Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hamuję z piskiem, za późno jednak. Potrącony mężczyzna przeturlał się do przodu i teraz leży, postękując.
Moje błotniste ja o miękkim, cieknącym ciele budzi się, wyłazi głęboko z moich trzewi.
Zostaw go, niech cierpi – szepcze, podjudzając zmysły.
Robi się zbiorowisko, ludzie się gapią. Już za późno. Stracone.
Cień wciska się z powrotem w głąb mnie, pod serce, pod splot słoneczny. Gaszę motor, zsiadam, podchodzę do leżącego na ziemi kretyna.
– Nic panu nie jest? – Krzyżuję ręce na piersi, patrząc na niego z góry.
– Przeżyję.
Mówią, że w leśnych torfowiskach otaczających Kadłuby mieszkają Bagienne Panny. Jeśli masz coś na sumieniu, wynurzą się ze swoich błotnistych czeluści i przyjdą po ciebie. Potem będą torturować i z nadejściem ranka porzucą na uroczysku: półżywego, przybranego kwieciem, upozowanego jak do obrazu.
Wiktor, mężczyzna, który wlazł mi pod koła, okazał się fotografem podróżnikiem. Przyjechał do Kadłubów na nasz letni festiwal, by obiektywem swego aparatu uwiecznić jedną z Bagiennych Panien.
Ja, wbrew mojej woli, zostałam jego przewodnikiem. Niech będzie, znam dobrze te lasy, wiem, co kryje się w cieniach paproci, co mieszka w polach maków. No i jeśli mam być zupełnie szczera, ten jego szakali uśmiech jest diabelnie uroczy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Emilia Piotrowska, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcia na okładce: Adobe Firefly
Ilustracje wewnątrz książki: pngtree
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-542-7
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Prolog
Noc w lesie pełna jest śmierci i ucztowania.
Brnę przed siebie, ciągnąc moją lewą nogę jak kawałek obcej padliny. Mokre liście kleją się do bosych stóp. Opieram się o drzewo, by złapać oddech, chropowata kora ociera mi ramię. Przymykam oczy, resztki wspomnień rozsnuwają się jak dym w nicość: czyjaś twarz schowana pod maską dzika, odgłos pękających kości. Śmiech Bagiennych Panien unoszący się nad moczarami, gdy do błotnistych czeluści wpycham oszukanego niedźwiedzia. Śmieję się razem z nimi. Chichoczę. Później znowu ciemność dudniąca biciem mojego serca, rozmazujące się w ciemności czarne wierzby wyciągające szponiaste korony, gdy pod nimi przebiegam.
Migawki nikną, jedna za drugą odchodzą, zupełnie jak reszta wydarzeń tej nocy. Mój umysł pozbywa się ich jak zakażenia. Oblizuję usta, smak zasychającej krwi przyjemnie pobudza zmysły. Ożeż, jak tak noga boli.
Wyciszam myśli. Nie mogę tu dłużej zostać.
Ruszam dalej, zmęczony księżyc słania się ku porankowi, zostawiając mnie samą w ciemnościach lasu. Jeszcze raz, jak nazywa się ta najczarniejsza część nocy? Ach, no tak, godzina diabła. Idealnie. Wlokę się przed siebie, serce dudni, świadomość odpływa. Cykanie świerszczy wypełnia mi głowę, wziera głęboko we mnie, wsiąka w skórę, w kości. Pod nim ukrywa się drugi dźwięk, szum płynącej rzeki. Rzeka, dobrze. Jeszcze tylko trochę.
Kiedy docieram na polanę, nieznajomy w wilczej masce już tam stoi, tuż przy brzegu rzeki. Gasnący księżyc za jego plecami obrysowuje sylwetkę mężczyzny srebrnym światłem, jego samego pozostawiając w cieniu. Idiota, pewnie specjalnie się tam ustawił.
Zatrzymuję się naprzeciw niego, resztkami sił unoszę kącik ust, szczerząc zęby.
– A więc to koniec – chrypię.
– To koniec. – Mężczyzna ściąga maskę.
Rozdział 1
8 dni wcześniej…
Woda leje się z prysznica, przyjemnie chłodząc moje rozgrzane ciało. Rozchylam usta, przesuwam kciukiem po dolnej wardze, auć. Opuszka brudzi się na czerwono, rana na rozciętej wardze znowu się otwiera. Wsuwam dłoń pod wodę, krew spływa z palców na podłogę i znika w odpływie. Przesuwam dalej po moim ciele, po obojczyku, po tatuażu na żebrach, aż do prawego boku. Macam siniak znaczący połowę brzucha. Zaczyna już żółcieć i płowieć. Dobrze, jeszcze parę dni i nie powinno zostać po nim śladu.
No starczy tego dobrego. Zakręcam wodę.
Siadam przy mojej szafce w saloniku dla pracowników klubu fitness, przeczesuję palcami mokre włosy, odklejając czarne strąki od twarzy – to jedna z zalet krótkiego boba, zaraz sam wyschnie.
Z przyzwyczajenia wyciągam kolczyk i wkładam go do ucha. Przestaję, kładę go na dłoni, rubinowa łezka pochłania światło jak gęsta kropla krwi.
Do diabła, gdzie mógł podziać się drugi? Przetrząsnęłam już cały dom ze dwa razy i nic. Ech, żeby to… Chowam kolczyk do torby, natrafiając dłonią na zgniecioną kulkę papieru. Wilgotny jęzor strachu przejeżdża mi po karku.
Niewinnie wyglądająca fiołkowa koperta, którą znalazłam dziś rano wciśniętą między futrynę a drzwi mojego domu. Tylko jedno słowo, a ukradło mi spokój. Zaciskam dłonie. Co teraz, co powinnam zrobić? Jeśli ktoś…
– Miau. – Słyszę za plecami.
Co jest?
Odwracam się, kolejne miau.
Pod okrągłym, witrażowym oknem, na kozetce wymoszczonej aksamitem bijącym po oczach niebieskością izotonicznego napoju śpi Drago, drugi z pracujących tu instruktorów. Jego wielka klatka piersiowa unosi się i opada w rytm sennego oddechu, dając pokrywającym ją tatuażom węży złudzenie ruchu. Na samym jej środku, na szczycie góry mięśni i wzorów z czarnego tuszu śpi kociątko wtulone w jego rudą brodę. Popołudniowe światło wlewa się przez witrażowe wstawki w oknie, barwiąc białą sierść kota plamami karminu i piołunowej zieleni. Drago chrapie jak niedźwiedzisko.
– Mira? – Podnosi się, mrugając.
– Stop, nie ruszaj się. – Przerywam mu, wyciągając dłoń przed siebie.
Zabieram z szafki telefon i wracam przed okno. Drago uśmiecha się do przeciągającego się na jego klatce piersiowej kociątka. Gdybyśmy nie przyjaźnili się przez większość życia, pewnie zdziwiłoby mnie to, jak jego zakazana gęba może zmiękczyć się w tak łagodnym uśmiechu.
Robię jedno zdjęcie, drugie, spoglądam na wyświetlacz telefonu, podziwiając swoje dzieło. Idealne. Przesyłam. Po sekundzie komórka w sportowych spodenkach Draga wibruje. Siada oparty plecami o pluszową tapicerkę sofy, łapie kociątko w swoje wielkie, pokryte zgrubieniami łapsko, które to na co dzień bardziej przywykło do rękawic i podnoszenia sztang niż do trzymania tak delikatnych stworzeń. Wyjmuje z kieszeni telefon. Wyrywam mu go z ręki, zanim zdążyłby cokolwiek zobaczyć.
– E, Mira, co ty wyprawiasz?
– Siedź cicho i poczekaj chwilę. Zobaczysz, będziesz mi dziękować.
Zmieniam zdjęcie w profilu i oddaję mu komórkę.
– Trzymaj.
– Ty, na serio mam to tak zostawić? – pyta, marszcząc zdziczałe brwi, wpatrzony w nowe zdjęcie profilowe na aplikacji randkowej.
– Na serio. Powrzucałeś same zdjęcia, na których prężysz swoje napakowane cielsko jak tępy goryl, i potem dziwisz się, że panny ci nie odpisują.
Pociera łysy, wytatuowany łeb, wbijając we mnie wzrok w skupieniu. Niemal słyszę ciężki zgrzyt jego procesów podczaszkowych, kiedy próbuje zdecydować, czy mówię prawdę, czy po raz kolejny sobie z niego żartuję.
– Skąd go w ogóle masz? – Wskazuję brodą na pomiaukującą białą kulkę futra.
– He, he. – Przykłada kociątko do twarzy i zaczyna się w nie wtulać. – Znalazłem ją dzisiaj rano, pałętała się sama przy drodze, jak szedłem do klubu, to ją wziąłem.
– Kotka?
– Taaa. Księżniczka. – Kocia panna wysuwa różowy języczek i liże Draga po krzywym od złamań nosie, mrużąc zielone ślepka z zadowoleniem.
– Księżniczka? – Mój zachrypły śmiech niesie się po pomieszczeniu. – Oczywiście, że księżniczka, jak mogłoby być inaczej.
– Oż ku…. – Drago stęka, przekładając kota z jednej dłoni do drugiej.
– Co się stało?
– Księżniczka mnie obszczała.
Parskam śmiechem.
– No nie zlewaj się ze mnie jak głupia, tylko daj mi coś.
– Już, już.
Rozglądam się po pokoju, rozcierając czoło grzbietem dłoni. Łapię ręcznik papierowy ze szklanego stolika w ramie z giętego metalu i rzucam go Dragowi. Ten wciska mi kotkę do rąk, mamrocząc przekleństwa pod nosem, i wycierając dłonie, tarabani się do łazienki. Znajda wgapia się we mnie zielonymi ślepkami, wiercąc się i pomiaukując.
– Co, mała, jeszcze nie skończyłaś?
Rozkładam na ziemi kilka stron gazety ze stolika. Przykucam, kładąc na niej kociaka, panna eksploruje nowe podłoże, niuchając różowym noskiem atrament. Unoszę kącik ust, czytając kilka słów artykułu, który to tak zaciekawił kotkę.
Powyższy szkic miejsca zbrodni został sporządzony według opisu naocznego świadka, który siedem dni temu odnalazł ofiarę.
Przeskakuję kilka zdań dalej.
Poszkodowany, 22-letni Kamil L., obecnie przebywa na obserwacji pod opieką lekarzy. Jego stan określony jest jako stabilny…
Mała najwyraźniej zadowoliła się wąchaniem atramentu, bo wędruje dalej, eksplorując obrazek zajmujący trzy czwarte strony, którego autor zatracił się w artystycznej ekspresji pociągnięć ołówka i plam akwareli.
W samym centrum ilustracji wyżej wspominany Kamil L. klęczy nagi pod sękatą jabłonką, twarz ma wciśniętą w ziemię, pręży kręgosłup we wklęsłym łuku. Tors chłopaka rozorany jest ociekającymi krwią szramami. Jedne proste i głębokie, jakby od pociągnięć pazurów niedźwiedzia, inne zaś skomplikowane i drobne – runy i magiczne znaki schodzące się w sygile piętnujące mu przedramiona i uda.
Najbardziej jednak uwagę przyciągają cztery litery chłopaka. Kamil L. klęczy bowiem z zadem wypiętym do góry na tle nieba zaróżowionego wschodem słońca, a z jego tyłka wystaje wciśnięty do połowy kwiat białej lilii. Dookoła fruwają motyle.
Żubrzy śmiech Draga przetacza się mi nad głową.
– Chłopak ma przerąbane. – Pochyla się, oglądając gazetę znad mojego ramienia. – Teraz, jak to się rozeszło, ludziska nie dadzą mu żyć. Wyobrażasz sobie te wszystkie docinki? – Drapie się po brodzie. – Zrobić tak komuś z dupy wazon.
Kotka zatrzymuje się, papier pod nią ciemnieje, żółta plama rozpływa się po rysunku, falując i odkształcając szkic ciała ofiary.
– Dobra dziewczynka. – Puszczam do niej oko.
Znajda pomiaukuje zadowolona, że w końcu mogła porządnie opróżnić pęcherz. Drago łapie kocią pannicę i znów się do niej przymila. Radość, z jaką to robi, nadaje jego pokancerowanej twarzy groteskowego uroku.
– Co zamierzasz z nią zrobić?
– Jak co? Do domu ją wezmę.
– Zuza wie?
– Zuza, Zuza. Zuzka nie musi nic wiedzieć. – Naburmusza się.
– A jej alergia?
– Daj spokój, jakoś to załatwię.
Wzruszam ramionami.
– Ale Mira, czekaj, nie powiesz jej, nie?
Wzruszam ramionami po raz drugi.
– Mira…
– Dobrze, nic jej nie powiem.
– Dobra z ciebie dziewucha – mówi, po czym z ulgą zadowolenia trzaska mnie otwartą łapą w plecy, że aż echo dudni, a płuca obijają mi się o żebra, kręgosłup i z powrotem.
– Wiem, wiem. – Przytakuję, próbując się nie rozkaszleć. – No dobra Drago, czas na mnie – stwierdzam, widząc, że dochodzi szesnasta. – Wszyscy klienci na dzisiaj obrobieni.
Swoją drogą Drago to nie jest jego prawdziwe imię. Kiedyś w podstawówce obejrzał film o bokserach, czy co to tam było, i od tamtego dnia kazał na siebie tak mówić. Drago – jak jedna z filmowych postaci. Nikt nie protestował, bo wybrane imię bardziej do niego pasowało niż to nadane.
Wracam do szafki, mocniej podciągam czarne, skórzane legginsy, opinają się na moich nogach jak druga skóra. Biorę pod pachę wyświechtaną skórzaną kurtkę. Gotowa.
Kiedy wychodzę z klimatyzowanego klubu, gorąco lipcowego popołudnia bucha we mnie, obklejając mi skórę niczym oddech z psyka piekielnej bestii. Zatrzymuję się przy krawężniku brukowanego placu. Czekając, aż zmienią się światła, rozglądam się po przechodniach, jak zwykle o tej porze zaczynają się zbierać ludziska. Nic dziwnego zresztą, wszystkie atrakcje naszej mieściny znajdują się tu, w centrum.
Mężczyzna na drabinie przyozdabia latarnie czerwonymi wstążkami, drugi na dole wyciąga do niego wian maków, przygotowując plac do nadchodzącego festiwalu. Babuszka w chuście na głowie przeciera szmatą odlanego z brązu byka przy fontannie. Na wystawie piekarni ekspedientka wypełnia kosz kołaczami z makiem, i miodowymi bułeczkami. Zapisy na odświętne pieczywo będą przyjmować do soboty, mówi informacja na szybie. Dzieciaki z żarciem na wynos obsiadają placowe ławki.
W rozmowy wkrada się szmer, ludzie popatrują w stronę ratusza. Przez ulicę przetacza się procesja, na której czele z powagą i dostojeństwem w swej samochodowej twarzy wlecze się karawan z firankami w oknach, za nim pochód luksusowych aut. Spływające ku zachodowi słońce ślizga się po ich wypolerowanych karoseriach w czerni, bieli i kremie.
– To pewnie na pogrzeb tej malarki – mówi młoda kobieta do swej towarzyszki po drugiej stronie kawiarnianego stolika, mieszając łyżeczką w rozpuszczonym deserze lodowym.
Odprowadzam samochody wzorkiem, po czym przebiegam na drugą stronę placu. Pod wodospadem wisterii oplatających rozsuwane drzwi i futryny frontu sklepu wchodzę do wiejskiego marketu. W latach dwudziestych ubiegłego wieku mieścił się tu teatr, a atmosferę jego artystycznej bohemy ciągle da się dojrzeć w wystroju: w mahoniowej boazerii, w starodawnych plakatach na ścianach, w wyłożonych drewnem sufitach.
Między koszami z powykręcanymi marchewkami, ziemniakami i innymi letnimi warzywami od lokalnych rolników Jasiek wykłada na półki miody, wsuwając je między ręcznie wyrabiane dżemy i marmolady. Przedramieniem przyciska do piersi skrzynkę z towarem, wystające spod krótkiego rękawka mięśnie prężą się pod naciskiem ciężaru. Widząc mnie, unosi dłoń ze słoikiem na przywitanie, gładkie policzki naznaczają mu dołeczki uśmiechu.
Jasiek… Jasiek przypomina – w zależności od gustu – albo nieudany, albo wręcz przeciwnie, zakończony spektakularnym sukcesem eksperyment, w którym ktoś przyszył buźkę cherubina w aureoli blond loków do cielska pełnoetatowego drwala.
Odmachuję mu i przechodzę dalej, mijając regał z książkami i przyłączoną do niego sofą oraz stolikiem z koronkową serwetą, aż dochodzę do zaułka położonego w najdalszym kącie hali, odgrodzonego parawanami od reszty marketu. Jedwabny materiał parawanów w arszenikowej zieleni pokrywa wzór ornamentowych irysów i ważek, plącząc się i zapętlając sam w sobie. Odgarniam zasłonkę z koralików, po czym wchodzę do środka, drewniane paciorki klekoczą, obijając się jedne o drugie.
– O, Miruś, już jesteś. – Zuza tasuje tarota, kolorowe oczka pierścieni na jej palcach łapią światło płomieni świec, mieniąc się i pobłyskując w półcieniu.
Kładzie karty na stoliku, przedziela talię na pół, rzuca mi zachęcające spojrzenie, pod którego dymną słodkością zawsze kryje się drugie dno. Wskazuję brodą na lewą kupkę. Unosi wierzchnią kartę. Jej wymalowane na bordowo usta nadymają się w tajemniczym uśmiechu. Wstaje z obitego liliowym pluszem krzesła. Kładzie ręce na krągłych biodrach, rozglądając się po swojej kanciapie okultystycznych rupieci.
– Zaraz, zaraz, gdzie ja to schowałam.
Szerokie rękawy spływają jej po przedramionach, skrywając dłonie. Jedwabna sukienka szyta na wzór kimona okrywa jej pulchne kształty falami kobaltowej tkaniny w magnolie i gnące się pióra pawiego ogona spoglądające na mnie zmultiplikowanym, granatowym okiem, które obserwuje, kiedy Zuzka nie patrzy. Materiał nadawałby się również na zasłonki w salonie eleganckiej paniusi, co dorobiła się, złapawszy bogatego męża. Nie żebym oceniała, dobrze dla niej.
– A, tutaj.
Zuzka klaszcze, podchodzi do regału obłożonego kryształami i suszami zamkniętymi w puszkach malowanych w starym stylu. Staje na palcach, sięgając do najwyższej półki i zbiera jakieś szpargały. Większość ludzi potrzebowałaby do tego krzesła, ale Zuzka ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu i dodatkowe dziesięć centymetrów szpilek, więc świetnie radzi sobie sama.
Zsuwa na bok stolika tarota i rzeźbę z wymalowanymi i podpisanymi liniami dłoni, a na ich miejsce kładzie garść drobiazgów. Uśmiech satysfakcji znów wpełza na jej usta, powieki pociągnięte kredką zwężają się zalotnie. Odkorkowuje pusty słoiczek i zaczyna napełniać go naznoszonymi składnikami. Wpierw kilka granulek różowej soli, potem garść suszonych płatków róży i korzeń lukrecji.
– Co by tu jeszcze… – Zamyśla się, stukając o stolik paznokciami wymalowanymi na ten sam burgundowy odcień czerwieni co jej wargi. – A tak. – Krzywi się, stawiając krok, i rozmasowuje kolano.
– Ciągle dokucza? – pytam, patrząc, jak zbiera z półki jakieś kamyki.
– Niestety.
– Może powinnaś na parę dni zrezygnować ze szpilek.
– Prędzej mnie piekło pochłonie!
Wrzuca do słoika kilka okruchów różanego kwarcu. Wyjmuje spod stolika pudełko zapałek. Pstryk, zielona główka uderza o bok kartonika, wzbudzając płomyk.
Zuzka zapala różową świeczkę, jedną z tych, co sama wieczorami kręci w domu, z płatkami kwiatów i ziołami wmieszanymi w wosk.
– Już prawie skończone – mówi korkując „zaklęciowy” słoik.
Przechyla rozpaloną świecę nad naczyniem, powodując kapanie różowej parafiny na korek.
Z samozadowoleniem odgarnia z twarzy kosmyk miedzianych loków, po czym wręcza mi naczynie.
– Trzymaj, kochanie, niech ci się poszczęści.
– Poszczęści? Co niby w tych kartach widziałaś?
– Spoilery. – Przykłada palec do ust.
– Doprawdy? Spoilery? – Kręcę głową. – Spojlery powiedziała kobieta, która zarabia na życie, czytając ludziom przyszłość.
– Jak ci powiem, zaczniesz marudzić, więc siedź cicho i bierz słoiki, żeby cię dobre wibracje wszechświata mogły wspomóc.
Potrząsam naczyniem, schowane w nim drobiny stukają, obijając się o szklaną ściankę.
– Wszystko dobrze, Zuzka, tylko powiedz mi chociaż, czemu musiałaś nawalić tam tyle różowych śmieci – chrypię, krzywiąc się i podrygując sobie naczynkiem przed oczami. – To wygląda bardziej jak coś, z czego ucieszyłaby się Sarenka.
– Oj, o Sarenkę to się nie martw, jej akurat na nic by się to nie zdało. No, raz-dwa, schowaj go i noś blisko ciała, najlepiej w okolicach serca. – Znów uśmiecha się do mnie tym uwodzicielskim uśmiechem Rity Hayworth.
Zawsze imponuje mi to, jak w tej kobiecie miesza się elegancja gwiazdy starego Hollywoodu z wolnością pogańskiej kapłanki, która po nocach oddaje cześć zapomnianym bogom.
– Niech ci będzie. – Macam w trzymanej pod ręką kurtce wewnętrzną kieszeń i chowam do niej słoiczek. – I tak lepiej niż jak ostatnio dałaś mi tamten napar z suszonego zielska do picia.
– Kochanie, ciągle jeszcze się gniewasz? – Nadyma usta w udawanej skrusze. – Miał ci tylko odrobinkę pomóc otworzyć się na inne plany rzeczywistości.
– Taaa, inne plany to ja poznałam, tyle że muszli klozetowej, jak po tej twojej przeklętej herbatce pół nocy rzygałam w łazience, przekonana, że klozet ze mną rozmawia głosami z odpływu. Kurde, Zuzka, ja się potem przez tydzień nie mogłam normalnie wysikać, bo się czułam, jakby jakieś diabelstwo mi się tam z odpływu przyglądało.
– Oj, oj, pomyłka się może zdarzyć każdemu, trochę za dużo grzybków, trochę za mało rumianku i szałwii. Idź, zajmij nam miejsce. Ja tylko tu pozamykam i zaraz cię dogonię – zmienia temat strategicznie.
Przytakuję jej skinieniem głowy i wychodzę z wiedźmowego gniazdka Zuzki.
Gdy mijam stoisko z pieczywem, zapach świeżego chleba drażni mi żołądek, ten burczy na to wielce obrażony, że chce żarcia. Dobra, chwila, zaraz coś dostaniesz. Klepię się po brzuchu, a każdy z wytrenowanych mięśni rysuje się pod palcami.
– O nie…
Kilka kroków dalej natrafiam na właściciela marketu – szpakowatego, w miarę udanego biznesmena o w miarę przystojnej twarzy i ze wstrętnymi centymetrami nadmiarowego brzuszyska mężczyzny w średnim wieku, co lubi pojeść. Obżera się czekoladowym batonikiem przy ladzie z serami. Wyrywam mu przekąskę.
– Co to ma być?
– Och, Mira. – Zachłystuje się, próbując przełknąć czekoladę i ukryć, że w ogóle coś je.
– Po tym wszystkim ciągle żresz to świństwo? Jutro jak do mnie przyjdziesz, to tak cię przeczołgam, że będziesz wił się po podłodze spocony i zdyszany, błagając, bym przestała. Ale nieważne, ile będziesz skamleć, że już więcej nie dasz rady, tak ci złoję tyłek, że przez resztę dnia ledwo będziesz mógł ustać na nogach.
Przez twarz właściciela przebiega dziwny skurcz, potem mężczyzna patrzy i mówi do kogoś za mną.
– Drogie panie, mam nadzieję, że znalazłyście u nas dziś wszystko, czego wam trzeba.
Dwie staruszki wpatrują się we mnie, jedna z serem w ręce zatrzymanej zaraz nad koszykiem. No masz ci…
– Na siłowni, znaczy się. – Chrząkam. – Przeczołgam cię na siłowni jako twoja osobista trenerka. Od ćwiczeń.
Skłaniam się babulinką, próbując przyoblec moją twarz w przyjazną minę. Babulinki odpowiadają mi niemrawo tym samym. Nie chcąc bardziej się pogrążyć, odchodzę w stronę kas, pogryzając zarekwirowany batonik.
Gdy wsuwam do ust ostatni kawałek czekolady, po kręgosłupie przebiega mi zimny dreszcz.
Nie, nie, to wszystko.
Ten głos, kto to powiedział? Rozglądam się z lewej na prawo, próbując odnaleźć źródło słów. Wzrok rozbija mi się po alejkach marketu, po twarzach ludzi robiących zakupy. Ten głos, ten głos. Niemożliwe! Serce wali mi w klatce piersiowej, jak opętany szaleniec wali czołem o ścianę. Zamykam dłoń na skórzanej kurtce, przyciskając ją mocniej do siebie. Ten głos, skąd doszedł? Proszę, jeszcze jedno słowo. Cokolwiek.
Po lewo kobieta z wózkiem sięga po makaron, dalej dwoje dzieci małpuje maskotkę z opakowania płatków śniadaniowych. Nie, to nie to, nie tutaj. Gdzie jesteś? Błądzę oczami po sklepie. Powiedz coś jeszcze, cokolwiek. Nie mogę stracić tej szansy. To on, to musi być on.
Do widzenia.
Jelita wykręcają mi się w supeł, krew w żyłach ścina się, tworząc zawiesinę lodowatej rtęci. Odwracam się w stronę, z której doszło słowo. Mężczyzna w czarnym garniturze mija kasę, wychodzi na zewnątrz. Ruszam za nim. Przepychając się przez kolejkę ludzi, ignoruję co pani, gdzie się tak pcha. Przeciskam się do drzwi i wybiegam na plac.
Zachodzące słońce razi mnie, przez co marszczę nos i zasłaniam oczy przedramieniem. Mrugam, rozglądając się na boki i szukając w tłumie – w ludziach przy stolikach, w grupkach roześmianych przechodniów – mężczyzny w czarnym garniturze.
Do diabła, gdzie jesteś?! Gdzie jesteś!
Tam.
Serce gubi uderzenia; gdy go znajduję, wsiada na tylne siedzenie czarnego samochodu. Coś trzyma w ręku, co to jest? Kwiaty? Drzwi zamykają się z trzaskiem, auto włącza się do ruchu. Co to za fura? Do diabła, nie wiem, jakaś droga. Pojazd za nim zasłania mi rejestrację. Niech to szlag, zaraz odjedzie, zaraz go zgubię.
Przebiegam na drugą stronę placu, spoglądam za siebie, auto stoi na skrzyżowaniu, trzy inne przed nim czekają na swoją kolej, by skręcić. Rzucam się ku parkingowi za klubem fitness, wkładając kurtkę pomimo skwaru. Wskakuję na mój motor, brzdęk kluczyków, rzężenie silnika, raz, drugi, nie rób mi tego! Zapala. Wycofuję i wyjeżdżam z parkingu na ulicę.
Jest tam, czarne auto kilkadziesiąt metrów przede mną, właśnie skręca w prawo. Mam cię! W końcu. Po tylu latach czekania, po setkach nocy wypełnionych snami o tobie, po nieskończonych godzinach wracania do wspomnień. Mam cię! Dociskam gaz, coś miga mi przed oczami.
Hamuję z piskiem, mało nie wywracając motoru. Za późno jednak, w coś uderzyłam. Nie w coś, w kogoś. Przeturlał się do przodu i teraz leży, postękując. Czarne auto znika mi z oczu za zakrętem. Patrzę to na potraconego, to na skrzyżowanie.
Do diabła, do diabła, do diabła! Co robić?
Nie mogę go zgubić, nie teraz, nie jak jestem już tak blisko. Zamykam dłonie na kierownicy motoru, zęby bolą mnie od zaciśniętej szczęki. Przeklęty idiota musiał wleźć mi pod koła.
Moje błotniste ja o miękkim, cieknącym ciele budzi się, wyłazi głęboko z moich trzewi.
Zostaw go, niech cierpi – szepcze, podjudzając zmysły. – Zasłużył sobie. Zostaw go, niech cierpi, niech kona – syczy do ucha.
Robi się zbiorowisko, ludzie gapią się, gadając jeden do drugiego.
Nie mogę odjechać, już za późno. Stracone.
Po co się zatrzymałaś?
Cień wciska się z powrotem w głąb mnie, pod serce, pod splot słoneczny. Gaszę motor, zsiadam, podchodzę do leżącego na ziemi kretyna.
– Nic panu nie jest? – Krzyżuję ręce na piersi, patrząc na niego z góry.
– Przeżyję – mówi chrapliwym głosem.
Zwleka się z jezdni, podpierając się jedną ręką, drugą zakrywając pół twarzy. Krew ścieka mu spod palców i kapie na kostkę burkową.
Niech to licho, przejechałam kogoś. Właśnie dociera do mnie, co się naprawdę stało. Przeczesuję dłonią włosy, co teraz powinnam powiedzieć? Przeprosić? W życiu. To nie była moja wina, przynajmniej nie w całości.
– Powinien pan uważniej patrzeć, gdzie chodzi.
– A pani uważniej patrzeć, gdzie jeździ. – Mężczyzna prostuje się i szczerzy ostre zęby w uśmiechu.
Świdruje mnie spojrzeniem oka o źrenicy jak ziarnko czarnego sezamu zatopionego w miodzie. Odwzajemniam się, nie uginając się pod intensywnością jego wzroku. Nie ma mowy, nie wygra ze mną tak łatwo.
– Przepraszam, czy trzeba zadzwonić po pomoc? Potrzebne panu pogotowie? – Kobieta w zapoconej jedwabnej bluzeczce wyciąga telefon z torebki, troska wylewa się jej z oczu, jakby znalazła na jezdni potrąconego szczeniaka.
– Nie, niech się pani nie kłopocze i po nikogo nie dzwoni. Nie chcemy przecież robić zamieszania – mówi mężczyzna, szukając w mojej minie aprobaty.
Przytakuję, bo prawdą jest, że błyskające czerwono-niebieskie światła karetki to ostatnie, czego tu teraz brakuje.
Prawdą jest też to, że mężczyzna zdecydowanie wygląda, jakby potrzebował pomocy. Całą dłoń, przedramię i lewą część twarzy zalały mu krwawe zacieki. Skąd on bierze siłę na ten pewny uśmieszek? Szok, wstrząśnienie mózgu, głupota?
– Jak pan woli. – Kobieta cmoka i chowa telefon.
Garbiąc się odchodzi, najwyraźniej zawiedziona, że nie dane jej było dać upust miłosierdziu serca. Reszta gapiów rozchodzi się za jej przykładem.
Spycham motor z ulicy, robiąc miejsce dla czekających za mną samochodów.
Mężczyzna opiera się plecami o budynek z czerwonej cegły, unosi głowę, łapiąc powietrze. Jego oliwkowa koszula z podwiniętymi do łokci rękawami i kremowe spodnie ubabrane są pyłem. Zgina się, chcąc je chyba otrzepać, ale pojękuje tylko i wraca do pozycji opartej. Odkleja rękę od pokiereszowanej twarzy, zerka na nią zdrowym okiem, krzywi się i z powrotem przykłada dłoń do powieki.
Czyjakolwiek byłaby to wina, przejechałam go…
– Tu niedaleko jest szpital, mogę pana zaprowadzić.
– Będę wdzięczny. I daruj sobie pana, Wiktor.
– Może być i Wiktor, jak wolisz. W każdym razie to jakieś piętnaście minut na pieszo, mogę zamówić taksówkę.
– A to, co tu masz, się nie nada? – Wskazuje na lśniące czernią kawasaki Z 550.
– Mój motor? Jesteś w stanie się utrzymać?
– W gorszych sytuacjach się jeździło.
– Jesteś pewien?
Kiwa głową i wzrusza ramionami.
Skoro sam zaproponował…
– No dobra, wsiadaj.
*
Siedzę w poczekalni szpitala, plastik krzesła wbija mi się w tyłek. Znudzona obracam w palcach słoiczek od Zuzki. Cokolwiek mi tu nawsadzała, nie zadziałało. Nawet gorzej, to różowe paskudztwo ściągnęło na mnie serię jakichś przeklętych niepowodzeń. Jak wrócę do domu, wywalę to w diabły, a Zuzce złoję skórę, jak tylko następny raz się z nią zobaczę. Zuzka i te całe jej uroki… Tak to się zawsze kończy.
Wypuszczam ciężko powietrze, przymykając oczy, by dać im odpocząć od ostrego światła jarzeniówek. Białe światło leje się na mnie z sufitu przez dwie godziny siedzenia tu i czekania, przenika bladym chłodem moją skórę, z lekarską ciekawskością próbuje wyczytać z tkanek mój stan i postawić diagnozę. Nie musi się trudzić, znam ją dobrze, dziękuję.
Wściekłość z popołudnia zdążyła już rozejść się po kościach, frustracja rozmyła się wraz z nadchodzącym wieczorem, zostało mi tylko przygnębienie. Ten głos, który słyszałam w markecie… wtedy, w tamtej chwili przekonana byłam, że to musiał być on. Że wrócił, że nagle się tu zmaterializował. Brzmiał starzej, dojrzalej, ale wystarczył dźwięk jednego słowa, by obudziło się we mnie wspomnienie tamtej nocy. Lodowata woda, szum rzeki.
Trzymaj, zaraz po ciebie wrócę.
Nie wrócił.
Przyciskam do siebie skórzaną kurtkę. Nie, przecież to nie mógł być on, nie po tylu latach, czemu niby teraz? Urojona fantazja mojego zrytego umysłu. Omam zrodzony z pragnienia. Nic więcej. Nic więcej.
Drzwi od sali otwierają się, Wiktor wychodzi na korytarz w towarzystwie pielęgniareczki uciesznie ćwierkającej do niego powypadkowe zalecenia. Potakuje jej słowom.
– Nie uciekłaś. – Mężczyzna błyska ostrymi zębami.
Poprawia rękaw koszuli, zawijając go z powrotem nad łokieć. Ma pościerane przedramiona, lewe oko zakrywa mu opatrunek. Ostrość rysów jego twarzy, chrapliwość głosu, to, jak szczerzy się w uśmiechu, nadają mu wyglądu szakala. Wcześniej, zbyt rozzłoszczona wypadkiem, widziałam w nim jedynie kretyna, który wlazł mi pod motor, ale teraz… Mrowiące ciepło smyra mi uda. O nie, cicho tam. Nie on, nie po tym, jak zrujnował moją życiową szansę. Odganiam natrętne myśli.
– Nie, ale nie wiem, po co tyle czekałam, najwyraźniej dobrze się tu tobą zajęli.
– Tak, opiekę macie tu wyborną. Pani mi właśnie wyjaśniała, że mam podrapaną gałkę oczną, rozcięty łuk brwiowy, parę siniaków i obić, ale w sumie nic poważnego się nie stało. Przyznaj, martwiłaś się trochę?
– Chyba żartujesz.
– Chociaż odrobinę?
Wzdycham.
– Widzę, że masz się dobrze, w takim razie nic tu po mnie. – Łapię kurtkę z siedzenia. – Do widzenia panu. – Odwracam się w stronę wyjścia.
– Panu? Mówiłem, wystarczy Wiktor.
– Jak sobie chcesz. Do widzenia, Wiktorze. – Ruszam przed siebie.
– Chwila, poczekaj.
Ugh, czego on jeszcze ode mnie chce?
– Co znowu?
– Jak ty masz na imię?
– Ja? Nie musisz wiedzieć.
– No właśnie tak się złożyło, że muszę. – Zgarnia kosmyk z czoła, przeczesując palcami gęste, orzechowe włosy przycięte krócej po bokach.
– A co, chcesz wykorzystać sytuację i wzbudzając we mnie litość swoim stanem, gdzieś mnie zaprosić? Odpada.
– Nie, niekoniecznie to miałem na myśli. Ale skoro proponujesz.
Zaraz, co to za wyraz twarzy? Politowanie? Rozbawienie?
Pomrukuję, tracąc resztki cierpliwości.
– Do dokumentów. Potrzebuję twoje dane dokumentów, które musi wypełnić ta miła pani. – Wskazuje na pielęgniarkę.
Zgrzytam zębami, oczywiście, no tak, oczywiście…
– Mira.
– Mira? – pyta pielęgniarka, czekając na więcej.
– Niech pani mi to da, sama napiszę.
Wyrywam jej z ręki podkładkę z papierami i wpisuję moje dane. Nie dam mu tej satysfakcji, nie usłyszy o mnie nic więcej, a już na pewno nie usłyszy mojego całego przeklętego imienia.
– Zadowolony?
Pielęgniarka oddala się i chowa się za biurkiem recepcji.
– Nie do końca.
Ile można…
– Przez to tutaj – puka palcem po opatrunku – nie będę mógł prowadzić samochodu przez następne kilka dni. Problemy z postrzeganiem odległości, przynajmniej tak mówił lekarz.
– I co ja mam do tego?
– Chcę, żebyś została na ten czas moim kierowcą.
– Ja?
– A widzisz tu kogoś innego?
Prycham, nie wierząc w jego słowa, chyba coś mu się pomyliło. Poklepuję go po ramieniu.
– Do widzenia, Wiktorze, miłego życia. – Już chcę go minąć, kiedy chwyta mnie za nadgarstek i przyciąga do siebie.
– Nie tak prędko. – Pochyla się nade mną, złote oko lśni mu satysfakcją kryjącą w swym blasku czające się pod cienką źrenicą ślady złych zamiarów.
Uważaj, Wiktorze, bo nie wiesz, z kim zadzierasz, ja gryzę, ja drapię.
– Albo się zgodzisz, albo będę musiał zgłosić wypadek na policję, żeby dostać parę złotych odszkodowania. – Nie odrywa ode mnie spojrzenia. – Taksówki kosztują – dodaje przyjacielskim tonem.
Czort by go, przeliczam w myślach moje karne punkty; jak zadzwoni, zabiorą mi prawo jazdy.
Nasze twarze dzielą centymetry, jego ciepły oddech owiewa mi policzki, zapach płynu dezynfekującego spod opatrunków łaskocze nozdrza. Sekundy się ciągną, powietrze ścina się od napięcia. Nasze spojrzenia, skrzyżowane w pojedynku woli, zaglądają jedno w drugie, wślizgując się w przeciwnika, próbując odkryć, co chowa się między mięśniami a kośćmi. Im dłużej patrzy na mnie z tym samozadowoleniem, tym bardziej moje myśli błądzą po ciemnych zakamarkach umysłu, po ukrytych komnatach pełnych kłów i szponów.
Czy on również dopatruje się mojego głodu? Unoszę kącik ust w uśmiechu.
Rozdział 2
Ciało mężczyzny pod moimi udami klei się od potu, opieram dłonie na jego klatce piersiowej, ażur światła i cienia od marokańskiej lampy zawieszonej nad łóżkiem żłobi jego tors wzorami czerni i złota.
Zaduch przyćmiewa mi zmysły, skóra lepi się od zastałej w powietrzu wilgoci. Unoszę się i opadam, dając ujść frustracji, próbując w wirze rozwibrowanych zmysłów znaleźć zapomnienie, uciec od całego przeklętego bałaganu, który dzisiaj mi się przydarzył.
Błękitne oczy mężczyzny szklą się spod wilczej maski, smakując widok mojego nagiego ciała, zapatrzone w mój tatuaż, w dwa liście paproci wpisane w ornamentowe zdobienia okalające od spodu moje piersi. Na środku pomiędzy nimi widnieje wilcza czaszka z półprofilu, z jej oczodołu pnie się rowkiem kwiat maku i rozkwita nad biustem.
Zatapiam zęby w ramieniu mężczyzny, mięśnie pod wargami podrygują; wzdychając z bólu, zaciska palce na moich pośladkach. Gryzę i liżę zaklinowaną między zębami skórę, wgryzam się mocniej i mocniej, aż krew rozlewa się po moim podniebieniu. Pojękuję, delektując się jej słodkim smakiem zmieszanym z solą potu. Liżę ranę, ocierając się o wypełniającą mnie męskość.
Więcej, daj mi więcej.
Prostuję się, oblizując pokrwawione usta; zamykam oczy, przyspieszając rytm.
Daj mi więcej.
W ciemnościach spod zamkniętych powiek jedno po drugim budzą się wspomnienia, plecy mężczyzny w garniturze, koperta wsunięta między drzwi, zakrwawiona twarz Wiktora. Obrazy rozpływają się, wtapiają jeden w drugi, łącząc się w niezrozumiały bełkot.
Trzymaj, zaraz po ciebie wrócę.
Otwieram oczy, przyjemność się rozmywa, tracę skupienie, upał mnie męczy, odbiera powietrze. Widok pleców nieznajomego w garniturze chowającego się w trzewiach czarnego samochodu jak natrętny owad dręczy myśli.
Straciłam go, straciłam moją szansę.
Składam dłonie na szyi mężczyzny pode mną, moje czerwone paznokcie jaskrawią się na jego złotej jak żyto skórze.
Ściskam.
Czuję, jak przełyka ślinę, każdy ruch jego grdyki. Puls odbija się na moich palcach, jego życie w moim władaniu, tak kruche, tak delikatne.
Błękitne oczy jagnięcia schowane pod wilczą maską potulnie biorą to, co przyszło mu znosić z naiwną wiarą w moje wcześniejsze zapewnienie, że umiem się kontrolować, że nigdy nie posunę się za daleko. W górę i w dół, w górę i w dół, napinam i rozluźniam uda, moje miękkie wnętrze zaciska się i rozwiera, ocierając się o jego twardość w poszukiwaniu spełnienia.
Przeklęty upał.
Umysł nie chce się uspokoić, pożądanie wymyka się, uciekając przez pory skóry, przez oddech uchodząc ku górze, zostawiając po sobie pustkę wypełnioną plaskiem obijającego się ciała o ciało.
Zaciskam dłonie mocniej.
Jego rwany oddech przyspiesza, on uchyla drżące usta w niemej prośbie. Mężczyzna w wilczej masce pod moimi udami nie lubi przemocy, jaką go obdarowuję, nie czerpie przyjemności z dotyku moich zębów, nie znosi paznokci rozrywających skórę.
Ściskam mocniej i mocniej…
Jego ciało tężeje, łapie mnie za przedramiona. Mogłabym tak łatwo…
– Kluseczka. – Charczy.
Czort…
Oprzytomniała bezpiecznym słowem uwalniam jego szyję z uścisku. Mężczyzna rozkaszla się, łapiąc za gardło. Zsuwam się z niego i siadam odwrócona plecami.
Zbieram z ziemi majtki i koszulkę, wkładam przez głowę czarny tank top, bawełniany materiał przykleja się do moich spoconych piersi.
– Gorąco. – Mężczyzna siada obok mnie skrzyżnie, ściąga z twarzy maskę; potrząsając głową, uwalnia złote włosy.
– Jasiek, ile razy powtarzałam ci, że masz nie zdejmować maski, dopóki nie wyjdziesz z sypialni?
– Zlituj się nade mną chociaż w ten ukrop. – Przeciąga się, mięśnie jego ciała napinają się, ładnie odznaczając pod skórą. Blond czupryna klei mu się do karku. – Chcesz coś do picia?
Prycham. Jasiek wędruje nagi do kuchni, otwiera zamrażarkę i wsadza do niej głowę, wzdychając z przyjemnością. Potem zagląda do lodówki, światło z jej wnętrza na tle kuchennej ciemności otacza go, rzeźbiąc i tak wydatne już mięśnie dodatkowym światłocieniem. Równie dobrze mógłby być teraz statuą wyrytą z kamienia. Wraca, siada skrzyżnie z butelką na łóżku, wychyla wielki łyk oranżady. Wzdycha jak w reklamie.
– Od razu lepiej. Na pewno się nie skusisz? – Dotyka zimną butelką mojego ramienia, aż podskakuję.
– Na bogów, Jasiek! – Chłodny ślad po wodzie skroplonej na szkle przyjemnie chłodzi. – Skąd ty to w ogóle masz?
– Przyniosłem ze sobą. Mira, ty nigdy nie masz niczego w lodówce, prócz paru opakowań mrożonej pizzy i tych proteinowych proszków. Na czym ty żyjesz?
– Nie marudź. Poza tym co ty tu jeszcze robisz? Zabieraj się do domu. – Wyciągam portfel z szuflady stolika nocnego, odliczam banknoty. – Trzymaj, to za dzisiaj, odłóż sobie na te swoje pszczoły. – Wyciągam rękę, by podać mu pieniądze, lecz w ostatniej chwili ją zatrzymuję i zabieram jedną pięćdziesiątkę. – To ci potrącę za zdejmowanie maski.
– Aż tyle? – Robi minę zbitego szczeniaka.
Jasiek jest ode mnie o dziesięć lat młodszy, dzielny student drugiego roku wyższej szkoły rolniczej w sąsiedniej gminie. Zawsze rozpromieniony i pełen energii, nikt by nie domyślił się, ile tak naprawdę chłopak tyra, dniami i nocami pracując na swoje utrzymanie, odkładając na urzekająco oderwane od rzeczywistości marzenia. Pszczoły, uwielbia pszczoły. Ciągle opowiada, jak założy swoją pasiekę i będzie sprzedawać miody. Jest to nawet urocze, jak papla o rojach, ulach i królowych z pasją i błyskiem w oczach promiennych jak u świetlistego boga w złotym rydwanie.
– Może to cię nauczy, by na drugi raz tego nie robić.
– Mira, coś jest nie tak? – Na moment poważnieje. – Nie chodzi mi o maskę, tylko o wcześniej, wydawałaś się nieobecna w trakcie i nie doszłaś. Zrobiłem coś nie tak?
Zebrało mu się teraz na rozmowy… Nasz układ był prosty, Jasiek przychodził w nocy, przybierał wilcze oblicze i dawał mi się zerżnąć oraz robić z jego ciałem, na co tylko miałam ochotę, by po całej zabawie wyjść równie cicho, jak się pojawił. Najwyraźniej dziś nic nie mogło pójść według normalnego planu. Padam plecami na łóżko, prześcieradło przywiera do mnie jak przeźroczysta folia do surowego mięsa.
– Nie, to nie ty. – Ślad po moich palcach na szyi Jaśka zaognia się czerwienią. – Jestem zmęczona, wracaj do domu.
– To przez ten wypadek?
– Wypadek? A ty skąd o tym wiesz?
– Ludzie w sklepie mówili, podobno kogoś przejechałaś.
Sunę dłońmi po twarzy. Wspaniale, jeszcze tylko tego mi było trzeba – plotek, że rozjeżdżam na ulicy niewinnych przechodniów.
– Zostaw to, Jasiek, naprawdę nie mam nastroju.
– Dobra. Tylko ostatnia sprawa.
– Hm? – pomrukuję, bo już brakuje mi sił na słowa.
– Mogę skorzystać z twojego prysznica?
– Mhm. – Przymykam oczy.
– Nie pogniewasz się, jak sam dokończę?
Co? Uchylam powiekę. W ażurowej ciemności lampionu Jasiek nadal jest twardy, gotowy, resztki mojej wilgoci pobłyskują na całej jego długości, przypominając, że jeszcze przed kilkoma chwilami był we mnie. Przez podbrzusze przechodzi mi przyjemny skurcz.
– Możesz przyjść popatrzeć, jak chcesz, nie mam nic przeciwko – proponuje już ze swoją zwyczajną lekkością ducha.
– Bez względu na to, jak bardzo niekonwencjonalne wydają się moje potrzeby, oglądanie, jak robisz sobie dobrze pod moim prysznicem, do nich nie należy. – Obracam się leniwie na bok. – Nie zapomnij zamknąć drzwi, jak będziesz wychodził.
*
Kiedy następnego popołudnia zajeżdżam pod hotel, Wiktor opiera się o ceglany front budynku, przeglądając coś na telefonie. Ma na sobie materiałowe spodnie w odcieniu cynamonu i czarną koszulę z krótkimi rękawami; odpięte górne guziki eksponują trójkąt jego opalonej skóry na torsie. Materiał koszuli tkany jest w jakiś wzór, obłe linie i plamy czerwieni, kremu i brązu. Co to jest? Zauważywszy mnie, Wiktor unosi głowę znad telefonu i znowu się wyszczerza tym szakalim grymasem. Spod ciemnych okularów ledwo widać zaklejający oko opatrunek.
– A jednak przyjechałaś.
– Co w tym dziwnego? Mówiłam przecież, że będę.
– Prawda.
Podnosi czarną torbę leżącą przy jego nogach i podchodzi do motoru, chyba chce oprzeć się o kierownicę, ale zupełnie nie trafia i traci równowagę, wpadając na mnie. Owiewa mnie woń jego wody po goleniu, świeża, rześka niczym powietrze przepełnione ozonem po burzy. Ożeż, ganię się, bo już zaczęłam mrużyć oczy na jej zapach.
Wiktor otrzepuje się, udając, że nic się nie stało.
– Chcę, żebyś zabrała mnie tu dzisiaj. – Pokazuje mi mapę, na której rysuje się serpentyna wyznaczonej drogi.
Rozkojarzona zadrapaniami na jego przedramieniu czytam adres.
– Chcesz wywieźć mnie w środek lasu?
– Nie, chcę, żebyś ty mnie tam wywiozła. – Zadziornie przekręca głowę na bok.
– Powinnam się martwić o zawartość tej torby?
– Dobre pytanie. – Nawet nie próbuje ukryć faktu, że drażnienie mnie sprawia mu przyjemność.
– Wsiadaj.
*
Wspinamy się na wzgórze, las dookoła pachnie wysuszonym mchem, szeleszcząc przy każdy kroku, echem niesie się kukanie kukułki. Natłoczony od poranka ukrop ugrzązł pod koronami dębów i buków, dając wrażenie, że zamknięto nas w przerośniętej szklarni. Pot leje mi się po tyłku pod skórzanymi legginsami; co bym dała za szorty… Pociągam łyk wody z bidonu, Wiktor z młodą panią leśnik idą przodem. Wystające spod czapki z daszkiem rude loki kobiety zebrane w koński ogon dyndają do wtóru jej marszu.
– To zdarzyło się na szczycie tego wzgórza, tak? – upewnia się Wiktor.
– Tak. Tam jest niewielkie uroczysko – odpowiada leśniczka. – One lubią uroczyska.
– Uroczyska? Czyli co konkretnie?
– Sam pan zobaczy, jak dotrzemy.
– Często ich tak znajdujecie? Poustawianych?
– Często, nieczęsto. Zależy od ich humorów. Albo od humorów ludzi z miasteczka. Wie pan, jak to jest z kobietami, czasami lubimy się trochę pozłościć. – Śmiech leśniczki jest równie suchy, jak i runo pod podeszwami butów.
– Tak, zauważyłem. – Odwraca się przez ramię, rzucając mi uśmieszek.
Wywracam tylko oczami.
– Wie pan, one są stare, bardzo stare, starsze niż wszystko tutaj w okolicy, co ludzie pobudowali. Były tu pierwsze.
– Pani mieszka w leśniczówce, nigdy nie słyszała pani żadnych podejrzanych hałasów w nocy?
– To jest las, gęsty i tak stary jak one. Ciągle się tu coś słyszy. Hałasy, pokrzykiwania, wycie. Noc w lesie pełna jest śmierci i ucztowania, tak już bywa z lasami.
– Więc nic?
– Czasem widzę światła. Wtedy wychodzę. Wie pan, mamy tu problem z kłusownikami. Ale to nie kłusowników znajduję, oni są na to zbyt sprytni. Nakrywam dzieciaki z latarkami i telefonami. Przychodzą na uroczyska, żeby się straszyć. Czasem się przebierają, wrzucają to potem do Internetu. Oglądał pan jakieś nagrania? Ja oglądam. Potem wysyłam do szkół upomnienia.
– Tak, oglądałem kilka.
Wzgórze robi się coraz bardziej strome. Spomiędzy szczerb w baldachimie liści przeziera błękit nieba, przecedzone światło wlewa się w las, rozczepiając na smugi. Wspomnienie pleców nieznajomego w garniturze spaceruje razem ze mną, choć przede mną jawią się plecy kogo innego. Wiktor i ten dziwaczny materiał jego czarnej koszuli. Co to niby jest? Gałęzie głogu? Zaraz… to są koguty, wzór na materiale jego koszuli, przeklęte koguty z piórami ogonów falującymi we wstęgach brązów i kremów.
– To już niedaleko. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i będziemy na miejscu. Tylko niech pan niczego nie dotyka. Wzięłam pana tylko dlatego, że obiecał pan niczego nie dotykać. I jest z panem Mira.
– Znacie się?
Znów się odwraca, ale nie mogę rozgryźć jego miny. Ciemne okulary zwisają z kieszeni na piersi, znów widać jego opatrunek na oku. Podoba mi się, jak z nim wygląda, podoba mi się, że to ja jestem opatrunku przyczyną.
– To małe miasto – mówi leśniczka, również się do mnie odwracając.
– I pani tak po prostu w nie wierzy?
– Tu nie chodzi o wiarę. Przecież zostawiają ślady. To tak jakby pan pytał, czy wierzę w niedźwiedzie. Czytał pan artykuły, zeznania świadków, ofiar. Myślałam, że przyjechał pan tu po to, by się o nich więcej dowiedzieć, o naszych Pannach z Bagien. Musiał zaznajomić się pan z legendą, skoro o nie pyta.
– Tak, ale… – Nie zdąża dokończyć swojej myśli, gdyż leśniczka wchodzi mu w słowo.
– O, niech pan zobaczy, już jesteśmy.
Szczyt wzgórza porasta polana wyschniętego mchu, na jej końcu, przy stromym zboczu, garbi się stara jabłoń, skręcając się sękatym pniem wokół własnej osi. Żółta policyjna taśma odgradza teren dookoła drzewa.
Przystajemy w trójkę, Wiktor zieje jak psisko, rozmasowując bok.
Za mało cardio, chyba wiem, jak mogłabym mu w tym pomóc.
Wiktor zdejmuje z ramienia czarną torbę, rozpina ze zgrzytem zamek błyskawiczny. Otwiera wczorajszą gazetę na stronie z obrazkiem przedstawiającym miejsce odnalezienia poszkodowanego, porównuje go z widokiem przed nami; jedno nakłada się na drugie w miarę trafnie. Rysownikowi nie udało się zaś oddać tego, że drzewo, pod którym przedstawienie miało miejsce – jego wyginające się jego gałęzie, zwisające festony mchu paprociowego, wypiętrzające się z ziemi korzenie odznaczające się cieniem na jaskrawym błękicie nieba – dawało złudzenie, że to nie jabłonka, ale rozwarta paszcza wyrywająca się z runa na wzgórzowym szczycie.
– Teraz pan rozumie, czemu zwiemy to miejsce uroczyskiem.
– Przez drzewo.
– Tak, nikt nie wie, skąd wzięła się tu jabłonka i czemu rośnie w tak niecodzienny sposób. Ale widzi pan, jaka jest wysoka. Teraz w sadach sadzi się inne drzewa, skarłowaciałe, żeby łatwiej było jabłka sięgać.
Alarm w smartwatchu leśniczki ćwierka, zagłuszając cykanie świerszczy w trawie świerszczami z nagrania.
– Przepraszam, będę musiała pana opuścić, las wzywa.
– Jeszcze jedno, zanim pani pójdzie. – Pokazuje kobiecie coś na telefonie. – Wie pani, gdzie znajdę to miejsce?
Z ciekawości ja również rzucam okiem na ekran, widnieje na nim rozpadająca się drewniana chata o spadzistym dachu.
– Wiem – odpowiada leśniczka.
Ja również wiem.
– Ale niech pan tam nie idzie, to na bagnach. Wystarczy zejść ze ścieżki kilka kroków i już nikt pana nie znajdzie.
– Dziękuję, zapamiętam to sobie.
Zostawiam dwójkę za sobą, obchodzę polanę przeciętą rdzawym śladem ciągnącym się przez dziewięć czy dziesięć metrów od krzaków na lewo aż po jabłonkę. Opieram się o drzewo ramieniem, stawiając stopy zaraz przed stromym spadkiem.
Za moimi plecami gęstnieje las, przede mną rozciąga się panorama otaczająca Kadłuby od północy i wschodu. Zieleń puszczy wznosi się i opada, falując na wzgórzach, na północy ustępuje wgryzającym się w nią uprawom pszenicy. Złoto i zieleń widoku splamione są czerwienią pola maków odcinających się krwistym kolorem jak sączące się okaleczenia na ciele.
Wodzę bezmyślnie wzrokiem po scenerii, która pewnie mogłaby zachwycić kogoś, kto odwiedził to miejsce po raz pierwszy, mnie zaś, z powodu samego faktu lat obeznania, nie daje żadnych bodźców, więc wolne myśli ponownie ześlizgują się do wczorajszych wydarzeń. Mężczyzna w czarnym garniturze, czy to naprawdę mógł być on? Czy to możliwe, żebym po ponad dwudziestu latach ciągle pamiętała dźwięk jego głosu?
Trzymaj, zaraz po ciebie wrócę.
Skłamał.
Przeklęty oszust. Ale wystarczyło. Ech, tyle lat, a ja ciągle nie potrafię się od niego uwolnić. Spętał mnie, popsuł, zalęgł się w moim umyśle jak karaluch. Mężczyzna w czarnym garniturze… Czy mogłam go jeszcze w jakiś sposób odnaleźć? Po stroju i kupionych kwiatach pomyślałabym, że był jednym z gości na pogrzebie malarki. Samochód, do którego wsiadł. pasował do reszty wymuskanej karawany. Tylko co mi to daje? Tam musiało być mnóstwo ludzi, do tego pewnie wszyscy mężczyźni byli z wiązanką i odstrzeleni na czarno. Może mogłabym zajrzeć do księgi kondolencyjnej, spisać imiona i nazwiska… Może…
– Co to za budynek?
Oddech Wiktora łaskocze mi ucho. Mężczyzna wskazuje na rozpadający się kompleks w oddali. Wzdrygam się; pochłonięta myślami nie zauważyłam, kiedy zaszedł mnie od tyłu. Napinam się, prostując kręgosłup. Do diabla, jego głos, te niskie, nieco przytępione tony.
Wiktor pochylała się nade mną, nie dotyka mnie, lecz czuję na plecach unoszenie się jego klatki piersiowej, gorąco bucha od jego ciała rozgrzanego wspinaczką, jakbym stała obok pieca hutniczego. Gdyby nie on… gdyby nie wlazł mi pod koło, może pochylałby się nade mną zupełnie kto inny. Spoglądam w dół skarpy, stromo… Wystarczyłoby tylko popchnąć, powiedziałabym, że to wypadek, że się potknął. Problemy z równowagą.
– To ruiny starego uzdrowiska – wyjaśniam.
Pstryk, pstryk, Wiktor robi zdjęcia krokwiom budynku, na wpół zawalonym, na wpół wstającym spomiędzy drzew i pól maku. Patrzy na wyświetlacz, coś mamrocze w niezadowoleniu, kuca i szpera w torbie. A więc to w niej chował aparat i sprzęt do fotografowania.
– Jesteś dziennikarzem?
– Nie.
Obchodzi polanę, pstrykając zdjęcia. To przyklęka, to cofa się parę kroków, co rusz złote oko znika przesłonięte czarnym prostokątem aparatu.
– Fotografem więc.
– Teraz trafiłaś.
– To po to przyjechałeś do Kadłubów? Robić zdjęcia miejscom, gdzie Bagienne Panny wystawiały swoich pokaranych?
– Nie. – Odsuwa aparat od twarzy, błysk w jego oku zupełnie mi się nie podoba. – Przyjechałem jedną z nich upolować.
Rozdział 3
Zdyszana zginam się wpół obok bramy wjazdowej do posiadłości niedawno zmarłej malarki, przeklinając się, że z poirytowania zapomniałam zabrać ze sobą wodę.
Dzisiejszej nocy obudziłam się cała zlana potem, kołdrę skopałam na ziemię, a poduszka przywarła do mojego policzka. Nie spałam dobrze, całą noc szukając pozycji, w której byłoby mi chociaż odrobinę chłodniej; nic nie pomagało. Upał przygniatał mnie do łózka. Zawieszona między duszną jawą a stanem prawie snu, który zbliżał się w nieskończoność, ale nigdy nie nadszedł, błądziłam myślami, raz po raz powtarzając w głowie spotkanie z marketu, wytykając sobie, co zrobiłam źle, co mogłam zrobić inaczej.
W końcu, gdy brzask zaczął szarzyć niebo, poddałam się, wiedząc, że nie dane będzie mi tej nocy zmrużyć oka, wzięłam zimny prysznic i poszłam pobiegać, dając się połknąć oparom porannej mgły.
Tak znalazłam się tutaj, przed starym domem artystki. Żywopłot odgradza budynek od drogi, chowając przed wzorkiem spacerowiczów i przejezdnych to, co kryje się za murem z ciemnozielonych chojaków. Kiedyś widziałam zdjęcia posiadłości w jednym z kolorowych czasopism, co walają się zawsze po szatni w klubie. Dworek przypomina mi łeb białego, pierzastego smoka. Jego rozwarta paszcza portyku opiera się na kłach rzeźbionych kolumn, po których wspinają się krzewy białych wisterii. Wystawiony jęzor schodów obstawiony jest balustradą z równie zdobnych tralek. Stworzenie gapi się na ogród ślepiami witrażowych okien w alkierzach na lewo i prawo.
Zaraz, jak się nazywała ta malarka? Nie pamiętam, nigdzie nie mogę też dopatrzyć się szyldu z nazwiskiem. Wisi tylko mosiężny numer. Siedemnaście.
Kiedy byłam dzieckiem, było o niej głośno po tym, co stało się z jej mężem. Później podobno wyprowadziła się do innego kraju, a dom przez większość czasu stał pusty.
Mężczyzna w czarnym garniturze… Byłeś tu przedwczoraj po pogrzebie, wszedłeś za tę bramę? Może nadal tam jesteś? Na tę myśl coś trzepocze mi się w płucach i pod splotem słonecznym. Przycisk domofonu bieli się w uścisku zdobień czarnego metalu. Pocieram kciukiem o palec wskazujący, może by po prostu…
Wycieram pot z czoła. Włosy zawilgotniały od mgły i wiją się w krótkie, czarne strąki, policzki i usta pokrywają krople rosy. Do diabła, jak mi się chce pić. Nie ma co tu dłużej tu wystawać.
Przechodzę na drugą stronę drogi, na ścieżkę przy rzece. Tumany mgły snują się nad powierzchnią wody, przebijające się spomiędzy chmur promienie porannego słońca inkrustują je złotym pyłem. Zwykle na szemrzący warkot rzeki w serce kłują mnie igły strachu i muszę się zatrzymać, by wpierw zrobić dwa czy trzy głębsze oddechy. Dziś jednak i jej upał dał się we znaki. Biedna, z rączego strumienia wyschła w rozciągniętą kałużę – jak ja wysycham, kiedy mężczyzna, którego przyprowadzę do domu, każe mi przed sobą klęknąć. Rzeka wlecze się przed siebie bez wiary, jej odbicie zamglone jest błotem, ze szlamu wystają żabie oczy. Na ten widok od razu rezygnuję z pomysłu, by opłukać w niej twarz.
No dobra, teraz trzeba jakoś wrócić do domu, dzień dopiero się zaczął, a już padam na pysk z przegrzania. Z kieszeni sportowych legginsów wyjmuję telefon, wkładam słuchawki do uszu, przesuwam palcem po wyświetlaczu raz, drugi, klikam play. Zamykam oczy, gdy niski, gitarowy pomruk Rammstein rezonuje mi pod czaszką.
Eins, hier kommt die Sonne.
Rozciągam mięśnie karku, przechylając głowę na lewo i prawo.
Zwei, hier kommt die Sonne.
Zaciskam i rozluźniłam pięści.
Drei, sie ist der hellste Stern von allen.
Ruszam przed siebie.
Vier, hier kommt die Sonne.
Mój dom, tak jak posiadłość malarki, również stoi w sąsiedztwie rzeki. I tak jak godziny drogi truchtem dzielą go od posiadłości – tak wężowe cielsko rzeki, nad którą oba domy zostały wybudowane, na powrót je łączy.
Z kluczami w ręku zatrzymuję się przed drzwiami wejściowymi, żołądek skręca mi się jak wyżymane pranie. Z futryny znów wystaje lawendowa koperta. Wyjmuję ją, otwieram. Klucze wypadają mi z dłoni.
*
Wychodzę z klubu po zakończonej pracy. Wiktor, schowany w cieniu markizy, rozmawia przed telefon, chodząc w tę i we w tę. Dwie dziewczyny stojące w kolejce po lody przypatrują mu się, szepcząc coś do siebie i wybuchając śmiechem. Dobrze, niech mu będzie, jest przystojny. Diabelsko przystojny nawet. Ubrany w kremowe, bawełniane spodnie podwinięte do kostek i dopasowane do nich ciemnobrązowe loafersy. Rozpięte guziki oliwkowej koszuli nie pozwalają mi na niego patrzeć bez błądzenia wzrokiem po odkrytej skórze. Jej odcień jest jak karmel, jak krówka, mam ochotę polizać go po obojczyku i szyi. Przełykam ślinę.
Weź go sobie.
Moje mroczne ja pociąga palcem wzdłuż mojego kręgosłupa i kończy na kości ogonowej. Siedź tam cicho.
– Mówiłem ci już, będziesz ją miał na czas.
Wiktor zaabsorbowany rozmową nawet mnie nie zauważa.
– Skoro wiesz lepiej od mnie, co zrobić, to proszę bardzo, przyjdź tu i sam to załatw! – podnosi głos, marszcząc czoło w irytacji. W końcu mnie spostrzega. – Muszę kończyć. – Chowa komórkę.
– A, już jesteś.
– Wszystko dobrze?
– Tak, to tylko mój pracodawca. Dobrodusznie mi przypomniał, że terminy gonią… Ech. Pieprzony pryk.
– Widzę, że się lubicie.
– Wprost za sobą przepadamy! Gdybyś go tylko poznała, Mira… Mówię ci, anioł nie człowiek.
Wybucham śmiechem na ironię jego tonu.
– Dobra, starczy już o nim. Każda chwila spędzona na rozmowie o tym pierdzielu to kawałek mojego życia stracony na zawsze.
– Niech zgadnę, stary i zgryźliwy?
– Gorzej, bogaty… Jesteś głodna?
– Trochę. – Właściwie to głodna jestem nawet bardzo, choć niekoniecznie chodzi mi o jedzenie.
– Jest pora lunchu, pewnie nie jadłaś nic od rana. Chodź, najpierw coś zjemy.
Dobrze, mogę mu przyznać dodatkowe punkty za troskę. I jeszcze jeden za to złote spojrzenie.
– Skoro proponujesz. Co powiesz na pączki?
Lody, powinnam w ten ukrop wybrać lody.
– Pączki brzmią idealnie.
Budka z pączkami stoi kilka metrów dalej, ceglana jak reszta zabudowy, z dwiema rozwartymi na oścież okiennicami z malowanego drewna.
– Cztery z makiem, proszę.
Zza dwóch wazonów pełnych bukietów maków przetkanych chabrami ledwo co widać stojącą za ladą młodziutką ekspedientkę. Z uśmiechem topielicy łapiącej żabę pakuje smakołyki.
Chwytam ją za nadgarstek, kiedy podaje mi pudełko nad ladą.
– Spójrz na mnie.
Próbuję zająć jej uwagę swym głosem, głaszcząc kciukiem wierzch jej dłoni. Oczy szklą jej się, rozchyla usta.
– Patrz na mnie i nie spuszczaj ze mnie wzroku, mogę cię o to prosić?
– Ale… – Nierozumienie maluje się na jej obliczu.
Przysuwam twarz do jej przedramienia, dmucham na odkrytą skórę, a siedząca na niej osa odlatuje. Dziewczyna przez chwilę podąża za nią wzrokiem.
– Och… dziękuję.
Puszczam do niej oko w odpowiedzi.
Siadamy z Wiktorem na murku otaczającym fontannę. Niebo zasnuwa tren szarości, lecz złudny brak słońca za nic nie przynosi ochłodzenia. Nawet w ten wyprany z kolorów dzień gadzie cielsko upału pełźnie ciasnymi uliczkami miasteczka, przyduszając mieszkańców duchotą.
Poprawiam włosy, w wilgotne dni kosmyki przy uszach lubią kręcić mi się w zachodzące na policzki przeklęte loczki jak u aktorek z czarno-białych filmów.
– Mogłaś też po prostu jej powiedzieć, że siedzi na niej osa – mówi Wiktor, wyjmując pączka z pudełka, które podstawiam mu pod nos.
– Wtedy zaczęłaby się odruchowo otrzepywać, zezłościłaby osę i ta pewnie by ją użądliła. – Moje palce przyjemnie zapadają się w grubą warstwę lukru. Gryzę. – Jak tam twoje polowanie na Bagienne Panny? – pytam, ciągle mieląc w buzi pączka. – Coś nowego?
Wczoraj, zanim odwiozłam go do hotelu, zdążył mi wyjaśnić, że kiedy mówił o polowaniu, chodziło mu o ujęcie ich na zdjęciach.
– Bez zmian – mówi, podziwiając fontannę.
Przysadzisty byk leży z przednimi kopytami podwiniętymi pod cielskiem, ciężkim łbem spogląda za siebie.
Na jego grzbiecie klęczy nagie dziewczę.
Wyginając plecy w łuk, przyciska pierś do byczego karku, obejmując go czule.
Jej kobiece kształty ocierają się o twardość wykutych w kamieniu mięśni stworzenia. Mruży oczy, buzię zmiękcza uśmiech błogiego uniesienia. Przed festiwalem jej nimfie włosy przybrano polnym wiankiem, a zwalisty kadłub zwierzęcia opleciono girlandami chabrów. Emanujące z przedstawienia szczęście i spokój drażnią serce zadrą żalu na myśl o tym, jak ich historia się skończyła.
– Ta rzeźba, podoba mi się. Wiesz, moim zdaniem każde stworzenie, nieważne, jak dzikie czy niebezpieczne, pragnie bliskości drugiego istnienia. Myślę, że to piękne. Zwierzęta to wiedzą, ludzie natomiast z jakiegoś powodu demonizują potrzebę czułości. Jakby nie wiadomo czemu czyniło cię to słabym. Co za bzdura. Nic, tylko głupia duma, mówię ci, Mira, nic więcej.
– O, nie tylko fotograf, ale i romantyk.
– Czasem miewam swoje przebłyski geniuszu.
– Czasem? Czyli jak często?
– W granicy statystycznego błędu – odpowiada z udawaną powagą.
– No cóż, w takim razie życzę ci, żebyś i ty znalazł swoje piękne dziewczę siedzące na byku.
– Znalazł piękne dziewczę? Mira, no co ty? Przecież to ja nią jestem, zobacz, nawet jesteśmy trochę podobni z profilu. – Ustawia twarz pod tym samym kątem co dziewczyna z rzeźby.
Podobieństwo nadal pozostaje zerowe.
– Czytałem też legendę.
– Również ci się podoba?
– Podczas moich podróży słyszałem wiele dziwacznych historii, ta zdecydowanie plasuje się gdzieś u szczytu listy. Szczególnie w połączeniu z tym, co się u was w lasach wyprawia.
– Często tak jeździsz w poszukiwaniu legendarnych stworzeń?