Pięcioro dzieci i „coś” - Edith Nesbit - ebook
NOWOŚĆ

Pięcioro dzieci i „coś” ebook

Edith Nesbit

0,0

Opis

 

Pięcioro dzieci i „coś” jest powieścią fantastyczną należącą do kanonu literatury angielskiej i światowej. Powieść opowiada o wakacyjnych przygodach pięciorga rodzeństwa, które zaprzyjaźnia się z tajemniczym „czymś” – obdarzonym magiczną mocą Piaskowym duszkiem. Żyjący w piaskach opuszczonej sztolni duszek nie tylko potrafi czarować; zgadza się użyczyć swoich czarodziejskich mocy dla spełniania życzeń piątki rodzeństwa. Nietrudno się domyśleć, że natychmiast sypie się na niego lawina nieprzemyślanych życzeń, których natychmiastowe spełnienie naraża dzieci na niezwykłe, niekiedy niebezpieczne przygody. Wakacje na wsi okażą się dla rodzeństwa prawdziwą lekcją odpowiedzialności za słowa i czyny!

Lektura dla klasy IV

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Five Chil­dren and It
Tłu­ma­cze­nie po czę­ści oparte na daw­nym, ano­ni­mo­wym prze­kła­dzie pt. „Dary”
Pro­jekt okładki Ar­tur Pią­tek
Ilu­stra­cje Ha­rold Ro­bert Mil­lar
Ko­rekta Ste­fan Mi­cha­łow­ski
Skład Bar­bara Wie­czo­rek
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wa­nyw ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
© Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg, Wro­cław 2024
ISBN 978-83-8279-479-3
Księ­gar­nia in­ter­ne­towa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Do Johna Blanda:

Ba­ranku, ta­keś ma­lutki,

że nie dla Cie­bie ksią­żeczki,

a jed­nak rączki Twe zwinne

chwy­tają książki z pó­łeczki.

Tę prze­zna­czam dla Cie­bie,

ma­mu­sia niech ją prze­chowa,

a kiedy tro­chę pod­ro­śniesz,

sam prze­czy­tasz me słowa.

Roz­dział 1

Piękni jak z ob­razka

Dom był o trzy mile od sta­cji. Za­ku­rzona na­jęta bryczka nie uje­chała jesz­cze pię­ciu mi­nut, kiedy dzieci za­częły wy­su­wać głowy przez okna i py­tać:

– Czy to już bli­sko?

A ile­kroć mi­jali ja­kieś za­bu­do­wa­nia, co nie zda­rzało się zbyt czę­sto, wo­łały chó­rem:

– O! czy to już tu­taj?

Ale nie było to jesz­cze tu­taj, do­póki nie do­tarli na sam szczyt pa­górka. Tam, tuż za ko­pal­nią kredy, a jesz­cze przed ko­pal­niąż­wiru i pia­sku, stał biały dom z ogro­dem i przy­le­ga­ją­cym do niego sa­dem. I mama oznaj­miła:

– Je­ste­śmy na miej­scu.

– O, jaki biały dom! – za­wo­łał Ro­bert.

– Pa­trz­cie, ja­kie róże! – do­dała Ja­nia.

– A ja­kie śliwki! – za­chwy­ciła się An­tea.

– Cał­kiem tu ład­nie – wy­gło­sił Cy­ryl.

Naj­młod­szy bra­ci­szek krzyk­nął:

– Cie na pa­cie­lek!

I bryczka za­trzy­mała się, wy­da­jąc z sie­bie ostat­nie skrzyp­nię­cie.

Wszy­scy rzu­cili się do wyj­ścia, dep­cząc i ko­piąc się wza­jem­nie, i tylko ma­mie dziw­nie się nie spie­szyło. I na­wet kiedy już wy­sia­dła – po­woli, sto­pień po stop­niu i bez ze­ska­ki­wa­nia – czu­wała by wy­nie­siono wa­lizki, po czym za­pła­ciła woź­nicy, za­miast oglą­dać ogród i sad, i kol­cza­ste, pełne ostów, cierni i gło­gów za­ro­śla, które roz­po­ście­rały się za po­ła­maną bramą i wy­schniętą fon­tanną z boku domu. Tym ra­zem jed­nak dzieci wy­ka­zały wię­cej ro­zumu.

Biały dom – bo tak go na­zwały – wcale nie był ładny. Był zu­peł­nie zwy­czajny, a matka wręcz uwa­żała, że jest co­kol­wiek nie­wy­godny. Prze­szka­dzał jej brak pó­łek i nie­do­sta­tek szaf, a oj­ciec zwykł ma­wiać, że kon­struk­cja i po­kry­cie da­chu są jak z kosz­maru ar­chi­tekta. Ale dom stał na za­pa­dłej wsi, z dala od in­nych do­mów, a ro­dzeń­stwo nie wy­jeż­dżało z Lon­dynu od dwóch lat, choćby na je­den dzień na wy­cieczkę nad mo­rze, więc był on dla nich ni­czym cza­ro­dziej­ski pa­łac w ja­kimś ziem­skim Ede­nie.

Lon­dyn jest bo­wiem dla dzieci jak wię­zie­nie, zwłasz­cza je­śli ich krewni nie mają za dużo pie­nię­dzy. Oczy­wi­ście są tam sklepy i te­atry, i róż­nego typu roz­rywki, jed­nak lu­dzie ubo­dzy nie za­bie­rają dzieci do te­atrów i nie ku­pują im roz­ma­itych rze­czy, a w sa­mym mie­ście brak jest tego wszyst­kiego, czym można by się ba­wić, nie czy­niąc żad­nych szkód – czyli drzew, pia­sku, la­sów, je­zior czy sta­wów. I pra­wie wszystko w Lon­dy­nie ma nie­do­bry kształt – li­nie są pro­ste, a ulice pła­skie. Bra­kuje róż­nych dziw­nych form, ja­kie można spo­tkać na wsi, gdzie każde drzewo jest inne i, jak pew­nie nie­raz sły­sze­li­ście, nie ma dwóch do­kład­nie ta­kich sa­mych źdźbeł trawy. A na uli­cach, gdzie prze­cież trawa nie ro­śnie, wszystko jest iden­tyczne.

To dla­tego dzieci, które miesz­kają w mia­stach, są czę­sto ta­kie nie­grzeczne. Nie wie­dzą, co jest z nimi nie tak, po­dob­nie jak i nie wie­dzą tego ich oj­co­wie, matki, ciotki, wuj­ko­wie, ku­zyni, opie­ku­no­wie, gu­wer­nantki i nia­nie. Ale ja wiem. I wy te­raz też wie­cie. Ow­szem, dzieci miesz­ka­jące na wsi rów­nież by­wają nie­grzeczne – jed­nak z zu­peł­nie in­nych po­wo­dów.

Za­nim udało się na­szą gro­madkę po­chwy­cić i umyć przed pod­wie­czor­kiem, zdą­żyła ona zwie­dzić ogród, sad i bu­dynki go­spo­dar­cze oraz na­brać pew­no­ści, że bę­dzie jej do­brze w bia­łym domu. Dzieci po­czuły to od razu, jak tylko uj­rzały ro­snące za do­mem krzaki ja­śminu, pach­ną­cego pięk­niej od naj­lep­szych per­fum, które do­staje się na uro­dziny. Opty­mi­zmem na­pa­wał je rów­nież równy i gę­sty traw­nik, zu­peł­nie inny niż na miej­skich skwe­rach, i obórka ze stry­chem, na któ­rym le­żały jesz­cze resztki ze­szło­rocz­nego siana. A kiedy Ro­bert od­krył po­ła­maną huś­tawkę i spadł z niej, na­bi­ja­jąc so­bie na gło­wie guza wiel­ko­ści jajka, a Cy­ryl przy­ciął so­bie palce drzwicz­kami od cze­goś w ro­dzaju budki dla kró­li­ków, nie miały już wąt­pli­wo­ści, że wła­śnie wy­grały los na lo­te­rii.

Naj­przy­jem­niej­sze było jed­nak to, że nie było tu żad­nych ta­bli­czek czy to za­ka­zu­ją­cych wstępu, czy też ro­bie­nia pew­nych rze­czy. W Lon­dy­nie wszę­dzie wid­nieją na­pisy „nie do­ty­kać”. A je­śli na­wet nie wi­dać ta­bliczki z na­pi­sem, to ni­czego to nie zmie­nia, bo prze­cież i tak wia­domo, że ona gdzieś jest. A je­żeli się za­po­mni, to za­raz znaj­dzie się ktoś, kto nam o tym przy­po­mni.

Biały dom stał na sa­mym skraju wzgó­rza. Za do­mem był las, z jed­nej strony – ko­pal­nia kredy, a z dru­giej – żwi­row­nia. Na dole, u stóp wzgó­rza, roz­cią­gała się rów­nina z bia­łymi, dzi­wacz­nymi bu­dyn­kami, w któ­rych wy­pa­lano wapno, i stał bro­war i inne domy, a gdy z ko­mi­nów szedł dym, to o za­cho­dzie słońca cała do­lina wy­glą­dała jakby pełna zło­ci­stej mgły i po­dobna była do za­cza­ro­wa­nego mia­sta z „Ty­siąca i jed­nej nocy”.

Wiem, że mo­gła­bym te­raz kon­ty­nu­ować swoją opo­wieść, kre­śląc cie­kawą hi­sto­rię o wszyst­kich cał­kiem zwy­czaj­nych rze­czach, które ro­biła w bia­łym domu na­sza piątka – do­kład­nie ta­kich, ja­kie wy sami na co dzień ro­bi­cie. I pew­nie uwie­rzy­li­by­ście w każde moje słowo. Wasi bli­scy na wzmiankę o tym, że dzieci by­wają nie­grzeczne, do­pi­sa­liby na mar­gi­ne­sie ołów­kiem „to prawda!”, „samo ży­cie”, a wy zo­ba­czy­li­by­ście ten do­pi­sek i on by się wam wcale nie spodo­bał. Ogra­ni­czę się jed­nak w swo­jej opo­wie­ści tylko do na­prawdę nie­zwy­kłych wy­da­rzeń, a wy mo­że­cie być spo­kojni, że nikt nie do­pi­sze na mar­gi­ne­sie „to prawda!”.

Do­ro­słym lu­dziom trudno jest uwie­rzyć w rze­czy nie­zwy­kłe, chyba że, jak mó­wią: mają na nie „do­wody”. Ale dzieci wie­rzą we wszystko i do­ro­śli do­brze o tym wie­dzą.

Mó­wią więc im, że zie­mia jest okrą­gła jak po­ma­rań­cza, a prze­cież dzieci wie­dzą do­sko­nale, że jest zu­peł­nie pła­ska. Mó­wią im, że zie­mia ob­raca się wo­kół słońca, a one do­brze wie­dzą, że słońce wstaje ze snu każ­dego ranka i idzie spać wie­czo­rem bar­dzo grzecz­nie, i że zie­mia też wie, jak ma się za­cho­wać i w nocy leży so­bie ci­chutko jak myszka.

Nie wąt­pię, że i wy wie­rzy­cie w te wszyst­kie rze­czy o ziemi i o słońcu, i dla­tego bez trudu uwie­rzy­cie, gdy wam po­wiem, że nim upły­nął ty­dzień od przy­jazdu na wieś, An-tea, Cy­ryl i reszta ro­dzeń­stwa za­warli zna­jo­mość z nie­zwy­kłą istotą, a mia­no­wi­cie – Pia­sko­wym Dusz­kiem. Tak się przy­naj­mniej przed­sta­wiło to „coś” i z pew­no­ścią wie­działo naj­le­piej, kim jest, cho­ciaż, uwierz­cie mi – z dusz­kiem ta­kim, ja­kiego znamy z ksią­żek i opo­wia­dań, stwo­rze­nie to nie miało wiele wspól­nego.

Wy­da­rzyło się to w ko­palni żwiru i pia­sku. Oj­ciec mu­siał udać się do mia­sta w in­te­re­sach, a matka po­je­chała za­jąć się bab­cią, która za­nie­mo­gła. Oboje wy­je­chali na­gle, a po ich wy­jeź­dzie dom wy­da­wał się mar­twy i pu­sty. Dzieci wa­łę­sały się po po­ko­jach, przy­glą­da­jąc się z nu­dów wa­la­ją­cym się na pod­ło­dze pa­pie­rom i ka­wał­kom sznurka, któ­rych nikt jesz­cze nie uprząt­nął po pa­ko­wa­niu, i mar­twiły się, że nie mają nic do ro­boty. Pierw­szy ode­zwał się Cy­ryl:

– Coś wam po­wiem, weźmy ło­patki i pójdźmy do żwi­rowni. Bę­dziemy ko­pać w pia­sku i wy­obra­żać so­bie, że je­ste­śmy nad mo­rzem.

– Ta­tuś mó­wił, że tu­taj też kie­dyś było mo­rze – do­dała An­tea. – Mó­wił, że w pia­sku leżą muszle, które mają ty­siące lat.

I po­szli.

Na­tu­ral­nie, byli już wcze­śniej w ko­palni. Stali na sa­mym brzegu i pa­trzyli w dół, ale ni­gdy nie ze­szli na dno, bo bali się, że oj­ciec za­broni im tam przy­cho­dzić – tam i do po­bli­skiej ko­palni kredy. Ko­pal­nia żwiru i pia­sku nie jest nie­bez­pieczna, byle nie sta­wać na sa­mej kra­wę­dzi wy­drą­że­nia, tylko zejść ostroż­nie po­chyłą, bez­pieczną drogą, którą jeż­dżą wozy z za­ła­dun­kiem. Każde z dzieci miało wła­sną­ło­patkę i na zmianę nio­sło Ba­ranka, czyli naj­młod­szego bra­ciszka. Na­zy­wali go tak, gdyż „be­eee” było pierw­szym sło­wem, ja­kie wy­mó­wił. An­teę na­to­miast dzieci na­zy­wały Pan­terą, po­nie­waż prze­zwi­sko to brzmi po­dob­nie do jej imie­nia.

Żwi­row­nia jest duża i sze­roka, po­ro­śnięta na brze­gach trawą i su­chymi, czer­wo­nymi i żół­tymi po­lnymi kwiat­kami. Wy­gląda tro­chę jak mi­ska ja­kie­goś ol­brzyma. Na jej dnie leżą góry pia­sku, w ścia­nach pełno jest otwo­rów, z któ­rych wy­do­bywa sięż­wir, a po­wy­żej znaj­dują się małe dziurki, bę­dące drzwiami dom­ków skal­nych ja­skó­łek.

Dzieci zbu­do­wały z pia­sku za­mek. Cóż to jed­nak za za­bawa, je­śli nie ma na­dziei, że nad­pły­nie fala, za­leje zam­kowe fosy, zmyje zwo­dzony most i osta­tecz­nie zmo­czy bu­dow­ni­czych aż do pasa? Cy­ryl chciał wy­żło­bić ja­ski­nię i za­ba­wić się w zbój­ców, po­zo­stali bali się jed­nak, żeby pia­sek nie za­sy­pał ich żyw­cem, więc w końcu wszy­scy zgod­nie za­jęli się ko­pa­niem głę­bo­kiej dziury, która mia­łaby pro­wa­dzić od zamku aż do Au­stra­lii. Ro­dzeń­stwo, jak wi­dzi­cie, wie­rzyło, że zie­mia jest okrą­gła. Wie­rzyło też, że po tam­tej stro­nie mali au­stra­lij­scy chłopcy i dziew­czynki cho­dzą do góry no­gami jak mu­chy po su­fi­cie, a głowy zwi­sają im w dół.

Dzieci ko­pały i ko­pały, ręce miały go­rące, czer­wone i uwa­lane pia­chem, a twa­rze mo­kre i błysz­czące od potu. Ba­ra­nek pró­bo­wał jeść pia­sek, bo my­ślał, że to żółty cu­kier, ale gdy prze­ko­nał się, że tak nie jest, za­czął strasz­nie krzy­czeć, a po­tem, zmę­czony krzy­kiem, usnął na za­spie cie­płego pia­sku w sa­mym środku nie­do­koń­czo­nego za­mczy­ska. Dzięki temu po­zo­stała czwórka mo­gła od­dać się bez prze­szkód ko­pa­niu i wkrótce tu­nel do Au­stra­lii był już tak głę­boki, że Ja­nia, zwana przez ro­dzeń­stwo Ki­cią, po­pro­siła, żeby prze­rwali ro­botę.

– A jak zrobi się dziura na wy­lot – po­wie­działa – i wle­ci­cie rap­tem do Au­stra­lii, za­sy­pu­jąc oczy i usta Au­stra­lij­czy­kom?

– Ra­cja! – za­wo­łał Ro­bert. – Roz­gnie­wa­liby się i za­częli rzu­cać w nas ka­mie­niami, i nie da­liby nam obej­rzeć ani kan­gu­rów, ani opo­sów, ani drzew eu­ka­lip­tusa, ani emu, ani nic.

Cy­ryl i An­tea wie­dzieli, że do Au­stra­lii nie jest wcale tak bli­sko, ale zgo­dzili się odło­ży­ćło­patki i da­lej ko­pali już bar­dzo ostroż­nie, i tylko rę­koma. Nie było to trudne, gdyż pia­sek w głębi jamy był miałki, de­li­katny i su­chy – po­dobny do tego, jaki jest nad mo­rzem. I pełno w nim było ma­łych, po­kru­szo­nych mu­sze­lek.

– Kie­dyś mu­siało być tu­taj mo­rze, mo­kre i mi­go­czące w słońcu – po­wie­działa Ja­nia – pełne ryb, wę­go­rzy, ko­rali i sy­ren.

– I masz­tów okrę­to­wych, i za­to­pio­nych hisz­pań­skich skar­bów – do­dał Cy­ryl. – Chciał­bym zna­leźć ja­kie­goś zło­tego du­kata albo coś w tym ro­dzaju.

– A ja­kim spo­so­bem mo­rze zo­stało stąd za­brane? – za­sta­na­wiał się Ro­bert.

– No prze­cież nie wy­nie­siono go wia­der­kiem, głup­ta­sie! – ro­ze­śmiał się star­szy brat. – Tato mó­wił, że ziemi w środku zro­biło się za go­rąco. Tak jak to­bie cza­sem w łóżku. Wy­cią­gnęła więc wtedy ręce spod mo­rza jak spod koł­dry.

Koł­dra, czyli mo­rze, zsu­nęła się, a ręce za­mie­niły się w su­chy ląd. Chodź­cie, pój­dziemy po­szu­kać mu­sze­lek. O! tam w tej ja­mie coś ster­czy, jakby uła­many ka­wa­łek ko­twicy. A tu­taj jest okrop­nie go­rąco, w tej au­stra­lij­skiej dziu­rze.

Wszy­scy chęt­nie przy­stali na pro­po­zy­cję, tylko An­tea na­dal grze­bała w pia­sku. Za­wsze lu­biła do­koń­czyć to, co za­częła. Czuła, że nie­ład­nie by­łoby po­rzu­cić tu­nel, nie do­ko­paw­szy się do Au­stra­lii.

Jama przy­nio­sła roz­cza­ro­wa­nie. Nie było w niej żad­nych mu­sze­lek, a do­mnie­mana ko­twica oka­zała się zwy­kłym zła­ma­nym trzon­kiem mo­tyki. Zgro­ma­dzone w ja­mie to­wa­rzy­stwo do­szło osta­tecz­nie do wnio­sku, że pia­sek tu­taj wy­wo­łuje pra­gnie­nie więk­sze niż ten nad­mor­ski i ktoś rzu­cił po­mysł, żeby wró­cić do domu i na­pić się le­mo­niady. Na­gle An­tea krzyk­nęła:

– Cy­ryl! Chodź tu! Tu­taj coś jest! Ru­sza się! Szybko, bo uciek­nie!

Po­pę­dzili w jej stronę.

– To pew­nie szczur – po­wie­dział Ro­bert. – Tato mó­wił, że w dawno opusz­czo­nych miej­scach jest pełno szczu­rów, a to musi być bar­dzo stare miej­sce, skoro mo­rze ode­szło stąd ty­siące lat temu.

– A może to wąż? – do­dała Ki­cia.

– Zo­ba­czymy! – za­wo­łał Cy­ryl, wska­ku­jąc do au­stra­lij­skiego tu­nelu. – Nie boję się węży. Lu­bię je. Je­śli to wąż, to go oswoję i w nocy bę­dzie spał owi­nięty wo­kół mo­jej szyi.

– Nie bę­dziesz sy­piał z wę­żem – prze­rwał mu Ro­bert sta­now­czo. – Chyba że to szczur, to mo­żesz z nim spać.

– Prze­stań­cie ga­dać głup­stwa – po­wie­działa An­tea. – To nie szczur, tylko coś znacz­nie więk­szego. Ma nogi i fu­terko. Nie, zo­staw ło­patkę, mógł­byś go ska­le­czyć. Kop rę­kami.

– Żeby mnie ugry­zło? Dzię­kuję! – od­parł Cy­ryl, chwy­ta­jąc ło­patkę.

– Daj spo­kój! To coś się ode­zwało... sły­sza­łam, na­prawdę... coś po­wie­działo.

– Co po­wie­działo?

– Po­wie­działo: „Zo­staw­cie mnie w spo­koju”.

Cy­ryl stwier­dził, że sio­strzyczce po­mie­szało się w gło­wie i ra­zem z Ro­ber­tem za­częli ko­pa­ćło­pat­kami, a An­tea, usiadł­szy na skraju jamy, co rusz pod­ska­ki­wała z prze­ję­cia i wiel­kiego nie­po­koju. Chłopcy ko­pali wy­trwale i wszy­scy już te­raz wi­dzieli, że istot­nie w głębi au­stra­lij­skiego tu­nelu coś się ru­sza.

– Ja się już nie boję! Daj­cie mi ko­pać! – krzyk­nęła An­tea, po czym uklę­kła i za­częła roz­grze­by­wać pia­sek rę­kami jak pies, który rap­tem przy­po­mniał so­bie, gdzie za­ko­pał kość.

– Czuję fu­terko! – za­wo­łała, na wpół­śmie­jąc się a na wpół pła­cząc ze wzru­sze­nia. – Czuję, na­prawdę!

Na­gle do­biegł ich ja­kiś oschły, nie­przy­jemny gło­sik. Od­sko­czyli prze­ra­żeni, a serca za­częły im bić jak sza­lone.

– Zo­staw­cie mnie w spo­koju! – usły­szeli wy­raź­nie. Spoj­rzeli po so­bie zdu­mieni.

– Ale my tylko chcemy cię zo­ba­czyć – od­parł od­waż­nie Ro­bert.

– Chcie­li­by­śmy, że­byś się nam po­ka­zał – do­dała An­tea, rów­nież na­bie­ra­jąc od­wagi.

– No do­brze, skoro ta­kie jest wa­sze ży­cze­nie – od­po­wie­dział głos.

Pia­sek za­czął się ru­szać i roz­sy­py­wać na wszyst­kie strony, i coś bru­nat­nego, ko­sma­tego i gru­bego wy­to­czyło się z jamy, otrzą­snęło z pia­sku i usia­dło, zie­wa­jąc i trąc łap­kami ką­ciki oczu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki