogła podniecać jego myśl, a zagadką tą było tajemnicze zniknięcie faworyta na wielkie derby w Wessex i tragiczna śmierć jego berajtera.  Dla tego też, gdy mi oznajmił o zamiarze udania się na miejsce wypadku, nie zdziwiłem się ani trochę.  — Pojechał-bym chętnie z tobą, gdybym wiedział, że ci przeszkadzać nie będę, — rzekłem po chwili.  — Ależ, kochany Watsonie, nie możesz mi się bardziej przysłużyć, jak jadąc ze mną tym razem. Mam przytem nadzieję, że czasu nie stracisz napróżno, przypuszczam bowiem na zasadzie pewnych poszlak, że sprawa ta będzie jedyną w swym rodzaju. Sądzę, że zdążymy jeszcze na pociąg w Paddingtownie; w drodze opowiem ci wszystko szczegółowo. Bądź też łaskaw wziąść ze sobą tę swoją, znakomitą lornetkę polową.  Tym sposobem niespełna w godzinę siedzieliśmy już w przedziale pierwszej klasy kolei, dążącej do Exeter — i Sherlock Holms, nasunąwszy na oczy czapkę podróżną, która doskonale zarysowywała jego twarz ruchliwą, zaszył się w stos świeżych gazet, w które zaopatrzył się był na stacyi w Paddingtownie.  Minęliśmy już dawno Riding, gdy nareszcie odrzuciwszy ostatnią z gazet pod ławkę, zaproponował mi cygaro.  — Szybko jedziemy, — rzekł, wyglądając przez okno i spojrzał na zegarek. Bez mała — pięćdziesiąt trzy i pół mili na godzinę.  — Nie zauważyłem słupów wiorstowych, — rzekłem.  — I ja ich nie widziałem. Natomiast słupy telegraficzne rozstawione są tutaj na przestrzeni 60 yardów od siebie, ztąd też rachunek nie jest trudny. Przypuszczam, żeś już czytał w gazetach o zabójstwie Dżona Strakera i o zniknięciu Srebrzystej Gwiazdy.  — Czytałem o tem tylko w Telegraphe i w Chronicle.  — Jest to jeden z tych wypadków, do których zręczna analiza ma być zastosowaną nie tyle dla zdobycia nowych poszlak, ile dla wystudyowania szczegółów. Dramat ten jest do tego stopnia niezwykły, nadto zahacza o sprawy tylu osób, że wprost jesteśmy w kłopocie z powodu nadmiaru przypuszczeń i hypotez. Cała trudność polega na tem, by z tej powodzi bajań reporterskich wyłowić fakty nagie i niezaprzeczone. Następnie gdy upewnimy się już co do tej podstawy, zadaniem naszem będzie poczynienie pewnych poszukiwań i stwierdzeń, tudzież ustanowienie głównych punktów, na których się zasadza cały ten ciemny wypadek. We wtorek otrzymałem dwie depesze: jednę od pułkownika Rossa, właściciela konia, drugą od inspektora Gregori’ego, któremu powierzono tę sprawę. Proszą mnie obadwaj, bym im dopomógł w ujęciu zabójcy.  — We wtorek wieczorem! — wykrzyknąłem zdumiony, — a dzisiaj czwartek. Dla czego nie pojechaliśmy wczoraj?  — Masz racyę, kochany Watsonie, — przeliczyłem się, chodzi jednak o to, że nigdy nie przypuszczałem, by ten koń znany w całej Anglii mógł przepaść bez wieści, zwłaszcza w tak odludnej stronie, jaką jest północ Dartmuru. Co chwila oczekiwałem wczoraj, że konia znajdą i że ten, kto go uprowadził, będzie zarazem zabójcą Dżona Strakera. Rankiem jednak, gdy się dowiedziałem, że poza zaaresztowaniem młodego Simpsona niczego nie dokonano, przyszedłem do wniosku, że pora zacząć działać. Tym więc sposobem dzień wczorajszy spełzł nam na niczem.  — Bądź co bądź, masz już zapewne jakieś jasne zarysy w całej tej niezwykłej sprawie.  — Dotychczas wyodrębniłem fakty najważniejsze. Zaraz ci je wyliczę. Nic tak nie wyświetla sprawy, jak — gdy ją komu wykładamy. Nie mogę też chyba liczyć skutecznie na twój współudział, jeżeli ci pierwej nie wyłuszczę wszystkiego po porządku.  Usadowiłem się wygodnie, a Sherlock Holms, pochylając się ku mnie, począł wyliczać na palcach fakty które mu były wiadome, komentując je szczegółowym opisem wypadków, które stały się powodem naszej wspólnej wyprawy.  „Srebrzysta gwiazda”, mówił mi, „pochodzi z rodu Izonomi i jest prawie tak samo znamienita, jak i jej przodek. Dobiega teraz pięciu lat wieku i na wszystkich prawie wyścigach zdobywała nagrody, przysparzając sławy i pieniędzy szczęśliwemu jej posiadaczowi, pułkownikowi Rossowi. Aż do ostatnich chwil uważaną była za faworytkę na derby Wessexskie; szanse miała w stosunku trzech do jednego. Dotychczas stale była faworytką publiczności, nie zawiodła nigdy nadziei, wskutek czego grano na nią ogromnemi stawkami. Wynika ztąd oczywiście, że nieobecność jej w przyszły wtorek, gdy flaga zostanie podniesioną, dla wielu będzie pożądaną.  — O wszystkiem tem, rzecz prosta, wiedziano dobrze w Kings Pajlend, gdzie była stajnia pułkownika Rossa. Faworytkę strzeżono jak można najstaranniej. Berajter Dżon Straker — dżokiej dymisyonowany, nosił przedtem barwy pułkownika Rossa na wszystkich wyścigach, dopóki nie ociężał zupełnie. Służył u pułkownika Rossa pięć lat, jako dżokiej, i siedm lat, jako berajter; był zawsze sługą wiernym i całkowicie oddanym. Miał do posług trzech chłopców, bowiem stajnia pułkownika liczyła zaledwie cztery konie. Jeden z chłopców co noc stróżował w stajni, podczas gdy dwaj inni spali na strychu. Wszyscy trzej cieszyli się dobrą opinią. Dżon Straker był żonaty i mieszkał w niewielkiej willi o dwieście yardów od stajni. Nie ma wcale dzieci, trzyma jednę służącą i byt ma zgoła zabezpieczony. Okolica zupełnie odludna, o pół mili jedynie na północ znajduje się mała osada, złożona z kilkunastu domów, pobudowana przez przedsiębiorcę z Tawistoku dla chorych, pragnących się leczyć świeżem i zdrowem powietrzem dartmurskiem. Samo miasteczko Tawistok znajduje się o dwie mile dalej na zachód, a naprzeciw niego poprzez błota, również w odległości dwóch mil, jest Kepletoński Zakład tresury koni, należący do lorda Bekuotera i znajdujący się pod zwierzchnictwem Silasa Brauna. Po za tem błota okoliczne nie są zamieszkałe i tylko od czasu do czasu nawiedzają je cyganie, którzy śród nich obozują. Oto jak się przedstawiał teren i ogólny stan rzeczy w wieczór poniedziałkowy, kiedy stał się wypadek.  — W wieczór ów, po treningu koni i po napojeniu, jak zwykle, zamknięto stajnię o samej dziewiątej. Dwóch chłopców udało się do kuchni berajtera, żeby tam spożyć kolacyę, trzeci chłopiec, nazwiskiem Ned Genter, pozostał na nocnym dyżurze w stajni. W kilka minut potem służąca Edyta Wakster zaniosła mu do stajni kolacyę; była to pieczona baranina. Nie przyniosła mu nic do picia, bowiem woda była przeprowadzona do stajni, chłopiec zaś czuwający miał zakazane używanie innego napoju. Dziewczyna miała ze sobą latarnię, było bowiem ciemno i droga prowadziła przez błoto.  — Edyta Wakster była już w odległości trzydziestu yardów od stajni, gdy nagle w ciemności ukazał się jakiś mężczyzna, który zawołał na nią. Gdy światło latarni upadło na niego, spostrzegła, że był to jakiś przyzwoity jegomość, ubrany w szare palto, w miękkim kapeluszu na głowie, w sztybletach i z ciężką laską w dłoni. Nadewszystko zaś zwróciła jej uwagę nadzwyczajna bladość tego pana i widoczne jakieś pomieszanie. Wyglądał na trzydzieści lat lub może trochę więcej.  — Czy nie możesz mi powiedzieć, gdzie się znajduję? — zapytał ją. — Miałem już zamiar nocować w tem błocie, gdym naraz ujrzał blask twojej latarki.  — Jesteś pan w pobliżu stajni w Kings Pajlend, — odrzekła mu.  — Tak? Ależ to wyśmienicie! — wykrzyknął nieznajomy. — Słyszałem, że w stajni śpi zawsze chłopiec dyżurujący. Dla niego to prawdopodobnie niesiesz tę kolacyę. Sądzę, że chciała byś zarobić sobie na nowe ubranie.  Z temi słowy wyjął z kieszonki w kamizelce złożony kawałek białego papieru.  — Oddaj to, moje dziecko, dziś wieczorem temu chłopcu, a ręczę, że będziesz miała najpiękniejsze ubranie, jakie sprawić sobie można za sute pieniądze.  Poważny ton nieznajomego tak ją przestraszył, że nie biorąc papieru, pobiegła pędem wprost do okna, przez które podawała jadło. Okno było już otwarte i Genter siedział koło niego przy małym stoliku. Zaledwie zaczęła mu opowiadać, co się jej przytrafiło w drodze, gdy ów nieznajomy stał już tuż koło niej.  — Dobry wieczór! — rzekł, zaglądając do okna, — chciałbym ci, chłopcze, parę słów powiedzieć.  Służąca gotowa przysiądz, że podczas gdy to mówił, z dłoni zaciśniętej wystawał rożek białego papieru.  — Czego pan tutaj chcesz? — zapytał chłopiec.  — Mam interes do ciebie, interes bardzo dla kieszeni korzystny, — rzekł jegomość. W stajni swej macie dwa konie na derby wessekskie: Srebrzystą gwiazdę i Bajarda. Czy to prawda, że Bajard ma szanse pokonania Srebrzystej gwiazdy i że na niego gra wasza stajnia?  — Aha! to pan tu przyszedł na zwiady! — wykrzyknął chłopiec. — Zaraz panu pokażę, jak stoją sprawy w Kings Pajlend!  Z temi słowy poskoczył do odległego kąta stajni, żeby spuścić wielkiego psa z łańcucha. Dziewczyna poczęła uciekać ku domowi, w drodze atoli obejrzała się i spostrzegła, że nieznajomy przechylił się przez okno. Zresztą, niespełna w minutę, gdy Genter wybiegł z psem na podwórze, nie było już nieznajomego i chociaż chłopiec obiegł stajnię dokoła, ani śladu nigdzie go nie było.  — Chwileczkę... — przerwałem mówiącemu: — czy chłopiec, wybiegłszy z psem, zamknął drzwi od stajni?..  — Wybornie, Watsonie, wybornie! — zawołał mój towarzysz. — To pytanie i mnie nurtowało. Wczoraj też posłałem depeszę do Dartmuru, żeby wyjaśnić tę sprawę. Otóż chłopiec zamknął drzwi za sobą. Teraz co do okienka, to było ono za małe, by mógł przez nie przeleźć człowiek.  Genter poczekał, aż wrócili jego towarzysze, i wtedy oznajmił, co zaszło, berajterowi. Straker bardzo się tem zaniepokoił, chociaż widocznie nie bardzo wiedział, o co chodzi. Mimo to niepokój nie opuszczał go — i o pierwszej w nocy, pani Straker, która się obudziła, ujrzała, że mąż jej się ubiera. Na zapytanie jej odrzekł, że obawia się o konie i że pójdzie do stajni zobaczyć, czy wszystko tam w porządku. Prosiła go, by pozostał, gdyż padał deszcz, nie posłuchał jej jednak, wdział płaszcz od deszczu i wyszedł z domu.  — O siódmej zrana; gdy pani Straker się obudziła, spostrzegła, że mąż jej jeszcze nie wrócił. Spiesznie się tedy ubrała, zawołała służącą i udały się do stajni. Drzwi do stajni były otwarte; Genter, na krześle skurczony, spał, jak zabity, zagroda Srebrzystej Gwiazdy stała pustkami, a berajtera nie było ani śladu.  Zbudziły coprędzej obu chłopców, śpiących na strychu. Ci nic nie słyszeli w nocy, obaj bowiem zazwyczaj twardo spali. Gentera upojono widocznie jakimś narkotykiem, nie można bowiem było dobudzić się go, ani coś sensownego wydobyć. Pozostawiono go tedy w spokoju, żeby się wyspał, chłopcy zaś i obie kobiety puściły się na poszukiwania nieobecnych. Wciąż jeszcze myślano, że berajter wyprowadził konia na ranną przechadzkę; gdy jednak wyszli na wzgórek, z którego całą okolicę widać było jak na dłoni, i nigdzie ani widać, ani słychać nie było konia, naraz ujrzeli coś, co zdjęło ich trwogą, dając do domysłu, że się stało nieszczęście.  W odległości ćwierci mili od stajni, na nizkim krzaku, leżał porzucony surdut Dżona Strakera; tuż opodal w niewielkim dole leżało ciało nieszczęsnego berajtera. Czaszka była rozbita cieżkiem jakiemś widocznie narzędziem, na ciele z boku widniała długa wązka rana, zadana prawdopodobnie jakiemś bardzo ostrem narzędziem. Dżon Straker musiał widocznie bronić się od morderców, bowiem w prawej ręce miał mały nóż otwarty, cały krwią zbroczony, zaś w lewej — w garści mocno zaciśniętej trzymał czarny jedwabny krawat w białe grochy, który, jak twierdziła dziewczyna, miał być owego wieczoru na szyi nieznajomego, gdy tenże przychodził do stajni.  — Gdy Genter się obudził, oświadczył to samo, dodał przytem, że to ów nieznajomy wsypał mu widocznie proszek usypiający do baraniny i tym sposobem pozbył się go skutecznie.  — Co się tycze konia, to wnosząc z wielu bardzo śladów kopyt, które się odbiły na błocie nie grzązkiem, z całą pewnością można było świadczyć, iż podczas zbrodni znajdował się w tem miejscu. Od tego jednak ranka znikł bez śladu; poruszono wszystkich cyganów w Dartmurze; pomimo jednak wielkiej nagrody, jaką wyznaczono za odprowadzenie, nie zdołano natrafić na ślad jego. Co się tycze kolacyi chłopca stajennego, to analiza wskazała, że w baraninie znajdowało się opium w proszku, od którego chłopiec zasnął niebawem po zjedzeniu, podczas gdy wszyscy inni, jedzący tego wieczoru baraninę, pozostali zdrowi i przytomni.  — Oto są fakty główniejsze, zakomunikowane mi przez policyę; szczegółów nie będę przytaczał.  — Inspektor policyjny, Gregori, któremu poruczono tę sprawę, bez wątpienia człowiek zasłużony, na jednym tylko punkcie szwankuje — mianowicie na punkcie wyobraźni! Nie posiada jej wcale. Przyjechawszy na miejsce wypadku, kazał niezwłocznie aresztować człowieka, na którego przedewszystkiem winno było paść podejrzenie. Nie trudno go było odszukać, wszyscy go bowiem znali w okolicy. Nazywa się, jeśli się nie mylę, Ficroj Simpson. Jest to człowiek znanego dosyć rodu i bardzo starannie wychowany. Niegdyś zamożny, stracił wszystko, grając na wyścigach, i żył z tego, że spełniał różne polecenia londyńskich klubów sportowych. W notatniku, który miał przy sobie, odczytano, iż założył się o pięć tysięcy funtów przeciw faworytce Rossa.  — Gdy go aresztowano, przyznał się odrazu, że jeździł do Dartmuru, a to w celu dowiedzenia się czegoś o koniach w Kings Pajlendzie, a także o Deborze, drugim faworycie, który znajdował się pod opieką Silasa Brauna w stajniach Kepltońskich. Nie starał się zapierać zupełnie, że go widziano w wilię dnia tego koło stajni, zapewniał jednak, że nie miał żadnych złych zamiarów, lecz pragnął zasięgnąć języka bezpośrednio u źródła. Gdy pokazano mu krawat, zbladł raptownie i nie mógł dać żadnych wyjaśnień, zkądby się mógł w ręce zabitego znajdować. Odzież jego przemokła świadczyła wyraźnie, iż w wilię aresztowania był na deszczu, ciężka zaś laska jego, zakończona ołowiem, mogła być tem zabójczem narzędziem, którego kilka uderzeń spowodowało śmierć nieszczęsnego berajtera.  Z drugiej atoli strony, na ciele aresztowanego nie było ani śladu rany, ani zadraśnięcia, gdy tymczasem nóż zbroczony w ręku Strakera wskazywał wyraźnie, że co najmniej jeden z zabójców musiał być nim zraniony.  — Masz teraz, kochany Watsonie, wszystko, jak na dłoni; będę ci prawdziwie obowiązany, jeżeli rzucisz na te sprawę choć trochę światła.  Z największą uwagą wysłuchałem tego opowiadania Holmsa, wyłożonego ze zwykłą mu jasnością. Choć większość faktów była mi wiadomą, nie zdołałem jednak dotychczas uchwycić wewnętrznego ich związku i ocenić ich wartości.  — Czyż nie jest rzeczą możebną, — odezwałem się, — że rana, na ciele Strakera skonstatowana, była zadana własnym jego nożem i własną ręką w chwili targań konwulsyjnych, spowodowanych przez wstrząśnienie mózgu.  — Nie tylko możebne, lecz zupełnie prawdopodobne, — odrzekł Holms. — A wtedy upada najważniejsze ze świadectw, jakie było na obronę aresztowanego.  — Po za tem, — dodałem jeszcze, — nic sobie dotychczas, nie uprzytamniam co sądzi o tem wszystkiem policya.  — Obawiam się, że wszystkie przypuszczenia, które poczyniła, dadzą pole do poważnych zaprzeczeń, — rzekł mój towarzysz. — O ile mi się zdaje, policya jest zdania, że Ficroj Simpson, uśpiwszy chłopca i zdobywszy jakąś drogą drugi klucz, otworzył stajnię i wyprowadził konia, z zamiarem prawdopodobnie natychmiastowego uprowadzenia. Uzdy konia nie znaleziono na zwykłem miejscu w stajni, włożył więc ją widocznie na konia. Zostawiwszy następnie drzwi za sobą otwarte, miał już konia przez błoto uprowadzać, gdy oto spotkał go czy przyłapał berajter. Wywiązała się walka. Simpson ciężką swą laską rozwalił głowę berajterowi, nie otrzymawszy wzamian uszkodzenia od małego noża, którego Straker użył widocznie do obrony. Potem zbrodniarz lub ukrył konia w miejscu gdzieś ustronnem, lub też koń się wyrwał i uciekł od niego na błota. Tak oto przedstawia się rzecz policyi, a chociaż to wszystko jest bardzo nieprawdopodobne, nieprawdopodobniejszem wszakże byłoby każde inne przypuszczenie. Zresztą, co rychlej rozpatrzę to wszystko na miejscu, tymczasem nic stanowczego nie mogę o tem orzec.  Pod wieczór dopiero dojechaliśmy do małej mieściny Tawistoku, znajdującej się pośrodku Dartmuru. Dwóch panów oczekiwało na nas na stacyi: jeden z nich wysokiego wzrostu, z ogromną czupryną, wielką brodą i bystremi oczyma niebieskiemi; drugi — drobny, wykwintny i wesoły, w surducie i w sztybletach, z małemi faworytami i z monoklem w oku. Był to pułkownik Ross, znany sportsman. Pierwszy — był to inspektor Gregori, który w krótkim czasie umiał zjednać sobie imię śród śledczych ajentów policyi londyńskiej.  — Rad jestem wielce, że widzę pana, mister Holms, — rzekł pułkownik. — Pan inspektor uczynił już wszystko, co tylko można było obmyślić, ja zaś postanowiłem wszystko dokoła przetrząsnąć, byle tylko odszukać zabójcę biednego Strakera i odzyskać mego cennego konia.  — Jest co nowego? — zapytał Holms.  — Niestety! wyznać muszę, że sprawa nasza posuwa się bardzo wolno, — rzekł inspektor. — Czeka tu na nas powóz otwarty; ponieważ pan zechce prawdopodobnie za dnia jeszcze obejrzeć miejsce wypadku, opowiem panu szczegóły w powozie.  Za chwilę siedzieliśmy już wszyscy czterej w wygodnem landzie i jechaliśmy ulicami starego oryginalnego miasteczka.  Inspektor Gregori był bardzo całą tą sprawą przejęty i mówił bez przerwy, Holms zrzadka tylko rzucał pytanie lub wydawał okrzyk. Pułkownik Ross siedział, wciśnięty w poduszki, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i z nasuniętą na oczy czapką, przysłuchując się ciekawie rozmowie dwóch ajentów.  Gregori wypowiadał swój pogląd, prawie w zupełności odpowiadający temu, jaki wywróżył Holms w wagonie.  — Wszystkie poszlaki zwracają się przeciw Simpsonowi, — mówił Gregori, — przypuszczam też, że on jest zabójcą. Jednocześnie atoli rozumiem doskonale, że fakty te mogą być przypadkowemi i że nowa jaka okoliczność może wszystko do góry nogami wywrócić.  — Jakież jest zdanie pańskie co do noża Strakera?  — Przyszliśmy do wniosku, że sam się zranił, padając na ziemię.  — Przyjaciel mój, doktór Watson, zrobił to samo przypuszczenie, gdyśmy jechali koleją. To wszakże świadczy przeciw Simpsonowi.  — Bez wątpienia. Nie ma na ciele ani zadraśnięcia. Tymczasem poszlaki wszystkie przeciw niemu. Chodziło mu wielce o zgładzenie faworytki niepożądanej; podejrzenie o uśpienie chłopca pada na niego w zupełności; był na deszczu; był uzbrojony w ciężką laskę i w ręku zabitego znaleziono jego krawat. Zdaje mi się, że mamy prawo wystąpić przeciw niemu z oskarżeniem.  Holms pokręcił głową.  — Wyrokowanie o tem jest przedwczesne. Pocóż by tedy wyprowadzał konia ze stajni? Jeżeli chciał go skaleczyć, mógł to zrobić i w stajni. Czy znaleziono drugi klucz w jego kieszeni? Kto mu sprzedał opium sproszkowane? A co najważniejsza, jakim sposobem, nie znając miejscowości, mógł ukryć w niej konia, przytem konia tak powszechnie znanego? Jakże się tłomaczy co do tego papierka, który chciał dać służącej, by doręczyła chłopcu?